1-Chile>Boliwia
Pomysł ponownego wyjazdu do Ameryki Południowej mieliśmy gdzieś z tyłu głowy już od dawna. Powodów z tym związanych było wiele, pierwszy podstawowy, to że po siedmiu latach od ostatniej bytności, mocno już tęsknimy za klimatami tego kontynentu, w szczególności za andyjskimi krajobrazami… po wtóre, to zrealizowanie zaległej podroży na Antarktydę, która z powodu mojego zachorowania na malarię nie doszła do skutku w czasie ostatniego pobytu w 2017r. , kiedy spotkaliśmy się ze słynnym rajdem „Dakar 2017”… kolejny powód, to zamknięcie afrykańskich szlaków poprzez toczące się wojny, a przecież w jakiś cieplejszych klimatach należałoby spędzić turystyczno-off roadowo obecną zimę… przecież właśnie do takich podróży stworzyliśmy naszą wyprawową Toyotę Hilux 4×4. Co do transportu naszego auta wykorzystaliśmy stare, sprawdzone kontakty i już w listopadzie poprzez firmę, koleżanki motocyklistki Oli Trzaskowskiej z MotoBirds wysłaliśmy go do chilijskiego portu Valparaiso. Trasa będzie przebiegać wzdłuż andyjskiego pasma górskiego, od Uyuni po Ushuaia, gdzie będziemy szukać jeszcze nie odkrytych przez nas tras, oczywiście nie pomijając tych starych, które gdzieś swym pięknem pozostają ciągle w naszej pamięci… Podczas poprzednich podróży spaliśmy w namiocie dachowym, teraz mamy komfort, gdyż tym razem będziemy jeździć Hiluxem, gdzie śpimy w środku – poprzednio był problem z niuansami pogodowymi i często musieliśmy korzystać z noclegów w pensjonatach i hotelach. Poniżej przedstawiamy pobieżny plan nasze wyprawy…
12.01.2024 – piątek – przejazd do Balic pod lotnisko – nocleg w AirSpot Balice, Cholerzyn 359, 32-060 Cholerzyn, Polska, Cholerzyn, 32-060, Polska +48 570 573 515
13.01.2024 – sobota – Lotnisko w Balicach lot do Helsinek – Wylot: 08:50, 13 sty 2024 (sob.) Kraków, Balice, Polska, (KRK), Przylot: 11:40, 13 sty 2024 (sob.) Helsinki, Vantaa, Finlandia, (HEL)
Przesiadka na lotnisku w Helsinkach – Wylot: 16:50, 13 sty 2024 (sob.) Helsinki, Vantaa, Finlandia, (HEL), Przylot: 20:15, 13 sty 2024 (sob.) Madryt, Barajas, Hiszpania, (MAD)
Przesiadka na lotnisku w Madrycie – Wylot: 23:35, 13 sty 2024 (sob.) Madryt, Barajas, Hiszpania, (MAD), Przylot: 09:10, 14 sty 2024 (niedz.) Santiago de Chile, Arturo Merino Benitez, Chile, (SCL)
Lot z Madrytu do Santiago de Cile już na starcie był opuźniony o 5 godzin, po locie trawjącym 14h 30min, zamiast być na lotnisku w Cile o 9:10 byliśmy dopiero o 14:30
14.01.2024 – niedziela – po wylądowaniu wynajmujemy auto w wypożyczalni, gdyż już na starcie mamy „zonga”, statek na którym przypływa nasza wyprawowa Toyota Hilux 4×4 ma trzytygodniowe opóźnienie… My dalismy rezerwy dwa tygodnie, lecz okazało się, że tak długa rezerwa tym razem nie wystarczyła…
Oto ostatnia e-mailowa wiadomość otrzymana od Oli z MotoBirds: „Cześć Wojtku, jestem po licznych kontaktach i rozmowach (niezbyt przyjemnych) z Maerskiem i w końcu mam informacje na czym stoimy. Od feralnego 3 stycznia, kiedy to falowanie w porcie w Valparaiso było zbyt wysokie żeby rozpakować kontener i statek, popłynął dalej z całym ładunkiem na pokładzie, bookingi dla naszego kontenera zostały zmienione dwa razy przez armatora: pierwsza zmiana terminu na powrót do Valparaiso była na 10 stycznia, druga na 17 stycznia (załączam te zmiany). Ostatecznie jest to 17 stycznia i niestety nie ma opcji, żeby było wcześniej. Realnie rozpakowanie statku i przewiezienie wszystkiego do magazynu trwa od 2 do 3 dni. Tylko, że akurat wtedy wypada weekend… Także przy dobrych wiatrach odbiór mógłby nastąpić 19 stycznia, ale bardziej prawdopodobny jest poniedziałek 22 stycznia i na to bym się nastawiała. Jeszcze raz bardzo przepraszamy i przykro nam z powodu komplikacji, ale to są tematy, na które niestety nie mamy wpływu. Uściski i pozdrawiam Ola”
Witamy już z Chile…
A teraz wracamy do tu i teraz i do faktycznego przebiegu zdarzeń podczas obecnej wyprawy…
Po długiej samolotowej podróży trwającej prawie pełne dwa dni szczęśliwie dotarliśmy do stolicy Chile. Oczywiście po drodze mieliśmy kolejnego „zonga”, gdyż nasz międzykontynentalny lot z Madrytu do Santiago de Chile, już na starcie miał 5godz. opóźnienia. Suma-summarum późno, bo późno ale dotarliśmy do celu, na lotnisku odebraliśmy zamówione autko (Hyundai i10 – 820zł za 8dni) i ulokowaliśmy się w zarezerwowanym pensjonacie Casa Ryan Adres: Ricardo Matte Pérez 0310, Santiago, tel: +56 9 9218 0769 (42$ pokój 2os. Z łazienką + 10$ za parking na zamkniętym podwórku). Skonani padliśmy w objęcia Morfeusza w kilka chwil.
15.01.2024 – poniedziałek – Santiago de Chile > Cajón del Maipo > Termas Del Plomo > San José de Maipo > Santago - 230km
Kolejnego dnia rankiem, już rześcy ruszyliśmy na trasę po Ameryce pd., na razie wynajętym autkiem i nie wg założonego wcześniej planu, ale z programem na zagospodarowanie czasu jednego tygodnia, kiedy mamy nadzieję, że odbierzemy z portu w Valparaiso naszą wyprawowa Toyotę 4×4.
Takim to sposobem, dzisiaj na tapetę weszła wycieczka do „Cajon del Maipo with Hot Springs Plomo”. Z Hot Springs, okazało się niestety, że musimy zrezygnować, gdyż topniejące lodowce w Andach odcięły nam drogę do tej niebywałej atrakcji.
Nie spowodowało to zbytniej ujmy, gdyż andyjskie krajobrazy na trasie wynagrodziły z nawiązką tę niedogodność…
16.01.2024 – wtorek – Santiago de Chile – zwiedzanie miasta – 15km pieszo
Ponieważ nasz pensjonat znajduje się jedynie dwa kilometry od starego centrum, dziś auto pozostawiamy na podwórku, a sami udajemy się pieszo na podbój stolicy Chile. Wynotowawszy z grubsza cele zaraz po śniadaniu (mamy go w cenie) ruszmy na trasę marszruty. Pierwszym celem jest jak zwykle „Plaza de Armas”, gdzie znajduje się m.i. informacja turystyczna. Zaopatrzeni w mapy i „większą wiedzę” na placu zaglądamy do okazałej Katedry Metropolitalnej.
Kolejno odwiedzamy: Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej (mumie sprzed 8tys. lat – wstęp 10tys. Peso), Plac Konstytucji i Palacio de la Moneda (obecnie Pałac Prezydencki), dzielnica Barrio Paris-Londres (Londres Nr.38 – miejsce kaźni podczas prześladowań za czasów Pinocheta – obecnie muzeum – wstęp wolny), Wzgórze Santa Lucia i Zamek Hi Dalgo (zamek zamknięty z baszty roztacza się panoramiczny widok na miasto), Mercado Central (klimatyczne miejsce gdzie można posmakować owoców morza. We wnętrzu mieści się również targ rybny, gdzie można dosłownie poczuć specyficzny klimat tego miejsca. Potężna hala, dawniejszy budynek dworca kolejowego, wewnątrz na jej obrzeżach stragany rybne, w środku różnego rodzaju restauracje oferujące morskie specjały tutejszej kuchni! Jedna z nich przyjmowała w swych podwojach kilkunastu prezydentów państw, co uwiecznione jest na fotografiach zdobiących klimatyczny lokal… my zamówiliśmy solidne porcje camarones), dzielnica Bella Vista (bary, puby, sklepiki z rękodziełem, klimatyczne restauracje i mnóstwo murali na ścianach budynków), dzielnica artystów Lastarria (centralnym miejscem jest Gam).
Cały obchód zajął prawie osiem godzin…
Na trasie dokonaliśmy wymiany walut 100$ = 910 000 ARS (peso) 100€ =990 000 ARS (peso) aby się lepiej liczyło to 100peso = 0,45zł
17.01.2024 r. – środa – Santiago i okolice – Teleferico (kolejka szynowa na wzgórze San Cristobal – bilet 4300peso od os.) > Sky Costanera (300m wysokości, najwyższy budynek Ameryki Pd. – bilet na poziom 62pietra, na taras widokowy, to koszt 16tys.peso od os.)
> winnica Concha y Toro (adres: Av. Virginia Subercaseaux 210, Pirque, Región Metropolitana – zwiedzanie z degustacją – 22 tys.peso od os.)
> winnica Santa Rita (adres: Cam. Padre Hurtado 0695, Alto Jahuel, Buin, Región Metropolitana – zwiedzanie z degustacją 21 tys.peso od os.) > Santiago de Chile – 110km – 10h zwiedzania…
Otrzymaliśmy też dzisiaj pozytywne wieści od Ronny Tesch ronny.tesch.a@gmail.com , odprawiającego naszą Toyotę w porcie Valparaiso: Hi Wojciech, dla potwierdzenia, udało się i kontener zostanie rozładowany jutro 18.01. po południu. Wszystko gotowe do odbioru w piątek 19.01.24. Prosimy o stawienie się na miejscu spotkania Stacja Metrotren ESTACION PUERTO, wyjście na Plaza Sotomayor w Valparaiso o godzinie 9:00, aby wspólnie pojechać do terminalu, zorganizować odprawę celną i odbiór.
18.01.2024 r. – czwartek – Santiago de Chile > Parque Nacional la Compana > Vina del Mar > Valparaiso – 200km
Po przejechaniu 110 km od Valparaiso odwiedzamy „Parque Nacional la Compana”. Trudno uwierzyć, ale oddalony tylko o 20 km od La Cruz i od trasy nr 5 park narodowy oferuje widoki i klimat rodem gdzieś z Maroka lub innego państwa afrykańskiego leżącego nad morzem śródziemnym. Palmy olbrzymy, sylwetką z daleka przypominają potężne araukarie. Kaktusy rodem z pogranicza Arizony i Meksyku, agawy i wiele bardzo egzotycznych roślin. Jesteśmy zdumieni, że tak niedaleko od Santiago może istnieć tak egzotyczne miejsce. Obszar ten stanowi jeden z najbardziej reprezentatywnych przyrodniczo obszarów flory i fauny środkowej strefy kraju . Ponadto UNESCO uznało ten park wraz z obszarem jeziora Peñuelas za rezerwat biosfery, ponieważ prawie 20% gatunków roślin występujących w całym Chile jest naturalnie reprezentowanych w tym parku. Wyróżnia się przede wszystkim „Palmar de Ocoa”, jednym z ostatnich naturalnych lasów palmy chilijskiej (Jubaea chilensis).
Wjazd do parku to koszt 8500 peso od os. Zafundowaliśmy sobie 2 godz. (6,5km) trasę pieszą w widokowe miejsce, do wielkiego lasu palmowego. Rośliny te mają wielusetletnią historię, najstarsze palmy sięgają historią 800lat wstecz.
W dalszej drodze do Valparaiso jedziemy brzegiem Pacyfiku wzdłuż plaż Vina del Mar. Tłumy wczasowiczów i plażowiczów w tym słynnym kurorcie w pełni tutejszego, letniego sezonu… Teoretycznie…? pięknie, lecz to mrowisko za duże pieniądze, nie mieści się w naszej mentalności aktywnego wypoczynku i czulibyśmy się tu jak w luksusowym więzieniu! Kwaterujemy się na zboczu starej, portowej dzielnicy – Hostel Don Poncho Obiekt B&B, 236 Bernardo Ramos, 2381556 Valparaiso, Chile (40USD pokój 2os. – łazienka wspólna)
Mamy jeszcze nieco czasu na pospacerowanie po najbliższej okolicy i posmakowanie tutejszego piwa – smaczne ale nadzwyczaj drogie – byle jaki bar 25zł za kufel 05l.
19.01.2024 r. – piątek – Valparaiso
Rano meldujemy się na punkcie zbornym, gdzie spotykamy się Ronnym odprawiającym w porcie naszą Toyotę. Oprócz nas spotykamy kilkunastu motocyklistów, którzy tak jak my czekają na swoje sprzęty do podróżowania. Okazuje się, że miejsce odprawy celnej znajduje się 15km od portu na południe os portu w Valparaiso na nowym terminalu kontenerowym. Wszystkie sprzęty już wyjęte z kontenera czekają na swoich właścicieli. Odprawa idzie niezwykle sprawnie i już przed 13:00 jesteśmy po kontroli oraz odprawie celnej. Na najbliższej stacji Shella tankujemy auto (diesel – 1025peso litr – 4,50zł) i uzupełniamy wodę… Ponieważ mamy dwa auta, naszą Toyotę pozostawiliśmy pod posterunkiem miejscowych Carabineros… Jutro na trasie podjedziemy na lotnisko w Santiago i zdamy wypożyczonego Hyundaia i10.
Dalszą część dnia poświęcamy spacerom po uliczkach i zakamarkach starego Valparaiso. To jedno z największych i najbardziej interesujących miast Chile, przez miejscowych zwane „Valpo”, słynie ze skomplikowanej topografii miasta, wzgórz, labiryntu wąskich uliczek oraz bazy marynarki wojennej. Miasto położone na zboczach górzystego brzegu, porośniętego kolorowymi domkami. Kolory jak z bajki, ciekawe murale na elewacjach, a czas jakby zatrzymał się tu jeden wiek wcześniej. Kolejki szynowe (teleferico), jak na Gubałówkę, które liczą już sobie150 lat, wywożą nas na wzgórza i cofają czas, jak w kalejdoskopie o jedną epokę! Snujemy się po kameralnych uliczkach i podglądamy życie tutejszych mieszkańców. Co raz aparat sam „składa się” do robienia zdjęć! Przepięknie i niezwykle kolorowo, zwłaszcza przy wspaniałej pogodzie, słońcu i lazurze nieba. Od zawsze było też miastem artystów, dzisiaj prym wiedzie tu „street art”. Co rusz można natrafić na większe i mniejsze murale oraz graffiti, przedstawiające rdzennych mieszkańców, abstrakcyjne formy, aż po ambitniejsze artystyczne przesłania nawiązujące do lokalnej kultury i problemów rybaków. „Valpo” jest miastem kontrastów, gdyż z jednej strony stoją tu piękne odremontowane kolorowe budynki, wpisane na Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO, zaś kilka kroków dalej pną się pod górę piętrami sypiące się domy.
Dawniej, gdy nie miano z czego budować, domy stawiało się z gliny przemieszanej ze słomą. Jednak taki budulec był bardzo podatny na rozmywanie, wykombinowano więc, że należy go umocnić. W przypadku miasta portowego na obicie idealnie nadawała się blacha wykorzystywana do budowy statków. Tak więc „otynkowano” budynki, a że jedyne dostępne farby były tymi, którymi malowano poszycia okrętów, także i ich używano do pomalowania domów. Jaki kolor był akurat dostępny, taki wykorzystywano, stąd do dziś kolorowe blaszane elewacje. Po mieście wciąż kursują stare, zabytkowe trolejbusy, a ewenementem w skali światowej jest szesnaście „ascensores”, które liczą już sobie grubo ponad 100 lat i wywożą mieszkańców, a obecnie również turystów do dzielnic położonych na wzgórzach. Obecnie czynnych jest tylko osiem z nich, nie są to jednak linowe kabinki, a leciwe szynowe wagony pnące się ze zgrzytem stromo pod górę, ale to i tak nie lada gratka, by pojechać choć raz tam i z powrotem (100 ch.peso od os).
20.01.2024 r. – sobota – Valparaiso > Santiago de Chile lotnisko (zdajemy wypożyczone auto) > Droga Nr 5 > La Calera > Coquimbo > La Serena > droga Nr 41 > „18,8km – Camping Puerta del Sol” – nocleg – 620km
Rano opuszczamy nasze lokum Hostel Don Poncho, mimo swej prymitywności spełnił nasze potrzeby. W tym miejscu należy podzielić się kilkoma spostrzeżeniami… Chile na przestrzeni ostatniego dziesięciolecia zastygło w rozwoju, przybysz z Europy, tej zachodniej od razu zauważą, że wszystko wokół „trąci myszką” i to co jeszcze wcześniej wydawało się w miarę nowoczesne dzisiaj stało się jakby skansenem minionej epoki… tak naprawdę mało się inwestuje, wyznając teorię, że skoro jeszcze coś funkcjonuje, to po co remontować, ulepszać czy wymieniać na nowe… Tak też wyglądało nasze obecne lokum, właściwie to ten stary drewniany budynek nie warto remontować, tylko postawić od nowa… na razie wszystko się jeszce trzyma kupy, ale pod 10-cioma warstwami łuszczącej się farby pozostało jedynie próchno, połączone z brudem…
Zaraz po śniadaniu ruszamy na trasę w stronę Santiago de Chile, Wiola Hiluxem, ja przodem, jak pilot wynajętym Hyundaiem. Na lotnisku sprawnie zdajemy auto i kierujemy się na północ, drogą nr.5 („Panamericana”), wzdłuż brzegów Pacyfiku. Nie dawno rozpoczęły się wakacje, więc na plażach tłumy. Zaglądamy po drodze do małych kurortów, gdzie wypoczywa biedniejsza część społeczeństwa, ci bogatsi pojechali do Valparaiso. Już wiemy, że obecne Chile stało się bardzo drogie, o cenach sprzed siedmiu lat, kiedy byliśmy tu ostatnio można zapomnieć. Szczególnie widoczne jest to dla nas w kosztach zakupu artykułów spożywczych, korzystania z usług restauracji i zakwaterowania. Za autostrady (ok.600km) zapłaciliśmy łącznie 24.250ch.peso (120zł). Dzisiejszą trasę po przebyciu 600km kończymy 18km za La Sereną jadąc w kierunku na Vicunię i lokujemy się na kempingu „18,8km – Camping Puerta del Sol” – 10tys.peso (45zł)
21.01.2024 r. – niedziela - „18,8km – Camping Puerta del Sol” > Vicuna > Jantas del Torro (odprawa celno-imigracyjna po stronie Chile) > Passo del Aqua Negra (4770m.n.p.m) > Guardia Vieja (odprawa celno-imigracyjna po stronie Argentyny) > Guardia Vieja (nocleg przy stacji paliw YPF na specjalnie przygotowanych miejscach kempingowych) – 300km
Dzisiaj przed nami przejazd na drugą stronę Andów, do Argentyny przez przełęcz Paso Agua Negro (4780 m n.p.m). Jedziemy drogą nr R 41, prowadzącą doliną Elqui, w której to wije się życiodajna rzeka o tej samej nazwie. Ludzie zamieszkujący ten rejon, przede wszystkim żyją z uprawy plantacji winogron, a my naocznie przekonujemy się, że zamiana wody w wino, to nie żaden cud. Wystarczy w kamienistym, surowym terenie posadzić winorośl, dostarczyć wężykami wodę i po kilku miesiącach, po przetworzeniu mamy wino, a jeśli robimy to na dużą skalę, to mamy… chroniczną Kanę Galilejską. Tutaj, w lokalnych gorzelniach, wytwarzany jest również narodowy trunek, czyli mocna chilijska brandy zwana pisco. Chilijski posterunek usytuowany jest 85 km przed faktyczną granicą, a do posterunku argentyńskiego jest aż 185 km. Przejazd możliwy jest jedynie pomiędzy godziną 6.00, a 17.00 i trwa około pięciu godzin. Mozolnie wspinamy się tą wąską, gruntową, karkołomną drogą na przełęcz. Wrażenia widokowe?… zbyt trudne do opisania… to zdumiewająca feeria.
Ponieważ w trzy godziny przemieściliśmy się z 700 na 4.780 m n.p.m, czujemy mocny ścisk w skroniach, a po opuszczeniu samochodu, odczuwamy specyficzne zawroty głowy, powodujące lekkie problemy z poruszaniem się.
Rozkoszujemy się widokami, jesteśmy już tylko 4km od przełęczy na wysokości 4500m n.p.m. i nagle zauważam, że temperatura płynu chłodniczego błyskawicznie pnie się w górę, tak jak i my się pniemy… moment i już wchodzi na czerwone pole, momentalnie włączam ogrzewanie (jego włączenie chłodzi silnik) i obserwuję wskaźnik dalej… chwilowe ostudzenie ale po kilkuset metrach ponownie szybko podnosi się w górę… stajemy na poboczu… na tej wysokości kręci się nieco w głowie, a do tego nerwy, co jest grane…? Patrzę na przednie, lewe koło, a one całe zachlapane płynem chłodzącym…? W lewym nadkolu z przodu, pod zderzakiem mieści się Webasto, czyżby ta sama usterka co w Albanii…? Czy ponownie spadł wąż z jego króćca…? Odkręcam śrubki, odchylam plastikowe nadkole i widzę, że ponownie spadł wąż…! K..wa przecież dopiero co zostały wszystkie opaski i węże (wg mechaników od Szymona) zostały wymienione…? Co jest grane…? Ściągam opaskę z węża i oczom swoim nie wieżę… stara opaski i ktoś założył ją o nie tej średnicy co należy, skończył się zakres gwintu i ni jak nie można jej mocniej zacisnąć… W tym momencie wyjaśniła się cała przyczyna poprzedniej awarii, która w efekcie doprowadziła do zatarcia silnika… Kiedy dałem auto na wymianę węży chłodniczych przed wyjazdem do Afryki mechanik założył nową opaskę ale o rozmiar większą, dociągnął do końca i tak zaciśnięta opaska wytrzymała około 20tys. km, po czym po raz pierwszy doszło do awarii w albańskich górach, czego konsekwencją było zatarcie silnika…
Mechanicy podczas wymiany silnika nie sprawdzili feralej opaski, po założeniu węża ponownie zacisnęli ją do oporu nie sprawdziwszy, że to opaska większego rozmiaru i wypuścili z warsztatu tak naprawione auto… Podczas podjazdu pod przełęcz, na dużej wysokości (4500m n.p.m.) ciśnienie w układzie chłodniczym mocno wzrosło i wąż ponownie zsunęło z króćca… a, przecież pytałem specjalnie Szczepana, czy aby wymienił opaski i może założył nawet dwie…? Stwierdził, że tak, wszystko jest jak najbardziej OK! Ponieważ wszelakie opaski wożę w częściach naprawczych, na tyle ile było to możliwe i w takich warunkach wymieniłem opaskę na właściwą, mozolnie odpowietrzyłem układ zalewając go wodą i po godzinie ruszyliśmy dalej… Kto wie gdyby ta awaria nastąpiła na przełęczy, cztery km dalej, to zjeżdżając z góry nie zauważyłbym wycieku płynu chłodniczego, wyciekł by całkowicie przy zjeździe, pracujący bez obciążania silnik nie pokazałby wzrostu temperatury (czujnik nie pokazuje wzrostu temperatury gdy nie ma czynnika chłodzącego) i ponownie doszło by w efekcie do zatarcia silnika jak to się stało w Albanii – tam awaria musiała wystąpić dokładnie na szczycie przełęczy, po czym na dystansie 15km zjazdu wyciekł całkowicie płyn, a nie obciążony silnik nie pokazał wzrostu temperatury i dopiero na kolejnym podjeździe doszło do bezobjawowego zatarcia silnika…
A ja miałem cały czas wyrzuty sumienia, że jako stary mechanik, o wyuczonym, technicznym wykształceniu „budowa silników spalinowych”, sam doprowadziłem do zatarcia silnika… Z powodu nieprofesjonalnej obsługi w dwóch warsztatach doszło raz do zatarcia silnika i tylko zbiegiem okoliczności nie doszło do kolejnego…
Suma stresu w tych wszystkich sytuacjach dotyczących tylko tej jednej małej metalowej opaski o wartości 5zł, jest nie do opisania, nie wspominając o kosztach…
A co po drodze?… czasem pryszczate góry, czasem pogniecione, czasem pagórki z kolczastymi wyrostkami, a czasem przesuszonymi krzakami, potem to już giganty umazane pastelami, trochę nastroszonych śnieżnych sztyletów… zuchwałe piękno. Jesteśmy zaskoczeni panującą tu temperaturą, na przełęczy jest 20 ºC, połacie leżącego śniegu nie rozpływają się, lecz sublimują, tworząc niezwykłe figury lodowe, przypominające nastroszonego jeża.
Zjeżdżamy z przełączy w dół, już po argentyńskiej stronie, jadąc na wschód drogą nr Rp 150. Po około 90km docieramy do punktu odprawy celno-imigracyjnej po stronie Argentyny, odprawa zajęła 10min i tuż za przejściem w małej miejscowości Guardia Vieja pozostajemy na nocleg obok stacji paliw YPF, gdzie znajdują się bezpłatne miejsca kempingowe dla turystów w drodze. Tankujemy do pełna nasze zbiorniki płacąc kartą, gdyż w tej osadzie nie ma możliwości wymiany waluty, olej napędowy kosztuje 853peso argentyńskie co daje super wynik 3,15zł za litr.. 100USD = 110tys. ARS (peso argentyńskie).
22.01.2024 r. – poniedziałek – Guardia Vieja > San Jose de Jachal > Villa Union (tu w informacji turystycznej dowiadujemy się, że przejście graniczne oddalone o 260km, na przełęczy Paso de Pircas Negras jest zamknięte od czasu covida) – całkowita zmiana planów, musimy kontynuować podróż drogą R40, po argentyńskiej stronie > Nonogosta > Apasinable > Cerro Negro – nocleg w zagajniku opodal drogi - 450km
Nocleg całkiem przyjemny, jedynie ruch panujący na stacji paliw nieco utrudniał zasypianie. Na trasę ruszamy po 9:00 i kierujemy się do nieco większej miejscowości San Jose de Jachal. Wg GPS-a jest tam kilka banków i bankomaty… Po dotarciu na miejsce okazało się, że owszem ale w żadnym banku nie wymieniają $ i €, oraz honorują tylko miejscowe karty, nie Visa i MasterCard…? Za podpowiedzią obsługi banku waluty możemy wymienić w miejscowej aptece…? I rzeczywiście udało się tam wymienić 100$ na 110tys.peso Możemy zrobić zakupy i napić się kawy… Ceny w porównaniu z Chile wydają się bardzo niskie, przynajmniej o połowę…
Jedziemy dalej na północ R40 do Villa Union, gdzie zamierzamy zboczyć w stronę Chile. Przy skrzyżowaniu z drogą Nr76 odchodzącą w kierunku granicy znajdującej się 261km dalej, mieści się stylowa restauracja, sklep z pamiątkami i informacja turystyczna, gdzie uzyskujemy info, że przejście graniczne od 2022r jest zamknięte – chyba nadaj działa covid… W restauracji jemy wspaniałe steki (15tys.peso – ok 53zł) i przy mapie całkowicie musimy przeorganizować dalszą naszą podróż.
Nie ma wyjścia jedziemy dalej na północ po argentyńskiej stronie kultową drogą R40 i to jakieś 1000km. Tego dnia dojeżdżamy do Cerro Negro i na poboczu drogi za wzniesieniem urządzamy dzisiejsze obozowisko.
23.01.2024 r. – wtorek – Cerro Negro > Belen > Santa Maria > Cafayate > San Carlos (koniec asfaltu) > Angastaco > Angostura – nocleg w kanionie opodal trasy RN40 – 420km
Noc całkiem spokojna, a dzień jak zwykle przywitał nas wspaniałą pogodą. Jedziemy dalej przed nami długie proste odcinki drogi, kończące się gdzieś na horyzoncie. Rozległe monotonne krajobrazy szerokiej doliny, w pustynnym klimacie przeciągającego się przez drogę piasku, ciągną się aż do Belen. Cały czas, poruszamy się w rejonie mocno zasiedlonym przez argentyńskich Indian, czyli rdzennych mieszkańców tych ziem. Funkcjonuje tutaj powiedzenie, a jednocześnie kwintesencja filozofii życia… „dla tego, kto patrzy, nie widząc… ziemia jest ziemią… niczym więcej”.
Kolejno zjeżdżamy do Santa Maria, małej zapyziałej mieściny, w której to, tak naprawdę nie ma na czym oka zawiesić, zwykła przeciętność. Jak to nie przystało na Argentynę… wszędzie pieką się kurczaki z grilla.
Docieramy do Cafayate, gdzie najbardziej interesująca nas „Bodegas Etchart”, znajdująca się na 4338 km Ruta Nacionale 40. Chociaż w Cafayate jest kilka winiarni z tradycjami sięgającymi połowy XIX wieku, bodega „Etchart” zajmuje wśród nich szczególne miejsce. To tutaj wytwarza się najlepsze i bardzo popularne w całej Argentynie wino „Torrontes” i „Etchart Privado”. Najważniejszym jest fakt zapoczątkowania przez założycieli winiarni uprawy odmiany torrontes, która półtora wieku później rozsławiła ten skrawek Argentyny w świecie. Przełomowy zarówno dla samego gatunku torrontes, jak i całej winiarni był rok 1938, w którym Arnoldo Etchart nabył liczącą zaledwie 65 ha posiadłość o nazwie „La Florida” z winnicami posadzonymi jeszcze w połowie XIX stulecia. Miał już wtedy jasno wytyczony cel, rozpoczął dynamiczny rozwój bodegi, a na efekty działań nie trzeba było długo czekać. Kontynuował zainteresowanie torrontesem, co wyraźnie widać nawet dziś… bodega „Etchart” jest najważniejszym w Argentynie producentem win z tej odmiany. I nie chodzi tutaj o prymat ilościowy, ale przede wszystkim o jakość. Podajemy te dane, bo naprawdę wina warte są swojej wysokiej pozycji smakowo-zapachowej. Niezbyt wysoka cena sklepowa, czyni z niego bardzo popularny trunek. Mijamy kolejne bodegi z zabudową pamiętającą kolonialne czasy.
Dalej jadąc na północ docieramy do Quilmes, (5 km od Rn 40), gdzie odwiedzamy największy zabytek kultury miejscowych Indian „Ruinas de Quilmes”. Ostatnia osada rdzennych mieszkańców Argentyny, miejscowi byli rolnikami i mieli imponująco zorganizowaną gospodarkę i strukturę społeczną. To najlepiej zachowany kompleks indiańskich fortyfikacji, które oparło się podbojowi Inków, ale nie było w stanie przeciwstawić się Hiszpanom. Ruiny zostały w roku 2007 przekształcone w muzeum-skansen.
Kontynuując jazdę drogą R40 docieramy do San Carlos gdzie kończy się asfalt i wkraczamy w świat przedziwnych tworów skalnych… wjeżdżamy w obszar „Corte el Canion” i „Monumento Natural Angastaco” – zadziwiają swą formą, to tak jakby skorupa Ziemi, chciała stanąć w pionie… a nie mogła, czasem udają składowisko drewna z kaktusa, a czasem jak warstwy zbitych płytek, oparte o siebie pod skosem.
Jedziemy dalej na północ a na trasie stają ciekawe zabudowania kolonialne „Finca el Carmen”. Oprócz atrialnej haciendy, na zapleczu znajduje się stary, gliniany kościół (Capilla Historica) z 1780r. oraz małe gospodarstwo i zabudowa starego młyna wodnego.
Za osadą Angostura zjeżdżamy nieco z trasy w przyległy kaktusowy kanion i w zaroślach pomiędzy krzaczkami ukwieconymi żółtymi kwiatkami urządzamy dzisiejsze obozowisko…
24.01.2024 r. – środa – Angostura > R40 (ripio – szuter) > 20km za Angosturta skręcamy w prawo w R42 (ripio – szuter) > po kolejnych 32km skręcamy w prawo w R33 (asfalt) > na trasie wjeżdżamy do Parque Nacional Los Cardones > Passo de Fauna (3457m n.p.m.) > R68 > Salta (obiad – steki de choriso, wymiana waluty 100$=1200tys.peso, Museo Historic del Norte, katedra, Plaza de Armas > R9 > General Guemes > R34 > San Pedro > San Martin – kilkanaście km za miastem zjeżdżamy z trasy w pola upraw trzciny cukrowej i w takim klimacie rozbijamy nasze obozowisko Toyota In. W oddali majestatycznie lśnią w zachodzącym słońcu góry Parque Nacional Calilegua - 350km
Noc przebiegła nad wyraz spokojnie, będąc na wysokości około 2200m n.p.m temperatura nie spada poniżej 16ºC. Ranek jak zwykle w tym rejonie przywitał nas słoneczną pogodą. Ponieważ mocno namieszało nam w planach zamknięcie granicy z Chile na przełęczy Paso de Pircas Negras, postanowiliśmy zmienić plany i tym razem najpierw pojedziemy do Boliwii w jej pd.-wsch. obszary, a później przez Cochabamba, Sucre, Potosi, Uyuni, N.Park Eduardo dotrzemy do San Pedro de Atacama, czyli wszystko zrobimy na odwrót… Takim to sposobem dzisiaj mamy plan aby przez Saltę podjechać jak najbliżej granicy z Boliwią w Aquas Blancas.
Naszą dzisiejsza trasę rozpoczynamy kontynuując jazdę kultowa drogą R40 na północ. Po około 20km zbaczamy z trasy w drogę R42 prowadząca w kierunku Salty poprzez Parque Nacional Los Cardones. Na przestrzeni 30km nie napotykamy na żadne inne auto, a po wjeździe na teren parku rozpościerają się iście bajeczne widoki. Różnorodność barw i ich odcieni nasuwają pytanie, jak natura może kształtować krajobrazy… Po dotarciu na przełęcz Passo de Fauna (3457m n.p.m.) i po drugiej stronie gór, całkowita zmiana klimatu, z suczej kaktusowej przestrzeni wkraczamy w zielone łąki, gdzie chmury wręcz słaniają się po ziemi. Tereny przypominają bardziej alpejskie doliny, a nie andyjskie krajobrazy…
Mozolnie zjeżdżamy w dół w kierunku Salty. Przy samym Plaza de Armas pozostawimy naszą Toyotę i idziemy w miasto. Zwiedzamy kolonialne centrum tego ciekawego miasta, odwiedzając dwa obiekty sakralne: kościół św. Franciszka i katedrę usytuowaną przy Plaza 9 de Julio – oba wspaniałe! Sporo czasu poświęcamy na Museo Historic del Norte – wstęp wolny. Później obiad (steki de choriso), wymiana waluty (100$=1200tys.peso) i w trasę. Po ponad dwugodzinnym pobycie ruszamy dalej w kierunku granicy z Boliwią.
Kilkanaście km za miastem San Martin, zjeżdżamy z trasy w pola upraw trzciny cukrowej i w takim klimacie rozbijamy nasze obozowisko Toyota In. W oddali majestatycznie lśnią w zachodzącym słońcu góry Parque Nacional Calilegua.
25.01.2024 r. – czwartek – San Martin > R34 > Pichanal > R50 > Aquas Blancas > granica Argentyna – Boliwia na rzece Grande de Tanja > Bermejo > droga Nr1. > Padcaya (wymiana waluty, tankowanie) > Tarija (obiad – stek de chorizo, zwiedzamy – Plaza Principale, Museo Casa Dorada -wstep 15boliwar od os., Castillo Azul – UNESCO) > San Lorenzo > 10km dalej, po wjeździe w góry na bocznej ścieżce zakładamy dzisiejszą bazę noclegową Toyota In - 320km
Ranek pomiędzy trzciną cukrową budzi skwarem i dźwiękami wydawanymi przez owady. Szybko zbijamy obozowisko i ruszamy na trasę aby się nieco przewietrzyć – bardzo wilgotno, a o 9:00 już 33ºC. Płasko i zielono, mały ruch, droga wspaniała… szybko docieramy do Pinchali, gdzie zbaczamy na pn. w kierunku granicy z Boliwią. Nadal wspaniała droga, w San Ramon de Ja Nueva Orion uzupełniamy zapasy… lecz niby sprawa prosta, ale nie w Argentynie, gdyż znaleźć „mercado spożywcze” to nie lada wezwanie… aptek, sklepów z ciuchami, butami i innych technicznych mnóstwo, spożywczych jak na lekarstwo.
Na granicy bardzo mały ruch, jednak czynności celne dotyczące auta, wypisywanie kwitów zajęło sumarycznie godzinę. Mamy też zmianę czasu i z 11:30, robi się 10:30… mamy dzisiaj jedną godzinę więcej do dyspozycji…
Droga Nr1. w Boliwii wita nas super asfaltem i prawie zerowym ruchem, natomiast jest tak kręta, że mozolnie przesuwamy się do przodu w tempie 50km/h. Na dystansie ponad 100km nie napotkaliśmy żadnej większej miejscowości, pierwszą gdzie znalazła się stacja paliw była mała mieścina Padcaya. Zajeżdżamy do tankowania mając wiedzę, że w Boliwii olej napędowy kosztuje jedynie 0,54 USD. Niby wszystko Ok, lecz nie przyjmują płatności kartą… instruują, że w miasteczku jest bank i tam wymienimy kasę. I rzeczywiście przy Plaza de Armas mieści się mała siedziba boliwijskiego banku. Czynności wymiany trwały nieco dłużej, gdyż procedura wymiany 300$ wymagała autoryzacji jednostki nadrzędnej… Po 20min. mamy już boliwijską kasę za 100USD dostaliśmy 687BOB (bolivianos), co dale przelicznik 1bs = 0,58zł – wszystko zgadza się z wcześniejszym wywiadem internetowym. Tym razem podjeżdżamy na stację paliw z gotówka, na dystrybutorze cena za litr oleju napędowego 3,72bs – dokładnie 0,54USD. Gdy stajemy przed dystrybutorem pan nalewakowy instruuje nas, że jeśli mamy zagraniczną rejestrację, to płacimy za litr 8,80bs… szok… Po negocjacji, doszliśmy do porozumienia, że jeśli nie potrzebujemy faktury, to może nam sprzedać paliwo po 6,00bs. Przeliczamy, skoro nie może być za 2,20zł, to 3,50zł za litr to też dobra cena i dokonujemy transakcji na wartość opowiadającą 130 litrom oleju napędowego… gość zarobił na czysto w pięć min. 35$…
Po kolejnych 70km docieramy do stolicy okręgu Tarija. Stare kolonialne miasto słynne z uprawy winogron i boliwijskiego wina. Meldujemy się na Plaza Principale, szczęśliwie znajdujemy miejsce do parkowania i ruszamy w miasto… Najpierw obiad w knajpce przy placu – świetne steki de chorizo (360gram) w wyśmienitej cenie 35zł z sałatką i ziemniakami… pycha. Później zwiedzamy budynek niegdysiejszego magnata Moisesa Navajas, obecnie Museo Casa Dorada – wstęp 15bs od os. Na koniec zwiedzania podjeżdżamy pod kolejny budynek owego kupca Moisesa Navajas – Castillo Azul. Niestety obecnie nie udostępniony do zwiedzania, choć wpisamy na listę UNESCO. Juz pod wieczór wyjeżdżamy z miasta kierując się do pobliskiej miejscowości San Lonenzo z klimatyczną i dobrze zachowana kolonialna zabudową, którą obserwujemy podczas przejazdu. Po wyjeździe z miasteczka dojeżdżamy do trasy Nr1. prowadzącej do Sucre i po wjeździe w góry na bocznej ścieżce zakładamy dzisiejszą bazę noclegową Toyota In. To był bardzo długi dzień, który po zmianie czasu kończymy dopiero po 20:00…
26.01.2024 r. – piątek – San Lorenzo > droga Nr1. > Trez Cruz > Cruce Chaqui > droga Nr5. > Sucre - 470km
Ranek przywitał nas super pogodą i panoramicznymi widokami na kotlinę wokół miasta Tarija. Ruszamy na trasę w kierunku konstytucyjnej stolicy Boliwii – Sucre (siedziba rządu mieści się w La Paz).
Była to piękna widokowa i niezwykle krajobrazowa trasa na dystansie 470 km. Super asfaltową drogą nr1, później od Trez Cruz nr5 przez góry, gdzie poruszaliśmy się średnio na poziomie 3500 m n.p.m., tak, aby w efekcie zjechać na poziom 2850 m n.p.m. i zobaczyć pięknie położone pomiędzy niewysokimi górami kolonialne miasto, niegdysiejszą stolica regionu Charcas i najważniejszy ośrodek kolonialnych posiadłości Hiszpani. Jedną z atrakcji 50km przed Sucre był zabytkowy, wspaniale odrestaurowany linowy most w Puente Mendez, na rzece Rio Pilcomayo, który łączył prowincje Potosi i Sucre.
Historia miasta Sucre sięgająca czasów jego założenia w 1538 r., kiedy nosiło nazwę La Plata. Tu 6 sierpnia 1825 r. ogłoszono nową republikę i nazwano ją na cześć Simona Bolivara – Boliwia. Kilka lat później nazwę miasta zmieniono na Sucre, dla uczczenia generała Antonia Sucre, bohatera walk o niepodległość.
Dziś śpimy w cudownym hotelu „Grand Hotel” na ulicy przyległej do głównego „Plaza 25 de Mayo”- calle Aniceto Arce nr 61, tel. (591)64-52461, e-mail grandhotel_sucre@entelnet.bo – 200 bs. za pok.2-os. z łazienką i śniadaniem w cudownej kolonialnej kamienicy z atrialnym dziedzińcem opływającym w kwiaty.
27.01.2024 r. – sobota – zwiedzamy Sucre, białe miasto czterech imion…
Przed pojawieniem się Hiszpanów w Charcas (obecnie Sucre)obywatele osady byli konkurentami Inków. Hiszpańskie miasto zostało tu założone najprawdopodobniej przez konkwistadora Pedro Anzuresa 16 kwietnia 1540 r., chociaż niektórzy historycy opowiadają się za datą wcześniejszą, rokiem 1538. Do 1776 roku cały teren posiadał nazwę Audiencia de Charcas jako część Wicekrólestwa Peru (zamorskiego terytorium Hiszpanii), następnie kolonia została włączona do nowo powstałego Wicekrólestwa La Platy.
25 maja 1809 roku uderzeniem dzwonu bazyliki św. Franciszka zapoczątkowano ruch niepodległościowy w Boliwii. W 1825 r. w Casa de la Libertad („Domu Wolności”) podpisano akt założycielski Republiki Boliwii, a rok później miasto wyznaczono na stolicę kraju. W 1839 r. stołeczny status miasta potwierdził ustawą prezydent José Miguel de Velasco. Ustawa zmieniała także nazwę miasta na Sucre. W Sucre swoją siedzibę miały wszystkie organy władzy aż do czasów boliwijskiej wojny domowej (1898–1899). Kiedy Partia Liberalna i Partia Konserwatywna Boliwii starły się w walce o władzę polityczną, właściciele kopalń i majątków ziemskich z La Paz opowiedzieli się za tymi pierwszymi, zaś właściciele z Sucre za tymi drugimi. Liberałowie obalili konserwatystów i natychmiast zaproponowali przeniesienie siedziby rządu do La Paz. Nastąpiło jednak w tej kwestii porozumienie – La Paz stało się siedzibą władzy wykonawczej i ustawodawczej rządu Boliwii, a władza sądownicza pozostała w Sucre. Sucre pozostało jednak oficjalną stolicą.
Sucre uważa się za najładniejsze miasto w Boliwii, ze względu na malowniczą, zadbaną starówkę. Sucre jest położone w malowniczej dolinie otoczonej górami. Określa się je często jako „miasto czterech imion”, ponieważ w przeszłości nosiło nazwy Charcas, La Plata i Chuquisaca. Starówka Sucre w 1991roku w całości wpisana została na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Znajdują się tam piękne budynki, których ściany są w większości białe, dlatego Sucre nazywa się często białym miastem. Reprezentatywne kamienice, okazałe pałace i kościoły były budowane przez bogatych Hiszpanów, którzy czerpali ogromne zyski z pobliskiej kopalni srebra w Potosi. Ze względu na charakterystyczną architekturę, wąskie, brukowane uliczki Sucre jest przykładem kolonialnej osady znacznie przypominającej andaluzyjskie miasta.
Od rana spacerujemy po mieście i zwiedzamy po kolei… rozpoczynamy od spaceru na centralny plac miasta, Plaza 25 de Mayo, gdzie znajduje się tam pomnik Antonio José de Sucre. oraz wiele budynków zbudowanych w czasach kolonialnych, w tym ratusz i barokowo-renesansową katedrę z XVI wieku, Iglesia San Francisco de Asis (kawa na dachu kościoła), Mercado Central, Museo USFXCH Dr. Alfredo Gutiérrez Valenzuela, XP2R+G7M, Pl. 25 de Mayo (wstęp 20bs od os.), Iglesia Santa Clara (wejście na taras widokowy 5bs od os.), Museo de Tesoro (wstęp 30bs od os.). W tym momencie okazało się, że większość kościołów włącznie z katedrą w sobotę do południa są pozamykane i otwierają dopiero po 15:00.
Po przerwie na lancz ruszamy dalej i zwiedzamy… Iglesia de Santo Domingo Guzman (wstęp wolny) i dwie perełki Sucre… Convento de San Felipe de Neri – neoklasycystyczny klasztor i kościół, budowę datuje się na rok 1779 (wstęp 17bs od os.) oraz Catedral Basilica de Nuestra Senora de Guadelupe Sucre wraz z muzeum ulokowanym w budynkach klasztornych, zbudowana w latach 1559-1712 (wstęp 30ds od os.)
[Nie odnaleziono galerii]
Z tarasów klasztoru San Felipe Neri roztacza się wspaniały, panoramiczny widok na miasto, natomiast katedralne muzeum zachwyca jakością i ilością zbiorów sakralnych… coś wspaniałego…
28.01.2024 r. – niedziela – Sucre > Potosi - 160km
Drogą nr 5 pokonujemy odległość 160 km, dzielącą nas od Potosi. Dosłownie 7km za Sucre podjeżdżamy pod niezwykły pałac Castillo de La Glorieta. Była to siedziba rodowa księstwa La Glorieta, utworzonego przez Clotilde Urioste i Francisco Argandoña Revilla , obu książąt La Glorieta. Cała ta rodzina była związana z eksploatacją górnictwa srebra, biznesmenami, bankierami i dyplomatami, którzy zajmowali się także działalnością filantropijną w mieście Sucre. Nabyli 40ha działkę na obrzeżach miasta Sucre, aby tam zamieszkać. Zatrudnili jednego z najważniejszych architektów pracujących wówczas w Boliwii, Szwajcara, Antonio Camponovo, który odpowiadał za projektowanie tego pałacu, może wręcz zamku. Budowę ukończono w 1897r. Konstrukcja miała wyrażać bogactwo i wyrafinowanie pary królewskiej, jednak dla wielu było nieco śmieszne, kiczowate i źle dopasowane. Fuzja ta abstrahuje cechy stylu mauretańskiego po chiński, od rosyjskiego po bizantyjski i od romańskiego po gotycki. Obecnie Zamek La Glorieta jest atrakcją turystyczną miasta Sucre, która stale wymaga opieki i działań mających na celu odzyskanie mebli oraz rekonstrukcję obiektów wchodzących w skład ogrodów. Dla nas, z bliska przedstawia żałosny widok, można by powiedzieć, że pomimo tych starań popada w ruinę.
Jeszcze raz na trasie podjeżdżamy w Puente Mendez, pod zabytkowy most na rzece Rio Pilcomayo, tym razem od strony prowincji Sucre. Od tej strony gdzie prowadzi do niego jedynie wąska szutrowa droga można, gdzie wręcz można wjechać na ten niezwykły most… Most Antonio José de Sucre, powszechnie znany jako Puente Sucre ma na obu końcach dwie duże fortece, każda złożona z dwóch wież podtrzymujących długie, mocne podpory, na których na długości 208m rozciąga się konstrukcja wiszącego mostu. Został zbudowany pod koniec XIX wieku w celu lepszego połączenia miast Sucre i Potosí i jest uważany za jedno z charakterystycznych dzieł inżynierii w Boliwii. Most został zaprojektowany przez francuskiego inżyniera Louisa Soux, a jego inauguracja odbyła się 10 sierpnia 1910 r. W 1971 roku otwarto most Méndez, 600 metrów w dół rzeki, pozostawiając most Sucre praktycznie opuszczony.
Do Potosi docieramy po południu i od razu zadziwia nas niezwykły ruch panujący w tym mieście. Okazuje się, że trafiliśmy na karnawałową fiestę, Carnaval Minero, którą z racji górniczego miasta zdominowały parady górników… główne ulice zamknięte, a centralny plac Plaza 10 de Noviembre stał się centralnym miejscem uroczystości. Znajdujemy szczerzony parking i od razu ruszamy w miasto, pozostawiając sprawę zakwaterowania na później. Korowodów karnawałowych nie sposób opisać, natomiast to co było w największym użyciu, to mydlana pianka w sprayu, która tryskał zewsząd i wszędzie… Jesteśmy w tym miejscu po raz kolejny więc mniej skupiamy się na zwiedzaniu, poświęcając cały wolny czas na uczestnictwie w karnawałowym święcie… Ponieważ miasto położone jest na stromym zboczu, chodzenie na tej wysokości sprawia nieco trudności, pokonując nawet niewielki odcinek.
Trochę historii – miasto Potosi położone 4070 m n.p.m. to najwyżej położone miasto na świecie. Zostało założone przez Hiszpanów w 1545 r. po odkryciu tu niezwykle bogatych złóż srebra. Ma ono niechlubną sławę w związku z wykorzystywaniem miejscowych Indian i czarnych niewolników sprowadzonych z Afryki do wydobywania tego kruszcu. Na przestrzeni pierwszych trzech wieków eksploatacji złóż liczba ofiar sięgnęła ośmiu milionów…?! Pod koniec XVIII w. było największym i najbogatszym miastem kontynentu. Położone na zboczu górskim, ma niezwykle ciekawą zabudowę kolonialną. Mieszkańcy są serdeczni i bardzo przyjaźnie nastawieni do turystów, których jest bardzo mało, pomimo, że jest to tak ciekawe miejsce. Wiele ciekawych kościołów, katedra, a główną atrakcją jest mennica królewska, wzniesiona w latach 1753-73, która tłoczyła w czasach kolonialnych srebrne monety dla królestwa Hiszpanii. Obecnie jest to narodowe muzeum, gdzie można podziwiać drewniane maszyny napędzane siłą mułów do tłoczenia monet, technologie produkcji, zabezpieczenia i transportu do Europy.
29.01.2024 r. – poniedziałek – Potosi (zwiedzamy kopalnię srebra) > Pulacayo (zwiedzamy „Museo de Locomotoras 1890”) > Uyuni > Colchani - 240km
Rano jedziemy zwiedzać kopalnię srebra, na którą to wykupiliśmy wczoraj wycieczkę za 120bs od os. Decydujemy się na odwiedzenie kopalni w towarzystwie przewodnika, ex-górnika. Zaczyna się od górniczego targu gdzie można kupić wszystko czego potrzebuje górnik: dynamit i zapalniki, liście koki, łopaty, kilofy i taczki, napoje, spirytus i papierosy. Tutejsi górnicy pracują na własne ryzyko i rachunek więc we wszystko zaopatrują się sami… Dziś praca wre dalej. Wprawdzie niemal całkowicie wyeksploatowano już srebro ale wydobywa się inne metale – głównie cynk. W podziurawionej niczym ser górze znajduje się niemal 200 czynnych kopalni gdzie w warunkach niezbyt odległych od tych sprzed kilkuset lat, ciężko pracują górnicy. U nas zamiast kopalnia raczej powiedziałoby się biedaszyb.
W kopalni faktycznie jest prymitywnie. Chodniki wąskie, błotniste, trochę zagruzowane, nisko, niewiele stempli. Praktycznie żadnych urządzeń, żadnej mechanizacji. Pneumatyczny świder i elektryczna winda do wciągania urobku to jedyne zdobycze cywilizacji jakie tu dotarły. Większość górników jest jednak zbyt biedna by ich używać, lub używają na zmianę… każdego dnia inna ekipa. W pozostałe dni kują ręcznie. Tory dla wagoników pchanych siłą mięśni znajdują się tylko na głównym poziomie. Pchają po dwóch… pusty pół tony, a pełny półtorej. Na innych pokładach, do których prowadzą byle jak sklecone drewniane drabiny i mostki, urobek transportuje się na taczkach lub w mocnych workach. Same młode twarze, policzki wypełnione liśćmi koki. Warunki pracy sprawiają że większość z nich za piętnaście lat wykaszle swoje płuca. Mało który z nich dożyje pięćdziesiątki… Wyciągamy siatkę z koką, fajkami i czymś do picia. Chłopy zadowolone, klepią po plecach, podają rękę.. Przyda się bo do fajrantu jeszcze cztery godziny. Mimo że większość z nich to zadeklarowani chrześcijanie, to andyjski synkretyzm pozwala górnikom mieć własnego bożka. Pan podziemi, to Tío (wujek) to nic innego niż diabli posążek któremu składają podarki. Liście koki, papieros do ust, parę kropli alkoholu pod nogi lub na wydatnego penisa. Wierzą że będzie łaskawy, że to przyniesie szczęście, że znajdą czystą żyłę, że przeżyją kolejny tydzień. Nie wszystkim się udaje… rocznie ginie tu w różnych wypadkach 30 do 40 osób. Po co więc na to patrzyć? Po co zwiedzać kopalnie srebra w Potosi? Choćby po to by zamiast wiecznie narzekać móc docenić pewne rzeczy we własnym życiu. To na pewno lepsze niż odwracanie głowy. A zwiedzając hiszpańskie kościoły i oglądając srebrną zastawę na ołtarzach pomyślcie chwilę o górnikach z Potosi.
Jak widać zwiedzanie tych kopalni, jakkolwiek turystycznie popularne, niesie mieszane uczucia. Można by powiedzieć, że to nieetyczne gdy patrzy się na ludzkie cierpienie, przystawiając obiektyw aparatu do twarzy zmęczonego górnika. Że to ludzkie zoo, że tak nie można. Że wyrzutów sumienia nie da się łagodzić wręczając górnikowi torebkę koki albo paczkę papierosów. Owszem temat nie jest lekki ale nie zgadzamy się z takim podejściem. Nie patrzyć i odwracać głowę? Lepiej nie wiedzieć? Udawać że nie ma? Tak samo trzeba by nie patrzyć na dzieci w Afryce idące do zatęchłej studni z bańką po oleju, hindusa suszącego krowie łajno na opał i polskiego emeryta w kolejce po leki. Niepatrzenie nic nie zmieni.
Historia miasta Potosi to właściwie historia góry, która znajduje się tuż obok. Góry w której odkryto takie pokłady srebra, że w czasach kolonialnych miejsce to determinowało wprost stan gospodarki imperium hiszpańskiego. Kopalnie srebra w Potosi produkowały urobek który stanowił niemal 50% światowego wydobycia rudy tego metalu. Metalu wydobywanego rękami Indian i niewolników sprowadzanych z Afryki, dorosłych i dzieci. Katorżnicza praca, wysokość nad poziomem morza, pozostawanie miesiącami pod ziemią, trujące pyły i gazy uczyniły z tego miejsca obóz koncentracyjny. Historycy szacują że straciło tu życie 8-9 milionów ludzi! A skoro można pomylić się o milion to chyba staje się jasne ile warte było tu ludzkie istnienie…
W południe opuszczamy to miejsce, tak mocno związane z kolonialną potęgą Hiszpanii, gdzie przez około 300 lat wydobywano srebro, a nawet tłoczono monety, które statkami wywożone były do kraju okupanta.
Na trasie, kilkanaście km przed Uyuni w Pulacayo zwiedzamy „Museo de Locomotoras 1890”. Niesamowite zbiory lokomotyw, które nie sposób zobaczyć w Polsce…
Na dzisiejszy nocleg podjeżdżamy pod Salar de Uyuni z myślą, że na jego terenie rozbijemy dzisiejsze obozowisko Toyota In. Zrobiło się jednak na tyle ciemno, że zanocowaliśmy na rogatkach wioski Colchani, tuż przy solnisku, 20km od Uyuni.
30.01.2024 r. – wtorek – Colchani > Salar de Uyuni > Uyuni – 60km
Całe dzisiejsze przedpołudnie zaplanowaliśmy spędzić na „Salarze Uyuni”, położonym 25km od Uyuni. Ogromne solnisko umiejscowione na wys. 3.653 m n.p.m. o pow. 12 tys km ², 110 km długości. Po pokaźnych ulewach, w chwili obecnej, pokryte jest częściowo wodą, a raczej mocno stężoną solanką. Lustrzana tafla wody o kolorze nieba, czyli lazurowa, a na horyzoncie wszystko zlewa się w jedną całość! Dno, czyli salar jest śnieżno-białą, twardą i równą jak stół solną taflą. Brak jednoznacznej linii horyzontu powoduje, że czujemy się jakbyśmy byli w jednej, sferycznej przestrzeni nieba, która zaczyna się pod kołami naszej toyoty, a kończy gdzieś nad nami… efektowne zjawisko i takie unikatowe… surrealistyczne słone lustro. Wiola brodząc boso w wodzie pstryka fotki. Niepowtarzalna atmosfera, spaceruje się w tej stosunkowo ciepłej wodzie (ok. 15°C), a wizualne wrażenie jest takie, jakby brodziło się po warstwie lodu pokrytego wodą.
Dookoła bezkres, nie wiadomo czy chmury leżą na wodzie, czy solnisko to nie lodowisko, czy spadł śnieg, a może wpadliśmy do solniczki?… gdzie nie spojrzeć… sól, sól i jeszcze trochę soli ;-) Wykorzystując walory naszego auta brodzimy w poprzek tego bezkresu wody i przestrzeni jak amfibia! Dno, czyli salar jest śnieżno-białą, twardą i równą jak stół solną taflą. Brak jednoznacznej linii horyzontu powoduje, że czujemy się jakbyśmy byli w jednej, sferycznej przestrzeni nieba, która zaczyna się pod kołami naszej Toyoty i kończy gdzieś nad nami – coś nie do wyobrażenia… Po przejechaniu naszą Toyotą ok.15 km docieramy do maleńkiej solnej wysepki, na której usytuowany jest solny hotel. Jak sama nazwa wskazuje wszystko wykonane jest z soli (budynek, meble, ozdoby). Zewsząd podążają w to miejsce terenowe Toyoty z turystami. Niepowtarzalna atmosfera, spacerujemy w tej stosunkowo ciepłej wodzie (ok. 15°C), a wizualne wrażenie tak jakby brodziło się po warstwie lodu pokrytego wodą. Powierzchnia wyspy do złudzenia przypomina natomiast śnieg o gruboziarnistej konsystencji, taki, jak widzimy podczas marcowych roztopów w promieniach słońca. Rozkoszujemy się tymi widokami, mamy szczęście bo wyschnięta na kamień powierzchnia salaru nie wygląda tak niesamowicie jak zalana wodą. Trudno opuścić to miejsce, lecz trzeba jechać dalej.
Kilka km za Uyuni zajeżdżamy na cmentarzysko parowozów „Cementerio De Trenes”. Całe mnóstwo lokomotyw, na różnym etapie rozpadu, porozrzucane, poprzewracane, połamane szkielety lokomotyw i wagonów stanowią przedziwny widok. Wyglądają jakby długo wlokły się przez pustynię, dotarły tu ostatkiem sił, sapnęły ostatni raz i właśnie tutaj, znalazły miejsce swojego spoczynku! Mamy wrażenie, że poza turystami pociągi nikogo nie obchodzą, miejsce nie jest ogrodzone, a na zardzewiałych elementach, pojawia się coraz więcej graffiti, części są rozkradane, a pociągi… narażone na ostre słońce i słone wiatry znad salaru, coraz bardziej poddają się rdzy.
Myjemy nasze autko z grubej warstwy soli, smarujemy wały i wieszaki resorów (w mieście Uyuni znajdują się wyspecjalizowane warsztaty wykonujące te usługi rutynowo – 60 bolivianos), tankujemy bez faktury (1l oleju napędowego 5bs – jak pisaliśmy wcześniej dla obcokrajowców cena 8,80bs, dla Boliwijczyków 3,72bs). Załatwiamy jeszcze w miejscowym biurze podroży „Cordilera Traveller” przewodnictwo w przejeździe na trasie z Uyuni do San Pedro de Atacama (Chile). Za przewodnictwo na trzydniowej trasie płacimy 100$. Jest to obszar Parque Nacional Eduardo Avora, gdzie nie ma oznakowanych dróg i bez przewodnika trudno by nam było pokonać tę trasę licząca prawie 600km, gdyż to totalne bezdroża…
Dzisiaj przed tą długą podróżą do Chile zafundowaliśmy sobie nocleg w hotelu w samym centrum Uyuni, Hotel Julia (250bs lux pok. 2os z łazienką, śniadaniem i zamkniętym parkingiem).
Od wczoraj raczymy się kulinarnie potrawami z lamy, były steki i grillowane żeberka… smakowały wybornie…
31.01.2024 r. – środa – Uyuni > droga Nr5 > Rio Grande > Julaca > Colchaka > Atulcha – 180km
Rano o 10:30 pod biurem turystycznym „Cordilera Traveller” spotykamy się z naszym kierowcą, który będzie nas eskortował na jutrzejszej trasie z Atulcha do San Pedro de Atacama. Dzisiaj jedzie przez Salar de Ujuni z turystami i na wieczór dotrze również do Atulcha, gdzie się spotkamy pod hotelem. My objeżdżamy salar wokół, gdyż byliśmy tam wczoraj i po kąpieli solankowej dokładnie umyliśmy naszą Toyotę. Gdybyśmy jechali od dzisiaj razem nie mielibyśmy możliwości umycia podwozia, gdyż takowe wyspecjalizowane firmy znajdują się tylko w Uyuni, a my przecież jedziemy dalej do Chile i nie chcemy aby nasze autko zżarła sól… Trochę to skomplikowane, lecz to było jedyne rozsądne wyjście… Objazd salaru od południa prowadzi szutrowymi drogami, gdzie najbardziej dokuczliwym elementem jest tzw. pralka o amplitudzie ponad 10cm, trzęsie niemożebnie… plomby wypadają z zębów, dopiero kiedy wejdzie się na prędkość ponad 70km/h da się jakoś przyzwoicie jechać…
O 19:30 na ustalonym miejscu, pod pensjonatem Nuevo Amanecer spotykamy się z Rubenem, kierowcą i zarazem naszym przewodnikiem. Po przebyciu Salaru de Ujuni dotarł wraz turystami z Brazylii, oni mają tu nocleg, my śpimy pod pensjonatem w naszej Toyocie, jutro razem ruszamy w kierunku San Pedro de Atacama przez Parque Nacional Eduardo Avora.
01.02.2024 r. – czwartek – przejazd przez tzw.Tybet Ameryki Pd. – najwyższy punk naszej trasy to 4930m n.p.m. > Atulcha > Laguna Flamenco > Laguna Cahape > Laguna Chiar Khota > Laguna Honda > Laguna Ramaditas > Arbol de Piedra > Laguna Colorata, gejzery Sol de Manana > Laguna Salada – 310km
Rankiem wita nas cudowna kryształowa pogoda, na tej wysokości kolory są niezwykle intensywne i ostre. Przemierzamy tereny boliwijskich Andów jadąc tym razem południe. Odwiedzamy po drodze takie miejsca jak: Laguna Flamenco, Laguna Cahape, Laguna Chiar Khota, Laguna Honda, Laguna Ramaditas i na koniec dzisiejszego przejazdu ”Arbol de Piedra”(skała wydrążona przez erozję w kształcie płomienia olimpijskiego), Laguna Colorata, gejzery Sol de Manana… laguny, każda inna o niecodziennej kolorystyce, jedno co je łączy, to brodzące po płytkiej wodzie różowe flamingi.
Tereny niesamowitych bezkresów, w końcu jesteśmy na terenie tzw. „Tybetu Ameryki Pd.” My na poziomie grubo ponad 4500 m n.p.m., najwyższą przełecz pokonujemy na wysokości 4930m n.p.m., a wokół szczyty wulkaniczne sięgające prawie 6000 m n.p.m. Dzisiejszą bazę noclegową mamy nad Laguną Salada w bazie noclegowej, nasi kompani podróży w pensjonacie, my w naszej Toyotce… Generalnie wspaniały dzień, lecz po przejechaniu 310km bezdrożami, po raz pierwszy czujemy się nieco zmęczeni, zapewne ma na to również wpływ to, że cały czas przebywamy na wysokości pow. 4300 m n.p.m. Tu trzeba dodać, że walory naszej tuningowanej Toyoty doceniają nawet kierowcy obwożący turystów po tych terenach, dosiadają wyłącznie benzynowe, sześciocylindrowe „Land Cruisery”.
Bez przewodnictwa naszego pilota, dosiadającego już bardzo starego egzemplarza tego pojazdu, nie przejechalibyśmy tej trasy. Tu nie ma żadnych dróg, tu jedzie się na pamięć po jakichś śladach, których są setki lub więcej. Dla wyobrażenia sobie tego tematu powiem tyle: wjeżdżasz na płaski jak stół teren rozpostarty pomiędzy górami o wymiarach 20 km na 10 km i musisz trafić pomiędzy odpowiednie z nich tak, aby wspiąć się na przełęcz i dotrzeć do następnej takiej niesamowitej przestrzeni itd.
O widokach nie będę już wspominał, bo tego się naprawdę nie da opisać… to, co zobaczyliśmy przez te dotychczasowe trzy tygodnie pobytu w Ameryce Pd. przerosło naszą wyobraźnię…
02.02.2024 r. – piątek – c.d. przejazdu przez Tybet Ameryki Pd. – Laguna Salada > Rocas de S.Dali > Laguna Verde > granica Boliwia – Chile > San Pedro de Atacama > Geizery El Tatio - 180km
Rano mamy niemiła informację, jednemu z Brazylijczyków jadących w naszym timie, rankiem, skradziono telefon komórkowy podczas ładowania i to nie byle jaki, bo iphphone. Pal sześć telefon, ale wszystkie zdjęcia z wycieczki przepadły. Z tego powodu wyjeżdżamy nieco później i po kolei podjeżdżamy pod kolejne atrakcje boliwijskiego Parku Narodowego „Reserva Nacional Eduardo”…
„Rocas de S.Dali”, „Laguna Blanca” i „ Laguna Verde”, czyli białą i zieloną lagunę. Surowe klarowne, ostre powietrze, wysokość powoduje lekki zawrót głowy. Obok wspaniały, można by powiedzieć wzorcowy stożek wulkaniczny „Volcan Licancabur” (5.930 m n.p.m.). Obie laguny usytuowane są na wys. 4350 m n.p.m., zasiedlają je flamingi, dostojne brodzą w płytkiej, seledynowej wodzie, a wokół ośnieżone szczyty Andów. Niebiańskie widoki.
Kończymy wspólny przejazd, żegnamy się z Rubenem oraz grupą młodych turystów z Brazylii (kończą studia medyczne w San Paulo), oni wracają do Uyuni, a my ruszamy na przejście graniczne Boliwia Chile usytuowane 10km dalej. Odprawa sprawna i jeszcze przed południem docieramy do San Pedro de Atacama oddalonego o dalsze 50km. Mamy jakieś szczęście bo kolejny raz trafiamy na miejscową fiestę. Stroje niezwykle wyszukane i te niezwykłe maski i przebrania…
Późnym popołudniem opuszczamy stolicę Atakamy i jedziemy kolejne 90 km na pn. pod gejzery El Tatio. Nieco się tu zmieniło od ostatniej naszej bytności 14lat temu… kiedyś było dziko, teraz skomercjalizowane, musimy pozostać na parkingu przy administracji… mili pracownicy wpuszczają nas za szlaban i udostępniają cały węzeł sanitarny, czujemy się jak na luksusowym kempingu…
——– NASTĘPNA >>>>