Długo planowana i od wielu lat oczekiwana wyprawa do Irlandii i Szkocji, wreszcie znalazła swój czas na realizację. Miała się już dawno odbyć, wspólnie ze zrealizowaną w 2010r motocyklową podróżą na Islandię, gdyż planowaliśmy powrót z tej wyspy przez Szkocję i Irlandię, jednak zawieszenie kursowania promów na trasie Islandia>Szkocja, skutecznie nam w tym przeszkodziło, musieliśmy ponownie promem powrócić do Danii i myśleć o takiej podróży w późniejszym czasie. Czas właśnie nadszedł, pogoda zapowiada się całkiem dobra, więc jedziemy. Aby ograniczyć zużycie czasu i nie jechać bezsensownie motocyklami tysiące km autostradami po Europie, którą już znamy, pierwszy, liczący 2tys. km etap do Walii, postanowiliśmy odbyć naszą Toyotą Hilux pick-up i zapakować nasze maszyny na pakę. Dalsze 3800km, już na motocyklach, przemierzymy zwiedzając najciekawsze tereny i zakątki Irlandii i Szkocji. Powrót analogicznie, lecz dodatkowo zamierzamy go wzbogacić o zwiedzenie belgijskich miast, Brugii i Brukseli.

eu-irl-sco-map

18.07.2014r

Start o 15.30 z naszej Chałupy na Górce do Czechowic Dziedzic, tam dołączają się do nas Krysia i Witek, już razem podróżujemy aż pod Zgorzelec do agroturystyki w Żarskiej Wsi (Gogut Józef Żarska Wieś 31a 59-900 Zgorzelec tel: 500 628 366 – polecamy 35zł od os – przyjemne miejsce z gospodarzem żartownisiem). Nasi towarzysze podróży to raczej moi znajomi, jeszcze z czasów, kiedy w klubie karawaningowym nasze dzieci wspólnie urzędowały obok przyczep kempingowych. Witek powrócił do motocyklizmu w zeszłym roku, a jego żona Krysia po raz pierwszy w życiu będzie brała udział w takiej wyprawie, oświadczając, że jedzie tylko dlatego, że wierzy w nasze doświadczenie, doradztwo i pomoc – jest pełna zapału, ale i pełna obaw, jak zniesie takie trudy podróży jak spanie w namiocie, jazda w deszczu i ogólne zmęczenie długotrwałą motocyklową jazdą, to coś diametralnie innego niż podróż kamperem. Dla nas to też nie lada wyzwanie, ale będziemy się starać, aby pomagać naszym współtowarzyszom, jak tylko potrafimy najlepiej.

19.07.2014r

Od samego rana pokonujemy przestrzeń dzieląca Zgorzelec od Calais – 1067km mozolnej jazdy po autostradzie – przejazd bez historii nie licząc 1.5h korków i objazdów wokół Drezna z powodu nieszczęśliwego wydarzenia, zderzenia polskiego i ukraińskiego autokaru – niestety tragicznego w skutkach z wieloma śmiertelnymi ofiarami. Śpimy na kempingu, tuż przed przeprawą promową w Calais, na rogatkach wylotowych w kierunku zachodnim, tuż nad kanałem La Manche. Za całą ekipę płacimy 26€.

20.07.2014r

O 9.30 przeprawiamy się promem z Calais do Dover ( 50£ za naszą całą ekipę – bilet kupiony wcześniej przez internet), a następnie dojazd ok. 400km do walijskiego miasteczka Rhayader, gdzie na farmerskim kempingu „Gigrin Farm” www.gigrin.co.uk , wylot na południe jadąc South Street po 500m skręcamy w lewo i zostajemy na nocleg za 5£ od os. Zdejmujemy motocykle z Toyoty i za zgodą sympatycznego właściciela, zostawiamy ją na dwa tygodnie u farmera za 10£ – jutro już na motocyklach, będziemy podążać w kierunku przeprawy promowej w Fishguard, aby przeprawić się do Irlandii. Przemierzając pagórkowatą, walijską przestrzeń, zaglądaliśmy do wielu kameralnych małych osad i miasteczek z bajkowymi, niekiedy koślawymi domkami, a wszystkiemu towarzyszyły wielobarwne kwiaty i bujna zieleń.

21.07.2014r

Rankiem opuszczamy obozowisko i spokojnie jedziemy do promu w Fishguard. Na trasie, jadąc podrzędnymi, wąskimi drogami podziwiamy piękne krajobrazy, cukierkowe miasteczka i wioski całe w różnokolorowych kwiatach. Szybki zakup biletów – 82£ za moto +2os. i po 4h jesteśmy w Irlandii w porcie Rosslare, dalej jedziemy do Ramsgrange i tam za 4€ przeprawa na drugą stronę zatoki, a następnie przemieszczamy się w kierunku do Waterfort, gdzie po krótkim poszukiwaniu zostajemy na nocleg w sieci hotelowej Travellodge. Za 54 € śpimy w pokoju 3 os. gdyż innych już nie ma. Próbowaliśmy B&B, ale zniechęciła nas cena 35€ od os. co dałoby równe 140 € za całą naszą czwórkę – i pomyśleć, że to przecież tylko taka ich tutejsza agroturystyka, dla podkreślenia rangi na plakietce widnieją cztery gwiazdki. No cóż, tu z pewnością nie poczujemy mocy naszej złotówki.

22.07.2014r

Z Waterfort przez Cork, południową stroną wyspy podążamy na zachód – pierwszy odcinek to nic ciekawego, jedziemy w pofałdowanym terenie w tunelach i wąwozach wyciętych w bujnej krzaczastej zieleni, sięgającej co najmniej 4m – żadnych widoków na boki w górze pochmurne niebo, po drodze smutne i ponure wioski, tylko kwiaty dodają temu widokowi nieco radości. Wszystko omszałe, nawet znaki i drogowskazy w niektórych ocienionych miejscach z tego powodu mało czytelne – patrząc na nie mamy obraz wilgoci i całorocznej dżdżystej aury jaka tu z pewnością panuje – brrrr!. Na wąskich mało uczęszczanych dróżkach, trawa przerasta przez asfalt, na szczęście jest mocno chropowaty, w przeciwnym razie mogłoby być ślisko na omszałej nawierzchni. Pierwsze zetknięcie z urodą tego regionu doznajemy dopiero w miejscowości Clonakilty i od teraz w kolejności, rokoszując się widokami i wspaniałymi krajobrazami mkniemy dalej na zachód poprzez Skibbereen, Bantry, Neiden, docierając do półwyspu Kerry. Po drodze pierwsze doznania kulinarne i konsumpcja wspaniałej „Fish and Chips” w typowej knajpie serwującej owoce morza – porcja olbrzym około 40dkg wspaniałego, soczystego dorsza rozkładającego się na grube płaty w cenie 11€.

Jeszcze tego dnia objeżdżamy półwysep od płd.-zach. strony aż po miejscowość Cahersiveen, gdzie pozostajemy na nocleg. Jedziemy najbardziej znaną irlandzką trasą widokową – Pętlą Kerry (Ring of Kerry). Na jej malowniczość składają się przepiękne pejzaże górskie, urwiste brzegi, urocze wysepki, kolorowe wioseczki i miasteczka. Trasa i droga Pętli Kerry jest wąska i pełna zakrętów, które graniczą z urwiskiem. Ma długość ok. 179 km i biegnie dookoła Iveragh w hrabstwie Kerry na zachodnim brzegu Irlandii. W czasie przemierzania szlaku, można zobaczyć przy ładnej pogodzie wiele malowniczych widoków postrzępionego wybrzeża Atlantyku i odwiedzić wiele ciekawych, historycznych miejsc. W Cahersiveen wynajmujemy pokój w Sive Hostel www.sivehostel.ie tel. 066 9472717, choć wcześniej zapłaciliśmy należność za miejscowy kemping wynoszącą 42€ za 4os. i dwa moto, aby po 20 minutach odebrać pieniądze i zapłacić pobyt w hostelu 68€ dla całej naszej ekipy, gdzie w cenie mamy śniadanie, łazienkę i miejsce do biesiadowania, a na kempingu trzeba by było dodatkowo zapłacić po 1€ od os. za 5 min kąpieli, brak ławeczki czy stołu – goły skrawek trawnika – absurdy i koszmar cenowy. Natomiast standard hostelu 1,5 gwiazdki, a cena pięciogwiazdkowa, niestety z tym, już tu trzeba się pogodzić. Na szczęście pogoda, jak na warunki IRL, rozpieszcza nas i nie użyliśmy jeszcze przeciwdeszczówek, choć niejednokrotnie chmury snuły się po ziemi, wykraplając jedynie mżawkę.

23.07.2014r

Pogoda, co ciekawe nadal dopisuje, chmury wysoko na niebie nie zwiastują deszczu, a prognozy zapowiadają się iście nie irlandzkie – temp. powyżej 20ºC, czasem lekki „shower”- pomiędzy chmurami we wszystkich odmianach szarości aż po granat, pomiędzy którymi dość często przebłyskuje lazur nieba i słońce. Kontynuujemy objazd półwyspu Kerry, tym razem od strony północnej, rozkoszując się pięknymi widokami.

W Killorglin odbijamy na północ i przez niezbyt ciekawą miejscowość Tralee docieramy do Tarbert, gdzie przeprawiamy się na drugą stronę ujścia rzeki River Shannon, aby dotrzeć do największej atrakcji dzisiejszego dnia, do „Cliffs of Moher”. Jako motocykliści płacimy wg taryfy ulgowej… jak studenci… a może już emeryci? 4€ od os.(normalna cena 6€ od os.) i zaczynamy wędrówkę.

Klify Moheru, położone w hrabstwie Clare, to jedno z najbardziej imponujących miejsc w Irlandii. Gigantyczne skaliste ściany porośnięte mchami, na tle turkusowej wody wyglądają imponująco, a w najwyższym punkcie wyrastają 203 m nad Oceanem Atlantyckim, rozciągają się na odcinku około 7 km. Wokół postrzępionych skał bez przerwy kotłuje się piana. Piękno tego miejsca zachwyca, natomiast komercyjność przeraża, około1mln turystów każdego roku odwiedza ten „kombinat” do robienia mamony, bo przecież tam, gdzie jest ponadprzeciętna atrakcja, natychmiast pojawia się mnóstwo giftowni, restauracje i inne takie przeszkadzacze. Z jakichś powodów turyści z całego świata (w tym i my), kierują się na ucywilizowane i wybetonowane Klify Moheru, tymczasem na najwyższych klifach Irlandii, nie ma nikogo… nawet nas… a przecież Croaghaun są ponad 3 razy wyższe od Moherów i trzecie pod względem wysokości w Europie… kwestia wyboru?… popularności?… a może wystarczy zobaczyć jedne, by móc wyobrazić sobie drugie?…

Dalej podążając na północ dróżkami najbliżej brzegu Atlantyku docieramy do cypla „Black Head”, poruszamy się po terenie Parku Narodowego Burren, popularnego wśród turystów z racji walorów geologicznych, botanicznych i archeologicznych. Jest to płaskowyż w płn.-zach. części hrabstwa Clare, zbudowany z ilastych łupków i wapienia, znany z unikatowego krajobrazu krasowego. Gaelicka nazwa Boireann oznacza po prostu „skalistą ziemię”. Ubogą, jałową i niegościnną krainę, tak opisywał ją pisząc do Olivera Cromwella, XVII-wieczny generał Edmund Ludlow zdobywca Irlandii:

„Brakuje tutaj drzew… żeby człowieka powiesić… brakuje tutaj wody, żeby człowieka utopić… brakuje tutaj dostatecznej warstwy gleby… żeby człowieka pogrzebać”.

Jednak po bliższym przyjrzeniu się, wprawne oko dostrzeże, że na tej suchej i surowej krainie, bez przejawów życia, pasą się tłuste krowy, a flora i fauna Burren jest niezwykle bogata. Pomiędzy połaciami płyt wapiennych poprzeplatanych pastwiskami i płytkimi, często okresowymi jeziorami, można natknąć się na prastare grobowce, cmentarze, krzyże czy zrujnowane średniowieczne kościoły. Dzisiejszy przejazd kończymy w jednym z najdynamiczniejszych miast Irlandii- Galway, próbując w sieci hoteli Travellodge, uzyskać nocleg za ponownie dobrą cenę… niestety dotknęło nas wielkie rozczarowanie, gdyż każdy obiekt ma swoje ceny i przyszło nam zapłacić aż 85€ za pokój 3 os., z dostawką, a nie 54€ jak w Waterfort. Na kempingi już nie zajeżdżamy, bo przeważnie ich wielogwiazdkowość, przekłada się na hotelowe ceny.

24.07.2014r

Potworny gorąc i zaduch w nieklimatyzowanym pokoju, gdzie można otworzyć tylko malutkie okienko, nocna ulewa i ruch samochodowy, skutecznie zakłócały nasz sen. Rankiem, tuż po burzy, przebija się słońce zza mgły i chmur. Po godzinie, powraca letnia aura. Podążamy dalej zachodnią stroną wyspy na północ, poruszając się wytyczonym szlakiem „Wild Atlantic Way”. Poprowadzony jest poprzez najbardziej ciekawe i krajobrazowe tereny.

Jedziemy przez postrzępione półwyspy i docieramy do żelaznego punktu programu z kategorii „must see”, posiadłości Kylemore Abbey&Victorian Walled Garden, gdzie zwiedzamy XIXw zamek (gmaszysko udające budowlę z okresu Tudorów) oraz przyległe, położone opodal ogrody (wstęp 13€ od os.). Wchodząc do holu opactwa Kylemore (irl. Coil Mor- „Wielki las”), wita nas znany łaciński napis PAX. Chyba właśnie słowo pokój, oddaje najlepiej charakter tego miejsca. Tym, który doprowadził do powstania opactwa był Anglik, Mitchell Henry (pierwotnie lekarz, później finansista i polityk), który kupił 13 tys. akrów ziemi, gdzie postanowił wybudować zamek, ogród warzywny i plac zabaw dla swojej młodej żony (miał z nią dziewięcioro dzieci). Zamek powstał w latach ’60 XIX w. i wszystkim okolicznym mieszkańcom wydawało się, że ta posiadłość, jest owocem wielkiej małżeńskiej miłości. Kiedy żona zmarła, Mitchell Henry pochował ją w mauzoleum na terenie posiadłości oraz wybudował neogotycki kościół ku jej pamięci. Obecnie opactwo, zgodnie z ostatnią wolą Mitchella Henry’ego, znajduje się w rękach Zgromadzenia Sióstr pod wezwaniem św. Benedykta (Benedyktynki), które podczas I wojny światowej zostały zmuszone opuścić swoją siedzibę w belgijskim Ypres. Od tego też momentu, siostry prowadzą szkołę dla dziewcząt, zajmują się utrzymaniem całego zamku i uprawą ogrodu warzywnego jak i botanicznego. Opactwo leży pośród wielkich (największych w Irlandii) kompleksów leśnych Parku Narodowego Connemara, nad jeziorem Pollacappul. A tuż za parkingiem dla pracowników, prowadzi malownicza ścieżka, na którą zdaniem benedyktynek nie wolno wchodzić. Niektórzy (wyłączając nas) jednak łamią ten zakaz i mogą popatrzeć na Kylemore z góry… gdzie stoi figura Chrystusa… dającego z miejsca rozgrzeszenie… oto irlandzkie Rio de Janeiro…

Dbając o kulinaria, ponownie w pięknym i kameralnym miasteczku Westport, w samym centrum, przy okrągłym rynku z obowiązkowym zegarem na środku zaserwowaliśmy sobie wspaniałego dorsza (spora porcja z domowymi frytkami i sałatą 10€). Po przebyciu 250km podrzędnymi, wąskimi i niezwykle krętymi dróżkami, z przeciętną przejazdu sięgająca 30km/h, dotarliśmy na nadatlantycką plażę, 4km przed miejscowością Sligo, gdzie próbowaliśmy znaleźć miejsce na kempingu… ponownie zniechęciła nas cena 40€ za 4os. Wybraliśmy wersję z lokalizacją w skromnym hostelu dla surfingowców za cenę 20€ od os. ze śniadaniem. Oczywiście dzień kończymy w pobliskim pubie, rozkoszując się smakiem irlandzkiego Guinnessa. Na koniec informacja pogodowa… dzisiejszy dzień z lazurem nieba, zerem wiatru i temperaturą sięgającą 26ºC… tego nawet najstarsi Irlandczycy nie pamiętają, a taka pogoda, trwa tu nieprzerwanie już trzeci tydzień.

25.07.2014r

Tak wysokie temperatury powodują iż dzisiejszego ranka, słońce ma trudności przebić się poprzez poranną mgłę. Kontynuujemy jazdę na północ. Na trasie w przydrożnym fish markecie zakupujemy świeżego łososia i dorsza z przeznaczeniem na dzisiejszy obiad na trasie (16 € kg)… w końcu wypadałoby użyć patelni którą wieziemy z Polski.

Dzisiejszy przejazd z temperaturami sięgającymi 29ºC musieliśmy urozmaicić o chwile relaksu nad jeziorem , aby się nieco schłodzić i usmażyć ryby, które oczywiście smakowały wybornie. Północne tereny tego państwa to jakieś eldorado budowlane, gdyż całe wybrzeże jest podzielone na małe działki, w naturalnie ukształtowanym terenie. Postrzegamy to zjawisko, jako coś w stylu condominium nowych, letniskowych willi i rezydencji, których nikt nie zamieszkuje na stałe.

Wieczorem docieramy tuż pod granicę z Irlandią Północną i w małej, kameralnej miejscowości Rathmelton, zupełnie przypadkowo udaje nam się znaleźć lokum na dzisiejszą noc w rodzinnym, skromnym pensjonacie B&B za cenę 90€ od naszej czwórki, oczywiście z domowym śniadaniem (gospodyni już wieczorem zapowiada specjalne, domowe rarytasy).

Co zastanawia w tym kraju? Niewielu motocyklistów, mało turystów z innych krajów (turystów z Irlandii jest 90%), a widokowo niejednokrotnie Irlandia przebija Norwegię. Zastanawia nas brak dostępności przeciętnej bazy noclegowej, takiej w średniej cenie (coś bezgwiezdnego), we wszelkiej dostępności są obiekty 4 i 5 gwiazdek, a co za tym idzie w B&B cena minimum 35€ od os., a w hotelach minimum 50€, o kempingach już pisaliśmy. Jeszcze małe wtrącenie dotyczące ograniczeń prędkości, generalnie obowiązuje na wszystkich podrzędnych drogach 100km/h dozwolonej prędkości, choć w większości są smołówkowe, kręte i wąskie. Co za tym idzie, brak fotoradarów i policyjnych patroli „suszących” przy drodze, tak więc… jazda to prawdziwa przyjemność. Zastanawia nas nieco ta sytuacja (choć w wielu miejscach namalowane są na drodze znaki „slow”), więc chyba wszystko opiera się na wyobraźni kierowców… hm… państwo które pozwala kierowcy na niezależność myślenia i swobodę w podejmowaniu właściwej decyzji na drodze?, bo przecież poruszanie się z dozwolonymi prędkościami graniczy z kaskaderstwem. Wyjątkowo, tylko w samych centrach miasteczek, prędkość ta ograniczana jest do 60km/h. Wypadku jak do tej pory nie widzieliśmy, a drogi niejednokrotnie prowadzą w wąwozach zieleni, gdzie za zakrętem może czyhać przeszkoda lub nadjeżdżający pojazd – miejscowi kierowcy mimo braku ograniczeń, jeżdżą wyjątkowo ostrożnie. A co wokół domostw? Mnóstwo kwiatów, uprzejmi ludzie, pozdrawiający przejezdnych i żyjący bez pośpiechu, jak w żywym skansenie, konserwatyści nie dążący do zmian tego co jest dobre na lepsze, bo przecież nadal funkcjonuje i spełnia zadane role.

26.07.2014r

Wreszcie mamy okazję zjeść prawdziwe irlandzkie śniadanie, serwowane osobiście przez gospodarzy. Podobne jak angielskie, jedynie brak fasolki, a bekon zastąpiła smażona szynka. Oprawa, zastawy i ceremoniał nie do podrobienia! Pod Londonderry przekraczamy granicę Irlandii Północnej i objeżdżamy płn.-wsch. tereny, najpierw strzępiaste, klifowe, później łagodnie schodzące z wypiętrzonych skalnych wzgórz wybrzeże. Na brzegu wiele zamków, tych w ruinie i tych z nadaną funkcją. Niestety, dzisiejszą jazdę skutecznie utrudnia deszcz, mżawka, siwe niebo i towarzyszące mu mgły, nawet jak nie pada. Krajobrazy oglądane przez krople wody na kaskowym wizjerze, wydają się być nieco smutne i rozmyte.

Po 200km dojeżdżamy do portu Larne i zakupujemy bilety na prom do Troon (Szkocja), na jutrzejszą przeprawę o godz 7.45 (77£ 2os.+motocykl). Jedziemy jeszcze 40 km do Belfastu, aby zwiedzić to miasto, które tak na pierwszy rzut oka… nieco rozczarowuje. Zakwaterowanie znajdujemy w hostelu „Paddys Palace”, typu „backpackers” za 10£ od os. www.paddyspalace.com . Ponieważ pokój jest wieloosobowy, a Krysia z Witkiem pierwszy raz będą spali w takim układzie… są nieco przerażeni, do tego jest duszno, a okno podparte słupkiem drogowym, dopuszcza niewiele powietrza. Przebieramy się i ruszamy w miasto, Krysia obawia się o pozostawione rzeczy, to zrozumiałe, ale czym byłaby podróż bez choć odrobiny ryzyka, takie właśnie chwile najbardziej zapadają w pamięci. Snujemy się pomiędzy ulicami, by poczuć drugi rzut oka, dotknąć atmosfery i estetyki wiktoriańskich gmachów, być może oznak burzliwej i pogmatwanej historii miasta oraz poszukać słynnych graffiti, by spróbować choć trochę zrozumieć ich wymowę. Nieco żal, że nasz ograniczony czas nie pozwolił na więcej, bo zapewne udalibyśmy się na kurs czarną taksówką do niespokojnych enklaw wyznaniowych… to najlepszy sposób na poznanie miasta od środka… my zadowalamy się tym co mamy i… maszerujemy do pubu, bo przecież jak można odpuścić najlepszy składnik atmosfery… „czarny towar”… jak mawia wielu… czas na piwo Guinness Draught. Jest to piwo beczkowe, sprzedawane jednak czasem również w puszkach. Charakterystyczną cechą jest wykorzystywanie azotu zamiast dwutlenku węgla do gazowania piwa. Efektem jest bardzo delikatna, „kremowa”piana, która nadaje piwu pewien ekskluzywny smak. Jeśli jednak chodzi o samo piwo, jest to klasyczny Guinness, piwo z bardzo charakterystyczną goryczką i wyraźnie przydymionym smakiem. Zgodnie z regułami sztuki, piwo jest ciemne, jak noc w kopalni i nie przepuszcza absolutnie żadnego światła. Spożyciu towarzyszy charakterystyczny zapach dymno-karmelowy, a piwo pije się z najprawdziwszą przyjemnością… oczywiście przy zachowaniu właściwej procedury nalewania… za każdym razem smakuje lepiej… hm… już myślimy o zapasach do domu.

Jeszcze kilka słów o Belfaście… Gdyby tak brać tylko pod uwagę najnowszą historię, to żadnej innej stolicy zachodnioeuropejskiej, serwisy informacyjne nie poświęcały tyle uwagi, co Belfastowi. Paradoksalnie, żadnego innego miasta turyści nie unikali bardziej. Konflikt o podłożu etniczno-politycznym, rozgrywający się na obszarze Irlandii Północnej, okresowo rozszerzający się również na Anglię, Irlandię i kontynentalną Europę, trwający od końca lat ‘60 XX wieku aż do podpisania porozumienia wielkopiątkowego w Belfaście w 1998 roku. Pomimo podpisania porozumienia pokojowego, nadal dochodzi do sporadycznych aktów przemocy. Głównymi przyczynami konfliktu w Irlandii Północnej, była chęć zjednoczenia należącej do Wielkiej Brytanii prowincji z niepodległą Republiką Irlandii przez irlandzkich nacjonalistów i republikanów (głównie katolików), przy jednoczesnym dążeniu unionistów (głównie protestantów) do pozostania w granicach Zjednoczonego Królestwa, oraz ogólna niechęć pomiędzy obiema grupami. Konflikt toczył się zarówno w wymiarze militarnym (oraz paramilitarnym), jak i na arenie politycznej. W konflikt zaangażowani byli politycy i aktywiści polityczni obu stron, organizacje paramilitarne republikanów i unionistów oraz siły bezpieczeństwa Wielkiej Brytanii i Republiki Irlandii. A dzisiaj… kiedy atmosfera gniewu i rozpaczy została przekuta w jaskółkę zwiastującą powrót normalności, jeszcze niepewni i pełni wahań mieszkańcy, czynią przybyszom awanse, widząc w nich nadzieję lepszych czasów dla nękanej konfliktami prowincji. Jeśli ktoś patrząc na Belfast, oczekuje, że zobaczy miasto błyszczące nowoczesnością, to się zawiedzie, bo to co zobaczy, to będzie oblicze wiktoriańskiego miasta przemysłowego (tekstylny i stoczniowy). Znajduje się tu dok, gdzie zbudowano słynnego Titanica, natomiast obok gwiazdy pierwszej wielkości- City Hall (Ratusz), został wzniesiony Titanic Memorial, dla upamiętnienia ofiar śmiertelnych zatonięcia RMS Titanic w dniu 15 kwietnia 1912r., był finansowany ze składek społeczeństwa, stoczniowców i rodzin ofiar, został poświęcony w czerwcu 1920r., położony jest na Donegall Square. Pomnik przedstawia alegoryczne przedstawienie katastrofy w formie żeńskiej personifikacji, śmierć lub los trzyma wieniec laurowy nad głową utopionego marynarza, uniesionego nad falami przez parę syren. Jest on używany jako miejsce corocznych obchodów katastrofy Titanica.

Jutro opuszczamy Irlandię.

… zabrałam się tam i z powrotem… na wyspę koniczyny, harfy i czterdziestu różnych odcieni zieleni, jak to śpiewał Johnny Cash w utworze „Forty Shades of Green”… do mistycznej krainy Celtów (bardów, wieszczów, druidów) i „deszczowców”… gdzie prastare grobowce, kościoły i krzyże… zachłannie obłapia pnąca zielenina… nieśpiesznie podpatruję nieco zacofaną, rolniczą wieś, gdzie okolone kamiennymi murkami poletka, strzegą owiec, które są jak James Bond, niczego się nie boją… patrzę z urwisk na morze w „snotgreen” kolorze (tak to widział James Joyce, a teraz ja)… w staroświeckich kolorowych uliczkach szukam pubów, by przy dźwiękach tradycyjnej muzyki… pociągać Guinnessa (czarne i białe wytwarzane w miedzi) i wspomnieć „Portret Doriana Graya” Oscara Wilde czy „Czekając na Godota” Samuela Becketta… lub zanucić coś z repertuaru „U2”, czy „Clannad”… a może po prostu przewinąć na podglądzie… zbiegłe pejzaże?…

A jeśli idzie o znanych i lubianych Irlandczyków, to warto wspomnieć kilka istotnych postaci…

Pierce Brosnan… aktor, znany głównie jako odtwórca postaci Jamesa Bonda. Sean Connery… aktor, znany jako odtwórca roli Jamesa Bonda – grał również w filmie „Nietykalni” (za co dostał Oscara) oraz „Polowanie na Czerwony Październik”. Sir Arthur Conan Doyle… pisarz, stworzył postać Sherlocka Holmesa. George Everest… geodeta i kartograf, jego imieniem nazwano najwyższą górę na świecie – Mt Everest. Sir Alexander Fleming… odkrywca penicyliny, otrzymał tytuł szlachecki oraz nagrodę Nobla. Anthony Hopkins… aktor, znany z roli Hannibala Lectera w „Milczeniu owiec”. David Hume… filozof, jedna z czołowych postaci szkockiego oświecenia,  pisał o naturze człowieka oraz o polityce. James Clerk Maxwell… fizyk, matematyk, był autorem wielu odkryć w zakresie badań nad elektromagnetyzmem,  uznany za największego fizyka w historii obok Newtona i Einsteina. George Bernard Shaw… pisarz, zwolennik socjalizmu, laureat nagrody Nobla. Adam Smith… ekonomista, profesor na Uniwersytecie w Glasgow, jego dzieło „O bogactwie narodów” to podwaliny współczesnej ekonomii. Oscar Wilde… pisarz, prekursor modernizmu w literaturze, znany jako autor powieści pt. „Portret Doriana Graya”.

irl-map

27.07.2014r

Wczesna pobudka, gdyż już o 5.00, szybki dojazd do Larne i porannym, szybkim promem w 2h pokonujemy dystans 109 km, do małej portowej mieścinki Troon, przecinając Północny Kanał dzielący Irlandię od Szkocji. Pogoda niespecjalna, bardzo mocno wieje. Jedziemy wzdłuż zachodniego brzegu Południowej Szkocji na północ, do miejscowości Gourock. Tam ponownie przeprawiamy się promem na druga stronę zatoki Firth of Clyde do Dunoon, rejs trwa pół godziny (12,90 £ za moto + dwie os.), interesujące widoki, na uwagę zasługuje zasługuje widok latarni morskiej na tle dwóch wielkich elektrowni z ogromnymi kominami, po obu jej brzegach. Po zjechaniu z promu, już tylko pięknymi, mało uczęszczanymi drogami przemieszczamy się dalej na północ, przekraczając górskie pasma i objeżdżając zatokę Loch Fyne. Przez Inveraray, Dalmally, Taynullt docieramy późnym popołudniem do Oban.

Od razy podjeżdżamy pod miejscową destylarnię , którą zaplanowaliśmy zwiedzić, niestety aż do jutrzejszego południa, wszystkie bilety wysprzedane, zadowalamy się jedynie skromną degustacją, by choć przez chwilę poczuć efekt mozolnych zabiegów, gdzie bogaty i przydymiony z nutami morza, wodorostów, soli morskiej, siana, dymu dębowego, lekkiej słodyczy i owoców smak… wprowadzi nas w świat szkockich gorzelni. Gorzelnia Oban znana jest głównie z 14-letniej ekspresji, wprowadzonej jako część serii Diageo „Classic Malts Selection” wypuszczonej w 1988. Dostępne również jako „Distiller’s Edition” leżakujących w beczkach po sherry „Montilla Fino”. Postanowiliśmy pozostać na nocleg w tej w malowniczo położonej, kameralnej, portowej miejscowości nad zatoka Lorn, nad którą dominuje wyglądający jak koloseum McCaig’s Tower. Ponieważ witający nas transparent, anonsował wjazd do „stolicy szkockiej kuchni rybnej”, a godzina jest odpowiednia, więc nasze kroki kierujemy nigdzie indziej, jak tylko do portu, aby posmakować miejscowych kulinarii, w postaci owoców morza. Zamówiliśmy tyle różności, że zajadamy się tymi specjałami, tymczasem nasi współtowarzysze podróży nie gustują w tego typu pożywieniu, toteż wybrali alternatywną możliwość, bo straganiarzy tutaj dostatek. Pomysłowość w przyrządzaniu lokalnych darów morza nie jest pewnie tak imponująca, jak w wykwintnych restauracjach… ale… ułamkowość ceny już tak. Nadbrzeżna kuchnia tak nas wciągnęła, że sama atmosfera miejsca prowokuje kolejne potrzeby, tak więc, zamawiamy sporą porcją smażonego dorsza z frytkami i zielonym groszkiem w formie miksu.

Po sporych perypetiach, dostajemy pokój w pensjonacie B&B za 100£, nie jest łatwo w pełni sezonu, w tak atrakcyjnym mieście, mieć wybór rodzaju i ceny. Na koniec dnia udajemy się do pubu i oczywiście degustujemy miejscowe rodzaje piwa, chwilowo porzucając ulubionego Guinnessa.

28.07.2014r

Rano pełny zestaw szkockiego śniadania (jako wstęp – mleko z różnego rodzaju płatkami, jogurty, owoce i ciastka, jako główne – smażone pieczarki, jajko sadzone, krwista aż czarna kaszanka, placuszki, fasolka w pomidorowym sosie, smażona szynka i bekon). Z Oban jedziemy do Fort William i dalej rowem ciągu jezior, przecinających Północną Szkocję od południa po północ, do Invergarry, a stamtąd poprzez Fort Augustus, wschodnią stroną jeziora Loch Ness do Inverness.

Tam robimy zwrot i ponownie, tym razem zachodnią stroną (mniej okazałą) jedziemy do Invermoriston, a po drodze zwiedzamy ruiny zamku Urquhart (7.90£ od os.). Zamek położony jest nad jeziorem Loch Ness, niedaleko wsi Drumnadrochit (między Fort William i Inverness). Stanęliśmy przed ruinami tego, co pozostało z zamku. Jego istnienie sięga XIIw. i toczy się przez kilka dalszych, zmieniając właścicieli oraz bliskie otoczenie, wokół którego wyrosła wioska. Ostatecznie został podbity przez wojska Joannitów w 1689r., które stoczyły tutaj jedną z walk z oddziałami protestanckiego króla William’a i Mary, władców zamku. Od tamtej pory zamek nie odzyskał już nigdy swojej dawnej świetności, stając się łupem m. in. dla okolicznych mieszkańców, którzy czerpali z murów materiał budulcowy. Do dzisiejszych czasów, zachowały się jedynie ruiny. Jak wszyscy doskonale wiedzą, okoliczne jezioro – Loch Ness, słynie z potwora (Nessie) , który ma podobno żyć w głębinach i był wielokrotnie widziany i fotografowany przez ludzi. Cała historia wyszła na światło dzienne w połowie 1933r., kiedy to małżeństwo pływające motorówką po jeziorze zauważyło… „duże zwierze przypominające smoka lub jakiegoś prehistorycznego gada, biegnącego przez drogę nieopodal, wprost do jeziora, z jakimś zwierzęciem w pysku”. 5 stycznia 1934 r. miała ponoć miejsce kolejna obserwacja stworzenia na lądzie, to Arthur Grant miał spotkać potwora jadąc nocą motocyklem, twierdził:… „Widziałem ten obiekt doskonale. Niewiele brakowało, aby zderzył się z motocyklem. Miał długą szyję, zakończoną małą główką o dużych, owalnych oczach, jego ogon o długości około dwóch metrów był silny i co ciekawe, zakończony nie spiczasto, lecz obło. Ogólna długość zwierzęcia to jakieś cztery do sześciu metrów. Mając pewną wiedzę przyrodniczą, mogę powiedzieć, że nigdy w życiu nie widziałem takiego zwierzęcia. To była jakaś hybryda, skrzyżowanie plezjozaura z foką. Historie te, jak i wiele innych zostały opublikowane w lokalnej gazecie i zyskały rozgłos krajowy. Dopiero około pół roku później opublikowanie fotografii rzekomego potwora w gazetach sprawiło, że historia zyskała rozgłos światowy, ale po siedemdziesięciu latach udowodniono, że był to jedynie żart. Burza jaka wybuchła wokół potwora sprawiła, że Loch Ness jest obecnie jedną z największych szkockich atrakcji, a sam osobnik symbolem narodowym. Faktem jest, że dość usilnie wypatrywaliśmy potwora, bo może to my będziemy właśni tymi, którzy go zobaczą… i stało się… zobaczyłam aż dwie wersje… w giftowni. A co do mnogości doniesień iż był widziany… czyżby atak zbiorowej histerii?… omamy wzrokowe?… pareidolia?… a może prościej… wyraźna nadreprezentacja przedstawicieli lokalnej branży turystycznej, która żyje z legendy o tajemniczym potworze?

W Invermoriston odbijamy na zachód, w kierunku wyspy Skye. Piękna trasa, prowadząca wąskimi drogami poprzez góry. Ponieważ objazd wyspy zajmie nam jeden dzień, w związku z tym bazę wyznaczyliśmy sobie w miejscowości Dornie. Tam przyglądamy się kolejnemu zamkowi, Eilean Donan, jeden z najsłynniejszych zabytków Szkocji oraz najbardziej malowniczych miejsc w Wielkiej Brytanii. W przewodnikach, folderach czy kalendarzach z atrakcjami wyspiarskiego kraju po prostu nie może go zabraknąć. Połączony z lądem jedynie kamiennym mostem, szkocki zamek wzniesiono w pierwszej połowie XIIIw. Urody budowli dodają otaczające ją wzniesienia Gór Kaledońskich. Po dotarciu na miejscowy kemping, rozbijamy namioty (4,5£ od os.)., jest jeden minus… utrapieniem są meszki, wszechobecne i niezwykle upierdliwe. Z namiotu mamy widok na zamek. Zaradni mieszkańcy oferują wypieki w miejscowej rodzinnej piekarni (chleb 3£).

29.07.2014r

Rano szybki dojazd do Kyle of Lochalsh, niestety pogoda dzisiaj nieco nas zaskoczyła, mgła i wykraplająca się mżawka. Prom na wyspę Skye, już od dawna zastąpił 1600m most. Poprzez Portree (port królewski i ośrodek rybołówstwa), objeżdżamy wyspę Skye. Wspaniałe krajobrazy, klifowe brzegi, a środek wyspy mocno górzysty, niestety w większości w chmurach i mgle.

Jedziemy dalej do Staffin, następnie do Ulg, gdzie na trasie, w Kilmuir, zwiedzamy „The Skye Museum of Island Life” (wstęp 2,5£ od os.). Znajduje się tutaj stara wioska z domami krytymi strzechą, w których obrazowo pokazane jest życie sprzed 100 lat, a wszystko to przy blasku ognia z torfu. W portowej tawernie w Ulg, przyszedł czas na obiad i wreszcie mamy okazję, posmakować miejscowego dania – haggis, a jest to specjał szkockiej kuchni narodowej, przyrządzany z owczych podrobów (wątroby, serca i płuc), wymieszanych z cebulą, mąką owsianą, tłuszczem i przyprawami, zaszytych i duszonych w owczym żołądku (nasza, zubożona wersja, nieco odbiegała od oryginału, brakowało opakowania z żołądka), całość dania uzupełniają ziemniaki w mundurkach i sałatka z dyni (cena 13,5£ za porcję).

Po obiedzie ruszamy do miejscowości Dunvegan i zwiedzamy kolejny zamek (wstęp 10£ od os.). Wszelkie wizyty na Isle of Skye są niekompletne bez delektowania się pięknem i bogactwem historii w Dunvegan Castle & Gardens. Wybudowany na skale, nad brzegiem Loch Dunvegan, Dunvegan Castle jest najstarszym nieprzerwanie zamieszkałym zamkiem w Szkocji… rodzinny dom Klanu MacLeod od ponad 800 lat! W zbiorach zamku znajduje się kilka wspaniałych obrazów olejnych, z który najsłynniejszym jest „Fairy Flag”. Legenda głosi, że ten tajny sztandar miał cudowne moce i kiedy powiewał w czasie walki, Klan MacLeod był niepokonany. Dziś turyści mogą wybrać się na spacer i rozkoszować pięknem ogrodów, można również popłynąć na wycieczkę łodzią na Loch Dunvegan, zobaczyć kolonię fok szarych.

Wracamy do bazy w Dornie, po drodze zajeżdżając do destylarni Talisker. Zakład prowadzony jest przez United Distillers and Vintners części koncernu Diageo i jest jednym z elementów kolekcji Classic Malts. Talisker jest m.in. jednym ze składników popularnej whisky mieszanej przez Johnnie Walker (stanowi dużą część zwłaszcza w piętnastoletniej Johnny Walker Green Label), a także likieru Drambuie. Talisker znana jest z wysokiej zawartości torfu i „słonawego” posmaku, wynikającego także ze stosunkowo dużej ilości fenolu w trunku. Z uwagi na nietypowy smak dla przeciętnego konsumenta whisky może być niesmaczna, choć dla koneserów stanowi rarytas (zwłaszcza specjalne edycje, butelkowane po 25 latach leżakowania)… o cenach nie piszemy… powodują vertigo bez spożycia. Na zwiedzanie, tym razem jest już za późno, zadowalamy się darmową degustacją, to taki gest na pocieszenie… no cóż, może w następnej destylarni będziemy mieli możliwość wejścia dalej… niż tylko do sklepu i degustatorni. Po pokonaniu 270km, wracamy do naszej bazy, na kemping w Dornie. Zadowalając się smakiem whisky Skye i walcząc z natrętnymi meszkami, spędzamy resztę wieczoru.

30.07.2014r

Ranek deszczowy i mglisty, jako dodatek specjalny… meszki atakują milionowa szarżą. W takich warunkach zbijamy naszą bazę namiotową… w tempie starych filmów z Charlie Chaplinem. Jedziemy wzdłuż Atlantyku, na płn.-zach. Szkocji. Kraina w kratkę, to i pogoda w kratkę, z przewagą tej mglistej, dżdżystej i powiewnej. Pierwszym, niezwykle interesującym miejscem na trasie, jest stary port rybacki Ullapool. Ładnie położony nad Loch Broom i ma wyjątkowe miejsce w dziejach Highlands. To właśnie stąd wielu Szkotów, wypłynęło szukać lepszego życia w Ameryce Północnej, Australii i Nowej Zelandii. Natomiast my, udajemy się raczej do świata sztuki, do Highland Stoneware, handmade pottery, czyli co artyści potrafią zrobić z ceramiki i jak ją ozdobić, by zawrzeć w niej, tylko i wyłącznie lokalne motywy.

Następnie docieramy do Durness , najbardziej wysuniętej na północ miejscowości na zachodnim brzegu tego regionu. Przepiękne piaszczyste i czyste plaże, pogoda zupełnie nie adekwatna do miejsca, wieje i leje, czasem zza chmur wyjrzy słońce, ale nie zostaje na długo, nieustępliwe, siwe chmury proponują coś w rodzaju szkwału, mglisty, obfity deszcz w połączeniu z wichurą. Dalej przemieszczamy się już tylko na wschód, północnym wybrzeżem Szkocji, objeżdżając zatoczki Loch Ericoll i Kyle of Tongue, aby pod wieczór dotrzeć do Thurso. Jeśli idzie o krajobrazy… co jakiś czas widoczne, gdyż opady przebiegają falowo… a my?… staramy się powkładać do pamięci jak najwięcej, choć utrudnia nam to aura, a i nasz aparat fotograficzny tak przemókł, że zaczyna odmawiać posługi.

Po dotarciu i po wielu perypetiach (wszystkie oferty noclegowe zajęte, uczynny właściciel B&B telefonicznie wyszukał nam wolne miejsce), udaje się wynająć nocleg dla naszej czwórki w B&B, gdzie do dyspozycji mamy dwuosobowy pokój z dostawką, który wykorzystujemy jako czwórka w cenie 88£ ze śniadaniem. Sympatyczni gospodarze, Michael&Kay Miller, witają już nas na ulicy – Claradene, 11 Duncan Streat, Thurso tel.(01847) 892356. Spostrzeżenie, które nas zadziwia dotyczy powtarzalności architektonicznej miast i miasteczek, opartej prawdopodobnie o jeden projekt budowlany, z niewielkimi tylko odstępstwami, to jakby za każdym razem przezywać „deja vu”.

31.07.2014r

Thurso – gospodarze rankiem przywitali nas szkockim śniadaniem, a miasto typowo szkocką pogodą – pochmurno, ołowiane chmury, na szczęście nie pada i jest 13ºC. Ruszamy od 9.30 na trasę w kierunku Inverness, Po dojeździe do wschodniego wybrzeża, ukazują się nam wspaniałe widoki. W Brora natrafiamy na kolejną destylarnię, tym razem marki Clynelish i wreszcie po trzech próbach dostajemy bilety, a wstęp już za 15min. Dodatkowo, we czwórkę, dostajemy osobistego przewodnika i zwiedzamy obiekty (wstęp i zwiedzanie 6£ od osoby, z degustacją 12£).

Oczywiście śledzimy cały proces technologiczny wyrobów, od mieszania jęczmiennego ziarna z wodą zawierającą elementy torfowego gruntu, gdyż właśnie z takich terenów jest pozyskiwana i chyba jest jednym ze znaczących elementów smaku i zapachu końcowego produktu. Później proces fermentacji i 8% surowiec poddawany jest dwukrotnej destylacji, aż do stężenia ok 70% gotowego destylatu. Tutaj też pozyskujemy informację iż produkty „Johny Walker” (dystrybutor Diageo), to miks whisky z 40 szkockich destylarni, a Clynelish Distillery, jest jednym z dostawców surowca, i aż 95% ich produkcji, przekazywane jest dla zaspokojenia tych potrzeb. Pozostałe 5% destylatu zostaje i leżakuje w magazynach, w odpowiednich dębowych beczkach, mieszane z wanilią i owocami, na co najmniej 14 lat. Po tym okresie, rozlewane jest do butelek i jako produkt końcowy trafia do degustacji i na półki, toteż po obejrzeniu wystawy, próbach i ustaleniu potrzeb, zakupujemy dużą butlę „Johny Walker” (70cl, 16,20£)…. do picia z coca-colą i ze szklanki oraz 14-letnią scotch whisky Clynelish (20cl, 12,5£)… do degustacji po kropelce. Ruszamy dalej i tuż za Brora, w miejscowości Golspie, podglądamy kolejny zamek, tym razem tylko z zewnątrz, gdyż jest już za późno na wewnętrzne zwiedzanie. Pod zamkiem Dunrobin, mnóstwo autokarów i turystów. Budowla niezwykle okazała, a jej dzieje sięgają średniowiecza. Do dziś można zobaczyć fragmenty budowli z tamtego okresu, a rezydencja w obecnym kształcie, to efekt rozbudowy z 1845r. Inspirację dla budowniczych stanowił m.in. architekt Viollet-le-Duc. Francuskie wpływy widoczne są także w ogrodach, które ukończono w 1850r. i do dziś przypominają klimat wersalskich zieleńców. Dojeżdżamy do Inverness i zamiast zwiedzania miasta, 2 godziny stoimy pod wiatą supermarketu „Aldi”, by przeczekać nawałnice deszczowe. Z braku perspektyw na poprawę, uciekamy z miasta w kierunku Perth. Po wjeździe w góry, nastąpiła zdecydowana poprawa pogody i jedziemy w słońcu, tylko niekiedy natrafiając na przelotny „shower”, podziwiając wspaniałe szkockie, surowe, acz piękne krajobrazy. Przed Pert w małej mieścinie Atholl Estates, podjeżdżamy pod zamek Blair Castle & Gardens. Jesteśmy jednak zbyt późno, by zwiedzić całość, zadowalamy się jedynie widokiem ogrodów i bryły zewnętrznej zamku (wstęp na ogrody 5.5£, pełne zwiedzanie 9,5£). Zamek położony jest w regionie Perthshire. Już w 1269 została wybudowana tu wieża, która istnieje do dziś. W średniowieczu budowlę odnowiono i rozbudowano do postaci zamku. Jest siedzibą rodu Murrayów, który dzierży tytuł księcia hrabstwa Atholl, pomimo iż obecny, jedenasty książę, mieszka w Republice Południowej Afryki. Wewnątrz posiadłości znajduje się muzeum, które oferuje zwiedzanie pomieszczeń zamku pełnych kolekcji broni, trofeów zwierząt, a także pamiątek związanych z rodem Murrayów. Do posiadłości należą ponadto duże tereny parkowe, a także zagrody dla jeleni i saren. Rosnąca w ogrodach zamku jodła olbrzymia, jest drugim co do wysokości drzewem w Wielkiej Brytanii (62,7 m). Właściciel zamku, jest posiadaczem jedynej w Europie prywatnej armii.

Pod wieczór docieramy do Perth, wynajmujemy pensjonat B&B za cenę 80£ dla naszej czwórki, jedyna uciążliwość… znów mamy trzy łóżka (Perth Strathcona Guesthouse, 45 Dunkeld Road, www.strathconahouse.co.uk ). Spotykamy młodych Polaków mieszkających w tym rejonie już kilka lat, więc o życiu emigrantów których jest tu aż 40tys. rodzin, mamy sporo informacji z pierwszej ręki… mówią, że w socjalistycznej Wielkiej Brytanii jest im lepiej niż w kapitalistycznej Polsce… hm… oj proletariat nam z kraju ucieka.

Jutro opuszczamy Szkocję.

… wpłynęłam na wilgotnego przestwór dywanu… blaszany koń nurza się w zieloność i jak łódka brodzi… wśród fali ostów i wrzosów, wśród polnych kwiatów powodzi… pomiędzy wijącymi się wężami rzek i strumyków… przemycam się, by celnie przydarzać się ściekającemu niebu… rozglądam się badawczo… co raz inaczej ma się dywan stary… niezgrabnie pomięty, dość poprzecierany, a w co wyższych partiach, zahacza o natrętne chmury, wtedy mgły leniwe zasiadają u góry… obsiany kamieniami i wełny dawcami… na brzegach potargany, włazi gdzieś do wody, ginie w chłodnej toni… a ja?… przerzucam swe odbicie w kolejnych kałużach… zdebetowanego słońca wypatruję żmudnie… mój bunt przeciw reglamentacji, zignorowała śliska paszcza nieba i szczerzy się do mnie zmywalną szarością… no cóż… o szarej godzinie, mogę pokusić się o myśli wytęczowane… i wyobrazić sobie rudowłosego Nessie, grającego na dudach w tartanie, na omszałym, zzieleniałym dywanie…

sco-map

01.08. 2014r

Śniadanie, tym razem w wersji uproszczonej i skromnej (paczkowana oferta najtańszych produktów Tesco). Ruszamy dalej na południe, pogoda fatalna, typowo angielska. Tam, gdzie jest to tylko możliwe, jedziemy podrzędnymi drogami i próbujemy coś po drodze zobaczyć i zwiedzać, jednak deszcz skutecznie to nam uniemożliwia. Przerwę w opadach wykorzystujemy na zwiedzenie kameralnego miasteczka Ambleside, już w Anglii w pięknym rejonie gór Furness Cumbria Mountains. Wspaniale położone nad brzegiem jeziora, wszędzie tłoczno i gwarno, mnóstwo turystów w tym urokliwym rejonie, świetna baza wypadowa w miejscowe góry i do parku narodowego Lake District N.P.(mnóstwo małych jezior, rozsianych po jego terenie).

Dojeżdżamy dzisiaj do Lancaster i tam po wielu perypetiach, udaje się zupełnie przypadkiem dostać pokoje w hotelu Royal Hotel&Latinos Tapas Bar, w cenie 65£ za pok 2os.(Lucy Street, Lancaster LA1 1YF, Alan Crookall tel. 07 88 9977543). Oferta noclegowa, jak na takie miasto, dość skromna, przecież jest pełnia sezonu, tak więc nie ma się co dziwić, że i ceny jak na polską kieszeń odjazdowe, w dostępnych obiektach sporo ponad 100£ za pok. 2os.

02.08.2014r

Lancaster… Historia miasta liczy ponad 1900 lat i sięga czasów, gdy Lancaster był osadą rzymską. W VII w. rozwinęło się tu płóciennictwo, meblarstwo i powroźnictwo. W 1937 r. Lancaster został przekształcony w duże miasto z centrum przemysłowym. Obecnie dominuje przemysł lekki (tekstylny, meblowy, chemiczny, budowlany). Miasto od wieków ma szereg powiązań z brytyjską monarchią. Ród Lancasterów jest spokrewniony z rodziną królewską, w Księstwie Lancashire znajdują się posiadłości królowej Elżbiety II, a ona sama posiada również tytuł księżnej Lancaster.

Już o 9.00 jesteśmy pod największą atrakcją tego miasta, czyli zamkiem. Według historyków, w miejscu, gdzie obecnie stoi zamek, pod koniec I wieku n.e. postawiono rzymski fort. Około roku 102 został on przebudowany i stał się już od tej daty kamienny. Był zasiedlony aż do początków piątego stulecia, gdy rzymianie opuścili Wyspy Brytyjskie. W XIIIw. wybudowano zamek przez normańskich władców tych ziem, który za czasów panowania Elżbiety I został powiększony. Budowla stała się słynna z faktu iż w 1612r. miał tam miejsce proces oskarżonych o czary. Chodziło o 12 osób (10 kobiet i 2 mężczyzn) z miejscowości Pendle Hill. Według oskarżenia, przyczynili się oni, używając czarów, do śmierci 10 osób. Proces 10 oskarżonych odbył się w dniach 18-19 sierpnia 1612, jedenasta osoba zmarła w więzieniu, a 12 była sądzona w Yorku. Z tych, którzy przeżyli i stanęli przed sądem, tylko jedna osoba została uniewinniona, reszta zginęła przez powieszenie. W zamku bardzo często odbywały się procesy osób oskarżonych o czary. Z tego względu Lancaster zyskało przydomek „miasto wisielców”. Od XVIII stulecia mieści się tutaj sąd królewski i wiezienie, które funkcjonowało do 1964r. Zwiedzać można tylko określony obszar, ale warto zainwestować 5 funtów i odbyć godzinną podróż po jego wnętrzu. Zwiedzanie odbywa się wraz z przewodnikiem, który opowiada różne ciekawe rzeczy odnośnie zamku i jego historii, my jako osobna grupa, zostaliśmy specjalnie potraktowani przez zabawną i uśmiechniętą panią, która w dość nieprzeciętny sposób objaśniała nam zdarzenia. Wewnątrz, wśród dekoracji możemy oglądać ponad 600 tarcz herbowych i narzędzia tortur sprzed ponad 2000 lat. Zwiedziliśmy prawdziwą salę sądową z XVIII-XIX wieku funkcjonującą do dzisiaj (wczoraj była w tym miejscu rozprawa) i dowiedzieliśmy się, jak to to wszystko wyglądało dawniej. Podsądnego dostarczano na rozprawę wąskim korytarzem i czekał on w zasadzie pod podłogą na wyrok, w tym czasie ławnicy udawali się do innego pomieszczenia na naradę. Pierwszy raz spotkaliśmy się z dość ciekawym reliktem dla winnych skazanych na katorgę, gdzie za pomocą „holdfast” (metalowy, mocno trzymający uchwyt)… identyfikowano „branding iron”, czyli oznakowywano metodą gorącego żelaza, wypalając na wewnętrznej stronie dłoni literę „M”, która oznaczała złoczyńcę,… wielka szkoda, że proces ten nie przetrwał do dziś… patrząc na czyjąś dłoń, wystawione świadectwo zła, mogłoby uchronić nas od ewentualnych kłopotów, tymczasem napiętnowany, każdego dnia borykałby się z karą i wstydem za popełnione czyny. Dla skazanych, jeszcze nie powieszonych, przewidziano ciężką pracę, 10 godz./h w tempie 96 kroków na minutę, a do tego surowo egzekwowana zasada absolutnej ciszy. Różnorodność stosowanych tortur… jest tak nieprzyjemna do opisywania, że ciężko uwierzyć „na słowo”, by człowiek człowiekowi… eh… barbarzyństwo. Dodatkowo, do zobaczenia są cele w jakich przetrzymywano skazanych lub oczekujących na proces, gdzie dopuszcza się możliwość posiedzenia w celi, przy zamkniętych drzwiach na klucz… co bez zastanowienia uczyniliśmy. Te kilka minut, wystarczyło… by puścić wodze fantazji i spróbować poczuć los ludzi żyjących kilka pokoleń wstecz, którzy do tego miejsca trafiali (świadomość, że to tylko na chwilę, że jesteśmy bezpieczni, nie włącza mechanizmów paniki i lęku… tak więc próba strachu zamieniona w żart). W małej celi, takiej 1,8×3,5 metra, siedziało na ogół dwóch skazanych, w ciemnościach, drzwi celi grube ze śladami drapania, skrobania itp, widać było wyraźne ślady paznokci, a działo się to jeszcze za czasów Cromwella. W dniu 25 marca 1865 Stephen Burke został powieszony za zabójstwo żony i była to ostatnia publiczna egzekucja w zamku.

Dalsza jazda, z powodu okropnej pogody, miała tego dnia charakter typowej „dojazdówki” do bazy w Rhayader, w Walii, gdzie pozostawiliśmy naszą Toyotę, na farmerskim kempingu Gigrin Farm. Na 100km przed celem, pogoda przeistoczyła się w typowo letnią aurę i spokojnie w słońcu przewialiśmy i przesuszyliśmy stroje motocyklowe, spakowaliśmy nasze motocykle na pakę auta i przygotowaliśmy się do powrotnej drogi do Polski. Motocyklowa przygoda po Irlandii i Szkocji zamknęła się w 3800km, przebytych na motocyklu w tempie dwóch tygodni.

3.08.2014r

Przejazd przez pagórkowatą Walię i docieramy do Londynu. Dzisiaj niedziela, ruch samochodowy w normie, ponadto strefa centrum dostępna dla ruchu. Robimy dwa wielkie koła po centrum, raz jedną, a raz drugą stroną Tamizy, od Parlamentu z Big Benem po Tower Bridge. Wszędzie dzikie tłumy turystów, zadowala nas fakt iż nie musimy przeciskać się pomiędzy nimi pieszo, tylko z auta spokojnie, bez tłoku pooglądać i porobić fotki.

Aby zwiedzić to miasto dokładnie, potrzeba specjalnego pobytu, by zajrzeć to tu, to tam, tymczasem cała operacja zajęła nam trzy godziny, łącznie z wielkim korkiem przy wyjeździe z miasta, przez zatłoczone przedmieścia. Docieramy już sprawnie do Dover i przeprawa do Calais 85£ za auto i 4os. (warto nabyć bilety przez internet, gdyż można trafić na ofertę 50£, tak jak płaciliśmy przy wjeździe na wyspy). Śpimy, już po przekroczeniu kanału La Manche po ok 100km, tuż pod granicą belgijską, na ogromnym parkingu obok stacji paliw, pierwszej od promu, jadąc cały czas autostradą (dla tych co jadą na resztkach paliwa z GB to cenna uwaga).

4.08.2014r

Dzisiejszy dzień postanowiliśmy przeznaczyć na zwiedzenie dwóch perełek Belgii, czyli Brugii (niderl. Brugge) oraz Brukseli.

Brugia to ważny port śródlądowy dostępny dla statków morskich, połączony kanałami z Ostendą i Zeebrugge nad Morzem Północnym oraz z Gandawą. Z powodu obfitości kanałów w historycznej części miasta, nazywane jest flamandzką Wenecją. Pierwsze fortyfikacje powstały po podboju przez Juliusza Cezara plemienia Menapii w I wieku przed Chrystusem, które miały chronić wybrzeże przed piratami. Frankowie przejęli ten obszar od starożytnych Rzymian około IV wieku. W IX wieku wikingowie najechali te ziemie, zmuszając panujących do wzmocnienia fortyfikacji. Brugia otrzymała prawa miejskie 27 lipca 1128 roku. Wtedy też zbudowane zostały nowe mury i kanały. Historyczne centrum Brugii znajduje się od 2000 roku na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

Brugia stanowi wyjątkowy przykład średniowiecznej zabudowy, która zachowała swoją historyczną strukturę, rozwijającą się przez stulecia, gdzie pierwotna zabudowa gotycka, jest częścią tożsamości miasta. Gdyby chcieć w skrócie powiedzieć, z czym kojarzy się miasto, należałoby powiedzieć… z piwem, czekoladkami, rowerami i kanałami… no i jeszcze koronkami. Mieliśmy wrażenie, że prawie w każdej kamienicy znajduje się sklepik z pamiątkami lub słodyczami. W ogóle sklepiki te wyglądają, jak te opisywane w swoich bajkach przez braci Grimm. Wybraliśmy się na pływanie kanałami (7,60€ za 30 minut), zakupiliśmy czekoladki, spróbowaliśmy piwa „Brugse Zot”, teraz już możemy jechać do Brukseli.

Bruksela (Broekzele oznacza „wieś na bagnach”)… miasto i stolica Belgii oraz Unii Europejskiej, położone w środkowej części kraju nad rzeką Senne. Bruksela jest siedzibą króla i parlamentu belgijskiego, a ponadto jest siedzibą instytucji Unii Europejskiej, NATO i Euroatomu. Ważny ośrodek handlowy, bankowo-finansowy i kulturalno-naukowy kraju. Zwiedzanie rozpoczynamy od Wielkiego Placu (Grand Place) będącego historycznym centrum miasta z kamienicami z XVIII. Tu znajduje się również okazały ratusz (Hotel de Ville) w stylu gotyckim ukończony w 1459 oraz Dom Króla (Maison du Roi) z XIX, w którym obecnie znajduje się Muzeum Miejskie (między innymi z ceramiką i wyrobami ze srebra). Nie zapominamy odwiedzić również posągu-fontanny, wykonanego przez Denisa-Adriena Debouvrie i umieszczonego w 1987 roku, nieopodal Grand Place w Brukseli, w małej uliczce Getrouwheidsgang. Figurka ta, jest potocznie nazywana Manneken Pis… posąg sikającego chłopca, który od XVIIw. jest symbolem Brukseli. Figura z XVw. wykonana początkowo w kamieniu, została skradziona, tak jak późniejsze jej wersje. Ostatecznie w 1619r. figurę wykonano z brązu. Legenda mówi, że w XIVw. Bruksela została zaatakowana i była oblegana. Najeźdźcy chcąc zdobyć miasto, zaplanowali iż podłożą materiały wybuchowe w murach miasta i dostaną się łatwo do środka. Jednak mały chłopiec imieniem Juliaanske, szpiegując agresorów, odkrył miejsce, gdzie zaraz miał nastąpić wybuch. Widząc co się dzieje, oddał mocz na palący się lont, czym uratował miasto. Figura, często ubierana jest w stroje ofiarowane przez stowarzyszenia kulturalne, rzemieślnicze, regiony oraz oficjalne delegacje państwowe (w czasie naszego pobytu, chłopiec był goły). Do czerwca 2007 Manneken Pis otrzymał 789 różnych strojów, które przechowywane są w Muzeum Miasta Brukseli. Po Pis-ie, przyszedł czas na tradycyjne gofry w przeróżnych wersjach (bardzo słodkie!).

Zwiedzanie miasta kończymy odwiedzeniem siedziby władz Unii Europejskiej i Atomium, zbudowanego z okazji Expo 1958, 103-metrowej wysokości model kryształu żelaza (powiększonego 150 miliardów razy). Składa się z 9 stalowych sfer o średnicy 18 m i łączących je 20 korytarzy, każdy o długości ok. 40 m. Na sam szczyt budowli można wyjechać windą. Z okien najwyższej sfery widać panoramę Brukseli, a także Mini Europę – kompozycję miniaturowych obiektów z najpiękniejszych miast w Europie, która znajduje się w pobliskim Bruparku. W innych znajdują się wystawy dotyczące mody, mebli i stylu życia lat 50. ubiegłego stulecia. Konstruktorem budowli jest Andre Waterkeyn. Znajduje się ona w Laeken, należącym do zespołu miejskiego Brukseli. Po wyjeździe z miasta komiksów, koronek i czekoladek, ale przede wszystkim… stolicy naszej Unii Europejskiej… gdzie rzesze urzędników i dyplomatów w nieskończonej ilości biurowców, podejmuje równie nieskończoną ilość… wątpliwych w zasadności decyzji… ale to już zupełnie inny komiks. A zaczęło się to od momentu zatwierdzenia Brukseli jako centrum Europy, aż do początku lat 90. minionego wieku, trwała praktycznie niczym niezakłócona zabudowa miasta. Najwięcej zmian w architekturze przyniosły lata 60. i 70. Dla branży budowlanej i wszelkiego pokroju inwestorów, był to okres największej prosperity. Budowano praktycznie byle gdzie i byle co, nie dbając o zachowanie unikalnego charakteru Brukseli. Kolejne biurowce wznoszone były ma atrakcyjnych terenach, niszczono y zabytkowe place, wyburzano budynki wzniesione w minionych epokach. A co na to wszystko Belgowie?… ich protesty, dla rosnących jak grzyby po deszczu kolejnych molochów unijnych… przygniótł plan „Przestrzeń Europy”… mieszkańcy przegrali z…wielką polityką.

Nieco przypadkowo (odczyt z GPS informował o naturalności miejsca) na nocleg zostajemy na kempingu dla naturystów, późna pora i brak alternatyw, poddaje nas atmosferze tego miejsca.

Niezapomniane wrażenia, kompleks kąpielowy niczym akwarium i ta swoboda w prezentacji pod prysznicem… jeszcze nigdy tak szybko się nie myłam.

5-6.08.2014r

Pokonujemy 1300km dystansu dzielącego nas od domu, nocleg na trasie ponownie u pana Józefa w Żarskiej Wsi 31a 59-900 Zgorzelec tel: 500 628 366. Następnego dnia wczesnym popołudniem powracamy do naszego domu.

Minęło 18dni podróży 3800km na moto, 3700 europejskiej „dojazdówki” Toyotą i 300km promami po morzach i kanałach wodnych.

Pozostało zrzucić sprzęty z paki naszej Toyoty, nieco się oprać, odpocząć i możemy startować do następnej podróży (Bałkany od 28 sierpnia).

eu-irl-sco-map