19.02.10

Ruszamy z Limy drogą nr.20 na pn./wsch. w kierunku Andów. Potworny smog, prawie całkowicie blokuje widoczność. Mijamy te nieciekawe okolice stolicy Peru i wcinamy się w górskie wąwozy, pnąc się mozolnie w górę w gąszczu setek ciężarówek i autobusów. W miasteczkach dochodzą do tego jeszcze dziesiątki trzykołowych pojazdów o nazwie Bajajo, wytwarzanych na bazie motocykla o poj. 150cm ³, importowanych z Indii. Ponownie przekraczamy Andy na sporej wysokości (4843m.n.p.m.), a tam już przy wspaniałej pogodzie stają przed nami boskie widoki. Po przekroczeniu Andów zjeżdżamy do miejscowości Tarma, nieco już zmęczeni i bardzo głodni. Szybki dzisiejszy wyjazd z poziomu morza na takie wysokości okupujemy jakąś dziwną sennością, pierwszy raz doznajemy takich oznak tzw. choroby wysokościowej. Choć przebywamy już w Peru ponad dwa tygodnie, to tu w Amazonii przeżywamy szok cenowy, jemy obiad w miejscowej restauracji za 5 soles, dwa razy pytamy kelnerki czy aby na pewno się nie pomyliła, wszystko wydaje się być prawidłowo. Znaleźliśmy się jakby w innym świecie, wspaniały klimat, cudowne świeże powietrze i te wspaniałe kolory, zieleń i kwiaty. Jedziemy dalej w głąb Amazonii do wioski Nijandaris za La Merced.

47_19-02_lima-lamerced

Im niżej tym bardziej wilgotno i gorąco, coraz bujniejsza tropikalna przyroda, gąszcz drzew i przeróżnej roślinności zarastający drogę i pobliskie bardzo strome zbocza górskie. Tym razem mamy konkretny cel podróży, mamy się tu spotkać z Mietkiem Sobczakiem, którego poznałem jeszcze podczas podróży motocyklowej wokół świata i który to w tamtym czasie prowadził motel w okolicy Grand Canionu w Arizonie. Pomimo, że tam na co dzień obcował z plemionami Indian Navajo, obecnie właśnie tu w peruwiańskiej Amazonii pośród Indian Ashaninka, zakupił sporą posesję i buduje klinikę leczenia alternatywnego ziołami wykorzystując w tym zakresie miejscową sztukę szamańską ( www.dzikimietek.com ). Trafiamy tam bez większego trudu i po ponad czterech latach ponowne spotkanie Polaków w świecie! Mietek mieszka tu z poślubioną niedawno Indianką o imieniu Vanessa, którą poznał podczas podróży po Amazonii w okolicach Iquitos oraz 15 miesięczną córeczką Marysią. Jego żona przeżyła tam przed laty niezwykłą traumę, podczas kąpieli w rzece wielka anakonda otarła się o jej ciało, a następnie pożarła na jej oczach jej piętnastoletnią siostrę

20.02.10

Dzisiejszy dzień, integrując się ze stylem bycia naszych gospodarzy rozpoczynamy od pobytu na miejscowym targu. Mietek dosiada swojego trzykołowego pojazdu, którym załatwia wszelkie potrzeby komunikacyjno- transportowe, trudno sobie wyobrazić dopóki się na własne oczy nie zobaczy, jak wiele można przewieźć tym pojazdem – norma to pięć osób i 300kg ładunku z czego połowa na dachu tego mini pojazdu napędzanego 150cm silniczkiem z motocykla. Do Toyoty tym razem pakuje się reszta czeladki i w drogę do La Merced. Miejscowy rozległy bazar to nie tylko miejsce do handlu, to również okazja do spotkań, wymiany zdań i przekazywanie sobie wszelakiej wiedzy, tu można na miejscu popróbować różnego rodzaju smakołyków, posilić się i niejednokrotnie uczestniczyć w życiu kulturalnym miejscowych Indian. Tu skupiamy uwagę na roślinach, warzywach i owocach, które widzimy pierwszy raz w życiu, a których to nie sposób poznać w tej gamie w Europie. Prosimy Mietka o stosowną wiedzę na ten temat, a on chętnie nam opowiada i zachęca do popróbowania. Na pierwszy ogień rzuca nas na głębokie wody, czyli mikstura ze świeżo obranej żywcem ze skóry żaby, rozerwanej na kawałki, która to po chwili ląduje w mikserze z leczniczą Maca, algami i innymi zdrowotnymi proszkami. Po pierwszej próbie, podejmujemy kolejne już mniej drastyczne. Zachwycamy się ogromną ilością odmian ziemniaków, najbardziej przypadły nam do gustu Camote, jakby marchewka i ziemniak w jednym. Wszędzie sprzedawane są liście coca i jak wszystko na targu, za niewielkie pieniądze.

Powracamy do domu, dziewczyny jadą Toyotą, a ja z Mietkiem wracam Bajajo, gdyż zaproponował mi jeszcze dodatkowe zakupy. Okazało się, że powrót do domu trwał dość długo, gdyż po drodze Mietek zabrał mnie na bardzo stary wiszący most, cmentarz oraz do fabryki cacao, kawy, dżemów i likierów, oczywiście nie dostępnych dla tubylców, gdyż wszystko przeznaczone jest na export. Po popróbowaniu tego wszystkiego wracamy nieco przesłodzeni i zasiadamy do obiadu, gdzie głównym składnikiem jest kaczka. Vanessa na deser podaje nam kolejno owoce które zakupiliśmy na targu tj. guanavana, anona, caimito, carambola, arasa, sapote i jeszcze wiele innych, a każdy ma tak wspaniały niepowtarzalny smak, że gdyby tylko żołądek miał większą moc przerobową, nie odeszlibyśmy od stołu. Następnie jedziemy do miejscowych Indian Ashaninka, a jest to największa rdzenna grupa ludności zamieszkująca Amazonię. Jakież jest nasze zaskoczenie, gdy do Toyoty pakuje się cała rodzina gospodarzy, co dało łączny wynik osiem osób, plus małpa! Daliśmy radę i poskładani jak scyzoryki jakoś ruszyliśmy w drogę, nic dziwnego w tutejszym świecie to normalka, to przecież Peru. Po spotkaniu z Indianami dalsza trasa prowadziła dalej na wschód, w głąb amazońskiego buszu, by dotrzeć do wodospadów Catarata Bayoz, jednego z wielu, które znajdują się w tym rejonie. Dzień kończymy wyjazdem do miejscowości Sam Ramon, gdzie w spartańskiej saunie ziołowej relaksujemy się po trudach dzisiejszego bardzo intensywnego w zdarzenia dnia.

21.02.10

Opuszczamy progi domu naszych gospodarzy i zmuszeni sytuacją jaką stwarza pora deszczowa powracamy do miejscowości Palca, aby po dalszych 10km skręcić na północ w kierunku Cerro de Pasco. Najpierw planowaliśmy przejazd na północ droga nr.5N do Puerto Bermudez i dalej do Puerto Inca, jednak w tym okresie jest ona nie przejezdna. Pokonujemy więc drogą nr.16A górzyste tereny Andów o nazwie Cordillera Huagaruncho, wyjeżdżając  na wys.4330m.n.p.m., aby następnie ponownie zjechać w tropikalne rejony Amazonii do miejscowości Huanuco. Tu przy miejscowym Plaza de Armas znajdujemy lokum w hotelu na dzisiejsza noc (35 soles pok.2os.) Nieciekawe duże miasto, uniwersytety,dyskoteki i kasyna gry, zgiełk, ruch i gwar.

48_21-02_lamerced_tocache

Był to dzień wspaniałych widoków i ciekawych doznań. Najciekawsze to, gdy uczestniczyliśmy w spotkaniach miejscowej ludności po niedzielnej mszy św. pod kościołami, można było bawić się, tańczyć i konsumować ciekawe potrawy i smakołyki, co też czyniliśmy. Za nami pozostało dzisiaj skrzyżowanie z drogą do Pucallpa, skąd można się dostać już tylko rzeką Rio Ucayali, dalej do Iquitos nad Amazonką i aby oddać skalę odległości powiem tylko, że matka Vanessy właśnie dziś  dotrze po tygodniu podróży wodno- lądowej, do swojej córki zamieszkałej obecnie w La Merced.

22.02.10

Ranek budzi nas hałasem, wydobywającym się z tętniącego życiem miasta. Po obejściu nieciekawego centrum ruszamy dalej na północ drogą nr 16A w kierunku Tingo Maria. Tu wtrącę nieco o stanie tutejszych dróg, katastrofa! Wolałem argentyńskie i chilijskie szutry niż połamane strzępy niegdysiejszego asfaltu i niezliczoną ilość dziur o ostrych krawędziach, totalna wyrypa, nasza Toyota cierpi i tylko cichymi piskami daje nam do zrozumienia jak jej ciężko! Już przed Tingo Maria, podczas wielu kontroli policyjnych dowiadujemy się, że poruszamy się w najniebezpieczniejszym rejonie Peru, znajdujemy się bowiem w dżungli, w dolinie Huallaga, w miejscu gdzie do dziś sięgają macki i wpływy karteli narkotykowych.

Jedziemy dalej na północ po najbardziej na wschód wysuniętej drodze w Peru, oznaczonej nr.5N. Jadąc od Limy na całej trasie nie spotkaliśmy jak do tej pory żadnego turysty i jakby jesteśmy tu postrzegani jako niezwykłe zjawisko, serdecznie witani i pozdrawiani. Nawet policjanci na posterunkach kontrolnych wyciągając ręce w serdecznym uścisku, witają, a następnie  nawet nie sprawdzając dokumentów informują o zagrożeniach. Właśnie  na jednej z takich kontroli radzą, abyśmy już przed zmrokiem zatrzymali się na nocleg i dalszą jazdę do Tarapoto kontynuowali dopiero jutro, co też czynimy i już o 18.00 zatrzymujemy się w miejscowości Tocache, gdzie po zmroku nie należy wychodzić na ulice, a miasteczko chronią jednostki urzędu miasta, policji i wojska. Policjanci z giwerami, a pod posterunkiem auta pancerne i metalowe zapory przeciwogniowe, wygląda to nadzwyczaj ciekawie??!!. Wynajmujemy pokój w hotelu z garażem za jedyne 40soles i czekamy do jutra degustując miejscowe wina.

49_22-02_huanuco_tocache

23.02.10

Tym razem noc spokojna, tylko z powodu braku klimatyzacji w tym tropikalnym powietrzu, nieco lepko i gorąco. Jesteśmy od rana mocno podekscytowani, ponieważ przeglądając drugi nasz przewodnik z firmy Pascal dowiedzieliśmy się że, cytuję:”przejazd tą drogą należy sobie wybić z głowy!”. No cóż,​ odwrotu już nie ma , jedziemy dalej na północ tą amazońską drogą nr.5N i już na rogatkach miasta ponowna kontrola policyjna i wiele pytań, skąd?, po co?, dlaczego? Odpowiadamy, że tak prowadzi nasza trasa i jedziemy tu kontynuując podróż wokół świata. Pouczeni o zagrożeniu, dostając policyjne błogosławieństwo na drogę, ruszamy! Stan gruntowej nawierzchni jest makabryczny, dziura na dziurze, błoto, pozarywane mostki, przejazdy wpław przez rzeki, nie wiadomo jak jechać, przecież nie można poruszać się 10 na godz. na dystansie 320km. Wybieramy trudniejszą wersję i po tych wybojach zasuwamy z prędkością dochodzącą do 40km/h. Auto po wpadnięciu w serię dziur staje niejednokrotnie w poprzek drogi. Nagle za zakrętem jakiś dziwny posterunek, niby z flagą peruwiańską powiewającą nad  domkiem zbudowanym z bambusa i pokrytym liśćmi z palmy, ale niby policjanci z giwerami nie wyglądają jak prawdziwi policjanci. W budce akumulator podłączony do krótkofalówek. Zatrzymują nas, więc przystajemy. Jakież jest nasze zaskoczenie, gdy nie pytając o nic, żądają pieniędzy. Udajemy, że nie rozumiemy, po czym pada propozycja zapłaty w polskim rozumieniu „co łaska”, tak więc płacimy 5 soles, za brak użycia broni i   naładowani do pełna adrenaliną ruszamy, wyobrażając sobie co będzie dalej, a dalej to były jedynie wspaniałe widoki, cudowne wioski amazońskie, serdeczni ludzie i totalna wyrypa na tych glinianych, wymytych przez deszcze, biegnących w buszu dróżkach, bo drogami ich nie można absolutnie nazwać. Cały czas poruszamy się w dolinie potężnej rzeki Rio Huallaga, która finalnie toczy swe wody do Amazonki.

Po siedmiu godzinach docieramy do Tarapoto, zmęczeni drogą i tropikalnym klimatem. Wynajmujemy pokój z klimatyzacją w hotelu obok Plaza de Armas ( 80soles pok.2os.) i rozkoszujemy się kulinariami tego regionu. Tym razem kelner zaskakuje nas nowymi smakami, podając nam gotowaną yuca z sosami aji cacana, charaqita, aji hucatay. Następnie na stół wjechał tutejszy trunek sporządzony z regionalnych składników o nazwie CPM czyli Como la Puta Mare i nie będziemy tego tłumaczyć, nie wypada! W sałatce znajdujemy coś czego jeszcze nie było w naszym dotychczasowym menu, czyli palmito, palta i chonto. Tyle niezwykłych potraw, owoców i warzyw poznaliśmy podczas ostatnich czterech dni, że nie sposób tego wymienić i przekazać wiedzy na ten temat. Dopiero dziś miałam okazję zaparzyć zioła które polecił mi Mietek a sporządzili Indiańscy szamani. Ziołami leczy się tu wszystkie choroby, nawet nowotwory, czego najlepszym przykładem jest Mietek, ponieważ w USA z powodu rozległego nowotworu, był już przypadkiem terminalnym, a teraz zbudował klinikę i chce pomagać innym, stąd też wielu europejczyków przyjeżdża się tutaj uzdrowić. Ja po wypadku, który miał miejsce w Rumunii, we wrześniu ubiegłego roku, dostałam zalecenia pić Manajupę, Hercampuri, Chancapiedrę, maca i Varisan. To zioła na wątrobę, układ odpornościowy ,nerki i ogólnie silnie wzmacniające. Tu nie używa się tabletek. Tu leczeniem zarządza szaman. Pomimo brudu i trudu życia, ludzie są tutaj zdrowi i dożywają starości w formie godnej pozazdroszczenia. Na koniec dodam, iż nikt tutaj nie ma pojęcia co znaczy słowo stres a co za tym idzie, czas nie znaczy tutaj- pieniądz i nikt nie nosi zegarka.

50_23-02_tocache-tarapoto_0

24.02.10

Z Tarapoto podążamy nadal drogą nr 5N, już asfaltową, przez Moyobambę na północny zachód. Jedziemy dość monotonną trasą, dodatkowo jak to podczas pory deszczowej, mocno pada, a jak nie pada, to jest mgliście i mnóstwo osuwisk ziemi. Przejazd górzystymi terenami w tym okresie okupuje wieloma objazdami, niejednokrotnie musimy oczekiwać na uprzątnięcie zawalisk i lawin błotnych lub uzupełnienie drogi po osuwiskach, czyli zapadnięciu się drogi nawet o parę metrów. Bardzo często ruch odbywa się wahadłowo, a czas oczekiwania na przejazd dochodzi nawet do dwóch godzin, co właśnie nam się przytrafiło dzisiaj przed miejscowością Bagua Grande. Dlatego też, po przejechaniu niespełna 300km, już po zmroku w tym miasteczku zatrzymujemy się na nocleg. Z powodu warunków pogodowych, nie można obecnie nic zaplanować, gdyż nie wiemy co przydarzy się w czasie jazdy. Nadmienić należy, iż drogi są mocno zniszczone ruchami tektonicznymi, gdyż poruszamy się w rejonie mocno aktywnym sejsmicznie, praktycznie na super drodze napotykamy co rusz  na jakieś poważne przeszkody, mocno spowalniające tempo przejazdu, do tego dochodzi mnóstwo zakrętów i czasem uzyskanie przeciętnej przejazdu ponad 25km/h jest niemożliwe. Dzisiejszy dystans jechaliśmy ponad 10godzin.

51_24-03_tarapoto-baguagrande

Jeszcze trochę o środkach transportu, czyli to co wielokrotnie prezentujemy na fotkach. Pomiędzy miastami ludzie przemieszczają się po prostu czym się da, natomiast w samych miastach poruszamy się w gąszczu trzykołowych pojazdów o nazwie – Motokar, w przeważającej części wykonanych na bazie motocykla Honda 150 cm³. O skali zjawiska niech świadczy fakt, że np. w Tarapoto i Mojabambie, funkcjonuje w każdym z tych miast  ponad trzy tysiące sztuk takich pojazdów. Bez użycia jakichkolwiek innych środków transportu, typu taxi, minibusy, czy autobusy miejskie, wspaniale rozwiązują sytuację komunikacyjną tych miast. Jedyna uciążliwość to niezwykły tłok na drogach spowodowany ruchem tych, jak je nazywamy ”pierdzi kółek”.

25.02.10

To już ostatni, 21 dzień  podróży w którym to przemierzamy Peru. Jadąc nadal drogą nr.5N przez Jaen, która później przechodzi już w gruntowy, błotnisty i mocno sfatygowany trakt prowadzący przez tropikalną dżunglę, docieramy do San Ignacio, a następnie do granicy z Ekwadorem za małą osadą Namballe, ustanowionej na rzece Rio Canchis, gdzie po podpisaniu traktatu w Rio de Janeiro w 1998r. zakończono spór graniczny, który jeszcze w 1995r był otwartym konfliktem zbrojnym pomiędzy Peru a Ekwadorem. Obecnie uruchomiono tu przejście graniczne na nowo wybudowanym moście o nazwie ”Puente Internacional Integracion”. Cóż z tego skoro praktycznie nie istnieją do niego drogi dojazdowe i to po obu stronach. Szlabany pozamykane na kłódki, a z ilości odpraw które widzimy jako dokumentację wpiętą do skromnego segregatora, to w tym roku może przekroczyło tędy granice kilkanaście pojazdów. Po stronie ekwadorskiej zamknięty szlaban wykorzystują dzieci jako „siatkę” do gry w piłkę, a my z pobliskiego boiska do siatkówki musimy ściągać pograniczników i celników, aby nas odprawili. Niestety mamy i tak pecha, bo kiedy odczekaliśmy czas do zakończenia meczu to po stronie ekwadorskiej zabrakło prądu i nie można wypisać dokumentów celnych na naszą Toyotę. Kiedy włączą prąd nikt nie wie, pojawia się ponownie znane nam już z odprawy naszego auta w Buenos Aires słowo”maniana”, czyli może dopiero jutro. Celnik jednak próbuje coś zaradzić i proponuje abyśmy poszli na peruwiańską stronę do tamtejszych celników i na ich komputerze poprzez internet sporządzili odpowiedni dokument, okazuje się jednak, że tam komputer jest niesprawny i z całej eskapady nici! Wracamy , na szczęście po paru minutach pojawia się prąd i zaczyna się sporządzanie dokumentu. Spoceni, brudni i półnadzy celnicy zaczynają działać. Wygląda to mniej więcej tak, jakby jeden umiał czytać, drugi pisać, a trzeci miał kiedyś coś wspólnego z obsługą komputera, lub tylko go widział. Tragedia, dwie godziny mozolnie jednym palcem wystukują odpowiednie literki i cyferki, medytując, czytając instrukcje i podpierając się poprzednimi dokumentami z odprawy Niemców i Francuzów. Największy problem to brak nr. silnika w naszym dowodzie rejestracyjnym, na tamtych odprawach wpisano w to miejsce powtórnie nr podwozia, a teraz ci celnicy nie wiedzą, co z tym fantem zrobić. Po jakimś telefonie do wyższych władz wpisano w końcu brak nr. Nadeszła wielka chwila wydrukowania tych wypocin, posiadanie trzech drukarek okazało się zgubne, nie mieli wiedzy która to odpowiedzialna jest za druk. Po dedukcji i wsparciu kolejnego celnika, który to właśnie się przebudził, udało się. Jesteśmy tak szczęśliwi jak nigdy w życiu, ale tylko na dwie minuty, bo okazało się, iż tekst wpisany został z poważnymi błędami. Wszystko wraca do początku, ponowne poprawianie  błędów. Drukując wielokrotnie dokument, już po zmroku mocno podekscytowani, nie powiemy „wkurzeni” wyjeżdżamy z granicy.

52_25-02_baguagrande_zumba

Pierwsze 30km to nawet nie droga nr 39 prowadząca do miasta Loja, to zarośnięta chaszczami ścieżynka, wąziutka i w wielu miejscach pozarywana, jechać tędy w górzystym terenie nocą, to istny horror. Teraz już wiemy dlaczego pogranicznicy przekazali wiadomość ze przejazd zajmie nam około 8 godzin, a z mapy wynika, że jest to tylko 150km. Po dwóch godzinach docieramy do pierwszej osady o nazwie Zumba w której na szczęście jest skromny hotel i za 15$ wynajmujemy pokój. W Ekwadorze funkcjonującą walutą jest dolar USA i jedynie istnieją ichniejsze drobne, jako monety.

peru-ekw

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>