Plan tej jak i poprzedniej wyprawy, mieliśmy w głowach już od dawna, a pomysł trasy był wspólnie opracowany z Adamem i Beatą, z którymi to razem podróżowaliśmy naszymi wyprawowymi Toyotami Hilux 4×4 przez Azję Centralną do Magadanu i na Kamczatkę, latem 2019 roku. Nasze plany wspólnej wyprawy z powodu pandemii coronavirusa, zmuszeni byliśmy przesunąć w czasie o kolejny rok i tak naprawdę, dopiero na przełomie 2021/2022 roku, rozpoczęliśmy realizację tego projektu.

Pierwsze podejście zakończyło się w Arabii Saudyjskiej w Jeddah (Dżedda, Dżudda), skąd musieliśmy ogłosić odwrót (nie dostaliśmy wiz do Sudanu) i przez Jordanię, Izrael, Cypr i Turcję, powróciliśmy do Europy https://www.wojtektravel.pl/index.php/wyprawy/40-w-poprzek-afryki-2022/ . Niedokończoną podróż, przesunęliśmy na kolejny rok.

I stało się… zgodnie z utworem Czerwonych Gitar, ruszamy „W drogę”… już na nas czas, po kolejny bagaż zdarzeń, bez drogowskazów, po drogach które ledwie znamy. Toteż po wielu wywiadach, analizach i przemyśleniach, postanowiliśmy tym razem zaatakować temat od drugiej strony. Rozpocząć podróż od Gibraltaru, zachodnią Afryką poprzez Maroko, Mauretanię, Senegal, Gambię, Gwineę Bissau, Gwineę, Sierra Leone, Liberię dojechać do Wybrzeża Kości Słoniowej i dalej w poprzek Afryki, przez Burkinę Faso, Togo, Benin, Niger, Czad dotrzeć do Sudanu lub jeśli załatwimy konwój przez ten kraj, do Republiki Środkowoafrykańskiej. Tu zbiegną się trasy obu projektów, więc należało przygotować jakąś alternatywną trasę, aby ponownie nie wracać do Europy przez Izrael (jedyna droga promem). Tym razem będziemy dalej kontynuować jazdę przez Afrykę na południe, przez Sudan Południowy, Ugandę, Ruandę, Burundi, Tanzanię, Zambię, Zimbabwe, Botswanę i Namibię, a podróż zakończyć w Kapsztadzie (Cape Town) w RPA. Trasa będzie liczyła około 29tys.km i trwała niecałe cztery miesiące.

Do wyprawy, dołączył jeszcze Zbyszek, jadący Toyotą Land Cruiser Prado, z którym podróżowaliśmy wspólnie poprzez Afrykę Zachodnią w 2016r.

Wspólną podróż rozpoczynamy w Hiszpanii, w małym portowym miasteczku Tarifa, tuż przed przeprawą promową do Maroka. Dojazd, każdy z uczestników realizuje samodzielnie. Trasa przejazdu częściowo pokrywa się z tą, którą jechaliśmy na przestrzeni 2014 do 2016r., lecz wzbogaciliśmy ją o nowe elementy.

Pierwszą, najważniejszą czynnością przygotowawczą do podróży, była wymiana paszportów, tak aby do wizowania mieć wszystkie kartki wolne. Wizy, te które można było wyrobić przed wyjazdem, załatwiliśmy wcześniej, jeszcze w Polsce przez firmę „WizaSerwis”, część w Berlinie (tam znajduje się większość konsulatów krajów afrykańskich), resztę na trasie, w krajach sąsiadujących.

afryka_2022-23-internet

28.10.2022 – piątek – start – „Chałupa na Górce” w Międzyrzeczu Górnym > Puerto Algeciras, Hiszpania – za punkt zborny wyznaczamy hiszpańskie miasto Malaga – 3200km od domu, tymczasem dzisiaj to trasa z „Chałupy na Górce” w Międzyrzeczu Górnym poprzez > Ostrawa > Olomouc > Brno > Humpolec > Tourov – 470km

Wyjechaliśmy z naszej „Chałupy na Górce” dopiero o 11.00, przed wyjazdem trzeba jeszcze raz wszystko posprawdzać, pozamykać i przygotować dom na czteromiesięczną nieobecność.Pogoda typowo letnia 18ºC. Natomiast droga bez specjalnej historii, typowa „przejazdówka”, na trasie od Ostrawy przez Olomouc, Brno aż do miejscowości Humpolec. Kiedy zjechaliśmy z trasy E50 prowadzącej do Pragi, przemieszczamy się we mgle, czasami połączonej z mżawką. Po ostatnich anomaliach pogodowych, kiedy mamy lato jesienią, tym razem temperatura oscylowała jedynie w okolicach 12ºC. Później nastąpiła radykalna zmiana i ponownie wkraczamy w lato z temperaturą ponad 20ºC. Punktualnie o 18.00 jesteśmy na mecie dzisiejszego etapu w pensjonacie Domek Tourov, Tourov 10, Bavorov, 38773, Czechy. Bardzo dobre warunki, czysto i schludnie, zaledwie za 550KŚC czyli 108zł za pokój 2os. ze wszelkimi wygodami. Ponieważ wiedzieliśmy wcześniej, że wyjedziemy dzisiaj bardzo późno, pierwszą noc postanowiliśmy spędzić jeszcze w hotelowych warunkach, tym bardziej, że cena noclegu naprawdę wyjęta jakby z 10 lat wstecz.

29.10.2022 – sobota – Toutov > granica czesko-niemiecka > Monachium > Fryburg > granica niemiecko-francuska > Lure – 730km

Po spędzeniu nocy w czeskiej, zagubionej wiosce w agroturystyce u rolnika, już po 8.00 ruszamy na trasę. Poruszamy się poprzez malownicze, tereny w pagórkowatym krajobrazie. Jak na jesienne warunki, wyjątkowo zielono i poza kolorystyką drzew, można by powiedzieć, że w polu zapanowała wiosna. W klimacie takich widoków, pokonaliśmy przestrzeń południowych Niemiec i na wysokości Fryburga, wjechaliśmy do Francji. Tu pomni ostatnich przejazdów, jak ognia unikamy dróg płatnych, gdyż nasz pojazd, tutejsze przepisy kwalifikują do miana „ małej ciężarówki i płacimy za nie „jak za zboże”. Tak więc w naszym GPS-ie, zadaliśmy funkcję „unikaj dróg płatnych” i od tego momentu, podążamy bocznymi drogami. O dziwo, na trasie do Lure, liczącej około 900km dołożyło nam jedynie 1,5h i dodatkowe 40km, gdzie za autostrady trzeba byłoby zapłacić prawie 150€. Na obrzeżach miasta Lure, znajdujemy przyjemny parking, gdzie rozbijamy pierwszą bazę noclegową „Toyota Inn”.

30.10.2022 – niedziela – Lure > Senn przed Fitou – 820km

31.10.2022 – poniedziałek – Senn > Roda de Bara – 950km

01.11.2022 – wtorek – Roda de Bara > Malaga (zwiedzanie) Algeciras > Tarifa – 410km

Nie opisujemy szczegółowo całej trasy dojazdowej do Gibraltaru, zatrzymujemy się jednak na kilka chwil w mieście, które postanowiliśmy zwiedzić, czyli w Maladze. Może nie jest ono najpiękniejszym miastem Andaluzji, ale na pewno jest miejscem zdecydowanie ciekawym, bogatym w atrakcje i pełnym unikalnych punktów, dzięki którym każdy znajdzie tam coś dla siebie, tak jak my, ponieważ nigdy nie było nam dane do niego zajechać. A dlaczegóż? Poniewóż, zgodnie z przyjętym scenariuszem naszych podróżniczych projektów, ustaliliśmy iż od początku będziemy realizować najtrudniejsze i najbardziej wymagające przedsięwzięcia, by z biegiem lat lub w chwilach wolnych od głównych dążeń, konkretyzować mniej zagmatwane i mozolne wojaże.

W przewodnikach przeczytacie na pewno o katedrze „ Santa Iglesia Catedral Basilica de la Encarnacion„ czy zabytkowej „Alcazabie” (mauretański pałac-twierdza), ale my najbardziej zachwyciliśmy się miejskim deptakiem. Okolice portu, a właściwie cała nadbrzeżna część Malagi od „Plaza de la Marina”, aż do „Playa de la Malagueta”, to najciekawsza okolica. Kolejnym, zdecydowanie atrakcyjnym miejscem, jest wzgórze „Gibralfaro”, z którego możecie przyjrzeć się całemu miastu (3,50€ od os). Dobrze zabrać ze sobą coś do picia, bo wbrew pozorom, wejście na to wzgórze wcale nie jest takie łatwe, szczególnie przy andaluzyjskim upale. „Alcazaba”… historyczna forteca, to jeden z najbardziej charakterystycznych punktów miasta, zbudowany w miejscu rzymskich fortyfikacji, którego nazwa pochodzi od arabskiego „al-qasbah” (cytadela). Górująca nad „Teatro Romano”, to najlepiej zachowana twierdza Maurów w Hiszpanii. Jej dzisiejszy wygląd to wynik długiego procesu historycznego od czasów arabskich, po rozpoczętą w 1933r. i trwającą po dziś dzień renowację. Niestety jej obecny obszar 15tys.m², nie osiąga nawet połowy, jakie miała w czasach swojej świetności, o czym świadczą odnalezione plany historyczne.

Ta mauretańska forteca, zbudowana została w latach 756-780, za panowania Abd-al-Rahmana I, by w związku z idealnym położeniem, pełnić funkcję obronną przed piratami. Następnie w latach 1057-1063 jej przebudowy podjął się sułtan Granady Badis Al-Ziri, z kolei podwójne mury obronne, które łączą „Alcazabę” z zamkiem „Gibralfaro”, zostały zbudowane przez władcę Nasrid Yusufa I w XIV w. A kiedy Malaga, stała się stolicą niezależnego królestwa w XVI w., twierdza po raz kolejny, została rozbudowana o podwójne mury obronne, wzmocnione setką wież. Dzięki licznym rekonstrukcjom obiekt ten, był domem dla wielu mauretańskich władców, a po chrześcijańskim podboju z rezydencji korzystali również Królowie Katoliccy ((hiszp. Los Reyes Catolicos). Przez lata, twierdza była wielokrotnie rozbudowywana i umacniania. Po rekonkwiście, została przekształcona przez katolickich władców w rezydencję, dzięki czemu obecnie podziwiać w jej murach możemy liczne ogrody i patia. Wniesiona na wzgórzu „Alcazaba”, pięknie wkomponowuje się w obraz miasta, a widoki rozpościerające się z murów obronnych, pozwalają zobaczyć Malagę z różnych perspektyw, zarówno od strony morza i portu, jak i części mieszkalnej miasta. Z pewnością jest to punkt obowiązkowy na mapie spacerowej, który nie tylko pozwala zrozumieć historię miasta, ale również poczuć jej arabskie korzenie.

Kolejną sztandarową atrakcją tego miasta jest „Katedra Wcielenia”- „ Santa Iglesia Catedral Basilica de la Encarnacion”, która wymieniana jest w jednym rzędzie jako obowiązkowy punkt na mapie miasta obok ww. Świątynia ma kształt prostokąta i wygląda trochę jakby powstała z połączenia nie do końca pasujących do siebie klocków. Efekt ten nie był zamierzony. Katedrę budowano przez około 200 lat i jest swoistą mieszanką stylów. Katedrę zaprojektowano w stylu renesansowym, ale w środku widoczne są też wpływy gotyku. Zewnętrza fasada to już styl barokowy, który odnajdziemy także w środku (chociaż w mniejszym stopniu). Katedra stoi w miejscu dawnego meczetu, który prawdopodobnie zbudowano w miejscu wczesnochrześcijańskiej bazyliki. Aż do końca XV w. Malaga znajdowała się pod panowaniem arabskim. Siły chrześcijańskie wkroczyły do Malagi 18 sierpnia 1487r. Oblężenie miasta uważane jest za jedne z najbardziej krwawych podczas XV-wiecznej rekonkwisty. Po zdobyciu miasta, katoliccy władcy zadecydowali o zniszczeniu meczetu i zlecili rozpoczęcie budowy nowej chrześcijańskiej świątyni. Jedynym zachowanym elementem, nawiązującym do czasów mauretańskich są ogrody. Katedra, wśród miejscowych nosi przydomek „La Manquita”, co możemy przetłumaczyć jako „Jednoręka”. Nazwa odnosi się do faktu, że powstała tylko jedna z planowanych dzwonnic. W środku zachwyca przede wszystkim drewniany chór, który jest prawdziwym dziełem sztuki. Na uwagę zasługują przede wszystkim stalle chóralne (XVII w.) w nawie głównej, a zwłaszcza dzieło rzeźbiarskie Pedra de Meny. Zachwycają również masywne XVIII-wieczne organy składające się z kilku tysięcy rur. Interesujące są również kaplice (jest 15), jak na przykład „Kaplica Wcielenia”, od której katedra wzięła swoją nazwę. W niektórych z nich wiszą obrazy, czy stoją rzeźby będące dziełami sztuki. Warte uwagi są też niektóre witraże.

Po zachodniej stronie katedry, usytuowany jest gwarny plac „Plaza del Obispo”, który otoczony jest knajpkami, a przy nim jeden z najpiękniejszych budynków w centrum Malagi… barokowy „Pałac Arcybiskupa” („Palacio Episcopal”).

Reasumując… w krajobrazie miasta natrafiamy na ślady rozmaitych cywilizacji, które na przestrzeni ostatnich 3000 lat rościły sobie prawo do tego kawałka lądu. Miasto zmieniało władców jak rękawiczki. Byli tu Fenicjanie, Kartagińczycy, Rzymianie, Bizantyńczycy, Wizygoci i Maurowie. Dzielnica żydowska przypomina z kolei o sefardyjskiej przeszłości Malagi. Najlepiej zachowanym symbolem starożytnej historii Malagi jest teatr z czasów rzymskich. Zanim jednak Rzymianie postanowili wkomponować w krajobraz miasta ten doskonały nośnik politycznej propagandy, Malaga istniała już od dobrych kilku wieków.

Tak Malagę opisuje w swej „Geographica hypomnemata”, Strabon, grecki geograf, historyk i podróżnik żyjący w I w.n.e… (dzisiejsza Turcja… Amasya, gdzie w jednej z wypraw odwiedzilismy jego pomnik): „Pierwszym miastem na tym wybrzeżu jest Malaka, która jest tak daleko od Calpe (Gibraltar) jak Gades (Kadyks). Jest to rynek dla plemion koczowniczych z przeciwnego wybrzeża, słynący również z solenia ryb na dużą skalę”.

Po 5h przeznaczonych na zwiedzenie miasta, jedziemy dalej w stronę Giblartaru i pod wieczór docieramy do małego, portowego miasteczka Tarifa, gdzie kilka km za miastem, wyznaczone zostało spotkanie całej grupy – Camping&Bungalows „Torre de la Pena” Adres: km 78, N-340, 11380 Tarifa, Cadiz, Hiszpania. Kemping ulokowany jest na skalistym, stromym zboczu, skąd rozciąga się panoramiczny widok na ocean. Ponieważ otwarta przestrzeń roztacza się na zachód, podziwiamy piękny zachód słońca nad Atlantykiem.

Każdy z uczestników wyprawy, przybył tu z Polski na własną rękę, a od jutra przez kolejne ponad trzy miesiące będziemy podróżować razem.

02.11.2022 – środa – Tarifa > 8.00 prom do Tangeru (246€ – auto + dwie osoby) – przeprawa szybkim promem trawa jedynie 35minut > Tanger – wymiana 100€ – 1020MAD (dirham), olej napędowy 16,60MAD > Larache > Rabat (realizujemy załatwianie wiz – w konsulacie Mauretanii dostajemy info, że wizy obecnie wyrabia się na granicy) > Mohammedia (obiad – tadżin (tajine) dla dwojga 90MAD)> – nocleg zaraz za miastem, na parkingu przy nadatlantyckiej plaży – 330km

Informacje dnia – płatne autostrady- łącznie109dirham. Przy odprawie do Maroka, pogranicznicy nerwowo zerwali nam naklejki z aut, ponieważ mieliśmy uwzględnioną Saharę Zachodnią… a to po ichniemu Maroko.

03.11.2022 – czwartek – Mohammedia > Casablanca > Marrakech (Marakesz) (100€ – 1063MAD (dirham), olej napędowy 16,29MAD) (śpimy na parkingu dla kamperów – 110MAD, 500m od głównego placu „Jemaa el -Fna”, są toalety + woda) – 270km

Rankiem, pędzimy prosto do miasta Marrakech (Marakesz), nową, płatną autostradą (łączny wydatek 90MAD), pozostawiając z boku potężną i rozległą Kasablankę… miasto stworzone przez Francuzów na bazie rybackiej wioski w 1906r., na wzór i podobieństwo Marsylii… obecnie to ponad trzy milionowy moloch, ośrodek przemysłowy i portowy, borykający się ze skrajną biedą i nie mający nic wspólnego ze słynnym filmem i rolą Ingrid Bergman i Humphrey’a Bogarta pt. „Casablanca”.

Jesteśmy tak szybko w Marakeszu, iż po pozostawieniu naszych aut na strzeżonym kempingu-parkingu (110MAD za auto), tuż obok placu „Jemaa el -Fna”, mamy sporo czasu wędrówki po urokliwej medynie. Marrakesz nie bez powodu nazywany jest turystyczną stolicą Maroka. W tym mieście zabytkowa, arabska architektura przeplata się z nowoczesnymi obiektami. Miasto, jak każdy organizm, nie istniałoby bez serca, a to bije na placu „Jemaa el-Fna”, który obowiązkowo odwiedzić powinien każdy turysta. Plac o rozmiarach 500×500 m … najwspanialszy plac miejski na świecie, bo kiedy ostatnie promienie słońca chowają się za horyzont… wtedy przechodzi swoistą metamorfozę, stając się najpopularniejszym miejscem spotkań lokalnej ludności oraz żywym teatrem, dla turystów z odległych zakątków świata. Sprzedawcy, bębniarze, muzycy, berberyjscy opowiadacze legend, zaklinacze węży, małpy na smyczach, akrobaci i kuglarze, można położyć sobie na skórze tatuaż z henny i skorpiona na czole. Część targowa to tylko mały skrawek popularnego placu, ale wystarczy wyjść poza, a w uszach wybrzmiewać będzie nam… only look, no buy my friend!… tymi słowami zaczepiał nas co drugi sprzedawca. W gęstym labiryncie suków można kupić dosłownie wszystko… od owoców, warzyw i aromatycznych przypraw, biżuterii z arabskimi motywami, jedwabnych chust i skórzanego obuwia babouches, po dywany, lampy jak z „Baśni tysiąca i jednej nocy”, afrodyzjaki, talizmany i amulety. Ale wróćmy do placu… odwiedzić tutaj można liczne kawiarenki i restauracje, a na każdym kroku natknąć się na kelnera, nakłaniającego do złożenia zamówienia, posługującego się „perfekcyjnym” językiem polskim… „tanio jak w Biedronce”, „Dobrze, jak u Gessler”, „Smaczne, smaczne”… tymi słowami lokalsi stale nawołują polskich turystów. W takich miejscach, jak „Jemaa el-Fna”, trzeba wykazać się dużą asertywnością, jeśli nie chcemy wyjść z pustymi portfelami.

Pierwsze wrażenie?… niesamowity rejwach i ciżba, a drugie?… plac cudów! Wystarczy zamknąć oczy… plątanina dźwięków, mieszanina zapachów, śpiewne nawoływanie muezina do modlitwy, dochodzące z dziesiątków minaretów, sprawia, że zapominamy, kim jesteśmy, wpadamy w stan, z którego nie chce się wychodzić, tylko trwać w nim jak najdłużej. Tymczasem na rozświetlonym lampami placu dzieją się jednocześnie tysiące rzeczy. Działają tu pod gołym niebem dziesiątki, jeśli nie setki mini barów i restauracji. Zjeść w nich można marokańskie przysmaki z rożnych regionów tego kraju. Cały wieczór, spędzamy snując się pomiędzy orientalnymi straganami, namolnie nagabywani, by coś zjeść, coś kupić, albo za coś zapłacić… choćby za patrzenie na dowolny występ. W dobie telewizji satelitarnej i trójwymiarowego kina, takie widowiska cofają nas o 100, a może 200 lat, wydając się być czymś abstrakcyjnym. Łatwo jednak wrócić na ziemię, bo wszystkie spektakle mają także drugą odsłonę. Tak właśnie było z naszą kolacją… kelner „wodolejca” zebrał od nas zamówienie na 5 osób, drugi „herbatolejca” po kolacji skasował nas w jakże specyficzny sposób, na takie rozumowanie nie byliśmy przygotowani i zapłaciliśmy za kolację na „stołówce” – 336DH za 2os. Cena w knajpce- tajin 40MAD, sok z granatu 0,5l 20MAD, sok z pomarańczy 0,5l 10MAD. Pozostałe ceny: tatuaż 100MAD, koszulka 180MAD, piwo 55MAD (o,33l), magnes 10MAD, fotka z… „czarodziejem” 20MAD, olej arganowy 60MAD. Tutaj wszystko jest magiczne… lawiranci, czarokleci, arcyłgarze i wirtuozi cen.

Tu aktorami są obserwatorzy, którzy wychwytują natychmiast każdego cudzoziemca, który zatrzymał się i biegną do niego z wyciągniętą dłonią, bo zdjęcie to opłata ekstra… a nawet super ekstra. Marakesz ze swoją medyną i sukami to bardzo specyficzne i jedyne w swoim rodzaju miejsce na świecie, wpisane na listę UNESCO.

04.11.2022 – piątek – Marrakech > Asni > trasa obok najwyższego szczytu Atlasu Wysokiego – „Jebel Toubkal” > przełęcz „Tizi n’Test” (2100m n.p.m.) > Taroudant > Agadir > Tiznit (nocleg na kempingu „Riad Assilaf”– 70MAD) – 360km

Uzupełniamy zapasy i kierujemy się na południe, drogą R203 w kierunku Asni i pasma gór „Atlasu Wysokiego”. Trasa biegnie tuż obok najwyższego szczytu „Jebel Toubkal” (4167m n.p.m.) Dalej droga prowadzi nas na przełęcz „Tizi n’Test” na wys. 2100 m n.p.m., gdzie przecinamy to pasmo górskie.

Krajobrazy to brąz zmiksowany z zielenią, góry do oglądania podały się nam z posypką, a droga miejscami wiła się agrafkami. Zjeżdżamy do Taroudant (obiad tadżin 25MAD od os.). Pozostawiając z boku Agadir (nie zwiedzamy ponownie mniej ciekawych miejsc), jedziemy do miejscowości Tiznit, gdzie tuż przed miastem, lokujemy się na campingu „Riad Assilaf” – 70MAD od auta.

05.11.2022 – sobota – Tiznit > El Quatia > Tarfaya (obiad tadżin 40MAD od os.) > Laayoune (dawana stolica Sahary Zachodniej) > 70km za Laayoune, 15km przed Lamssid – nocleg na dziko nad Atlantykiem – 640km

Dzień mozolnej jazdy na południe. Kierujemy się na wielkie nic, krajobrazy dość monotonne, pustynia skalno-pieszczysta porośnięta skromną roślinnością w postaci krzaczków. Zardzewiałe pagórki obsypane zardzewiałymi kamieniami, jest coraz bardziej sucho i sennie. Jedziemy prawie cały czas wzdłuż brzegu Atlantyku, gdzie ląd kończy się klifem. W towarzystwo wdaje nam się coraz więcej piasku i kontroli policji. Mnóstwo rybaków wysiaduje klify, w nadziei na złowienie ryb, ich obserwację przerywa nam dziura w ziemi, wypłukana przez ocean. Docieramy do Tan Tan, a na stacji paliw, na którą zjechaliśmy na kawę (10MAD), tankowali się uczestnicy rajdu „Raid Tanja Lagouira” z Madrytu. Zabrali się na eskapadę po tym kraju, ponieważ nie dość iż mają blisko, to Maroko jest zdecydowanie interesującym krajem. W miejscowości Tarfaya, dojeżdżamy do nabrzeża serwujemy sobie obiad w postaci tadżina i zwiedzamy niegdysiejsze szczątki hiszpańskiego fortu, do którego podczas odpływu można dojść suchą stopą. Nic specjalnego, niewielka budowla na skale, ale za to interesujący mecz na plaży. Tuż przed Laayoune (72km), w Tah przekraczamy granicę byłej Sahary Zachodniej. Obecnie obszar ten wcielony jest do Maroka, jednak sytuacja ta nie do końca jest uznawana przez całe gremium międzynarodowe. Ta dawna kolonia hiszpańska (jako Sahara Hiszpańska, wcześniej jako Hiszpańska Afryka Zachodnia), w północnej Afryce nad Oceanem Atlantyckim, to także państwo proklamowane w 1976r. przez Front Polisario i częściowo uznane przez 50 państw. Obecnie okupowana przez Maroko, które nazywa ją Prowincją Południową. Sahara Zachodnia graniczy z Marokiem, Algierią i Mauretanią. Do dzisiaj nie zostały rozstrzygnięte spory o przynależności lub samodzielności tego terytorium, do dziś nie odbyło się zapowiadane referendum w tej sprawie. Prof. Adam Kosidło autor książki „Sahara Zachodnia. Fiasko dekolonizacji czy sukces podboju?” pisze, że świat zapomniał o Saharze Zachodniej – jedynej afrykańskiej kolonii, która nigdy nie uzyskała niepodległości, która znalazła się pod brutalną okupacją Maroka. Jej mieszkańcy znikają bez śladu, a wiatr pustynny i ruchome piaski niekiedy odsłaniają ciała zamordowanych i jak mawiają sami Saharyjczycy… to największe więzienie świata. 16 lat wojny między partyzantami „Frontu Polisario” a wojskami marokańskimi i 25 lat negocjacji nie przyniosły rozwiązania konfliktu. W jego wyniku połowa rdzennej ludności uciekła do Algierii i mieszka w obozach uchodźców, druga żyje pod marokańską okupacją. Dzieli ich zbudowany przez Marokańczyków „mur wstydu” … fortyfikacja wojskowa, od której większy jest jedynie „Wielki Mur Chiński”. „Mur wstydu” dzieli Saharę Zachodnią na dwie części. Wschodnia jest przez Sahrawi nazywana „Terytoriami Wyzwolonymi”, a zachodnia „Terenami Okupowanymi”. Dla Maroka całość jest po prostu Marokiem, ewentualnie „prowincją południową”. Saharyjczycy żyją w kraju, który nie jest ich własnym. Żyją pod zaborem marokańskim, każdego roku zmuszeni świętować rocznicę wkroczenia okupanta na ich ziemie. Tymczasem organizacje międzynarodowe, powołane by bronić pokoju na świecie, zdają się cierpieć na ciężki przypadek hipokryzji i przewlekłej niemocy… marginalny obszar… wielostronny konflikt…

Tego dnia jedziemy jeszcze 70km za Laayoune, im dalej tym więcej policji i żandarmerii, co chwilę jesteśmy kontrolowani przez różne służby; policję, wojsko, żandarmerię, służbę ochrony dróg – i za każdym razem to samo – po co, dokąd i dlaczego?… a po staremu… każdemu kontrolującemu wręczamy wcześniej wydrukowane fiszki z naszymi danymi.

Na15km przed Lamssid, zostajemy na nocleg nad Atlantykiem, jest pusto i spokojnie, toteż szykujemy bazę do posiedzenia przy zachodzie słońca. Z chatki stojącej gdzieś w oddali, przyszedł ktoś i poprosił o podanie wszystkich danych, by mógł poinformować swojego zwierzchnika o tym, że zostajemy tutaj na nocleg.

06.11.2022 – niedziela - Lamssid > Boujdour (tankowanie – cena paliwa na terenie dawnej Sahary Zachodniej pozbawiona jest podatku, toteż za litr ON płacimy jedynie 14,70MAD > Dakhla > Al-Argoub (obiad tadżin 34MAD) > Guerguarat (nocleg na parkingu przy stacji paliw, 1km od granicy Maroko – Mauretania)– 720km

Wspaniałe miejsce do biwakowania, jedynie szum rozbijających się o brzeg potężnych atlantyckich fal, swym hukiem nieco zakłóca sen. Nadal płasko i żółto po horyzont, suniemy jak po pasie transmisyjnym, góra cała niebieska i tylko słupy, regularnie podają sobie nitki z prądem. Z prawej strony nieprzerwanie ocean, czasem tylko rybacy rozbiją się z namiotami. Ciągle nic, nawet ocean gdzieś sobie poszedł, krzaczki coraz rzadsze, ale… posterunki coraz gęściej… jest atrakcja!… Jest stabilnie sennie, a ponieważ nie posiadamy automatycznego pilota, należy czuwać. W porze obiadowej jesteśmy na wysokości Dakhli, ostatniego najbardziej wysuniętego miasta, będącego w obecnych granicach Maroka. Miasto położone jest na wysuniętym półwyspie, oddalone 42km od lądu. Miejsce to jest licznie odwiedzane przez emerytowanych europejczyków z Francji, Hiszpanii i Niemiec. Jest to nieodkryty zakątek surfowego świata… taki kite-raj pośrodku niczego. Tuż za zjazdem do Dakhli, kolejną atrakcją jest obiad w postaci tadżina w przydrożnym barze w Al-Argoub. Na nocleg zatrzymujemy się tuż przed granicznym punktem odpraw w Guerguarat, na stacji paliw „Atlas”.

Dojechaliśmy na południowy kraniec Maroka, tak więc przyszedł czas na skromne podsumowanie tego przejazdu, pamiętając jednocześnie o poprzednich, tych autem i na motocyklu:

Chciałabym ciut podsumować współczesne państwo z dewizą „Allah, Ojczyzna, Król”… a król?… z tytułem „Księcia Wiernych” jako zwierzchnik religijny, próbuje trzymać się Europy, choć on sam jest nowoczesnym i wykształconym człowiekiem… to mimo wszystko zawiaduje krainą analfabetów.

… miasta w mieście… plątanina wąskich zaułków, w której, aby trafić do celu, należy się zgubić… targi pachnące przyprawami… stoiska pobłyskujące od oryginalnej biżuterii… sklepiki po brzegi wypchane barwnymi skórzanymi kapciami… piramidy, ale z owoców… sproszkowane zioła, ale nie do kuchni, lecz do odpędzania złych mocy… monumentalny „Wysoki Atlas” z królewskim Tubkalem… garbarnie skór w średniowiecznym Fezie… pełen barów i magików plac „Jemaa el-Fna” w „czerwonym” Marrakeszu… mauzoleum Mohammeda V w stołecznym Rabacie… monumentalna brama „Mansour” w warowni Meknes… niebieskie dzielnice Chefchauene… baśniowe zamczyska na „Drodze Tysiąca Kazb”… wirtuozeria mozaik, subtelność stiuków, maestria rzeźbień w drewnie cedrowym… fascynujący świat Berberów… islamska pobożność przeplatająca się z wiarą w dżiny i magię… dywan jako zegar odmierzający czas berberyjskim kobietom… kute lampy z ażurowym kloszem… endemiczne drzewa arganowe z których powstają znane wszystkim olejki… „dłoń Fatimy” chroniąca przed przekleństwami rzuconymi przez zawistnych… to wszystko i jeszcze wiele ponadto co napisałam… to kraina z „Baśni Tysiąca i Jednej Nocy”… miejsce niespodzianek i kontrastów… Maroko…

… Wiola…

07.11.2022 – poniedziałek – Guerguarat (przekraczamy granicę z Mauretanią – odprawa po stronie Maroka 1h, po stronie Mauretańskiej 1,5h – wymiana 100$ USD- 3600MRO (ugija mauretańska) 100€ – 3600 MRO, wiza 55€ od os., odprawa 10€, ubezpieczenie na 3dni 21€ > Nauakchott (śpimy na kempingu przy plaży 250MRO od os. – jest prysznic i ciepła woda – 450km

Rano meldujemy się na granicy Maroko-Mauretania w Guerguarat, którą otwierają o 9.00. Po marokańskiej stronie, tym razem bardziej cywilizowanie, po 1h jesteśmy odprawieni. Nadal pomiędzy obydwoma państwami, istnieje czterokilometrowy pas ziemi niczyjej, który obecnie jest już bardziej uporządkowany. Natomiast, to co działo się po mauretańskiej stronie, przerosło naszą, doświadczoną przecież wyobraźnię. Dosłownie każdy chciał pieniądze i brałby ile się da! Wzięliśmy „agenta” do załatwienia spraw formalnych… a właściwie sam się wziął. Jak się później okazało, tylko on wiedział do której budy wejść i w jakiej kolejności… taki specjalista od zamętu w fermencie. Witał się z urzędnikami, podstawiał paszporty, zawiadywał tematami i wymieniał kwoty. Ubezpieczenie na 3 dni- 21€, odprawa auta na przejazd tranzytowy- 10€, za jego usługę- 5€. Po 1,5h papierologii stosowanej, lżejsi o 37€, jedziemy w kierunku stolicy Mauretanii, Nouakchott. Jeszcze na granicy wymieniliśmy pieniądze 1€ = 36MRO (ugija mauretańska). Droga przez pustynię, prowadzi przez dużo wielkiego nic, tylko piasek przesypuje się to tu, to tam. Co po drodze? Domki-kostki, kozy, posterunki i prymitywne „stacje paliw”. Obszar linii brzegowej i przyległego Atlantyku, to ogromny Park Narodowy „Parc National Du Banc d’Arguin” wpisany na listę UNESCO. Na nocleg zajeżdżamy do Nouakchott, stolicy Mauretanii, na kempingu przy plaży 250MRO od os. – jest prysznic i ciepła woda… zamykana na klucz.

08.11.2022 – wtorek – Nauakchott > Tiguent > Keur Messene > „Parc National Du Diawling” > Diama > granica z Senegalem na rzece Senegal > Saint-Louis (UNESCO), (nocleg na kempingu hotelu „Hotel Dior”, tuż przy plaży 5tys.CFA od os.) - 280km

Wyjeżdżamy obrzeżami stolicy, jest tutaj kumulacja firm, syfu i wszystkiego co ledwo trzyma się kupy. Jedziemy na granicę z Senegalem w Diama. Na 45km przed Rosso, skręcamy na zachód w nowo wybudowaną drogę do Keur Massene. Tam kończy się asfalt i dalej kontynuujemy jazdę gruntową drogą, biegnącą po wale wzdłuż rozlewisk rzeki Senegal. Po 40km zmagań z trudnym szlakiem (zastygłe, głębokie koleiny, wymyte rowy i wodne przeloty), docieramy do Parku Narodowego „Parc National Du Diawling” (opłata za wjazd 6€ od os.). Jechaliśmy już kiedyś przez ten park, jest tutaj sporo ptactwa, jaszczury, guźce, dużo kwiatów i oferta miejscowych rybaków. Po następnych 10km, docieramy do granicznego punktu odpraw Mauretania – Senegal.

Aby tradycji stało się zadość, wyciągają od nas pieniądze, najpierw celnicy po10€ od os., później facet od szlabanu chce po 100MRO od auta. Jest problem, bo nie mamy już mauretańskiej waluty, więc chętnie przyjął 5€. Łapówkarstwo nie znające granic, na szczęście wszystko trwa niespełna 1h i jesteśmy na moście nad rzeką Senegal, oddzielającym Mauretanię od Senegalu. Po drugiej stronie bardziej kulturalnie, choć na dobry początek, już za most jest opłata 4tys. CFA. Natomiast czynności paszportowe tym razem bez opłat. Aby nie było za łatwo, to czeka nas następna niespodzianka, rzecz jasna potrzebny jest karnet CPD dla odprawienia auta, ale ten ostemplują nam dopiero w Dakarze w urzędzie celnym, teraz dostajemy jedynie kwit i płacimy po 5000CFA od auta. Mamy obowiązek dojechać tam w ciągu trzech dni… takie wydziwianki. Na granicy wykupujemy ubezpieczenie na auto, na szczęście jest tu wersja, odpowiednik naszej zielonej karty, które będzie ważne przez wszystkie państwa Afryki Zachodniej i Centralnej, aż do Republiki Środkowej Afryki (za trzy miesiące 50€). Wymieniamy pieniądze 1€ = 640 CFA (Frank Afryki Zachodniej). Na nocleg zostajemy w Saint-Louis, na terenie kempingu „Hotel Dior”, tuż przy plaży 5tys.CFA od os.

09.11.2022 – środa – Saint-Louis > Dakar (nocleg na najbardziej wysuniętym na zachód punkcie Afryki) – 270km

Dzień rozpoczynamy od zwiedzenia Saint-Louis, kolonialnego miasta wpisanego na światową listę UNESCO. Kiedy w połowie XVII wieku Francuzi przybyli na zachodnie wybrzeże Afryki, na swoją pierwszą bazę handlową, wybrali niewielką niezamieszkałą wysepkę zwaną w lokalnym języku wolof Ndar, leżącą u ujścia rzeki Senegal do oceanu. Mieszkańcy, którzy osiedlili się tutaj w 1659r., nadali pierwszej francuskiej faktorii na zachodnim afrykańskim wybrzeżu nazwę Saint-Louis, czyli Święty Ludwik, chcąc w ten sposób uhonorować zarówno świętego Ludwika IX, kanonizowanego króla Francji, jak i panującego wówczas Ludwika XIV. Zadaniem ufortyfikowanej osady była kontrola wymiany handlowej wzdłuż rzeki Senegal. Szybko jednak, bo już w 1673r., została ona stolicą całej francuskiej kolonii.

Ciężko dziś w mocno nadgryzionym zębem czasu mieście ujrzeć „Perłę Afryki Zachodniej”. Piękne niegdyś kamienice i pałace robią wrażanie, jakby za chwilę miały się rozpaść lub co najmniej zamierzały prowokować do remontu… kilka z nich wyprosiło renowację. Promenada nadmorska mimo rzędu malowniczych palm nie kusi do spacerów, a tam, gdzie cumują kolorowe pirogi, zalegają ogromne stery śmieci i właśnie stąd zaczynamy naszą włóczęgę. Niesamowitą przygodą są odwiedziny w dzielnicy rybackiej „Guet Ndar”. To miejsce niezwykłe nie tylko ze względu na położenie na mierzei. Z jednej jej strony mamy rzekę, a z drugiej ocean. Środkiem biegnie główna ulica, od której odchodzi kilka małych traktów. Główną atrakcją są ludzie. To bardzo specyficzna społeczność żyjąca w odrębności od innych mieszkańców Saint – Louis… lud Lebou. Przedstawiciele Lebou zajmują się rybołówstwem. Przystań wygląda niemalże jak galeria sztuki ludowej na świeżym powietrzu. Właściciele malują na swoich pirogach to, co chcą. Ważne, by było kolorowo. Wieczorem wyruszają na połów swymi kolorowymi pirogami, albo większymi łodziami. O poranku wyładowują swoje „skarby” z wyprawy, do koszy pełnych lodu, które mężczyźni wynoszą do ciężarówek – chłodni, rozwożących ryby po Senegalu i innych krajach Afryki. To, czego nie uda się sprzedać, znajduje się na straganach dla mieszkańców miasta, albo jest suszone, by w takiej formie trafiać nawet do najodleglejszych zakątków Afryki.

Ich domostwa są zaniedbane do granic możliwości. Całe życie toczy się na chodnikach. Tu kobiety gotują, piorą, suszą pranie. Mężczyźni odpoczywają po pracy, a dzieciaki, których jest tu mnóstwo, bawią się, grają w piłkę, biegają, a pomiędzy nimi stada kóz i owiec. Znajdziemy tu prymitywne garkuchnie i kramy ze wszystkim, co możliwe do sprzedania. Są też ogromne połacie śmieci, wędrują po nich kozy, które pożerają wszystko, co jadalne… niestety, toreb foliowych i plastikowych butelek, jeszcze nie potrafią trawić… a to byłoby doskonałe rozwiązanie… Gdyby chcieć pokusić się o określenie atmosfery, to słowo cuchnąca, będzie najbardziej akuratne… patrząc na wszystko to z bliska, zastanawiamy się… ile bakterii, zarazków i wirusów… prowadza się tutaj pod rękę, wyczekując zaangażowania w chorobę. W bardzo gwarnym centrum, mnóstwo kolorowych samochodów transportowych, które nie posiadają szyb, bagaże układa się na dachu, ci co nie zmieścili się do środka, wiszą na tyle pojazdu. Na chodnikach siedzą kolorowo ubrane przekupki. Sprzedają warzywa, owoce i orzeszki ziemne. Tych jest tu naprawdę dużo. Wszak Senegal, to główny producent tych przysmaków. Jest też elegancki metalowy most. Ten most został zaprojektowany przez pracownię francuską Gustave Eiffela, tego samego od paryskiej wieży. Obiekt wzniesiono pod koniec wieku XIX, a jego długość to ponad pół kilometra. Kręcimy się po uliczkach, które za czasów kolonii francuskiej, musiały był naprawdę piękne. Kamienice z wewnętrznymi dziedzińcami, balkonami, okiennicami zamieszkane były przez najbogatszych, teraz odpadają z nich tynki i gzymsy, okna często pozbawione są szyb.

Trudno powiedzieć, która część Saint-Louis jest ciekawsza… czy ta stara, z jej rozpadającymi się, ale uroczymi domami, czy nowa, pełna barwnego życia i problemów codzienności. Takie właśnie jest całe Saint-Louis. Gdzieś pomiędzy… przeszłością a teraźniejszością, lądem a oceanem, pustynią a sawanną, Afryką a Europą… i to właśnie jest w nim najbardziej zajmujące

Dalsza nasza trasa, biegła następne 260km do stolicy Senegalu, Dakaru. Jedziemy do miasta podrzędną drogą, omijając autostradę, więc mamy sposobność podziwiać przydrożne życie mieszkańców małych osad i wiosek. Na 40km przed stolicą, ruch staje się tak uciążliwy, że praktycznie wleczemy się w ślimaczym tempie pośród zdezelowanych ciężarówek. Na 23km przed miastem, udaje się wjechać na płatną autostradę i za 1400CFA, szybko znajdujemy się w samym centrum. Tym razem, mamy do załatwienia w Dakarze wiele spraw dotyczących wiz do kolejnych krajów, które znajdują się na trasie obecnej podróży. Przygodę tę rozpoczynamy od wizyty w konsulacie Wybrzeża Kości Słoniowej – na okoliczność wejścia, musieliśmy ubrać długie spodnie i koszulki z rękawami… należy się wyglądać przyzwoicie i poprawnie. Informacja dla nas jest taka, że dostajemy adres internetowy i wszystko mamy załatwiać poprzez platformę internetową. Kolejno, już na piechotę, docieramy pod adres konsulatu Gwinei, aby się dowiedzieć… iż została przeniesiona pod inny adres. Próbujemy także załatwiać sprawę wiz poprzez biuro turystyczne, ale ugrzęźliśmy na poziomie językowym (rozmowy wyłącznie po francusku). Robimy odwrót i postanawiamy rozeznać wszystko dokładnie w internecie, który najprawdopodobniej będzie na dzisiejszym noclegu. Niestety, podczas przejazdu na miejsce kempingu, Zbyszek miał incydent, zaistniała drobna stłuczka na rondzie, w samym centrum miasta, której sprawcą byli oboje kierujący. Stłuczka drobna, ale procedury skomplikowane… Ponad 3h spędzone na skrzyżowaniu w tumanach spalin i kurzu… istne okropieństwo. Tymczasem Adam ze Zbyszkiem pojechali taxi na posterunek i co?… dokumenty poleżały to tu, to tam, w tym czasie policjanci wyłożeni na pryczach niby coś robili, coś przeglądali, ale co?… do komendanta nawet nie próbowali wejść, tak byli przerażeni zakłócaniem mu tego czym był zajęty. Tak więc, papierologicznie sprawa się na tyle zagmatwała, a do jej końca trudno było policjantom na leżąco dobrnąć… toteż konieczna stała się jutrzejsza wizyta na komisariacie. Powrócili do nas oczekujących przy autach na rondzie i tym sposobem na miejsce noclegu, kempingo-parkingu przy restauracji „CVD”, dotarliśmy dopiero po 20.00. Ze względu na obłożenie miejsc, dzisiejszą noc spędzamy na drodze dojazdowej do restauracji, ale już za bramą, na terenie obiektu.

Korzystając z internetu, z marszu przystąpiliśmy do próby złożenia wniosków wizowych do tutejszego konsulatu WKS, wg instrukcji uzyskanej podczas dzisiejszej tam bytności. Niestety adres nie funkcjonuje… czyli zdumienie numer 1. Myśl jest tylko jedna, należy jutro iść do miejscowego biura turystycznego, które zajmuje się również usługami wizowymi i tam próbować załatwić sprawę. Skoro nie udało się z WKS-em, to próbujemy z Gwineą. Tu procedura okazała się całkiem prosta i po godzinie, wszyscy złożyliśmy elektroniczne wnioski wizowe wraz z opłatą 81,89 $USD od os. https://www.paf.gov.gn/visa . Wg informacji, wizy mamy otrzymać e-mailem maksymalnie po 3 dniach. Nasze dzisiejsze zmagania, skończyliśmy po północy… szczęśliwym trafem w barze jest zimne piwo „Gazela”, a internet funkcjonuje poprawnie.

10.11.2022 – czwartek – Dakar kemping-parking „CVD”

Rano, tak jak nam wczoraj obiecano, następuje przetasowanie aut na odpowiednie miejsca. Niemcy wyjeżdżają swoim „czołgiem”, to taka hybryda, połączenie autokaru z autem ciężarowym, rzecz jasna wojskowym, świetnie sprawdza się w momentach, kiedy należy patrzeć na wszystkich z góry i jest nazbyt wysoko, by wpadać w bezpośrednią relację z kimkolwiek. No cóż, każdy jeździ tym czym uważa i realizuje podróż na swój sposób. Naszym zdaniem, to czym my jeździmy, jest optymalną wersją, pozwala wjechać dosłownie wszędzie i umożliwia wgląd każdej wciskanej głowie. Raz są to służby które przy okazji kontroli żebrają o cokolwiek, a innym razem ktoś napotkany w czasie, kiedy się zatrzymujemy w dowolnym celu. Ale wróćmy do parkingu. Po wyjechaniu Niemców, ustawiamy auta, a Zbyszek wraz z Adamem, jadą załatwiać sprawy wczorajszej jego stłuczki, natomiast my pozostaliśmy na miejscu, aby zająć się czynnościami gospodarczymi (pranie, porządkowanie, segregowanie zdjęć i wiadomości). Tymczasem, nagle prosto z chmur, rozpętała się burza… słowna. Przyszli Francuzi roszcząc sobie pretensje do tych właśnie miejsc. My ustawiliśmy się zgodnie z zarządzeniem managera, a tu rozwija się większa granda. Przyszedł tutejszy Francuz i w nie do końca pięknych słowach, rozkazał abyśmy przestawili się na inne, zdecydowanie gorsze miejsca. Przedstawiliśmy nasz pogląd na ową „propozycję”, a Francuz w silnym wzburzeniu, postanowił powiadomić dyrektora, czyli patrona tego miejsca. Z jednej strony parking ten jest wybitnie mizerny, ale innego nie ma, z drugiej… dlaczego czekający dwoma autami Niemcy i Francuzi, traktowani są z wszechstronną uniżonością, a my Polacy z pogardą… jak intruzi, którzy de facto płacą za ten parking tyle samo??? Tymczasem przyjechał dyrektor i wypytał nas co zaszło. Przedstawiliśmy uzgodnienia z managerem i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to… iż dyrektor miał tę samą przypadłość co jego przedmówca… ten stan umysłu nazywa się neokolonializm!!! Najpierw powiedział, iż to miejsce jest tylko dla niego i gości restauracji, co jest ewidentnym kłamstwem, ponieważ przez kilka dni stali tu Niemcy. Jeśli takie jest podejście, postanowiłam zawalczyć o nasze i wdałam się w dyskusję z dyrektorem. Wynik… on dostał szału i powiedział kilka słów o opuszczeniu miejsca, a brzmiało to tak… „wypie…! I tu pokazał środkowy palec… to mój kraj (ojoj, miałabym wątpliwości)… i mogę robić co chcę (raczej co muszę)”. Ja siedząc spokojnie na fotelu, patrzyłam jak biega i się piekli… nic z tego!… Adama i Zbyszka nie ma, więc auta pozostają na swoim miejscu. W czasie gdy dyrektor poszedł ostygnąć, obiecując policję i że tej nocy z pewnością tu nie spędzimy… w mieście, Adamowi i Zbyszkowi udało się załatwić sprawę i odzyskać Zbyszka prawo jazdy i dowód rejestracyjny od Toyoty. Przy okazji wyjazdu do miasta, znaleźli biuro zajmujące się wizowaniem, więc jak najszybciej, czyli natychmiast po ich powrocie, bierzemy taxi i jedziemy załatwiać kolejne sprawy (ja i Beata zostałyśmy na miejscu). Najpierw pojechaliśmy do Urzędu Celnego mieszczącego się obok portu, aby podstemplować karnety CPD. Sprawę załatwiliśmy w 15minut i jedziemy do biura turystycznego w samym centrum Dakaru „Manglam Tours & Travelers Agence de Voyage” – Visa Assistance, tel: +221 77 3210999 e-mail mangaltoursdakar@yahoo.com . Adres: A7 Immeuble La Rotonde, Rue Amadou A.Ddoye X Saint-Michel, Dakar. Biuro obsługują Hindusi i bardzo sprawnie składamy e-wnioski wizowe do Wybrzeża Kości Słoniowej. Za usługę płacimy po 40$ USD od os. opłata wizowa wynosi 73€ – co znaczy drogo! Kiedy składaliśmy kolejne wnioski, na nasz adres e-mailowy przyszły w tym czasie wizy do Gwinei, które wczoraj złożyliśmy i opłaciliśmy przez internet. Wykorzystując sytuację, mamy wszystko wydrukowane i właściwie możemy ruszać w dalszą drogę. Wizy do Gwinei Bissau wyrobimy przed granicą, do Gwinei mamy, do Sierra Leone wyrobiliśmy przed wyjazdem w „Wiza Serwis” i mamy wbite w paszportach. Pozostało jedynie, w stolicy Gwinei- Conakry, wyrobić wizy do Liberii i takim to sposobem, będziemy mieli wszystkie potrzebne aż do Czadu, gdyż do tego kraju oraz Burkiny Faso i Nigru mamy już wbite do paszportów. Wracamy do naszej bazy i wreszcie chwila na odpoczynek po tych wszystkich łamigłówkach. Po stolicy Senegalu poruszamy się taxi, gdzie za przeciętny kurs zdezelowaną taksówką płacimy od 1tys. do 3tys. CFA (8 ÷ 22zł).

Ta ww. chwila na odpoczynek, nie nastąpiła, gdyż z nowymi siłami powrócił dyrektor i… dla naszego czasu którego żal rozdawać nadaremnie, odpuściliśmy poddając się wytycznym, Francuzi i Niemcy podróżujący wspólnie zajęli nasze miejsca i wreszcie wszyscy byli zadowoleni. Podeszłam do dyrektora i zapytałam z jadowitą grzecznością… czy wg niego wszystko jest w porządku?.. Z kwaśnym, lecz butnym wyrazem twarzy, oznajmił co najmniej jak o zakończonym politycznym konflikcie… Tak! Teraz jest tak jak powinno być! Jesteśmy w Afryce kolejny raz, ale takiej sytuacji jeszcze nie doświadczyliśmy… tak więc, zawsze musi być ten pierwszy raz, co absolutnie nie zniechęca nas do podróżowania po tym kontynencie. Doskonale wiemy i znamy ten status … neokolonializm to stan umysłu… to uzależnienie ekonomiczne i polityczne dawnych krajów kolonialnych, formalnie niepodległych, od państw wysoko rozwiniętych. Często słyszy się głosy… inwestycje wielkich zachodnich koncernów, to wręcz zbawienie dla krajów afrykańskich!Tymczasem państwa te, mimo iż na ich terenach, znajduje się ogromna część złóż surowców niezbędnych do rozwoju technologii i życia we współczesnym świecie, dalej nie wykształciły podstaw opieki zdrowotnej i omija je postęp technologiczny. Doprowadziła do tego grabieżcza polityka ponadnarodowych koncernów i światowych mocarstw, która dziś jest postrzegana jako… niezbędna pomoc w rozwoju Afryki! Eh…

11.11.2022 – piątek – Dakar kemping-parking „CVD”

Rano za namową Adama, ponownie ruszam z nim w miasto. Mając wydrukowane dokumenty wizowe do WKS-u i Gwinei, jedziemy sprawdzić w tutejszych konsulatach, czy wszystko jest w porządku. Właściwie nasza nadgorliwość w tej kwestii okazała się nieprzydatna, gdyż tak naprawdę nie jesteśmy ani krztynę mądrzejsi po tych wizytach i wywiadach. Sprawdza się moja stara, wielokrotnie sprawdzona i wypróbowana zasada, że sprawy konsularne do kolejnych państw należy załatwiać w stolicach sąsiadujących ze sobą krajów, gdyz informacje tam uzyskane sa bardziej konkretne… Wszystko, rzecz jasna okaże się na granicy.

Resztę dzisiejszego dnia postanowiliśmy wykorzystać na spokojne co nieco, jutro z rana ruszamy w dalszą drogę w kierunku Gambii. Nasze miejsce kempingowe, choć nieco spartańskie i ciasne, ulokowane jest przy samej plaży, jest prąd, prysznic i toalety. Na terenie jest „restauracja” (pomieszczenie z barem, naprzeciw buda w której gotują dwie kobiety i kilka zdezelowanych stolików na tarasie dla gości). Można tanio zjeść ryżu z rybą lub odrobiną mięsa (4tys. CFA), napić się kawy (1tys.CFA) i zimnego piwa „Gazela” 1litr (1500CFA).

22-11-14-afryka_trasa-do-senegalu

12.11.2022 – sobota – Dakar > Mbour > Kaolack > Nioro Du Rio > granica Senegal-Gambia > Farafenni > Soma – nocleg na dziko na terenie przygranicznym pomiędzy Gambią a Senegalem – 290km

Rano przed opuszczeniem naszej bazy parkingo-kempingu „CVD” w Dakarze, sprawdzamy e-maila i okazuje się, że wszyscy otrzymaliśmy wizy wjazdowe do Wybrzeża Kości Słoniowej. I jeszcze ciekawostka… na chwilę przed odjazdem, jeden z pracowników podał mi rękę i powiedział, że jestem odważna, a kobieta z budy do gotowania, biorąc moje ręce w uścisk swoimi dłońmi, nie wiedzieć czemu, przytuliła się do mnie i na palec włożyła mi swój srebrny pierścionek… hm… wzruszyłam się zaskoczona okolicznościami… to przecież oni i reszta pracowników, byli wczoraj świadkami mojego sporu z dyrektorem i jego lokalnym przedstawicielem na parkingu. W drogę, jeszcze tylko szybkie zakupy i uzupełnienie zapasów w miejscowym „Auchan” i ruszamy na trasę autostradą nr N1, aby ominąć potworny ruch panujący na terenie Dakaru. Do Kaolack również i tu, na płatnej autostradzie panuje potworny ruch. Później, jest już trochę luźniej, ale kiedy droga przechodzi w jednopasmową szosę, zawalidrogi w postaci zdezelowanych ciężarówek, załadowanych ponad wszelką wyobraźnię, mocno hamują tempo naszego przemieszczania. Około 16.00 meldujemy się na posterunku granicznym Senegal-Gambia.

Po obu stronach, odprawa odbyła się bardzo sprawnie, tak w immigraton, jak i z zamknięciem i otwarciem karnetu CPD w miejscowych Urzędach Celnych. Jedyna opłata, to po gambijskiej stronie po 5tys. CFA od os. za przybicie pieczątki wjazdowej do tego kraju. Przez teren tego państwa, tym razem mamy do pokonania niecałe 30km. Po drodze mamy jednak do pokonania przeprawę przez rzekę Gambia River. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy zamiast przeprawy promem, pokonaliśmy rzekę dopiero co wybudowanym mostem (250 dalasi (GMD) 100$ USD= 55tys. GMD). Szybciutko więc jesteśmy na drugiej stronie, a że robi się późno, szukamy miejsca na rozbicie dzisiejszej bazy noclegowej, którą postanowiliśmy ulokować gdzieś na dziko. Jednak okazuje się, że już za chwilę stajemy na gambijskim posterunku immigration w Soma, przypisanym do wyjazdu z tego kraju zwanego również „Gardłem Senegalu”. Przystawiają pieczątki i jedziemy dalej. 2km za miejscowością, zjechaliśmy z głównej trasy o jakieś 500m w bok i pod dostojnym, rozłożystym baobabem, znaleźliśmy bazę na dzisiejszą noc.

13.11.2022 – niedziela – Soma > Bignona > 15km przed Ziguinchor – nocleg na polanie w buszu pomiędzy wysokimi palmami – 140km

Rano niespiesznie, dopiero przed 10.00 ruszamy na trasę. Noc całkiem przyjemna, nad ranem tylko 16ºC i duża wilgoć. W dzień temperatury sięgają 37ºC, jednak poranki są jeszcze na tyle przyjemne temperaturowo, że można się relaksować w blasku słońca. Szybciutko docieramy do faktycznej granicy wyjazdowej z Gambii i jakież było nasze zdziwienie, że mają do nas jakieś pretensje, że pieczątka z punktu policyjnego w Soma jest z wczorajszą datą… ojoj, a cóż to za problem? Po kilkukrotnym wyłuszczeniu tematu, okazało się iż cała ta żałosna konwersacja, miała raczej charakter ciekawości i próby wyłudzenia opłat, niż uzasadnionych pretensji, czy też zarzutów… Szybko oddali paszporty i przepuścili nas na senegalską stronę. Tam odprawa celno- paszportowa trwała dosłownie 15minut i pojechaliśmy dalej.

Ponieważ dzisiaj niedziela, nasza trasa musi się zakończyć przed miejscowością Ziguinchor, gdyż właśnie tam, w konsulacie Gwinei Bissau, jest jedyna możliwość wyrobienia wizy do tego kraju. Zatrzymujemy się więc na nocleg15km przed miastem, zjeżdżając 2km z głównej trasy, w gruntową drogę prowadzącą przez busz na polanę, gdzie w cieniu wielkich palm i rozłożystych drzew, rozbijamy bazę na dzisiejszą noc. Na miejscu jesteśmy przed 15.00, toteż mamy sporo czasu na odpoczynek. Co po drodze?… Wioski, handel drewnem, łóżkami, produktami rolnymi i „żniwa” orzeszków ziemnych.

14.11.2022 – poniedziałek – Ziguinchor > granica Senegal-Gwinea Bissau > Domingos > Susana > Varela – nocleg na dziko, przy plaży w Vareli – 80km

Rano przed dziewiątą, opuszczamy przyjemne obozowisko, które wczoraj udało nam się znaleźć pośród miejscowego buszu. Poranek umiliła nam wizyta miejscowej kobiety, która zaprosiła nas na swoje podwórko, gdzie w klatkach i zagrodach, przetrzymywała małe krokodyle, żółwie i węże. Pozyskane z delty rzeki Casamance, posłużą w przyszłości jako specjały na okoliczność świąt.

Rankiem szybko docieramy do miasta Ziguinchor i meldujemy się w konsulacie Gwinei Bissau. Przed nami do tego miejsca dotarła grupa Brytyjczyków. Formalności wizowe przebiegają wyjątkowo sprawnie i już przed 11.00 mamy wystawione wizy wjazdowe do tego kraju – koszt miesięcznej wizy 25tys. CFA (40$ USD). Po kolejnych 15km, docieramy do punktu granicznego pomiędzy Senegalem, a Gwineą Bissau w Djegue. Odprawa po obu stronach bardzo sprawna (1h) i bez dodatkowych opłat. Oczywiście potrzebny jest karnet CPD. Po opuszczeniu granicy, dojeżdżamy kolejne 15km do miejscowości Sao Domingos i skręcamy na zachód w kierunku Atlantyku, do nadoceanicznej miejscowości Varela. W Sao Domingos, definitywnie kończy się asfalt, a na pokonanie 53km dzielących tę miejscowość od wioski Varela, potrzebowaliśmy aż 3,5h. Droga okazała się dzikim, glinianym traktem przez busz, z piachami, kamieniami, rowami, dziurami i ciekami wodnymi.

Na trasie mijamy kolejne wioski, jednak wiedząc iż będziemy wracać tą drogą, teraz bacząc na czas i porę zapadnięcia zmroku, staramy się jak najszybciej dotrzeć do celu, czyli na plażę w wiosce Varela, gdzie zaplanowaliśmy dzisiejszy nocleg. Na 15 minut przed zachodem słońca, rozbiliśmy nasze obozowisko, na niewielkim klifie wypiętrzonym nad plażą oceanicznego brzegu. Widoki podczas jazdy przechodzą od sielskich po zdumiewające, a droga nieustająco bardzo wymagająca i mozolna. I wtedy na naszym kawałku betonu, na „scenę” wchodzi piwo „Flag”,co po trudach podróży i męczącym upale, jest najlepszym rozwiązaniem. A wracając do wioski Varela… nasze oczekiwania rozminęły się z rzeczywistością, miał być raj, a jest wybetonowany kawałek placu z porzuconym gruzem, kilka ruin zabudowań, nieopodal jeden pusty hotel, trzech rybaków zarzucających sieci, zapach palonego plastiku i spektakularny zachód słońca.

Po pokonaniu 7100km od domu, dotarliśmy do pierwszego, afrykańskiego kraju w którym jesteśmy po raz pierwszy. Gwinea Bissau należy do grona najbiedniejszych państw świata. Stan dróg jest tragiczny, a podczas pory deszczowej (od lipca do września) znaczna ich część jest nieprzejezdna.

Od XIII do XV wieku, terytorium dzisiejszego państwa znajdowało się w obrębie Imperium Mali, w XV i XVI wieku w przestrzeni wielkiego średniowiecznego państwa Songhaj. Tereny te zamieszkiwane były przez różnorakie grupy etniczne, w tym Fulan i Mandinka. Od połowy XV wieku miała miejsce penetracja tych obszarów przez Portugalię. W 1687r. kolonizatorzy utworzyli ufortyfikowaną placówkę handlową, nazwaną Bissau. Do XIX wieku Gwinea Bissau stanowiła miejsce handlu niewolnikami (po jego zakazie, proceder był kontynuowany nielegalnie). Od roku 1879 występowało pod nazwą Gwinea Portugalska. W 1886r. w wyniku porozumienia pomiędzy Francją a Portugalią, znaczna część terytorium Gwinei Portugalskiej przypadła Francuzom. A ponieważ XX wieku skończył się handel niewolnikami. Dla Lizbony znaczenie Gwinei przygasło. Ot, skrawek lądu, gdzieś w Afryce! To tu jednak zrodził się ruch, który rozmontował resztki portugalskiego kolonializmu. W 1951r. kolonii przyznano status prowincji zamorskiej. W 1956r. rozpoczęła swą działalność niepodległościowa Afrykańska Partia Niepodległości Gwinei i Wysp Zielonego Przylądka „PAIGC”, z Amilcarem Cabralem na czele. W 1963r. wybuchła wojna o niepodległość Gwinei Bissau. W 1973r. „PAIGC” kontrolująca większość obszarów kraju, ogłosiła niepodległość. W 1974r. Portugalia wycofała swoje wojska z kraju i uznała niepodległość republiki. Dalsze losy już niepodległego kraju były bardzo burzliwe, nie brakowało puczów wojskowych, przewrotów zamachów i porwań. Oparta na rolnictwie i rybołówstwie gospodarka, ostatni raz została zniszczona przez trwającą w latach 1998–1999 wojnę domową. Jedynymi produktami eksportowymi tego kraju są orzechy nerkowca (6. miejsce na świecie) i orzeszki ziemne. Pewne znaczenie ma również przemysł drzewny. W przeciwieństwie do innych byłych posiadłości portugalskich, takich jak Angola czy Mozambik, tylko 13% społeczeństwa potrafi biegle mówić po portugalsku. W powszechnym użyciu dominują języki lokalne. Wśród nich szeroko używany jest język balanta, zaliczany do rodziny nigero-kongijskiej, dzielący się na różne dialekty, wśród których najważniejsze to kentohe i fora. Kolejnym szeroko używanym językiem jest kreolski. Mieszkańcy Gwinei Bissau są w 45,1% wyznawcami islamu, kolejne miejsce zajmują tradycyjne religie plemienne 30,9%, a katolicyzm wyznaje zaledwie 17,9% ludności. Stan destabilizacji politycznej i militarnej ostatnich lat uległ po 2007r. nieznacznej poprawie, nie jest to jednak kraj o zadowalającym poziomie bezpieczeństwa i infrastruktury turystycznej. Istnieje duże ryzyko kradzieży i wszelkiego rodzaju wypadków.

——– NASTĘPNA >>>>