Mongolia > Rosja > Bajkał > Jakucja

16.07.2019 wtorek

Tashanta, Ałtaj, Rosja > granica rosyjsko-mongolska (10h oczekiwania) > Tsagaannuur, Mongolia – nocleg 10km za Tsagaannuur, nad jeziorem „Dund Nuur” – 60km

Granicę otwarto o 9.00, ale jeszcze przez godzinę tkwiliśmy na wczorajszej pozycji. Warunki jakie proponowane są oczekującym przed wjazdem na przejście, urągają słowu „człowiek XXIw.”. Brak jakiegokolwiek zaplecza, „sławojki” są zwyczajnie obrzydliwe, a trzeba w tym miejscu nadmienić iż znamy całą ich mnogość, gdyż na dotychczasowej trasie spotkaliśmy zaczynając od odrażających… kończąc na ohydztwie prowokującym skłonności do mdłości. Ale wróćmy do procedur… tak jak przypuszczaliśmy, wielu miejscowych cwaniaczków wbiło się poza kolejnością, co niektórych rzetelnie oczekujących, doprowadziło to do furii i nie poprzestali na łagodnej perswazji… doszło do szarpaniny zakończonej siniakami i podartą odzieżą. Summa summarum przed południem udało nam się wjechać na rosyjskie przejście graniczne. Odprawa w Taszancie, jak pamiętamy z poprzednich przejazdów, zawsze postępowała opieszale, tym bardziej dzisiaj, kiedy zwaliły się tłumy. Po pięciu godzinach opuszczamy rosyjski posterunek i ruszamy poprzez przełęcz „Durbet-Daba”(„Durvet Davaa”), na drugą stronę do mongolskiego przejścia. Do faktycznej granicy jest jednak jeszcze 21 km, bo usytuowana jest na samej przełęczy (2400 m n.p.m, tyle wskazywał masz GPS). Tu uwaga – przejście graniczne z Mongolią jest czynne tylko od 8.00 do 17.00, w soboty do 13.00, a w niedzielę jest zamknięte. Tam okazało się, że ci co wyjechali jako pierwsi jeszcze na nie, nie wjechali. Cały czas odprawiają cysterny z paliwem i miejscowych VIP-ów, a turystów nie wpuszczają, tłumacząc iż zrobią to kompleksowo przed zamknięciem przejścia. Zapewniają, abyśmy się nie obawiali, wszyscy zostaną dzisiaj odprawieni. Tak też się stało i przed 17.00 wszyscy wjechali na przejście i w ciągu następnej godziny opuścili posterunek graniczny. Jeszcze tylko wymiana waluty (1 $USD – 2600tugrików (MNT ), czyli 1000 tugrik, to 1,41 zł), wykup ubezpieczenia (2550rubli) i wreszcie ruszamy w drogę w kierunku Tsagaannuur. Przed osadą, przy zjeździe w stronę Ulaangom, mamy kontrolę policyjną, a w szczególności sprawdzają ubezpieczenie pojazdu, licząc na łapówkę w razie jego braku.

Jest na tyle późno, że 10km za Tsagaannuuri, rozbijamy dzisiejszą bazę noclegową, nad brzegiem jeziora „Dund Nuur”. To był dzień, który trudno nazwać ciekawym, ale taki los podróżnika, nie zawsze jest przyjemnie, ciepło i świeci słońce. Zmordowani całodziennymi procedurami, miękko zapadamy w sen, z którego wyrywa nas uporczywe gwizdanie… to tylko lokales na koniu prosi o papierosy!

19-07-15-16-map

17.07.2019 środa

Tsagaannuur, Mongolia > Nogoonnuur > jezioro „Achid Nurr”(„Aczit Nuur”) – objazd jeziora od południa > Khotgor > przełęcz na wys. 2538m n.p.m. > jezioro „Uureg Nuur” > przełęcz „Ulaan Davaa” 1970m n.p.m. > 10km za przełęczą, 40km przed Ulaangom zostajemy na nocleg – 250km

Rano szybko zbijamy obozowisko i ruszamy na trasę w kierunku Ulaangom. Jechaliśmy trasą północną przez Mongolię, niespełna dwa lata temu, we wrześniu 2017r., wracając z wyprawy do Chin. Tym razem jedziemy dokładnie w przeciwnym kierunku i dużo wcześniej, kiedy jeszcze topnieją ałtajskie lodowce, a rzeki toczą spore ilości wody. Jadąc wczoraj przez miejscowość Tsagaannuuri, zauważyliśmy rozlewiska i ogromne kałuże, widocznie niedawno przeszły również przez ten teren ulewy. Pniemy się w górę w skalnym wąwozie, aby po wjeździe na przełęcz o wys 2100m n.pm., zjechać na rozległe równiny. Wokół wiele sezonowych osad z jurtami, gdzie wykorzystuje się każdy skrawek zielonego pastwiska, aby wypasać bydło. Jedziemy szlakiem A16 zwanym „Północną Drogą”, choć droga to nazbyt szumne słowo, jest to jedynie szlak na stepie, wytyczony przez miejscowych, a jego zarys tworzą koleiny wyjeżdżone przez „UAZ-iki” i inne pojazdy używane przez mongolskich pasterzy. Dalej, wielkim szutrowiskiem jedziemy na wschód, po lewej widoczny jest masyw pasma górskiego Ałtaju, po prawej w oddali jezioro „Aczit Nuur”. Tereny stały się kompletnie niezamieszkałe, jedno wielkie pustkowie. Docieramy do pierwszej rzeki… wyjątkowo wysoki stan wody. Określamy miejsce przeprawy i po chwili bez większych problemów jesteśmy po drugiej stronie. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się nad brzegiem następnej, dużo większej „Altangadas Gol”, płynącej z lodowców, które znajdują się na terenie Ałtaju w jego rosyjskiej części. To już nie przelewki, rzeka toczy wielką wodę i do tego jest rozlana szeroko, na sporej przestrzeni. Precyzujemy trasę przeprawy, pokonując wszystkie nurty najpierw pieszo, aby ustalić również stabilność podłoża. Komary i gzy gryzą niemiłosiernie. Wywiad został okupiony utratą klapka, popłynął wraz z wartkim nurtem, gdzieś w stronę jeziora. Rozpoczynamy przeprawę, woda przy wjeździe do rzeki przelewa się przez maskę i chlapie na szybę. Pierwsza baza, druga baza i już jesteśmy pośrodku rzeki na niewielkiej, żwirowej wyspie. Krótki postój i wzrokowo przypominamy sobie następne bazy, Zjeżdżam do wody… a tu pułapka, dno niestabilne i utkwiliśmy tuż przy brzegu w sypkim żwirze. No cóż, trzeba uruchomić sprzęty. Zapinam elastyczną linę (20ton), która nie jednego wydostała z tarapatów i po jednym zdecydowanym szarpnięciu toyotą Adama, jesteśmy ponownie na wysepce. No tak, to miło… że znów stoimy na lądzie, ale od tego momentu wyobraźnia weszła na wyższe obroty. Woda niby niezbyt wysoka, najgłębiej do jednego metra, ale grunt niestabilny i do tego łachy żwirowo-piaszczyste. Podczas penetracji pieszej, wszystko wydawało się w porządku, jednak nasze auta są ciężkie i sprawa się mocno komplikuje. Ponadto jesteśmy w rejonie kompletnie niezamieszkałym, nawet nie wypasa się tu bydła, więc odpuszczamy i ogłaszamy odwrót. Zbyt wielkie ryzyko, a ta rzeka nie jest ostatnią, są jeszcze dwie następne.

W odległości 20km znajduje się mała osada Nogoonnuur, przez którą przejeżdżaliśmy dwa lata temu, toteż jedziemy zaciągnąć języka, jak bezpiecznie pokonać tę przestrzeń. Napotkany w wiosce kierowca, potwierdza iż trasa, którą zamierzaliśmy przejechać, z powodu wysokiego stanu wód jest nieprzejezdna i jedyną alternatywą, jest objechanie jeziora „Aczit Nuur” od południa. Tak też czynimy, przemieszczając się bezdrożami, zachodnią stroną jeziora na południe. O dziwo nasz GPS, wyposażony w mapę OSM, widzi te ścieżki i mamy przyzwoitą nawigację. Słodkowodne jezioro „Aczit Nuur’ ma 28 km dł. i 16 km szer., leży na wysokości 1435 m n.p.m. i zasila go kilka rzek wpadających od północy. Od południa wypływa tylko jedna „Khovd Gol”(„Kobdo”), na której w wąskim przesmyku, rozdzielającym od następnego rozlewiska, wybudowano prymitywny most. Obszar ten znajduje się na terenie rezerwatu „Dewal Aral”, będącym siedliskiem wielu gatunków ptaków. Na przesmyku znajduje się niby domek, niby trzymający się kupy, jest więc możliwość zjedzenia skromnego posiłku (makaron z mięsem). Po objechaniu jeziora, podążamy już po wschodniej jego stronie, na północ w kierunku następnego jeziora „Uureg Nuur”. Docieramy do małej osady górniczej Nuurst Khotgor, gdzie robimy mały rekonesans. Tuż obok znajdują się odkrywkowe kopalnie węgla kamiennego. Później pniemy się mozolnie na przełęcz o wys. 2538m n.p.m. Droga jest w fatalnym stanie, dojazd do przełęczy biegnie skalistymi zboczami, później trawersem, zalewanym wodą spływającą z gór. Musimy pokonać te wszystkie przeszkody, aby przedostać się na drugą stronę, w kierunku doliny jeziora „Uureg Nuur”.

Po zjeździe docieramy do trasy A16, czyli „Północnej Drogi”, którą rano rozpoczęliśmy jazdę. Teraz ponownie pniemy się w górę, na kolejną przełęcz „Ulaan Davaa” 1970m n.p.m. Po jej przekroczeniu, zjeżdżamy skalnym wąwozem w stronę jeziora „Uws Nuur” i miejscowości Ulaangom. Po wyjeździe na otwartą przestrzeń, już pod wieczór, 10km za przełęczą i 40km przed Ulaangom, zostajemy na nocleg i rozbijamy obozowisko na rozległej łące. To był niezwykle intensywny przejazd, obfitujący w kilka stresujących sytuacji i przebiegający w bardzo wymagającym terenie. Przebyliśmy zaledwie 250km, więc średnia przejazdu wyniosła niewiele ponad 20km/h. A co po drodze?… gdzie nie spojrzeć, otwarta przestrzeń. Step rozpościera się po bezkres horyzontu. Tu i ówdzie ubarwiają go lustra jezior, wstęgi rzek i białe perły jurt, zwane gerami. GPS-em Mongołów jest natura… „Ger Positioning System”, a adres mieszkańców stepu, ustala się drogą konsultacji z sąsiadem. Mizernie przedstawia się ilość dróg i drogowskazów, a w ciągnącym się setkami kilometrów pustkowiu, trudno o punkty charakterystyczne pozwalające na orientację w terenie. Mogłyby nimi być jedynie kopczyki „Owoo”… miejsce kultu religijnego, usypane z kamieni, dla uczczenia duchów natury. „Owoo” to poniekąd kwintesencja tutejszego dopasowania, współistnienia szamanizmu i buddyzmu. Niegdyś kopce te stawiane na szczytach wzniesień, w miejscach trudno dostępnych, jako podziękowanie za bezpiecznie przebyty odcinek trasy, należały głównie do wyznawców szamanizmu. Dziś nie tylko oni wetkną w stertę kamieni gałąź z przywiązaną przeważnie niebieską szarfą, czy inny dar oddawany przodkom w postaci butelki po wódce, starej opony, kości zwierząt, konserwy czy kuli. Także buddyjscy kapłani wykonują przy nich obrzędy błagalne, proszące o zdrowego potomka, dobrą pogodę lub też wypędzają złe duchy oraz choroby. Wszyscy zaś, przejeżdżając tutaj samochodem, okrążą kopiec zgodnie z ruchem wskazówek zegara trzykrotnie, dorzucą kamień dla ducha opiekującego się danym miejscem, albo w najbardziej oszczędnym, leniwym przypadku, zatrąbią na cześć duchów przodków… dziękując za bezpiecznie pokonaną dotychczasową trasę i prosząc o szczęście, wstawiennictwo i pomyślność na kolejnym odcinku… i tak, aż do następnego „Owoo”.

19-07-17-map

18.07.2019 czwartek

Ulaangom > Naranbulag > jezioro „Chjargas Nuur” > Songino > Altanbulag > Nocleg na trasie dojazdowej do A16, 30km przed Harboom – 480km

Rano szybki zjazd do Ulaangom i urządzamy sobie mały spacer po mieście. Oczywiście zaglądamy na miejscowy bazar, a ponieważ w żadnym wypadku nie jest to miejsce turystyczne, podglądamy powszechne życie mieszkańców, którzy zjeżdżają się tutaj z całej okolicy, aby uzupełnić zapasy i kupić potrzebne produkty i ubiory, również te bardziej wytworne… buty! Zaglądamy do informacji turystycznej, ale pani mówiąca wyłącznie po mongolsku, niewiele miała nam do przekazania, lecz wykazując się mimo wszystko sumiennością… podarowała nam nieaktualną mapkę;-) Po obejściu centrum, ruszamy dalej na trasę. Rozważaliśmy dwie wersje dalszego przejazdu, północnymi terenami, na wschód- A16, którą jechaliśmy dwa lata temu i drugą, biegnącą nieco bardziej na południe, prowadzącą brzegami jeziora „Chjargas Nuur”. Ponieważ staramy się zawsze poznawać coś nowego, wybór padł na wariant numer dwa. Droga prowadzi najpierw na południe do Naranbulag, a później odbija na wschód w kierunku jeziora. Okazuje się, że Mongołowie wykonali olbrzymią inwestycję, gdyż trasa mająca być szutrowym szlakiem, stała się obecnie wspaniałą asfaltową drogą. Mkniemy po stepie z niewiarygodną prędkością ponad 100km/h i już po półtorej godziny, jesteśmy nad brzegami jeziora „Chjargas Nuur”. Jest to jezioro bezodpływowe, jak większość mongolskich jezior, jego dł. wynosi 75 km, a szer. do 31 km. Leży na wys. 1028,5 m n.p.m., a słona woda smakiem, kolorem i wonią, przypomina morską. Jest bardzo czyste, gdyż z powodu zasolenia na jego brzegach, nigdy nie było osiedli ludzkich i jest to bardzo praktyczny powód, gdyż bydło potrzebuje słodkiej wody. Obecnie, sytuacja radykalnie się zmieniła, gdyż jezioro stało się miejscem wakacyjnego wypoczynku. Powstają ośrodki wypoczynkowe, a wokół widać wiele nowych inwestycji powiązanych tematycznie. Mongolskie społeczeństwo staje się coraz zamożniejsze, widać to nie tylko na drogach, gdzie dominują drogie terenówki, przeważnie toyoty, ale przejmuje również styl zachodniego bytu, gdzie od lat, wypoczynek ma swoje ugruntowane miejsce. Lokujemy się w jednej z tworzących się turystycznych baz i podglądamy styl mongolskiego wczasowania. Wiele zachodu poświęca się jedzeniu i jego przygotowaniu, co zawsze tworzy przyjemną atmosferę.

Mkniemy dalej, bo tylko takie słowo odpowiada, obecnej formie szybkiego przemieszczania po stepie nowiusieńkim asfaltem. Okazało się, że droga ta jest częścią większej inwestycji, trasy budowanej do Tosontsengel, odległego o 550km od Ulangom, która w przyszłości przetnie Mongolię aż po Erdenet i Ułan Bator. I niby wszystko jest, tak jak powinno być, tylko jakoś przy takich prędkościach i luksusie jazdy, zatraca się pamiętany przez nas z poprzednich przejazdów, smak naturalnej i dzikiej Mongolii. Idąc dalej tym tropem myślowym… jakoś dziwnie wygląda Mongoł w eleganckiej Toyocie Land Cruiser… zamiast na koniu. To miło, że asfalt skończył się na 320km od Ulaangom, na granicy Ajmaku Uwskiego i Dzawchańskiego i dalej podążamy do przodu, na wschód poprzez step, tylko wyznaczonymi przez miejscowych śladami. Pierwszą osadą na trasie jest Songino, poprzez którą to podążamy w kierunku „Północnej Drogi”, od której sporo odjechaliśmy, a do której ponownie zmierzamy.

Aby ponownie do niej dołączyć, przemieszczamy się bliżej nieokreślonymi szlakami, które nie występują w ogóle na papierowych mapach, ale istnieją, na stepie i jawią się w postaci dwóch wyjeżdżonych śladów, tworzących cały ciąg komunikacyjny, pomiędzy lokalnymi osadami. Takim to sposobem, za wioską Altanbulag, w malowniczej okolicy, rozbijamy dzisiejsze obozowisko. I choć step nieogarniony i przestronny, w mgnieniu oka jakiś lokales nas wypatrzył i… po chwili mamy gościa, który przybył odwiedzić nas na motocyklu „Mustang”. Łamanym rosyjskim, gestami i pismem obrazkowym, próbowaliśmy się nieco dogadać, lecz z mizernym skutkiem… ale przynajmniej było zabawnie. Zademonstrowaliśmy dzisiejsze bazarowe nabytki… czapki i napitki „Chinggis Khan” oraz piwo „Żałam”… no i oczywiście nowe, białe klapki Wojtka za 6zł.

19-07-18-map

19.07.2019 piątek

Harboom > Khalban > Tsetserleg(Cecerleg) > Tsagaan Uul > Burenhaan > Moron(Murun) > Khatgal Chatgal) nad jeziorem „Khovsgol Nuur”(Chubsuguł)- nocleg na terenie starej przystani - 360 km

Jedziemy dalej, przed Harboom dojeżdżamy ponownie do północnego szlaku i kontynuujemy podróż na wschód. Po drodze, zaglądamy do kilku osad pasterskich, by podglądnąć życie mieszkańców, których domami są jurty, a wszystkie niezbędne produkty żywnościowe, pozyskują od wypasanych zwierząt. Toteż u dwóch sióstr nauczycielek, spróbowaliśmy suszonego sera, ale kumysu oraz tradycyjnej „sute caj” odmówiliśmy sobie. „Sute caj” to połączenie herbaty, mleka, soli i zjełczałego masła (czasem dodaje się zamiast masła baraniego sadła), gotowanej na palenisku znajdującym się pośrodku jurty, w którym pali się krowim łajnem. W niezwykle przyjaznych okolicznościach, rozdaliśmy dzieciakom piłki i kilka innych drobiazgów. I choć porozumiewanie się było dość osobliwą akrobacją pomysłów (dwa słowa po rosyjsku, pięć po angielsku, na migi i gestami)… to rozmowa na tyle pomyślnie toczyła się do przodu, że zaznajomiliśmy się z całym obejściem i dalszą rodziną… która zdążyła dobiec w międzyczasie. Dalsza trasa to widokowa radocha, czarujące krajobrazy, niezmierzone panoramy, zielone doliny rozpostarte pomiędzy wzgórzami, a na nich pasące się barany, kozy, konie, jaki i krowy. Często wyobrażamy sobie step, jako trawiasty monolit, jednak ten mongolski, to zarówno porośnięte trawą równiny, jak i falujące łagodnie pasma górskie Changaju z brzozowymi wysepkami, skaliste zbocza Ałtaju i połacie zieleni północnych aimaków. Mongolia to step ciągnący się po kres pofałdowanego horyzontu… po skaliste zbocza wydawałoby się niezamieszkałych gór… a poza tym co?… jakby się nie obrócić i gdzie nie spojrzeć, częstokroć schwycimy wzrokiem wychylający się raz po raz z nory łebek pełnego czujności tarbagana (świstak mongolski), szybującego nad głową orła stepowego (Aquila nipalensis), majestatycznie spacerujące żurawie stepowe (Grus virgo), cekiny astrów ałtajskich (Aster altaicus) na zielonozłotym dywanie równiny oraz kostrzewy syberyjskie (Festuca siberica), bijące kłosami pokłony na znak… że panem jest tu wszędobylski wiatr. W oddali spokojnie pasące się konie, tu i ówdzie zainstalowane gery, a nad tym wszystkim… ktoś zawiesił pełną kontrastów mozaikę chmur… ot, zwykła codzienność mongolskiego stepu… codzienność, którą smakują każdego dnia pasterze, nomadowie, koczownicy… potomkowie Czyngis-Chana… charyzmatycznego, dynamicznego, okrutnego, gwałtownego, ambitnego, genialnego dowódcy wojskowego, znakomitego polityka i… zdobywcy świata, który zjednoczył koczownicze plemiona z azjatyckich stepów i stworzył Imperium Mongolskie… „Pan Wielkiego Stepu”, „Bicz Boży” czy też „Krwawy Geniusz” w imieniu „Wiecznego Nieba”… nie tylko masakrował setki tysięcy swych wrogów… ale także w pozytywny sposób zmienił dzieje świata… i choć od czasów, gdy jurtę rozbijał tu Temudżyn… przyroda nie zmieniła się wcale, a życie ludzi… niewiele… to pod wełnianym dachem jurt… nadal najważniejszy jest „ajrak” i gotowana baranina… i nie ma życia bez konia z drewnianym siodłem… choć tuż obok zaparkowany jest mały motocykl „Mustang” i „Land Cruiser”…

W Mongolii hoduje się głównie bydło, jednak to konie cenione są tu najbardziej. Ich liczba i stan są miernikiem bogactwa. Podkreśleniem zamożności bywa bogato zdobione siodło, zajmujące w jurcie zaszczytne miejsce. Wypas ww zwierząt, jest w Mongolii głównym źródłem utrzymania. Koczowniczy tryb życia Mongołów, uwarunkowany jest głównie surowym klimatem – zdarzają się srogie zimy, podczas których temperatura spada nawet poniżej -40ºC! Dlatego trudno się dziwić, że w poszukiwaniu dobrych pastwisk i wody, pasterze przemierzają ogromne odległości, przenosząc się wraz z całym dobytkiem. Zimą koczują na południowych stokach gór, w dolinach osłaniających przed mroźnym wiatrem, latem natomiast rozbijają obozy w miejscach żyznych, przy rzekach i jeziorach. Na stepie domem jest przenośna, składana jurta – okrągły namiot o drewnianym stelażu, przykryty wełnianym wojłokiem (rodzajem filcu z owczej wełny) i grubym płótnem. Mongołowie darzą swoje zwierzęta dużym szacunkiem, a wszystko to z prostej przyczyny… dla ludzi stepu, zwierzęta są skarbem i warunkiem przetrwania. Od zwierząt pochodzi drogocenne mleko, mięso, skóry, wełna i nawóz. Z zabitego zwierzęcia wykorzystuje się prawie każdy kawałek. Niezjedzona część mięsa jest suszona, a jak?… ano wisi sobie niczym pranie pod dachem jurty. Ze skór szyje się ubrania i przedmioty codziennego użytku, na przykład „beczkę” do produkcji „kumysu” (napoju z mleka klaczy, zwanego też po mongolsku „ajrakiem”), kości służą za piony w grach, a z sierści tka się przędzę. W tajdze, na północy kraju, wykorzystuje się też poroże renifera, wykonując z niego leki, zabawki i narzędzia. Step wychowuje swoje dzieci surowo, lecz w harmonii, spokoju i umiłowaniu przyrody. Warunki życia nie rozpieszczają tu nikogo, a jednak pasterze emanują optymizmem i ciekawością świata.

W tym miejscu, jeszcze małe wtrącenie na temat „kumysu”. To napój o niskiej zawartości alkoholu, nazywany potocznie „białym piwem”. Powstaje w wyniku fermentacji kobylego mleka i doskonale gasi pragnienie. Mongołowie twierdzą, że kto pije dużo „kumysu”… ten jest zdrów przez cały rok. W procesie jego dalszej fermentacji i późniejszej destylacji, otrzymuje się wódkę, zwaną „archi”.

Pogoda na trasie dopisuje, dopiero przed miastem Moron, gdzie na rogatkach kończy się gruntowy szlak i zaczyna asfalt, spostrzegamy iż dopiero co przeszła tędy ulewna burza. W Mongolii, asfalt zapewnia miastom życie, a każde do którego dociera nitka czarnej drogi, dosłownie eksploduje od ludzkiego żywiołu. Tam gdzie asfalt jest w deficycie lub go nie ma, pomiędzy domami hula wiatr, a w powietrzu czuć skromność i osamotnienie. W Moron mieszka obecnie 40tys. ludzi, jak na mongolskie warunki, to duże miasto. Powstało na początku XX w. wokół lamajskiego klasztoru, który to 1937r. komuniści zniszczyli. Miasto ponownie zaczęło się rozwijać, kiedy do miasta przyciągnęli górnicy do powstałej kopalni węgla. Obecnie, Moron to również przystanek na drodze do jeziora Chubsuguł zwanego potocznie „Małym Bajkałem” lub „Błękitną Perłą Mongolii”. Miasto słabo zajmujące, mamy jedynie okazję zjeść posiłek w małej stołówce – „chuszury” (smażone pierogi z mięsem i cebulą). Ponieważ czas mieliśmy na tyle dobry, postanowiliśmy jeszcze dzisiaj, dotrzeć do oddalonego o 100km jeziora Chubsuguł. Asfaltowa droga, zezwoliła nam tam przybyć w niespełna godzinę.

Przed wjazdem do Khatgal (Hatgal, Chatgal), miasteczka ulokowanego na południowym krańcu jeziora, płacimy za wstęp do „Khovsgol Nuur National Park” po 3000 tugrików od os. i jedziemy do centrum kurortowej miejscowości. Wokół widoczne są skutki opadów, rozlewiska i kałuże niczym stawy. Trudno znaleźć suchy kawałek terenu. Jedziemy więc na pobliską przystań, gdzie na wybetonowanym nabrzeżu, zakładamy dzisiejsze obozowisko. Jest to również miejsce zaopatrzenia miejscowych w wodę. Mamy więc sposobność podpatrywać te czynności, a wachlarz metod jest bardzo szeroki, od zwykłych baniek i kanistrów, po beczki i wielkie zbiorniki umieszczone na ciężarówkach, które napełniane są własnymi pompami. Miasteczko nie posiada wodociągów, a woda jeziora Chubsuguł, jest tak czysta, że bez filtracji nadaje się do picia. Posiedziałoby się na zewnątrz nieco dłużej, ale komary robią swoje… przeganiając nas do spania.

19-07-19-map

20.07.2019 sobota

Khatgal – Jezioro Chubsuguł – rejs po jeziorze – nocleg w autach na terenie ośrodka turystycznego „ Ashihai Resort” – www.ashihai.mn

Noc nieco chłodna, wszak jesteśmy na wysokości 1645m n.p.m., ale i niespokojna, a dlaczegóż…? poniewóż mongolska młodzież, tuż obok naszych aut, postanowiła ulokować się z głośną imprezą. Była wódka, były krzyki i paskudnie hałaśliwa muzyka… no cóż, patrzą na natenczas pustą i zaciszną przystań, nie posiadaliśmy wiedzy iż jest to strategiczne miejsce nie tylko z powodu poboru wody, ale również towarzyskich spotkań. Tymczasem poranne słońce, szybko tworzy przyjazny nastrój i mimo iż temperatura dość umiarkowanie wzrasta, to ciepło promieni słonecznych robi swoje. Jedziemy zwiedzać pobliskie wybrzeże jeziora. Woda kryształ, toń przypomina „Błękitne Oko Syberii”, lecz wzbogaconą pomocniczymi barwami. W tym miejscu uświadamiamy sobie, jak wiele łączy te dwa słodkowodne akweny. Jezioro Chubsuguł zasila 96 dopływów w postaci rzek i strumieni, wypływa z niego tylko jedna rzeka o nazwie Egijn, która zasila wody Selengi, a która to na końcu swego biegu wpada do Bajkału. Następnym elementem łączącym te dwa zbiorniki wodne, jest pasmo górskie Sayanów, które od północy zahacza o Bajkał, a kończy się na południu przy brzegach jeziora Chubsuguł. Pamiętajmy również, że te dwa jeziora gromadzą prawie 22% słodkiej wody na naszym globie, Bajkał – 20%, Chubsuguł – 2%.

Natomiast miasteczko Khatgal, to właściwie jedna główna ulica prowadząca do portu. Od niej odchodzą inne, mniejsze, wokół których wyrastają kolorowe domki, otoczone obowiązkowo drewnianymi płotami. Coraz mniej jest tu „gerów”. W zasadzie widać jedynie te w obozach, służące jako nocleg dla przyjezdnych. W Khatgal mieszka jakieś 2 tysiące osób, ale w sezonie liczba mieszkańców wzrasta dwukrotnie, to i tak mniej niż w latach osiemdziesiątych, kiedy działał tu port, a w zimie po zamarzniętym jeziorze, mknęły z Rosji cysterny wypełnione paliwem, bo przecież „Wielki Brat” jest blisko… jakieś 130 km, a drugie tyle do bliźniaczego Bajkału. Od upadku komunizmu Khatgal przymierał, ale wraz ze wzrostem zamożności mongolskiego społeczeństwa, zamieniał się w ulubione miejsce odpoczynku. Kręcimy się po okolicy, zaglądamy do miejscowych sklepików, a nasz objazd kończymy oczywiście w porcie. Wygląda jakby właśnie tu, zebrali się wszyscy mieszkańcy i przyjezdni. Stołówki, stragany z pamiątkami, sprzedawcy nawołują, ktoś ogląda drewniane figurki, szmaciane laleczki, inny ktoś wyroby ze skóry i kaszmiru, jakieś wisiorki i struganą korę. Trudno się dziwić, wszak to pełnia sezonu, kiedy byliśmy tu ostatnio we wrześniu… wiało pustką i posezonowym letargiem.

Port to w zasadzie tylko pomost. Stoi przy nim jedyny na chodzie statek „Sukhbaatar” – na cześć Damdin Suche Batora… komunistycznego bohatera Mongolii. A co poza tym?… trzy jakieś zardzewiałe krypy. Ponieważ jest tak przyjemnie, a w planie mieliśmy pływanie po jeziorze, toteż wykupujemy rejs rzeczonym statkiem wycieczkowym na godz. 11.00 (30tys. Tugrików od os.). Kiedy tylko statek odbił od brzegu i zamilkła syrena… z trzeszczących głośników zaczynają się wydobywać skoczne rytmy mongolskiego disco. Ludzie od razu zaopatrują się w gorące i pachnące, przyrządzone na pokładzie poniżej „chuszuury”. Słychać syk otwieranych puszek z piwem, szeleszczenie torebek z chipsami, wszyscy coś jedzą, głośno rozmawiają, śmieją się, kręcą po wszystkich pokładach. Radosne okoliczności udzielają się i nam, toteż uczestnicy rejsu bez skrępowania zaczepiają nas i proszą o wspólne zdjęcia. Jakby tego było mało… zaczyna się show. Wychodzi pani w mundurze i białych rękawiczkach, przejmuje mikrofon i zaczyna coś opowiadać, oczywiście po mongolsku. Rozgrywa się jakiś konkurs z nagrodami… coś w rodzaju „Mam Talent”… w trybie słów Jonasza Kofty „Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej…”, a i w tańcu byli faworyci gromko oklaskiwani… naszym zadaniem była próba odgadnięcia kto i za co dostał paczkę ciastek. Z jednej strony mamy ten mongolski żywioł… pływającą imprezę, a z drugiej dziewiczą przyrodę dookoła głowy. Patrząc na powierzchnię jeziora, można by po kolei wymienić niemal wszystkie odcienie niebieskiego… od lazurowego przez szafirowy, aż po morski i indygo. Statek przecina taflę jeziora i sunie na północ. Właściwy akwen jest ogromny, długi na ponad 130 km, szeroki nawet na 36 km, momentami nie widać więc drugiego brzegu. My przemieszczamy się w wąziutkim przesmyku na południowym krańcu jeziora, dzięki temu możemy się zachwycać przepięknymi widokami na oba brzegi. Gęste, świerkowe lasy schodzące do samej wody, nagie, złowieszcze skały, maleńkie wysepki pośród wielkiego błękitu. Dziewicza natura, tak blisko miasteczka, niemal na wyciągnięcie ręki. Po około godzinie, dopływamy do półwyspu „Ar Davkhar”. Na samym jego końcu, znajdują się wąskie, wychodzące na kilkadziesiąt metrów w głąb jeziora skały… to „Somoo Saridag”… skały życzeń, gdzie od starożytnych czasów, ludzie wspinali się na nie i modlili do Khatan Dalai Eej (Matki Oceanu). W tym miejscu statek zwalnia i powoli zawraca. Na pokład wychodzi sam kapitan… starszy pan, w pięknym mundurze z tarasem medali i zaczyna coś powoli opowiadać. Pokazuje na skały… zapewne tłumaczy pasażerom legendę. Impreza nieco przycicha, wszyscy uważnie słuchają kapitana… my również skupieni i wpatrzeni… pozory rozumienia kreujemy dość umiejętnie ;-) Dopiero kiedy kończy i powraca do kabiny, statek zaczyna nabierać prędkości i impreza rozkręca się na nowo. Pocieszna jednostka żwawo wraca do Khatgal, tymczasem my chłoniemy zdarzenia i urokliwe otoczenie, jakby zaraz miały zniknąć. Takim to sposobem przeżyliśmy ciekawą przygodę, nie tylko z czarującymi widokami, ale również niepowtarzalną atmosferą rejsu. Po trzech godzinach od wypłynięcia, zawijamy z powrotem do portu.

Teraz należy pomyśleć o dzisiejszym zakwaterowaniu. Aby przejechać dalej na północ musimy zawrócić i objechać miasteczko. Droga wspina się do góry, prowadzi przez las i znów jesteśmy nad jeziorem. Szukamy jakiegoś „Ger Campu”, w którym moglibyśmy się zatrzymać, ponieważ podoba nam się tutaj i chcemy spędzić tu resztę dzisiejszego dnia, odpocząć i zachwycać się atmosferą tego miejsca. Niestety, w poszczególnych które sprawdzaliśmy aż do końca drogi w „Ashihai Resort”, nocleg kosztuje średnio około 100$USD za noc. Zniechęceni, robimy krótką przerwę na kawę w ww resorcie – www.ashihai.mn , gdyż od wielu tygodni marzyliśmy o kawie z ekspresu i… jest, wszak to luksusowy obiekt, na parkingu same Toyoty Land Cruiser i Lexusy. Jest tu wszystko, czego potrzebuje wypoczywający turysta, można spać w pięknych jurtach, jeździć na koniach, pływać po jeziorze, wyżywienie całodzienne gwarantowane, mnóstwo grzybów i kwiatów dookoła… tylko ta cena ponad 200$USD od osoby za jednodniowy pobyt. Pani recepcjonistka, mówiąca po angielsku przygotowuje kawę, my podglądamy teren ośrodka. Okazuje się, że zamieszkujący turystyczne, luksusowe jurty, korzystają z zewnętrznego kompleksu łazienkowego. Zagaduję panią, a może by tak zezwoliła nam na pobyt w formie kempingowej, w końcu jest internet i doskonałe, rzadko spotykane na trasie łazienki? Zaskoczona tak niecodzienną propozycją, w końcu przystaje i za sumę 50$USD od naszych dwóch aut, zezwala kempingować na terenie ośrodka. Jakby na to nie patrzeć… jesteśmy tu również toyotami, nie zamierzamy burzyć luksusowego wizerunku parkingu ;-)

Teraz już tylko pozostało rozkoszować się naturą, widokami i otoczeniem. W zasadzie to pierwszy taki moment, kiedy mamy kilka chwil, aby się zatrzymać, spokojnie odetchnąć, porobić zwyczajne „nic”. Do tej pory cały czas byliśmy w drodze. Organizm przyzwyczaja się do tempa i trudno mu powrócić do takiego spokoju. Spacerujemy sobie po brzegu jeziora, brodzimy w lodowatej wodzie, jest po prostu niepowtarzalnie. Nawet burza, nie przeszkodziła nam w tym nicnierobieniu.

19-07-20-magadan-2019-trasa

21.07.2019 niedziela

Khatgal > Moron >Tosontsengel > Ikh-Uul > Khutag-Undur > Bulgan > Erdenet > Darchan – 660km

Rano niespiesznie opuszczamy doskonałe stanowisko i bierzemy się w dalszą drogę. Musimy pokonać sporą przestrzeń Mongolii i Rosji, aby dotrzeć nad wschodnie brzegi Bajkału. Byłoby to o wiele prostsze, gdyby przejście graniczne ulokowane na północy jeziora Chubsuguł, gdzie najkrócej dotrzeć do Rosji, w Sajany i nad Bajkał, byłoby przejściem międzynarodowym. Ponoć są takie plany, a ma się to ziścić już za cztery, może pięć lat… zobaczymy? Tymczasem, nie ma innego wyjścia, wracamy najpierw do Moron, a później, dalej pierwszorzędnym asfaltem do Erdenet i trasy prowadzącej z Ułan Bator, do rosyjskiego Ułan Ude.

Pierwszy postój mamy w połowie trasy do Moron, tam znajduje się mała osada, w której można spotkać renifery. Właśnie w regionie północnej Mongolii, przy granicy z Tuwińskim Krajem żyje plemię, które do dziś zachowało magiczną więź z tymi zwierzętami. Ich ekosystem stanowi jedność z natura i przenika się tak samo jak tysiące lat temu. W tym trudnym, zimnym i górzystym terenie, na którym żyją, wykorzystują w codziennej walce o byt oswojone renifery, wilki oraz orły, które pomagają im w polowaniach. Mniejszość etniczna Caatani (Tsaatani, Dukha), to jedno z ostatnich koczowniczych plemion, których byt zależy od reniferów, oswoili je do jazdy i hodują dla mleka, serów, aż do futer. Cywilizacja dotarła wszędzie i nie ma już wielu nomadów na świecie. W górach Mongolii zostało 40 ostatnich rodzin wypasających renifery… ale i oni wkrótce znikną… świat pasterzy reniferów odejdzie do historii i pozostanie już tylko legendą.

Po dojeździe do Moron, w szybkim tempie przemieszczamy się przez kolejne osady; Tosontsengel, Ikh-Uul, Khutag-Undur. Na trasie, przed miejscowością Bulgan, na rozległym zielonym stepie, natrafiamy na nie lada atrakcję… zmagania zapaśnicze, które są w Mongolii sportem narodowym. Chodzą tu nawet anegdoty dotyczące tego tematu sięgające prezydenta Mongolii i stawiające pytanie, dlaczego ma płaskie uszy?… bo tak jak większość Mongołów uprawiał niegdyś zapasy. Ten narodowy sport kochają wszyscy mężczyźni. Za młodu walczą, na starość chwalą się medalami zdobytymi podczas igrzysk „Naadam”.

Zapaśnicy stają do zawodów ubrani tylko w slipy, krótką kamizelkę z rękawami odsłaniającą piersi i „gutale”… wysokie buty z zadartym noskiem. Według legendy, tak skąpy strój odsłaniający tors obowiązuje od czasu, kiedy w turnieju zwyciężyła kobieta udająca mężczyznę. Teraz o oszustwie lub pomyłce nie ma mowy. Do kamizelki u dołu doczepione są sznurki, które przed walką należy związać na brzuchu. Potem, już w trakcie rywalizacji, zawodnicy chwytają związany sznur i ciągną go w dół, starając się powalić rywala na ziemię. Zanim zapaśnicy rozpoczną walkę, podbiegają do sekundantów, podają im swoje spiczaste czapki, a potem wykonują rytualny taniec. Z uniesionymi ku górze rękami, biegają po stadionie i obracają się wokół własnej osi, imitując mitycznego orła Garudę. Każdą walkę obserwuje dwóch sekundantów – sędziów pilnujących, by wszystko przebiegało zgodnie z regułami. Co ciekawe, w zawodach zapaśniczych nie ma kategorii wagowych. Walki toczą się także bez ograniczeń czasowych, aż do zwycięstwa. Jeśli rywalizacja się przedłuża, sędziowie przerywają ją i rzucają monetą, nie po to aby określić zwycięzcę, ale po to aby mu dać pewne „fory”, gdyż ten który wygrywa rzut monetą, może wybrać dowolny, sprzyjający mu chwyt rozpoczynający dalszą walkę. Przegrywa zapaśnik, który jako pierwszy dotknie ziemi kolanem. Zanim zejdzie ze stadionu, musi jeszcze przejść pod ramieniem zwycięzcy. Ten gest to symboliczne zaznaczenie relacji słabszy – silniejszy. Przegrani odpadają, wygrani przechodzą dalej i znów dobierani są w pary. Każda kolejna runda, eliminuje z zawodów połowę walczących. Aby zwyciężyć cały turniej, trzeba więc wygrać wszystkie swoje walki. Pięciokrotni zwycięzcy otrzymują tytuł Sokoła (Nachin). Ci, którzy wygrają siedem rund nazywani są Słoniami (Dzaan), a ci co dziewięć zyskują miano Lwa (Arslan). Zwycięzca turnieju nosi tytuł Niezwyciężonego Tytana. Zasady te obowiązują we wszystkich głównych i lokalnych zawodach „Naadam”, które i nam było dane po raz pierwszy oglądać.

Oprócz zmagań zapaśniczych odbywają się tu również zawody w tradycyjnej grze mongolskiej, „szagaj charwaa”. Weszła do kanonu wielu tradycyjnych zawodów sportowych, często w miejsce łucznictwa. Gracz prztykając środkowym palcem wysyła „strzałę” (sum) z małej drewnianej deszczułki (chaszlag) do celu, którym są odpowiednio ustawione kości stawów skokowych owiec, rzadziej kóz, nazywane „szagajami”. Strzałą (sum), mogą być odpowiednio obrobione fragmenty poroża jeleni, bydła rogatego lub kości słoniowej. W Mongolii organizowanych jest co roku wiele zawodów „szagaj charwaa”, w których bierze udział nawet do kilkuset graczy. Każda drużyna liczy 6–8 mężczyzn, z których najbardziej doświadczony jest liderem zespołu, a w każdej drużynie musi być przynajmniej jeden młodzik. W każdej drużynie występują przedstawiciele trzech generacji, przy czym starsi zawodnicy mają obowiązek kształcenia młodszych, a członkowie drużyny składają uroczystą i dozgonną przysięgę współpracy w zespole. Graczy obowiązują ścisłe reguły etyczne i zasada fair play. Gra ta zwana „strzelaniem kościami”, została w 2014r. wpisana na światową listę UNESCO.

Reasumując… sięgający czasów Czyngis-Chana „Naadam”, to obowiązkowe widowisko dostarczające uczestnikom, w tym rzecz jasna turystom, mnóstwo rozrywki, wpisanej w nazwę słowa „Naadam” pochodzącego od słowa naadach oznaczającego „dobrze bawić się, grać”. To także niebywała okazja spotkania na stepie licznego skupiska biwakujących całymi rodzinami nomadów zaszytych na co dzień w oddalonych od siebie jutrach. Świętowanie „Naadam” jest symboliczną celebracją prawdziwych cnót prawdziwego mężczyzny: siły, zwinności i dobrego oka, powiązaną z tradycją organizacji wydarzeń sportowych, wieńczących wszelkiego rodzaju odnoszone przez kraj zwycięstwa. Tym prawdziwym męskim cnotom odpowiadają główne konkurencje sportowe: zapasy, wyścigi konne i łucznictwo, zwane „trzema męskimi sportami”… pomimo, że dwie ostatnie dopuszczają uczestnictwo kobiet i dzieci.

Teren imprezy obejmuje rozległy teren, jest to również miejsce spotkań klanowych i rodzinnych, połączonych z biesiadowaniem. W tle turnieju, funkcjonuje mocno rozbudowana mała gastronomia i drobny handel.

Po osobliwych przeżyciach na orientalnych zawodach, szybko dojeżdżamy do Bulgan i po następnych 60km docieramy do przeciętnej urody, górniczego miasta Erdenet, związanego z wydobyciem i przetwarzaniem miedzi. Jest na tyle wcześnie, że jedziemy jeszcze dalsze 170km i przed miejscowością Darchan, nad mała rzeką, zostajemy na dzisiejszy nocleg. Jest kameralnie, do dyspozycji wzroku mamy zachód słońca i konie baraszkujące w rzece… zjawiskowe okoliczności do wieczornego posiedzenia

19-07-20-21-map

22.07.2019 poniedziałek

Darchan > granica mongolsko-rosyjska > Kiachta > Ułan Ude > Gremyachinsk > jezioro Bajkał – nocleg nad brzegiem - 510km

Jedziemy dalej. W Darchan wjeżdżamy na drogę prowadzącą z Ułan Bator do granicy z Rosją i po następnych dwóch godzinach, stajemy na przejściu granicznym w miejscowości Kiachta. Odprawa przebiega wyjątkowo sprawnie i już po dwóch godzinach z okładem, jedziemy dalej w stronę Ułan Ude. Po następnych 230km docieramy do tego syberyjskiego miasta, położonego przy ujściu rzeki Udy do Selengi. Zatrzymujemy się tuż przy głównym placu, by popatrzeć na pomnikową pamięć Rosji… głowę Lenina. Ma wysokość 7,7 m, szerokość 4,5 m i waży 42 tony. Podobnej rozmiarami głowy Lenina nie ma nigdzie na świecie. I taki właśnie cel przyświecał komunistycznym włodarzom Ułan Ude. Chodziło o to, aby zadziwić innych, zaprojektować taki pomnik wodza rewolucji bolszewickiej, jakiego nikt do tej pory nie miał. Pomysł został zrealizowany w stulecie urodzin Włodzimierza Iljicza, w 1971 roku. Dawniej pod głową wodza rewolucji odbywały się defilady… teraz na jej tle fotografują się nowożeńcy i turyści.

Po obejściu małego centrum stolicy Buriacji, jedziemy dalej w kierunku Bajkału. Po dotarciu do wioski Gremyachinsk, już nad bajkalskim brzegiem, rozbijamy dzisiejsze obozowisko. Rozpaliliśmy ognisko i wspólnie z komarami wprowadziliśmy tryb relaksowy przy piwie „Sibirska Korona”.

19-07-22-map

23.07.2019 wtorek

Gremyachinsk > Turka > Ust-Barguzin > Poluostrov „Svyatoy Nos” (Park Narodowy) > Kurbulik > Katun – nocleg w turbazie – 170km

Wzdłuż bajkalskiego brzegu, jedziemy na północ w kierunku miasteczka Ust-Barguzin. Na trasie mijamy urokliwe syberyjskie wioski. Po 120km docieramy na miejsce, z zamiarem wjazdu do „Zabajkalskiego Parku Narodowego”, znajdującego się tuż za miastem na półwyspie „Swiatoj Nos”. Robimy mały rekonesans po miasteczku związanym z przetwórstwem drewna i jedziemy do punktu wjazdowego do parku. Cztery lata temu, kiedy byliśmy w tym miejscu po raz pierwszy, pożary lasu mocno utrudniły nam wjazd do parku, dzisiaj w pełni sezonu, musimy mieć akceptację naczelnika parku, gdyż zezwolenie na wjazd, mają tylko ci, którzy maja rezerwację na kempingach, lub turbazach, znajdujących się na terenie parku. Po telefonicznym uzgodnieniu, dostajemy taką zgodę i mamy się zatrzymać na nocleg w wiosce Kurbulik. Płacimy za wjazd po 300rubli od os. i wjeżdżamy do parku.

Pierwszy odcinek prowadzi piaszczystą mierzeją, na końcu której, nad bajkalskim brzegiem, ulokowano rozległy kemping. Przygnębiający to widok, kiedy odpoczywający ludzie bazują wzdłuż drogi, na której kotłują się tumany kurzu, rozprzestrzeniając się gdziekolwiek spojrzeć, ponieważ jest przerażająco sucho. Dalej droga prowadzi przez las i po 40km dojeżdżamy do nadbajkalskiej osady Kurbulik. Próbujemy usadowić się na małym polu biwakowym, ulokowanym na samym końcu niewielkiej zatoki. Już prawie ustawiliśmy nasze pojazdy, a tu… szykuje się wielka draka. Rozjuszona kierowniczka pola, mianująca się zarządcą tego terenu… ciska postulatami. Informujemy ją iż dostaliśmy takie dyspozycje na wjeździe do parku i nikt nie powiadomił nas o zarządcy, a tym bardziej telefonicznym kontakcie z nim. Pyskówka patronki pola przybrała nieparlamentarny wymiar, przypominający czasy komuny, więc czym prędzej z odpowiednim komentarzem, wycofaliśmy się z tego miejsca i w ogóle z wioski Kurbulik.

Ponieważ podczas poprzedniego pobytu na półwyspie, w osadzie Katuń poznaliśmy Staszka, potomka polskich emigrantów, postanowiliśmy go ponownie dzisiaj odwiedzić. Jest właścicielem małej turbazy, którą wtedy właśnie budował, być może na terenie jego posesji będziemy mogli się zatrzymać. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze jedno parkowe obozowisko, Sorożja, ale zapełnione było do ostatniego miejsca. Zastanawiamy się, jak daleko poszły zmiany w czasie tych czterech lat, ale od razu mamy odpowiedź… nie możemy tego osądzić, przecież wtedy z powodu zagrożenia pożarowego, w trybie wyjątkowym dostaliśmy od dyrektora parku zgodę na wjazd, więc byliśmy tu niemalże sami. Gdy dotarliśmy do Katunia, Staszek przyjął nas na swoim terenie i sprawa zakwaterowania błyskawicznie się rozwiązała. Staszek posiada również możliwość wynajęcia kutra i popłynięcia w rejs do Wysp Uszkanich, znanych z bajkalskich fok (Stanislaw Lyasocki, tel: +7 89243580920, e-mail: suranovakseniya@mail.ru ). Miejsce jest o tyle szczególne, gdyż nie ma tu żadnego kempingu i jest niewielu turystów. Zamawiamy u Staszka wędzone na gorąco omule (gatunek ryby z rodziny łososiowatych) oraz solone, surowe ryby i wreszcie możemy pomyśleć o regulaminowym wypoczynku połączonym z migawkowym spacerem wzdłuż bajkalskiego brzegu.

19-07-23-map

24.07.2019 środa

Katun > Ust-Barguzin > Turka > Ułan Ude > Mukhorshibir > Kharauz > 12km przed Petrovsk-Zabaykalskiy – nocleg na „stojance” - 500km (pęknięta szyba!!!)

Opuszczamy „Zabajkalski Park Narodowy” i tą samą drogą którą tu przybyliśmy, wracamy do Ust-Barguzin. Do Ułan Ude również musimy powrócić tą samą trasą, jednak mając dzisiaj do dyspozycji więcej czasu, na trasie zajeżdżamy do kolejnych wiosek. Przepiękna pogoda, więc co rusz zatrzymujemy się, by fotografować otoczenie. W małej osadzie Baturino, podjeżdżamy pod „Baturinsky Sretensky Monastery”, który powstał w pierwszej połowie XIXw. W 1843 r. w kościele zorganizowano jedną z pierwszych szkół publicznych w regionie Bajkału. W czasach komuny rzecz jasna klasztor zamknięto. Świątynia została zwrócona kościołowi dopiero w 1999 roku. Obecnie mieści się tu żeński klasztor, gdzie mieszka 15 zakonnic.

Na rogatkach Ułąn Ude podjeżdżamy pod „Muzeum Etnograficzne Kultury i Życia Narodów Zabajkala” (wstęp 200rubli od os.). Pięknie położony w sosnowym lesie rozległy skansen, poprzez zgromadzone tam budowle, obrazuje całą historię i kulturę Zabajkala. Byliśmy już w tym miejscu cztery lata temu, ale trudno pominąć taką perełkę, tym bardziej, że Beata z Adamem tego kompleksu nie zwiedzali.

Skansen ten powstał w 1973 roku w trosce o zachowanie dla przyszłych pokoleń pomników drewnianej architektury narodowej oraz przedmiotów użytku codziennego ludności autochtonicznej i napływowej okolic Zabajkala. Kompleksy ewenkijski, buriacki, staroruski, staroobrzędowców, miejski i archeologiczny, to prócz mistrzowskich wykończeń domów, zagrody różniące się rozmiarami i wyglądem, w zależności od stanu materialnego właściciela. Na terenie kompleksu mieści się również małe zoo z kilkudziesięcioma okazami syberyjskich zwierząt… misiek też jest.

Teraz pozostało nam przejechać na drugą stronę rozległego miasta Ulan Ude i dalej kontynuować jazdę na wschód w kierunku Czyty, drogą P258, zwaną potocznie „federalką”. Droga w przyzwoitym stanie, miejscami zmodernizowana, jednak są jeszcze zapomniane fragmenty, które pamiętają czasy mojego pierwszego motocyklowego przejazdu do Władywostoku w 2005r.

Jadąc przez te tereny, jesteśmy pełni podziwu dla zmian, jakie poczynione zostały w ostatnich czterech latach w Rosji, a wracając do tych, kiedy byłem tu pierwszy raz na motocyklu w 2002r., to już nawet nie wspomnę… to przepaść. Drogi o niebo lepsze i oznakowane drogowskazami, nowe stacje paliw w stylu europejskim, gdzie można nabyć podstawowe produkty, kanapki, napić się kawy z ekspresu (niekoniecznie dobrej jakości). Powstały przydrożne parkingi, gdzie obecnie znajduje się kosz na śmieci i toaleta, no może nie taka, jakiej bym się spodziewał, to raczej nowsza wersja wychodka. Jest również mnóstwo barów na trasie (kafe, stołowaja, zakusocznaja), a w nich czyściutko, co nie znaczy że smacznie, zdarza się iż wewnątrz znajduje się WC, co niegdyś było nie do pomyślenia… czyżby to ustęp w postępie… a może postęp w ustępie?

Na nocleg zatrzymujemy się tuż przy trasie na „stojance”, parkingu dla tirów tuż obok „kafe”, 12km od położonego nieco na północ Petrovska-Zabaykalskiego. Do dyspozycji mamy typową syberyjską banię i… przyjaznego psa.

19-07-24-map

25.07.2019 czwartek

Petrovsk-Zabaykalskiy > Czyta, Kraj Zabajkalski > Chernyshevsk – nocleg obok trasy, na łące 15km przed miastem – 680km

Dzisiejszy dzień to typowa „przejazdówka”, pokonujemy rozległe przestrzenie Syberii. Jedynym dzisiejszym elementem zwiedzania, jest zaglądnięcie do centrum syberyjskiego miasta Czyta, będącego stolicą Kraju Zabajkalskiego. Najpierw jednak podjeżdżamy na wzgórze widokowe „Titovskaya Sopka”, skąd roztacza się panoramiczny, ciekawy widok na zwyczajnie brzydkie, przemysłowe miasto.

Czyta do połowy XIX wieku była małą osadą, zamieszkiwaną głównie przez plemiona mongolskie i tureckie z niewielkimi wpływami chińskimi, głównie za sprawą kupców oferujących swoje towary. Ta względnie pokojowa koegzystencja została przerwana około roku 1825, kiedy to Czyta stała się miejscem zsyłki dla kilkudziesięciu więźniów politycznych tzw. dekabrystów. Byli to przedstawiciele wyższych klas rosyjskich, którzy w grudniu 1825r. wystąpili zbrojnie przeciwko carowi Mikołajowi I Romanowowi. Zostali oni jednak szybko pokonani przez odziały carskiej gwardii, a konsekwencją nieposłuszeństwa było wywiezienie ich na daleką Syberię. W ten sposób grupa dobrze wykształconych i obytych w świecie arystokratów trafiła do Czyty, co ostatecznie miało pozytywny wpływ na rozwój miasta. Historyczną pozostałością po tych czasach jest dawna, drewniana cerkiew z 1776 r., obecnie mieszcząca „Muzeum Dekabrystów”, które jest jedną z największych atrakcji turystycznych miasta.

Jednym z ciekawszych historycznych obiektów, jest również drewniany budynek poczty zbudowany w 1893 r. W 2012 r. budynek został odrestaurowany i do dziś wykorzystywany jest nadal jako poczta. To jedyny historyczny budynek Czyty, który nie zmienił swojego pierwotnego przeznaczenia przez 120 lat. Na frontowym dziedzińcu ustawiony został zerowy słup, stanowiący początek drogi do Chabarowska. Od Czyty zaczyna się autostrada federalna o nazwie „Amur”, która ma swój początek przy budynku starej poczty, a finał w Chabarowsku, na centralnym placu. Jej długość liczy 2167km, a oficjalnie w 2011r., otwarł i przejechał ją całą, prezydent Rosji Władimir Putin. W mieście zachowało się kilka drewnianych domów i sporo ciekawych kamienic z początku XX w. Oczywiście nie zapomniano o pomniku wodza rewolucji, tym razem w wersji… zadumany.

Na trasie towarzyszą nam obrazy skutków niegdysiejszych pożarów syberyjskiej tundry, która obecnie leczy rany tego kataklizmu. Widać jak z soczystej zieleni, wystają kikuty spalonych drzew i roślinności. Poza wspaniałymi krajobrazami, degustujemy specjały miejscowej kuchni w której dominują pozy, czy też buzy (specyficzne pierogi z mięsem przyrządzane na parze lub gotowane), solianka (zupa na podrobach, kiełbasie, kiszonych ogórkach, z oliwkami i cytryną, zaprawiona gęstą śmietaną) i łagman (gęsta zupa z wołowiną, warzywami i makaronem), wszystko to jemy nie pierwszy raz, ale zawsze z wielkim smakiem.

Historia dzisiejszego dnia to 680km przejazdu, po niezwykle krajobrazowych terenach wschodniej Syberii. Ciąg dalszy przestrzeni w wydaniu „mega”, lasy, łąki i wioski. Droga wspaniała, infrastruktura wokół na wysokim poziomie, nawet przydrożna trawa jest koszona z wielką pieczołowitością. Jedynie wioski usytuowane poza trasą, do których chętnie zaglądamy, trwają jako żywe skanseny… jak mówią ludzie… wioski umierają i tak rzeczy się mają.

Naszą dzisiejszą bazę noclegową zakładamy 15km przed miejscowością Chernyshevsk, zjeżdżając nieco z „federalki” w polną dróżkę.

19-07-25-map

26.07.2019 piątek

Chernyshevsk > Magoca > Skoworodino, Obwód Amurski > Solovyevsk – nocleg przy kafe „Striełka” – 710km

Ponownie bardzo długi odcinek trasy przebyty przez rozległą syberyjską przestrzeń. Lasy, łąki i tak na przemian. Stacji paliw i kafe jest dużo mniej. I w tym właśnie miejscu, muszę wtrącić nieco moich przemyśleń, które nieustannie kłębią się w głowie, przy tak długich czasowo i kilometrowo przejazdach. Pomimo wspaniałej, wręcz wzorcowej pogody, pomimo przepięknych krajobrazów, wkrada się monotonia, a co za tym idzie również nuda. Stwierdzam, iż wspaniała jakościowo droga, pokonywana w szybkim tempie w wytłumionym aucie, zabiła tę zapamiętaną przeze mnie i tak mozolnie pokonywaną Syberię sprzed 14 lat, kiedy jechałem tu na motocyklu podczas podróży wokół świata. Motocyklowy przejazd, po gruntowych traktach, a niejednokrotnie bezdrożach, powodował bliski kontakt z naturą, był jakby namacalny i na wyciągnięcie ręki. Nawet uciążliwe owady i wszechobecny kurz, był elementem uzupełniającym całość tych pozytywnych doznań (czyli czasem, im trudniej, tym lepiej i ciekawiej). To nie był szybki, prosty przejazd, to było wyzwanie, walka z trudnym terenem, zmęczeniem i niewygodami. Jadło się tylko sało z chlebem i ogórki, nie było żadnego kafe. A mimo wszystko, dawało to mnóstwo satysfakcji i przyjemności. Obecnie pozostaje jedynie zjechać z głównego traktu, podjechać kilka kilometrów do wioski i popatrzeć jak wszystko w nich zamiera i łagodnie przechodzi w stan upadku. Zajechaliśmy do jednej z nich o nazwie Daktuy, spałem tu 10 lat temu, u wspaniałego człowieka Gienia, przyjął mnie jak członka rodziny. Obecnie wioska zapada w niebyt, niegdyś powiązana bezpośrednio z obsługą „Kolei Transsyberyjskiej”, teraz pozostawiona sama sobie, tchnie beznadzieją. Pozostali praktycznie starzy ludzie i tylko ci młodzi, którym się nie chce pracować, a ich jedynym marzeniem i szczęściem całego dnia, jest myśl… co zrobić, żeby mieć kasę na kolejną butelkę wódki… to dość trudne zadanie, biorąc pod uwagę brak inwencji twórczej i chęci do pracy. Teraz pozostaje nam tylko powrócić do doskonałej drogi, rozpędzić się ponownie do 120km/h i „lecieć” nad lub pomiędzy syberyjską tajgą… dokładnie tak… „lecieć”, gdyż do takiej czynności można przyrównać dzisiejszy przejazd.

Pod wieczór docieramy do Skoworodino, tankujemy do pełna, gdyż już za chwilę zjedziemy z głównej trasy prowadzącej do Chabarowska w stronę Jakucka, a ceny oleju napędowego rosną z każdym kilometrem przebytym na wschód i tu płacimy już 56rubli za litr, a nie 43ruble, jakie płaciliśmy w europejskiej części Rosji.

Od Skoworodino podjeżdżamy jeszcze 15km na wschód do Niewier i tam odbijamy na północ w drogę A360, o wdzięcznej nazwie „Lena”. Jej obecna długość po modernizacji wynosi 1157km (początkowo 1212km), a budowana jest etapami od 1925 po dziś dzień. Pierwsze czterdzieści kilometrów „zasuwamy” jakościowo idealną drogą poprzez góry, już się zastanawiamy. jak szybko w takich warunkach dotrzemy do Jakucka, aż tu nagle koniec asfaltowego przepychu i dalsza trasa prowadzi nas ubitym glinianym traktem do Solovyevska. O tyle jest nieprzyjemnie, że całkowicie załamała się pogoda, leje i jest zimno, na przestrzeni ostatnich 50km temperatura spadła o 10ºC. Tuż przy wjeździe do miejscowości, zauważyliśmy duży parking dla tirów i drewniany budynek restauracji kafe „Striełka” i właśnie tam postanawiamy pozostać na dzisiejszą noc. Mamy możliwość skorzystania z płatnej kabiny prysznicowej (100rubli od os.) i czyściutkiej, pachnącej toalety, która nijak ma się do zewnętrza obejścia. A w barze same pyszności, w ofercie jest tyle przeróżnych pierożków i specjałów… że korzystamy z tych wszystkich dogodności i smakowitości.

Ciut posiedzieliśmy przy piwie i kiedy już zamierzaliśmy iść na toyotowskie „salony”, właściciel (Osetyjczyk) z którym wcześniej zamieniliśmy kilka słów, przyniósł nam jako poczęstunek, popisowe danie lokalu… gorące „tri piroga” (na uroczystym osetyjskim stole muszą znajdować się trzy placki. A dlaczego?… trzecia liczba jest święta nie tylko w chrześcijaństwie. Trzy placki symbolizują trzy początki wszystkiego… pierwszy placek to Bóg, drugi to niebo i słońce, trzeci to ziemia). O szarej godzinie, w naszym blaszanym rumaku, wszystko było na „trzy”… nowinkowo, smacznie i pachnąco.

19-07-26-map

27.07.2019 sobota

Solovyevsk > Tynda > Mogot, Obwód Amurski > Nagornyj, Sacha (Jakucja) > Nieriungri > Ałdan > Tommot – nocleg przy trasie kilkanaście km za miejscowością - 720km

Rano znacząca poprawa pogody, co powoduje iż wczorajsze błoto nieco się ustabilizowało. Ruszamy na trasę w stronę Jakucji. Okazuje się, że droga nosząca szumna nazwę „Lena” znajduje się w totalnej przebudowie, z niegdysiejszej „grawiejki”, przeistaczana jest w nowoczesną szosę, budowaną w stylu europejskim, szeroką, z poboczami i zabezpieczeniami technicznymi w postaci barier. Przebudowa dokonywana jest odcinkowo, tak więc czasem jedziemy starą szutrówką, innym razem poprzez budowę pomiędzy spychaczami i koparkami, a czasem już wspaniałą wstęgą równiutkiego asfaltu. I taki torcik struktury drogowej mamy na całym dystansie dzisiejszej trasy. Inwestycje w infrastrukturę transportową tego regionu nie dotyczą tylko dróg, trasa drogowa biegnie równoległe do kolejowej inwestycji „Koleji Amursko-Jakuckiej”, czyli „AjaM”, która ma połączyć Jakuck z „Koleją Transsyberyjską”.

Docieramy do Tyndy, ostatniego większego miasta na trasie, a za miejscowością Mogod, przekraczamy granicę Republiki Sucha, Jakucji. Cały czas przemieszczamy się górskimi terenami porośniętymi syberyjską tajgą. Wielu napotkanych Rosjan ostrzegało nas przed spotkaniem z niedźwiedziami w tych terenach i wreszcie dzisiaj mieliśmy taką sposobność. Na skraju lasu, tuż przy jezdni… spacerował sobie młodzian miś. Kiedy zatrzymaliśmy się tuż obok niego, zaciekawienie nami przybrało formę z jednej strony wścibskości, z drugiej popisów. Obszedł oba auta, usiadł na poboczu i obserwował dalszy rozwój sytuacji, mając nadzieję na zabawę i gdy tylko opuściłam szybę, tym bardziej zmotywowałam go do podejścia, ale kiedy tuż obok moich drzwi, podniósł się stając na tylnych łapach… rozsądek nakazał podnieść szybę, a on za nic nie miał ochoty powrócić w głąb tajgi. Pozował, kombinował, tymczasem my wykorzystaliśmy ten czas, na utrwalenie jego figli w judaszowym oku.

Jedziemy dalej, im bardziej na północ, tym częściej na wyżej położonych terenach tajga przechodzi w tundrę, czyli w bezdrzewną formację roślinną kształtującą się na terenach, gdzie występuje wieczna zmarzlina. Roślinność jest zdecydowanie skromniejsza, dominują niskie krzewy, mchy i porosty.

Pod wieczór szukamy miejsca na założenie obozu na dzisiejszą noc, którą znajdujemy w małym kamieniołomie usytuowanym opodal drogi, kilkanaście km za miejscowością Tommot, gdzie przekroczyliśmy rzekę Ałdan. Na trasie mieliśmy spotkanie z prawdziwym misiem, a podczas wieczornego relaksu… z ciut większym misiem na butelce piwa „Biereg Bajkała”.

Ponieważ przejazd to właściwie tylko droga… droga i droga, a należy nam się przygotować do trudnego tematu, do którego z każdym dniem się zbliżamy, toteż od kilku dni słuchamy monumentalnej pracy słynnego pisarza i myśliciela Aleksandra Sołżenicyna „Archipelag Gułag”, poświęconej więzienno-obozowej martyrologii narodu rosyjskiego i obywateli innych republik ZSRR oraz krajów, która łączy w sobie elementy powieści, autobiografii, reportażu, wspomnień świadków i uczestników. Dzięki tej książce, opublikowanej w Paryżu w latach 1973-1975, świat poznał prawdę o łagrach i skrywanej przed opinią publiczną tragicznej części historii ZSRR. „Archipelag Gułag”, wielki akt oskarżenia systemu totalitarnego, panującego w związku Radzieckim, jest nie tylko niezwykłym dokumentem zbrodniczej epoki, lecz także utworem o niepodważalnych walorach literackich. Przesłuchaliśmy również „I Bóg o nas zapomniał” Andrzeja Kalinina, który książkę tę napisał poruszony autentyczną relacją Antoniego Tuchoskiego – bohatera i zarazem narratora „I Bóg o nas zapomniał”. Tak powstało niezwykłe, dramatyczne, napisane pięknym kresowym językiem świadectwo losów Polaków pod sowiecką okupacją. Kalinin wyraża ich przeżycia i doświadczenia doznane po 17 września 1939 roku, w sowieckich łagrach, na zsyłce syberyjskiej i w Kazachstanie. Podjęliśmy przesłuchanie nie tylko dla porywającej fabuły i celów poznawczych, ale także dla niezwykłej ekspresji literackiej, prawdy i świadectwa godności człowieka. Powieść łzy wyciska, ale i czasem uśmiechem krzepi. Jak chociażby wtedy, kiedy Antoni opowiada: … kilku bolszewickich najeźdźców wyprawił ja na tamten świat. Znaczy si na łoże Marksa i Engelsa ich posłał. Jednak łez więcej… Bo Tamuj, gdzie ja był, przez osiem lat mordowano na wszystki sposoby, za pomocą głodu, mrozu, tortur okrutnych, kuli w tył głowy, pracy katorżniczej, na lądzi, wodzi, bagnach, śniegach. Boże drogi, aż spamiętać nie można. Nawet szatan tyle okrutności wymyślić by nie potrafił. Chyba, żeby uparł si i Związek Radziecki w piekle założył. Wcześniej, tym razem przeczytaliśmy „Kirgiz schodzi z konia” Ryszarda Kapuścińskiego. Pierwsza z książek opisuje 6 republik byłego Związku Radzieckiego, obecnie będących osobnymi krajami, mianowicie Gruzję, Armenię, Azerbejdżan, Tadżykistan, Uzbekistan, Turkmenię. Pokazuje jak przemysłowo techniczna nowoczesność, miesza się w tych regionach z tradycją religijną i kulturową, jaki ma to wpływ na obyczajowość społeczną, na mentalność społeczeństw i jednostek. Część zawartych w tych reportażach spostrzeżeń i obserwacji Kapuściński wykorzystał, pisząc po latach głośne „Imperium”, czyli rzecz o rozpadzie ZSRR.

19-07-27-map

28.07.2019 niedziela

Temnyokit > Manday > Nizh. Bestyakh > prom przez rzekę Lena > Jakuck – nocleg w hotelu „Butik Hotel Marrakesh” - 400km

Jedziemy dalej na północ przez rejon rozległej Jakucji. Terytorium Jakucji jest ogromne, dziesięć razy większe od Polski. Teren górzysty, a większość z jednego miliona mieszkańców zamieszkuje obszary wzdłuż rzeki Leny. Klimat… nie, nie zawsze jest tam zimno. Zimą wprawdzie temperatura spada do minus 60º C, ale latem zdarza się jej podskoczyć do plus 40, dzisiaj sięga prawie 30ºC. Szybko docieramy do miejscowości Kachikattsy, gdzie po raz pierwszy mamy sposobność zobaczyć największą rzeką tego regionu, Lenę. Dalej wzdłuż jej wschodniego brzegu, podążamy na północ następne 100km, do miejscowości Manday, gdzie ulokowane są przeprawy promowe do stolicy Jakucji, Jakucka. Właściwie o każdej porze w ciągu dnia znajdziemy prom, który w godzinę przetransportuje nas na drugi brzeg. Cena przeprawy naszej toyoty, zakwalifikowanej jako pick-up wynosi 770rubli wraz z kierowcą + 120rubli za każdego pasażera.

Wczesnym popołudniem jesteśmy już w Jakucku i zastanawiamy się jak wykorzystać czas długiego popołudnia i jak sprawnie zwiedzić kilka miejsc, które oferuje to niezwykłe miasto.

Rozpoczynamy od ustalenia w jaki sposób możemy dotrzeć do jednej z największych atrakcji tego obszaru, czyli pod „Lenskiye Stouby”, odległye o 200km na południe od Jakucka, a do których dotrzeć można jedynie Leną. W porcie rzecznym, otrzymujemy jedynie taką informację, że są organizowane rejsy statkiem wycieczkowym, które trwają dwa dni i możemy płynąć już jutro. Nie o taką wycieczkę nam chodzi, musimy zorganizować jednodniowy przejazd motorówką, nie mamy aż tyle czasu. Zostawiamy temat do dalszej penetracji i jedziemy pod pomnik polskich zesłańców, który mieści się tuż obok kościoła katolickiego, zgromadzenia salezjanów. W 2001 r. wzniesiono tu monument w formie zespołu pięciu głazów ułożonych w kręgu. Na największym, usytuowanym centralnie kamieniu z tablicą z wizerunkiem orła, widnieje napis w trzech językach; rosyjskim, jakuckim i polskim o treści: Pamięci Polaków ofiar zesłań XVII–XIX wieku i masowych represji XX wieku oraz wybitnych badaczy jakuckiej ziemi – Rodacy. Każdy z pozostałych czterech głazów, nieco mniejszych, poświęcony jest jednej z wielkich polskich postaci, które przysłużyły się dla Jakucji – pisarzom i etnografom: Wacławowi Sieroszewskiemu i Edwardowi Piekarskiemu, którzy to za udział w działalności kółek socjalistycznych, zostali skazani przez carat na bezterminowe zesłanie do Syberii Wschodniej, oraz dwóm geografom i geologom; Aleksandrowi Czekanowskiemu i Janowi Czerskiemu, od nazwiska którego zostały nazwane Góry Czerskiego w Jakucji. To między innymi te postaci sprawiają, że naród jakucki darzy nas, Polaków wielką sympatią.

Szacuje się, że obecnie co piąty Jakut ma polskie korzenie. Źródeł tego fenomenu należy szukać jeszcze w XVII wieku, kiedy nad Lenę i Kołymę trafili pierwsi nasi rodacy. Surowe warunki klimatyczne i oddalenie od europejskiej części Rosji sprzyjały temu, że Jakucja stała się miejscem zesłań i przymusowego osiedlania zarówno kryminalistów, jak i „przestępców” politycznych, tak za cara , jaki i za Sowietów. Znaczącą grupę stanowili Polacy, którzy już w czasach zakładania miasta trafiali na płn.-wsch. Syberię w szeregach oddziałów kozackich, kolonizujących te ziemie, bądź jako jeńcy wojen polsko-moskiewskich. W XIX stuleciu przegrane zrywy niepodległościowe skutkowały kolejnymi falami zesłańców. Szczególnie wielu rodaków znalazło się w Jakucji po powstaniu styczniowym. Należy jednak zaznaczyć, że bywali też Polacy osiedlający się tam dobrowolnie, urzędnicy carscy, inżynierowie, a nawet właściciele kopalń złota – pamiętajmy, że część polskiego terytorium w tych latach, była pod zaborem rosyjskim.

Ponieważ jesteśmy blisko centrum, próbujemy znaleźć zakwaterowanie na kolejne dwie noce. Znajdujemy takowe, kilkaset metrów dalej, w postaci eleganckich pokoi w „Butik Hotel Marrakesh” (4500rubli pok.2os. na jedną noc). Tu też, sympatyczna pani recepcjonistka podejmuje się tematu, rozpoznania możliwości naszej jutrzejszej wyprawy motorówką pod „Lenskiye Stouby”. Kwaterujemy się sprawnie i jedziemy do „Muzeum Historii i Kultury Jakucji” (wstęp 300rubli od os.).

W muzeum zgromadzono bogate kolekcje przyrodnicze, historyczne i etnograficzne… nie zapominając o „medalowcach”… tysiące odznaczonych ludzi, co dla turysty nie jest zajmującym faktem, bo jak doskonale wiemy, w jednym miejscu zamiast chleba były igrzyska, a w drugim medale. Zapoznaliśmy się również z historią miasta, które założył we wrześniu 1632 r. oddział jenisejskiego setnika, Piotra Biekietowa. Warownia powstała na prawym brzegu Leny, 70 km poniżej dzisiejszego miasta. W 1643 roku przeniesiono ją na obecne miejsce w dolinę Tujmaada. Wtedy też, miasto otrzymało nazwę Jakuck. Tu też dowiedzieliśmy się, że nikt w jakuckich wioskach nie używa rosyjskiej nazwy miasta – „Jakuck”, ani nawet jakuckiej „Dżokuuskaj”. Stolicę wszyscy nazywają „kuorat”… „miasto”… i każdy wie, o które miejsce chodzi. Pomylić się trudno, bo innego takiego miasta w Jakucji nie ma. Jest co prawda Nieriungri, ale Jakuci nie uważają go za swoje, bo mieszkają tam głównie Słowianie. Można wspomnieć o Mirnym, lecz tak naprawdę jest osadą kopaczy diamentów zagubioną w tajdze. Jest też kilka rozległych wsi o statusie miast, są to jednak tylko drewniane osiedla, niektóre hen za kołem polarnym. Często nie prowadzi do nich żadna stała droga i z trudem naliczyć w nich można więcej niż kilka, czy kilkanaście tysięcy mieszkańców. Na określenie „kuorat” zasługuje tylko Jakuck. Tak mówią nad Indygirką w Ojmiakonie i Morzem Łaptiewów. Nic dziwnego zatem, że w języku jakuckim istnieje czasownik „kuorattaa”, który znaczy tyle, co „jechać do miasta”… do Jakucka.

Ostatnim miejscem które postanowimy odwiedzić dzisiejszego dnia, było „Carstwo Wiecznej Zmarzliny”, „Carstwo Wiecznoj Mierzłoty” (wstęp 500rubli od os.). Myśleliśmy, że będziemy wchodzić gdzieś w głębokie podziemia, okazało się jednak, że można ten sam efekt osiągnąć wchodząc w poziome korytarze, penetrujące strome górskie zbocze. Byliśmy w podobnym miejscu w Fairbanks na Alasce, jednak to miejsce przerosło naszą wyobraźnię, okazało się o niebo ciekawsze i rozleglejsze. Ubrano nas w ciepłe płaszcze, założono kaski i zaproponowano grube buty, których bohatersko odmówiliśmy. Poprzez kurtyny izolujące, wprowadzono nas w podziemne korytarze lodowej galerii. Tam ukazał lodowy świat ze stałą temperaturą -11ºC. Teraz przez ponad pół godziny penetrujemy zakamarki, gdzie zgromadzono znakomitą ilość figur lodowych, odpowiednio oświetlonych kolorową iluminacją. Poużywaliśmy sobie lodowiska, zjeżdżalni, ale też kto zechciał posiedzieć na lodowym zwierzaku, owszem mógł… byle nie za długo… można odmrozić sobie co nieco;-)

Większość terytorium Jakucji, z wyjątkiem części płd.-zach., pokryta jest wieczną zmarzliną, to powoduje, że gleba jest niestabilna dla celów budowlanych do poziomu 10 – 15 metrów pod ziemią. Inżynierowie muszą wbijać betonowe słupy w niższe warstwy i dopiero na nich budować. Toteż pod blokami hula wiatr, a stare drewniane domki, których trochę się zachowało, choć w fatalnym stanie, podnoszą się i opadają z wiosennymi roztopami wykrzywiającymi podłogi i ściany, jakby budował je ojciec surrealizmu Salvador Dali. Zmarzlina stanowi też przeszkodę dla zakopywania rurociągów i przewodów, stąd po całym regionie ciągną się olbrzymie rury, niosące ciepło do domów, szkół i biur. Może nie wygląda to estetycznie, ale działa… zazwyczaj. W środku zimy 2008 roku wysiadł system ogrzewania w niektórych dzielnicach, przy temperaturach sięgających -50 stopni. Nie było wówczas ofiar śmiertelnych, ale mieszkańcy tłoczyli się wokół prowizorycznych koksowników, podczas gdy władze desperacko starały się naprawić awarię. Średnia zimowa temperatura w Jakucku wynosi mrożące krew w żyłach – 40 stopni, czyli pełne pięć stopni poniżej punktu, w którym naga skóra narażona jest na natychmiastowe odmrożenie, a uszy na odpadnięcie. Nawet dla Rosjan, którzy wiedzą co nieco na ten temat, Jakuck jest synonimem ekstremalnych mrozów. Klimat jest ostry, kontynentalny. Szalone amplitudy temperatur sięgające 100 stopni Celsjusza, od – 60ºC zimą do +40ºC latem, muszą wytrzymać zarówno mieszkający tu ludzie, a miasto liczy obecnie ponad 300tys. mieszkańców, jak i zwierzęta.

Ktoś zapyta… po diabła było budować miasto na wiecznej zmarzlinie? Ano dlatego, że Jakucja, w której zmieściłoby się… jak wszyscy powtarzają… trzynaście Francji z okładem, ma w sobie całą tablicę Mendelejewa. Węgiel w obu postaciach: antracytu (wokół kopalni w Niuryngri stanęło kilkanaście lat temu 50-tysięczne miasto) i diamentów (ich sprzedaż pokrywa 70 proc. budżetu Jakucji), srebro i złoto, ropa, rzadkie metale.

Zmarzlina pozwoliła na zachowanie w dobrym stanie ciał dawno wymarłych zwierząt, m.in. mamutów. Można je zobaczyć w „Muzeum Mamutów”, które niestety jest dzisiaj zamknięte, ale w muzeum Jakucji które zwiedziliśmy, też można je podglądnąć. Tak na marginesie… z ich kłów ciągle wyrabia się turystyczne pamiątki, bardzo skądinąd piękne. To świadectwo niezwykłych artystycznych uzdolnień jakuckich narodów, które już przed wiekami dobywały i kowały srebro, rzeźbiły w rogu i kości, szyły lekkie i ciepłe ubrania ze skóry renifera, zaś z włosia jakuckich kudłatych koni tkały gobeliny.

Dzień kończymy w centrum Jakucka, w którego krajobrazie, o rzeczy już wcześniej wspominaliśmy, jakby się nie odwrócić… gigantyczny galimatias rur ciepłowniczych.

Po powrocie do hotelu, mamy pomyślne wieści co do jutrzejszej wycieczki. Pani recepcjonistka podając namiary oświadcza, że mamy być w południe w miejscowości Pokrowsk, położonej 80km na południe od Jakucka. Tam z siedziby zarządu „Lenskiye Stouby Nature Park”, ma być zorganizowany przejazd motorówka pod „Lenskiye Stouby”. Wspaniała informacja… choć znając historyczne faryzeuszostwo Rosjan… czy aby wiarygodna…

19-07-28-map

29.07.2019 poniedziałek

Jakuck > Pokrowsk > Bestyakh (wynajem motorówki) > motorówką do Tit-Ary do „Lenskiye Stouby Nature Park” – UNESCO > Bestyakh > Jakuck – 230km autem i 180km motorówką

Ponieważ mamy rano nieco wolnego czasu, postanowiliśmy zwiedzić kolejne jakuckie muzeum, „Skarbiec” (wstęp 260rubli od os.). Na dojeździe do celu, przejechaliśmy Prospektem Lenina, gdzie dominuje pomnik wodza rewolucji, wersja z palcem wskazującym skierowanym na wschód. Rzeczywiście, jak żartują studenci, Władimir Iljicz wygląda, jakby łapał stopa… czyli wersja „Lenin autostopowicz”. Ile już tych różnych wersji widzieliśmy na trasie przejazdu przez Rosję, jak również krajów, byłych postsowieckich republik.

Ale wróćmy do „Skarbca Republiki Sacha”, zgromadzono tu najcenniejsze zbiory dzieł artystycznych i biżuterii wykonanej z jakuckich minerałów… złota, platyny, diamentów i kamieni szlachetnych pozyskanych z tej ziemi. Podziwiać można ponadstukaratowe brylanty, złote sztabki i samorodki wielkości pięści dziecka oraz arcydzieła tradycyjnej i współczesnej sztuki zdobniczej. Kolekcja przyprawia o diamentowy zawrót głowy. Największy jubilerski diament znaleziony w Rosji ma 340 karatów i nosi nazwę 26 zjazdu KPZR, czyli Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Został odnaleziony w Jakucji w 1981 roku. Ma wielkość kurzego jaja i żółte zabarwienie. Jakuci powiadają… że gdy Bóg, tworząc świat, przelatywał nad Jakucją, zmarzły mu dłonie i wypuścił z nich wszystko, co miał… jak widać akurat miał całą listę Mendelejewa…

Teraz pozostało nam dojechać do Pokrowska na godzinę 12.00. W miasteczku krótkie poszukiwanie adresu i po chwili stajemy pod budynkiem zarządu „Lenskiye Stouby Nature Park”. Okazuje się, że wszystko pootwierane, ale jakoś tak bezludnie, w sali obsługi stoją puste biurka, a wokół sporo eksponatów. Czekając robimy małe przebieranki w jakuckie stroje. Czas biegnie, a dalej nikt nie przychodzi. Szukamy, wchodzimy do biur na piętrze i wreszcie znajdujemy jedną z pracownic. Przedstawiamy sprawę i przekazujemy informację, którą pozyskaliśmy wczoraj od recepcjonistki hotelu w którym jesteśmy zakwaterowani. Pani, wielce zdziwiona wykonuje jakieś telefony, po czym powiadamia nas, że nikt nic nie wie i żadna taka wycieczka dzisiaj nie jest organizowana! Jeżeli chcemy popłynąć pod „Lenskiye Stouby”, musimy pojechać jeszcze następne 25km do miejscowości Bestyakh i tam nad brzegiem, z pewnością wynajmiemy motorówkę. Możemy również pojechać autem aż do miejscowości Tit Ary, to jakieś 90km i stamtąd przedostać się również motorówką, na drugą stronę Leny pod „Lenskiye Stouby”. Przestrzega jednak, że w tej drugiej wersji, czeka nas przejazd bardzo kiepską drogą, co zajmie nam sporo czasu. Dziękujemy za informacje i wychodzimy. Szybka decyzja, wybieramy pierwszą wersję i jedziemy do Bestyakh. Droga bardzo kiepska, po dalszych 40minutach jesteśmy na miejscu i od razu podjeżdżamy tam, gdzie na brzegu Leny skupionych jest kilka motorówek. Krótka wymiana zdań z jednym z właścicieli, jest chętny aby nas zawieźć. Uzgadniamy cenę na 15tys. rubli, nieco drogo 225$USD, ale w końcu to 56$ na osobę, a do przepłynięcia motorówką jest 180km. Szybkie tankowanie i już jesteśmy na wodzie. Dotarcie do skał zajęło nam całe dwie godziny, płynęliśmy pod prąd, powrót będzie o pół godziny krótszy. Teraz tylko wiatr we włosach, warkot silnika i monotonne przemieszczanie się po rozległej rzece.

„Leńskie Stołby” („Słupy Leńskie”), to formacja skalna usytuowana wzdłuż brzegów rzeki Leny. W 2012 roku ten zajmujący niewyobrażalny areał ponad miliona hektarów park przyrodniczy, został wpisany na listę UNESCO, jako spełniające kryterium świadectwa toczących się procesów geologicznych w historii planety. Formacja składa się ze słupów skalnych, osiągających średnio wysokość około 100 m, najwyższe dochodzą do 200 m. Na terenie, gdzie znajdują się „Leńskie Stołby”, ustanowiono park przyrody „Lenskiye Stouby Nature Park”. Powodem powstania formacji jest występujący w regionie klimat kontynentalny i wielkie roczne amplitudy temperatury sięgające 100ºC. Fundamenty słupów oddzielone są od siebie głębokimi i stromymi wąwozami powstałymi w wyniku krystalizacji wody wpływającej w szczeliny pomiędzy filarami. Ważnym czynnikiem powstawania formacji były też procesy fluwialne. Od 6 sierpnia 2018 roku teren ten ma oficjalny status Parku narodowego Federacji Rosyjskiej. „Leńskie Stołby” to jeden z cudów Rosji, przyrodniczy unikat czasów prekambryjskich, gdzie na terenie parku można znaleźć skamieniałości strukturalne zwierząt, które występują wyłącznie w tym miejscu. Na terenie parku uczeni odnaleźli szczątki pradawnych zwierząt: mamuta, bizona, nosorożca włochatego i leńskiego konia. Niegdyś w tym miejscu znajdowało się niewielkie ciepłe morze, na dnie którego odkładał się wapień. Skorupa ziemska powoli się podnosiła, mijały tysiąclecia i morze zniknęło. Pojawiły się rzeki i góry, palone słońcem, smagane wiatrem, deszczem, zimnem… rzeźbione naturą.

Z jednej strony Leny rozciąga się tajga, z drugiej stumetrowej wysokości kamienne rzeźby, ciągnące się wzdłuż rzeki na długości 40 km. Ruiny zamku, ceglane ściany, szczęki smoka, skamieniałe olbrzymy, każdy widząc to cudo, wyobraża sobie własną historię. Dokładnie po dwóch godzinach płynięcia jesteśmy u celu. Cumujemy motorówkę przy żwirowym brzegu i już na piechotkę idziemy do małego domku, aby wykupić bilety wstępu do parku (300rubli od os.). Teraz mamy okazję na niewielki trekking, gdyż na dystansie 1870m utworzona jest trasa prowadząca na szczyt największej partii „Leńskich Stołb”. Ścieżka prowadzi najpierw drewnianymi trapami, a później schodami przez tajgę. Po półgodzinnym marszu jesteśmy na szczycie i ukazuje się nam panoramiczny widok. Ze szczytów można podziwiać majestatyczną Lenę, wijącą się przez modrzewiową tajgę, piaszczyste diuny, stepową roślinność. Wszystko to wygląda niemalże tak, jak w czasach mamutów, bizonów, leńskich koni… nietknięte. Spełniła się nasza chęć dotarcia w to miejsce, która wymagała tak wielu zabiegów. Jedyna uciążliwość to, mglista powłoka dymu, która nadciąga z południa, z Irkuckiej Obłastii, gdzie trwa jeden z największych w historii pożarów tajgi. W powietrzu czuć swąd spalenizny, a słońce kombinuje jak wywlec się z tej zadymy i czasem podświetlić nam skalne filary.

Teraz przyszło nam zejść w dół, wsiąść do motorówki i powrócić Leną do Bestyakh, skąd wypłynęliśmy w ten rejs. Powrotny przejazd wzdłuż spektakularnych słupów, był prawdziwą ucztą wizualną, gdyż słońce kiedy tylko mogło, oświetlało skalne słupy, które lśniły pomarańczową barwą, odbijając swój wizerunek w wodnym lustrze rzeki Lena. Po następnych dwóch godzinach, jesteśmy z powrotem na miejscu. Podajemy namiary na Aleksandra, właściciela motorówki – mieszka w Jakucku i może również w ramach wycieczki, przewieźć uczestników z miasta na przystań w Bestyakh tel: 8 914 8691051

W Jakucku jesteśmy dopiero po 21.00 i naszła na nas chęć, by podczas kolacji napić się piwa, a tu „zong”… ustawa antyalkoholowa zabrania w sklepach sprzedaży wszystkich wyrobów alkoholowych po 20.00. Wracamy do pokoju i cóż począć z tak jeszcze wczesnym wieczorem… eh, a może pozgłębiamy arkana absolutnego nieróbstwa.

19-07-29-map

19-07-28-magadan-2019-trasa

Od jutra rozpoczynamy ostatnią część naszego przejazdu z Jakucka do Magadanu – ok.2000km.

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>