Dzień 15. – 29.01.2014r

Dzisiejsze przedpołudnie postanawiamy przeznaczyć na zwiedzenie wyspy Robben. Po kilkunastu minutach jesteśmy w starym porcie Victoria&Alfred Waterfront, kiedyś w opłakanym stanie, dziś pięknie odrestaurowanym, po gruntownej renowacji. Z tej, jakby to nazwać, eleganckiej dzielnicy handlowej, nieco sztucznej, ale mimo wszystko inwestycyjnie udanej, idziemy prosto do przystani Nelson Mandela Gateway, tuż obok wieży zegarowej, by zakupić bilety na statek wycieczkowy na wyspę Robben. Niestety nasze plany, czasem rozbiegają się z porządkiem dnia danych miejsc i tak okazało się, że bilety na wyspę oddaloną od brzegu o 11km, są dostępne dopiero na dzień jutrzejszy i to na godzinę 13.00.

Tak więc, kiedyś brak rezerwacji nie pozwolił zwiedzić Alcatraz (nierealne w naszym trybie podróży), dziś limit osób nie dopuści do Robben (300 dziennie). Trudno, zdarza się, możemy jedynie podać cenę wycieczki -250 rand od os. (jeśli ktoś zamierza wybrać się na wyspę, radzimy zakupić bilety kilka dni wcześniej). Po porcie, przyszedł czas na zwiedzenie ścisłego, starego centrum z parkami i ogrodami. Jakby się ni obrócić…w tle zawsze Góra Stołowa, z charakterystyczną wystająca skałą na której umieszczona jest górna stacja kolejki linowej. Centrum nie jest zbyt rozległe i w dwie godziny można obejść większość atrakcji miasta. Zaczynamy od ogrodów, gmach Parlamentu, Katedra św. Jerzego(dawna diecezja laureata Nagrody Nobla, Desmonda Tutu, a potem to już tylko kolorowe jarmarki czyli pchli targ, Greenmarket.

Opuszczamy miasto wzdłuż nabrzeżna portowego w kierunku na północ, trasą N7. Po przebyciu 270km drogi (remont na dość długim odcinku), biegnącej pośród ogromnych, świetnie zorganizowanych farm, położonych w malowniczych kotlinach rozpostartych pomiędzy górami, na nocleg zatrzymujemy się na kempingu Oasis Country Lodge w miejscowości Klawer. Nocleg na przygotowanym terenie ze śniadaniem dla dwóch osób to koszt 260 rand, a temperatura wieczorem…31ºC.

14-01-29-map

Jeszcze kilka słów o wyspie Robben…

Ta niewielka wyspa znana jest na całym świecie jako miejsce, gdzie odsiadywał wyrok dożywotniego więzienia najsłynniejszy „lokator”…Nelson Mandela. Nazwę nadali jej Holendrzy z powodu ogromnej ilości fok (rob). Jeśli idzie o ponurą historię wyspy, to przez otwarte bramy mroku w kolejności przechodzili… najpierw więziono tu buntowników, zbiegłych niewolników, później trędowatych, żebraków i chorych psychicznie. Podczas II wojny światowej była bazą wojskową, a w 1960r. utworzono więzienie, osławione jako najcięższa kolonia karna w RPA. Dzisiaj to południowoafrykańskie Alcatraz, jako pomnik historyczny, muzeum, jak również rezerwat flory i fauny, odwiedza ograniczona limitem liczba osób… natomiast samych mieszkańców jest około 4 tys. par… i nie są to foki jak wskazuje nazwa… tylko pingwiny.

Dzień 16. – 30.01.2014r

Kemping okazał się być małym zwierzyńcem, w którym dominowały oswojone springboki, jedyna uciążliwość to… nalepki pod butami. Ruszamy na trasę, kontynuując jazdę na północ drogą N7 (remontu cd.) Jedziemy nieco bezludnymi terenami, gdzie sporadycznie pojawiają się skromne zabudowania farm. Temp. 38Cº, czyli mamy słoneczne lato w porze deszczowej. Przejeżdżamy miejscowość Garies i po przebyciu 230km w Kamieskroon, odbijamy na zachód w kierunku Atlantyku, aby poprzez Soebatsfontein dotrzeć do Namaqua National Park.

Wyżyna Nama słynie z oszałamiająco pięknych kwiatów, z nadejściem wiosny (sierpień, wrzesień) pokrywa się bajecznie kolorowym kobiercem (główną atrakcją są stokrotki), a przez większą część roku (także i teraz kiedy my tu jesteśmy), wygląda jak szarozielona, pomarszczona skóra jakiegoś monstrualnego zwierza. O tej porze roku kiedy temperatura oscyluje w pobliżu 40ºC, zadowalamy się widokiem… lekko podsuszonych krzaczków. Niezwykła pustka i monotonia półpustynnego krajobrazu, od zjazdu z głównej trasy podróżujemy szutrowymi drogami, na których dominuje uciążliwa „pralka”. Po dotarciu do Koingnaas nad Atlantykiem, temperatura gwałtownie spada, a my wkraczamy na Diamond Coast – Diamentowe Wybrzeże, gdzie zupełnym przypadkiem, pewien brytyjski oficer, kapitan Jack Carstens, bawiący z wizytą u rodziców w Port Nolloth, a było to roku pańskiego 1926… przeprowadził próbny odwiert. Kiedy rozeszły się diamentowe wieści, że jakoby wydobył ich około 500 sztuk, a później dużo więcej, w okolice Aleksander Bay… nadciągnęły rozgorączkowane tłumy poszukiwaczy szczęścia. Wnet zakazano prywaty, a eksploatację przejął koncern górniczy De Beers (zał. w 1880r.), ten sam który ma wyłączność na wydobycie tego cennego minerału w okolicach Johannesburga i Pretorii (światowy potentat w branży). Tutaj „połowy” diamentów… tak, tak… gigantyczne odkurzacze wysysają je z dna oceanu, gdzie nanosi je wraz z osadami, wpadająca rzeka Oranje aż z rejonów Kimberley. Od tego momentu poruszamy się po terenie kopalni, spisywani na kolejnych posterunkach kontrolnych (osobom postronnym nie wolno zjeżdżać z głównej drogi). Jedziemy nadoceaniczną „diamentową doliną”, w scenerii przydrożnych płotów z drutu kolczastego i zasieków, przemieszamy się poza nadbrzeżnym pasem na północ, a ocean spowity we mgle tylko czasem widzimy z oddali. Patrząc, tak sobie pomyślałam… to tutaj wydobywa się kamienie, które jak to mawiała Marilyn Monroe są na zawsze i od zawsze najlepszymi przyjaciółmi kobiety… w tym samym momencie mój mózg wygenerował niepokojący komunikat:… przecież ty nie masz najlepszych przyjaciół!… aż mnie zatrwożyła ta myśl… może powinnam zgłosić ten problem Wojtkowi?… może jakoś pomoże, by mieć choćby jednego, takiego niedużego prawdziwego przyjaciela… może być nawet lekko zużyty… poczekam.

Po przebyciu 130km, w dość skromnie widokowej, monotonnej scenerii, docieramy do Port Nolloth, małego kurortu, zagubionego gdzieś na końcu RPA, a kilka km dalej w McDougall’s Bay zostajemy na nocleg na kempingu przy samej plaży (mnóstwo walających się alg), temperatura nad zimnym w tym miejscu Atlantykiem tylko 18ºC.

14-01-30-map

Dzień 17. – 31.01.2014r

Rankiem potworna wilgoć i tylko 16ºC. Miejsce to, choć kurortowe, zupełnie nie przypomina takowego. Pusto, smętnie i tak jakoś oschle. Szybko, drogą nr R382 powracamy na wschód do głównej trasy N7 i po uzupełnianiu zapasów i zatankowaniu auta, jedziemy na północ do granicy z Namibią w Vioolsdrif. Zamykamy karnet CPD w urzędzie celnym, a po stronie namibijskiej karnet jest już nie potrzebny, gdyż wystawiają własny dokument za 220 N$, które są równoprawnym środkiem płatniczym z randem RPA i na równi stosowane… niesamowite, ciekawe jak daleko i jak długo będzie można płacić randami? My pozbyliśmy się waluty tego kraju do zera w nadziei, że idzie nowe, a teraz mamy problem z zapłaceniem tej należności, gdyż nie honorują zapłaty w $ USD i €. Po pozostawieniu paszportów jako zakładników, pozwalają nam jechać wymienić lub pobrać walutę do pobliskiego miasteczka Noordoewer. Gdyby nie te walutowe kombinacje, odprawa trwałaby tylko 10 min., a tak zajęła godzinę.

Zaraz po opuszczeniu granicy kończy się asfalt, a my jedziemy w kierunku pierwszej atrakcji tego kraju, Fish River Canyon. Ponieważ nie posiadamy przewodnika (edycja w języku polskim nie dostępna na rynku), tak więc o wszystko musimy pytać na trasie miejscowych.

14-01-31a-map

Najpierw drogą C13, wzdłuż granicy z RPA, brzegami rzeki Gariep, następnie drogami D278 i D316 do osady Ai-Ais, gdzie wokół tutejszych gorących źródeł utworzono luksusowy kompleks SPA Ai-Ais Hot Springs, zaczynając od temp. wody 30ºC, kończąc na 65ºC . Jakoś nie przekonali nas do kąpieli przy temperaturze na zewnątrz 46ºC… w takich okolicznościach, można się tylko ugotować.

Opuszczamy to „wrzące” miejsce i jedziemy dalej wzdłuż Fish River Canyon na północ, w kierunku następnej osady, bazy turystycznej Hobas, z której to do najlepszego punktu widokowego na kanion, jest tylko 10km. Co widzieliśmy po drodze? Najpierw bardzo starannie zasadzoną winorośl w rozległych ilościach, później po szutrze w wersji rollercoaster mnóstwo domków ze słomy, nieco dalej totalne nic (marsjański krajobraz), a dalej to już tylko wszystkie odcienie szarości, ciut brązu, żółci, odrobina suchego zielonego i siwe drągi z wyrostkami (tutejsze drzewo quivertree). Wstęp do parku po 80 N$ od os. + 10 N$ za pojazd.

Mamy dobry czas, więc zostajemy w tym niezwykle urokliwym miejscu aż do zachodu słońca (19:40). Po powrocie, na rogatkach parku, w obrębie bramy wjazdowej usytuowany jest kemping, więc korzystamy i wynajmujemy stanowisko wyposażone w grill i stoliki za 240 N$. Zachód słońca powoduje ulgę termiczną, gdyż temp. spada do 30ºC, co przy włączonych wentylatorkach, dość komfortowo pozwala przespać noc.

14-01-31b-map

Ponieważ opuściliśmy RPA, przyszedł czas, by napisać kilka słów o tym państwie… takie małe co nieco.

… ktoś powiedział taki slogan „cały świat w jednym kraju”… takie hasła mogą budzić sceptycyzm, ale z widzianych obrazów wynika więcej niż ziarnko prawdy. Ogromne przemiany jakie zaszły i nadal zachodzą, gdzie po 40 latach rządów białej mniejszości, różne społeczności, wzajemnie powiązane, ale jednak odrębne, próbują zaleczyć skutki apartheidu i odnaleźć, tak wspólny głos, jak i dalszą drogę, jakże nowego narodu. A jaki jest typowy mieszkaniec RPA?… rozsądniej, nie zadawać takiego pytania, bo to mozaika zupełnie niezgodna z powszechnym wyobrażeniem. Tygiel kulturowy i różnorodność, to obecnie filar zrodzonej z konfliktu, dość młodej demokracji RPA. Tutaj obowiązuje „czas afrykański” i nie chodzi o stare rasistowskie przeświadczenie, że Murzyni są leniwi i nie zdolni do działania w grupie, lecz o ich postawę… „stary, wyluzuj, tu jest Afryka, wszystko będzie w swoim czasie, nie bądź takim białym sztywniakiem”. I choć wśród czarnych, jak i białych dominuje chrześcijaństwo (choć kiedyś, w polityce apartheidu, biblią usprawiedliwiano posunięcia rządu), to tradycyjne wierzenia są wciąż żywe, choć czasem nie ułatwiają życia nowoczesnej RPA (murzyńska wieś nie przyjmuje do wiadomości homoseksualizmu, choć dziś już nie wrzuca się gejów do zagród z bydłem, by tam zginęli pod kopytami). Apartheid narzucił wiele podziałów, tak w usługach, biznesie jak i życiu politycznym, co utrudnia walkę z ubóstwem. Niedorozwój wielu sektorów publicznych, połączony z systemem pracy sezonowej, wysokim wskaźnikiem zarażeń wirusem HIV oraz bezrobociem (około 40%)… skazuje prawie połowę obywateli na życie poniżej granicy ubóstwa. Pomimo wszystko, rząd próbuje sprostać wyzwaniom, a skalę potrzeb dobrze zna. Tymczasem, co ma do zaoferowania ten kraj?… niewątpliwie mnóstwo i trudno się rozczarować. Zaczynając od „ekoturystyki”, przez wyśmienitą kuchnię (holenderska pożywność, hinduskie curry i tradycyjne potrawy czarnej ludności), oczywiście wino (nowe wina z Nowego Świata), sport (doskonałe obiekty sportowe i futbol jako najpopularniejszy, bo przecież oglądaliśmy w 2010r. MŚ, których RPA była gospodarzem), bogata wielokulturowa historia muzyki sprawiła, że ten kraj to kopalnia stylów lokalnych i światowych (czarny jazz, reggae, musicale, czarny pop, zuluskie chóry), architektura ukazuje bogactwo kulturowe, ale zarazem odsłania jaskrawe kontrasty ekonomiczne, zróżnicowana fauna i flora zaskakuje atrakcyjną reprezentacją, ssaki to sztandarowa „wielka piątka afrykańska” i wiele więcej, ptaki wyróżnia niezwykłość gatunkowa, jeśli idzie o owady, to jak wiemy królują komary (ponad sto gatunków), tak myślę, że to wystarczy… by zdobyć malarię (konieczne zabezpieczenia). Ochronę przyrody w RPA traktuje się priorytetowo, a po co ją aż tak chronić?… różnorodność genetyczna fauny i flory, zabezpieczenie bogactw naturalnych kraju oraz zapewnienie egzystencji wielu jego mieszkańców… to cel nadrzędny rządu. A widoki na przyszłość?… wszystko co dotychczas… „Biała księga”, „Praca na rzecz wody”… łatwość podróżowania, nowoczesne zaplecze turystyczne, atrakcje turystyczne ze ścisłej światowej czołówki i oczywiście ceny (niski kurs randa sprawia, że wakacje dla zagranicznego turysty są niedrogie) i dość płynnie przejdźmy do kultury osobistej mieszkańców (znajomość magicznych słów, wyższa niż gdziekolwiek indziej). Reasumując… jest pięknie, bezpiecznie, interesująco… więc jeśli szukasz przygody, wypoczynku, doznań kulinarnych i emocji… to RPA zapewni je w każdym wydaniu (mocno zróżnicowana oferta)… i nie ważne jakie krążą opinie i stereotypy… i choć trudno w to uwierzyć… my też ciut patrzyliśmy przez ich pryzmat… by po czasie je zweryfikować… tylko pozytywnie.

Dzień 18. – 01.02.2014r

Ponieważ to nasz w całości pierwszy dzień w Namibii, to przybliżmy w nieco wielkim skrócie, wiedzę na temat tego kraju. Republika Namibii – państwo w południowo-zachodniej Afryce, leżące nad Oceanem Atlantyckim (długość wybrzeża – 1572 km).Większość powierzchni Namibii zajmuje rozległy wewnętrzny płaskowyż, położony na wys. 700–1500 m.n.p.m. Jego najwyższym punktem jest szczyt Brandberg 2574 m.n.p.m. Klimat Namibii to klimat zwrotnikowy. Na wybrzeżu, gdzie zaznacza się wpływ chłodnego prądu morskiego, Prądu Benguelskiego, opady nie przekraczają 50 mm. W głębi lądu wzrastają i dochodzą do 500 mm, we wschodniej części kraju. Główne miasto, stolica Windhoek, znajduje się w centrum kraju. Pierwszymi ludźmi, którzy zamieszkiwali tereny obecnej Namibii, byli prawdopodobnie Buszmeni (w języku miejscowym zwani San), którzy przybyli tu prawdopodobnie w I tysiącleciu p.n.e. Przez wiele lat Namibia była pomijana przez europejskich badaczy i odkrywców z powodu trudno dostępnego wybrzeża, pustynnych i skalistych terenów. Dopiero w XV w. przybyli tu portugalscy poszukiwacze, a później Holendrzy. Terytorium obecnej Namibii od 1884r. stanowiło niemiecką kolonię o nazwie Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia. W 1915r. Afrykę Południowo-Zachodnią zajęły wojska południowoafrykańskie, a w 1920r. kolonia stała się terytorium mandatowym RPA.W 1959r. powstało SWAPO – Organizacja Ludu Afryki Południowo-Zachodniej, która rozpoczęła walkę wyzwoleńczą. ONZ w 1968r. zmieniło nazwę kraju na „Namibia”, a w 1988r. układ pokojowy przewidywał niepodległość kraju. W następnym roku wycofane zostały wszystkie jednostki wojskowe RPA i przeprowadzono wolne wybory. 21 marca 1990r. Namibia uzyskała niepodległość i tak trwa po dziś dzień.

Ruszamy rankiem z naszego kempingu, gdzie po raz pierwszy napotykamy na turystów podobnych nam. Kilku Afrykanerów, zorganizowane grupy podróżujące specjalnie przystosowanymi ciężarówkami, są też europejczycy, para niemieckich turystów podróżująca od pięciu miesięcy po RPA i Namibii ciężarowym Mercedesem z kontenerem mieszkalnym. Jedziemy z Hobas na północ do Seeheim drogami C37 i C12, a następnie odbijamy w kierunku Atlantyku, drogą B4 prowadzącą do portu Lüderitz. Przemierzamy półpustyne tereny, czyli totalne nic cd., dominujące trzy kolory: czarny, żółty i niebieski, strusiowe grupy, fatamorgana powoduje, że samochody z naprzeciwka wyglądają jak amfibie płynące wprost na nasz blaszany okręt.

Wzdłuż drogi ciągną się tory, nic nie jedzie, jakby były donikąd, tylko strusie czekają przy nich z nadzieją, że jednak coś przejedzie, tylko co? Widzianym obrazom, farby ukradły podstawowe kolory, jest tylko wyblakły niebieski, zużyty szary, przeterminowana zieleń, utleniony pomarańczowy i spacerujący piasek, powietrze zagęszczone pyłem, oznak życia brak, gdyby nie słupy energetyczne… byłaby to planeta Mars. Za miejscowością Aus, wkraczamy w nadatlantycki pustynny pas, zdominowany zimnymi prądami i bardzo wietrzną aurą. Po zwiedzeniu portu i przylądka prowadzącego do „Shark Islands”-„Wyspy Rekinów”, gdzie skały przypominają pomiętą plastelinę, jedziemy do opuszczonej osady Kolmanskop, miasteczko rozwinęło się po odkryciu diamentów w 1908, zasiedlili je górnicy z pobliskich kopalni, zbudowane zostało w stylu niemieckim. Posiadało szpital, elektrownię, szkołę, teatr, halę sportową, kasyno oraz linię kolejową do Lüderitz. Zaczęło upadać po I wojnie światowej, gdy spadły ceny diamentów. Opuszczone zostało w 1956. Obecnie zasypane piaskiem, zdecydowanie wkraczających tu wydm, zwane „Miastem Duchów” („Ghost Town”). Smagani wiatrem, w piaszczystej zamieci, zwiedzamy to zapiaszczone miejsce, gdzie niegdyś świetnie funkcjonował diamentowy interes. Budynki, od lat opuszczone, wieją grozą i pozostawiają pole do zadumy, to obecnie rzeczywiście wspaniałe miejsce dla duchów tamtych czasów. Nie znajdziemy słów właściwie dopiaszczonych, by opisać co wyprawia spółka z nieograniczoną pazernością wiatrowski&piasecki, robi swoje i nie przestaje.

Teraz pozostało nam powrócić tą samą drogą do miejscowości Aus i na tamtejszym kempingu zatrzymać się na dzisiejszą noc (150 N$ za stanowisko dla nas i naszego pojazdu). Korzystając z usług miejscowej restauracji, nie odmówiliśmy sobie 500 g. steka T-bone, oczywiście zjadamy go na połowę, gdyż taka porcja mięsa, to raczej oferta dla młodego drwala lub górnika przodowego.

14-02-01-map

Dzień 19. – 02.02.2014r

Rankiem, zastanawiamy się jakie zioło jedzą miejscowe krowy, bo po wczorajszej kolacji, Wojtek brał udział w działaniach wojennych, a ja szykowałam się do odejścia w trzeci wymiar, nawet ubranie pamiętam, jak misternie dopasowywałam do koloru koronek… eh co za traumatyczne wizje. Z Aus ruszamy na północ, żegnamy się na kilka dni z asfaltem i najpierw drogą C13, a następnie po 208km drogą C27, jedziemy do osady Betta (farma, stacja paliw i mini bar z kempingiem). Stąd jedziemy 20km do miejsca jakim jest zamek Duwisib Castle (60 rand od os.), wybudowany w 1909r przez niemieckiego barona Von Wolf. Dziwna wizja i dość duża niezależność umysłowa, by postawić tu coś takiego. Jedno co trzeba przyznać, przy panującej na zewnątrz temperaturze bliskiej 40ºC, w przestronnych wnętrzach, dość spartańsko wyposażonych jak na zamek, jest wyjątkowo chłodno. Mimo wszystko nic ciekawego.

Co widzimy zza szyb auta?… oryxy, guest farmy i coś niewiarygodnie ekstremalnego… gniazda ptaków, ale nie takie zwykłe i proste, one wyglądają… coś jakby z nieba spadały domki, zaczepiały się o drzewa, słomiany dach zostawał, a reszta odpadała. Wracamy do drogi C27 i jedziemy następne 150km na północ, do jednego z najbardziej reklamowanych miejsc Namibii – Sossusvlei National Park.

Na wjeździe do parku, w turystycznej osadzie Sesriem, wynajmujemy stanowisko kempingowe za 280N$ i dodatkowo płacimy 170N$ za permit upoważniający na 24-godzinny pobyt, czyli wstęp na jego obszar. Jeszcze tego dnia zwiedzamy Sesriem Canyon i wydmy położone na skraju parku- Elim. Atmosfera tego miejsca jest niepowtarzalna i nie do opisania. A tak w ogóle, trudno coś opisywać słowami, które wybrzmią jak banał, gdyby chcieć opisać 400km dzisiejszego przejazdu. Nowość dzisiejszego dnia, niezwykłe gniazda małych, sympatycznych ptaszków, nieco przypominających nasze wróbelki, architektów wielorodzinnych gniazd, projektowanych ze ździebeł traw i trzcin, umieszczanych na drzewach i słupach… powala pracowitością i sprytem, czasem przypominają dachy murzyńskich chałup, tylko jakby chałupy brak.

Wieczór w blasku zachodzącego słońca, który miękko przechodzi w blask księżyca, spędzamy w atmosferze podróżników goszczących na campie, wymieniamy się informacjami, spostrzeżeniami i projektem do przodu. Oczywiście całości dopełniają kulinaria, znany już traumatosenny namibijski stek z grillowanymi warzywami, wino made in RPA (pomimo iż jechaliśmy poprzez namibijskie winnice, ich wyroby nie są dostępne w sklepach… podejrzewamy, że właścicielami plantacji są Afrykanerzy z RPA, a wina dostępne w Namibii są importowane wyłącznie z tego kraju).

14-02-02-map

Dzień 20. – 03.02.2014r

Jeszcze wczoraj mieliśmy dylemat czy natychmiast jechać do parku, czy czekać do dzisiejszego poranka? Rozwiała nam te myśli obsługa campu, twierdząc, że widoki są zdecydowanie ciekawsze o wschodzie słońca, niż o jego zachodzie. Ponieważ do centralnej części parku jest 65km i należy z niego powrócić, postanowiliśmy, że jedziemy tam o świcie, co uczyniliśmy, zrywając się już o 6.30. Rześki poranek, doskonała widoczność, niebo jak malowane i te niepowtarzalne kolory w tonacji pomarańczy. Ostatni, 5km odcinek, prowadzący przez piaszczyste wydmy, dostępny jest jedynie dla pojazdów 4×4, co nie uchroniło co niektórych, od pozostania po osie w piasku. Rzeźbiony, zardzewiały pomarańcz jest wszędzie, a na nim „zmartwione”, suche drzewa, paski śladów opon, wiją się jakby donikąd… końca nie widać. Nie od rzeczy są wpisy na Światową Listę UNESCO.

Po powrocie do bazy, jaką był camp w Sesriem, dalsza trasa to 320km przejazd do Walvis Bay, położonego nad Atlantykiem. W zasadzie nudna i monotonna szutrowa trasa przebiegająca drogami C19, a od miejscowości Solitarie C14, o niezbyt dobrej, staropralkowej nawierzchni.

14-02-03a-map

Wytrawni off-roadowcy z zachwytu, mieliby uśmiech dookoła głowy… my niekoniecznie. Jedynie na niewielkim fragmencie, po wjeździe do Namib Naukluft Park, nasza panoramiczna czujność, przywróciła wysokie emocje.

Im bliżej zimnego oceanu, tym chłodniej, mgliście i ponuro. Miasto i zarazem największy port Namibii, typowe brzydactwo portowe i do spenetrowania pojazdem w pół godziny. Uzupełniamy zapasy w super zaopatrzonym sklepie „Spar”, i jedziemy jeszcze wzdłuż Atlantyku następne 35km drogą B2, do największego kurortu Namibii Swakopmund i tuż za miastem na ogromnym campie zwanym „Mile-4” Caravan Park(„4mila”), przystosowanym na 300 stanowisk, jako czwarta załoga zostajemy na nocleg.

Patrząc na pusty camp z pewnej odległości (przed wjazdem), bardziej przypominał cmentarz (stanowiska do grillowania wyglądają jak grobowe pomniki, a na słupkach brakuje tylko poprzeczek), niż kemping (co chwilowo wprowadziło nas w błąd), a do tego ta posępna aura i chmurzyska (160N$ za stanowisko i 50N$ za pojazd).

14-02-03b-map

Dzień 21. – 04.02.2014r

Jak to bywa w tym miejscu nad Atlantykiem, gęsta mgła, lub jak kto woli, chmura spoczywająca na ziemi wyraszająca mżawkę. Ruszamy wzdłuż wybrzeża na północ drogą nr C34 zwaną „Salt Road” („Droga Solna”), gdyż naturalnie utwardzona jest mieszanką piasku z tym minerałem. Jedzie się jak po asfalcie, podobnie jak po chilijskich salarach, np. takich jak część Atacamy. Przemierzamy rozległe tereny „Dorob National Park”. Miejsce to szczególnie upodobali sobie wędkarze, którzy zaopatrzeni w długie wędziska okupują nadatlantyckie zimne wybrzeże, bardzo zasobne w ryby (kiedy jadą, ich auta przypominają ogromne langusty na kółkach).

Z pewnością najciekawszym miejscem, poza wrakami okrętów, którym mgła zakończyła żywot i zalegają obecnie na plażach, było odwiedzenie Cape Cross, gdzie w „Seal Colony” po wykupieniu biletu (segregacja: my, europejczycy płacimy po 80N$ od os., RPA-60, a tubylcy-30), zastajemy wrzeszczący tłum tysięcy fok, które akurat o tym czasie, mają okres wylęgu. Spacerowanie pomiędzy nimi ma pewien mankament… czy jest stopień wyższy od słowa smród?… po dość krótkim czasie zaczynamy odczuwać efekt… uwaga! śniadanie powraca… robimy odwrót i… jedziemy dalej, by po następnych 67km wkroczyć na teren następnego Parku Narodowego „Skeleton Coast N.P.”. Wjazd jak na granicę następnego państwa, wpis i bez opłat jedziemy dalej (ważnym jest, że przejście to jest czynne do rana tylko do godz 17.00 i do tego czasu, należy tę rozległą strefę opuścić).

Regularna nadoceaniczna pustynia, zmienia swoje barwy co kilka kilometrów, od białych salarów, przez zardzewiały żużel do wulkanicznej czerni. Docieramy do Torra Bay. Okazuje się, że oznaczony na mapach i GPS kemping, poza sezonem, a są to miesiące marzec, kwiecień i maj, jest zamknięty i nie ma tu żywej duszy. Ponieważ następny wyjazd, z parku znajduje się 60 km od zatoki, a o 17.00 zamykają bramę, więc gnamy na wschód drogą C39, aby zdążyć na czas.

14-02-04a

Ale jak tu gnać, jak wokół jest tak czarująco, a do tego spotkaliśmy wreszcie narodowy symbol Namibii, roślinę (na fotografii, to takie brzydkie z siwymi wąsami) – Welwitschie Mirabilis (welwiczja przedziwna), osobliwy gatunek endemicznej rośliny pustynnej. Występuje jedynie na kamienistych równinach północnej Namibii i południowej Angoli, oraz ciągnące się wzdłuż wybrzeża Oceanu Atlantyckiego (pustynia Namib, Kaokoland). Roślina opisywana jest jako jedna z najdziwniejszych znanych i występujących współcześnie na Ziemi. Gruby i krótki pień, w zdecydowanej większości schowany pod ziemią, osiąga ponad powierzchnię do 50 cm wys. i 120 cm średnicy, rozszerzający się ku górze. Z niego wyrastają tylko dwa skórzaste liście, mogące osiągać ogromne rozmiary nawet do 6 m, z czego połowa powierzchni liścia może być wciąż żywa, bo reszta pęka na podłużne pasy i jest zasuszona. Liście welwiczji żyją najdłużej ze wszystkich liści roślin – nigdy nie zrzucane żyją wraz z całą rośliną kilkaset lat i służą im do magazynowania zapasów węgla w sprzyjających warunkach, który pozwala im przeżyć długie okresy suszy. Rośliny potrafią wegetować wiele miesięcy bez dostępu do wody, absorbując wodę z mgieł. Kwiaty męskie i żeńskie występują na osobnych roślinach. Pomimo, że welwiczja nie jest dużym drzewem, może poszczycić się bardzo dobrze rozbudowanym systemem korzeniowym sięgającym na głębokość 30 m i szerokość kilkunastu metrów. Nasiona roznosi wiatr, a żywotność zachowują co najmniej 2000 lat. Nazwa upamiętnia austriackiego botanika Friedricha Welwitscha (1806-1872), odkrywcę tej rośliny w roku 1859 na pustyni Namib.

Z powodu przedziwności welwiczji, które w tak licznej ilości zatrzymały nas na trasie, na 15min. przed zamknięciem, meldujemy się na punkcie wyjazdowym. Dalej kontynuujemy jazdę na wschód i po dotarciu do drogi C39, jedziemy jeszcze 40km na południe do Twyfelfountein, gdzie znajduje się wiele namibijskich atrakcji tego regionu. Na kameralnym campie Mowani Montain Camp, wkomponowanym w skalne wzgórze i prowadzonym przez Afrykanerów, zostajemy na nocleg (stanowisko kempingowe 260N$). Mamy dzisiaj mały jubileusz i z tej to przyczyny, pozwalamy sobie na przypływ rozpusty w postaci kolacji typu All-inclusive w restauracyjnych luksusach przyległej Lodge. (600N$) – oczywiście wszystko było w najlepszych smakach i oprawie, choć początki były trudne ze względu na segregację turystów (restauracja, basen etc. przysługuje tylko „lodgowcom”, natomiast ci z campu… czyli my… nie kwalifikujemy się. Ale… wg powiedzenia… „albo my ich, albo oni nas”… wyszło na nasze. Dziś moje urodziny… wysoka cyfra… eh… mam w ręce prezent… portfel z foki, ale jest też coś w środku, może „najlepszy przyjaciel”?… jest trzech!… trzy naturalne górskie kryształy… „przeciętni przyjaciele”… ale za to jacy duzi;-)

14-02-04b

Cóż powiedzieć o widzianych obrazach… piękne słowa nic tu nie znaczą… IMAX 5D, musiałby zdobyć więcej „D”, by pokazać co zobaczyliśmy tylko do tu i teraz. Jadąc tak naszym blaszanym łunochodem, szerokimi szutrowymi rollercoasterami, czasem wydaje nam się, że płynnie przenosimy się z planety na planetę, nie wiemy jaką, ale wiemy w którym momencie, a nad nami krążą sobie śpiące satelity… nic nie działa (SPOT milczy, telefony nie reagują, internet… jaki internet?)

Dzień 22. – 05.02.2014r

W obrębie niespełna kilkudziesięciu km, znajduje się tu wiele osobliwości krajobrazowych.

W „Damara Living Museum” (wstęp 80N$ od os.), oprowadzono nas po przykładowej wiosce ludzi Damara, pokazując czym się zajmują na co dzień, co tworzą, jak tańczą i  śpiewają.

Następnie udajemy się do „Twyfelfontein Rock Engravings” (wstęp 60N$ od os.), gdzie przewodniczka Elizabeth, pokazuje nam w czasie 45 min. spaceru, mnóstwo wizerunków naskalnych sprzed 2-6 tys. lat, wykonanych przez Buszmenów, wędrujących nomadów, zajmujących się polowaniem na zwierzynę. W trakcie opowiadania, zadziwiły nas dwie informacje, pierwsza to, kogo należy się trzymać szukając wody w czasie suszy… ano żyrafy, ona musi pić codziennie i nie biega za szybko, bo to raczej „szybki, ale chodziarz”, druga to wyjaśnienie, po co te malowania zwierząt na skałach… bo to był ówczesny uniwersytet, Buszmeni zbierali się tam, malowali co gdzie zobaczyli, odprawiali rytuały i zapoznawali się łącząc w pary (wtedy portalem społecznościowym było rycie w skale… mocno okrojony przekaz i jak namalować „face”… ileż musiało być pomyłek i rozczarowań?… a może inaczej… wymagania były duuuużo skromniejsze?). Jest coś, na co szczególnie zwróciliśmy uwagę… dachy, elementy ogrodzenia, wykonanie toalet… to po prostu są dekle od beczek po ropie.

Następnie przyszła kolej na „Organ Pipes”, czyli bazaltowe skały przypominające piszczałki kościelnych organów. Później podjazd do „Burnt Montein” i pod „Doros Crater”, zastygły krater wulkaniczny.

Następny na liście to „Petrified Forest” („Skamieniały Las”), (wstęp 50N$ od os.) i kolejny przewodnik oprowadza nas, by popatrzeć na powalone skamieniałe drzewa.Cały dzisiejszy dzień poświęcamy tym atrakcjom i dopiero późnym popołudniem, jadąc 120km na północ drogą nr C39, docieramy do osady Palmwag, gdzie czeka na nas, dziwna wewnątrzkrajowa granica, zamknięta na kłódkę. Tuż za nią, tankujemy na full, nie płacimy za paliwo na miejscu, tylko dostajemy kwit i mamy uiścić należność na campie, na którym zostajemy na dzisiejszy nocleg, „Palmwag Lodge & Campsite (240N$ za stanowisko). Doskonałe warunki, na kolację jak zwykle steki i w spokojnej atmosferze oazy, degustujemy inny rodzaj wina z RPA.

14-02-05-map

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>