21-Przez Rumunię w Alpy
Ktoś zapyta… dlaczego znów Rumunia? Jakie powody, potrzeby, czy też konieczności wiodą nas kolejny raz w ten zakątek? Otóż odpowiedź jest banalnie prosta… to zabranie się do świata, w którym można zażywać normalności (jakakolwiek jest jej obecna definicja i nie jest dozowana jak lekarstwo ), to zaplątanie się w ciszę (w jej asyście, można wręcz w refleksjach zatonąć), to wreszcie skok w stronę spokojnego rozwoju, braku konfliktów i przyjaznych ludzi (absolutna wolność w kwestii problemów z którymi boryka się obecnie Unia Europejska i wiele innych krajów). Reasumując… plan ponownego motocyklowego wyjazdu do Rumunii, kwitł w naszych głowach już od roku i wreszcie na początku wakacji przyszedł czas, aby go zrealizować. Ponieważ jadący z nami koledzy, nigdy tam nie byli i wszystko dla nich jest nowe, postanowiłem trasę powrotną do kraju poprowadzić poprzez kraje byłej Jugosławii w Alpy Julijskie.
I tak, w piątkowy wieczór, 8 lipca nastawiło spotkanie całej grupy w Międzyrzeczu Górnym w naszej „Chałupie na Górce”. Jadą z nami Grześ na Yamaha „Fazer”, Basia z Przemkiem na Hondzie „Pan European”, ich znajomi Jola i Krzysiek na Suzuki „Hayabusa” i Andrzej na Triumfie „Tiger” ( to z nim byliśmy ostatnio na Białorusi). Różnorodność sprzętów ogromna, zobaczymy jak poradzą sobie maszyny, gdyż będą kiepskie drogi, choć w zasadzie, całą trasę liczącą 4tys. km zamierzam poprowadzić po asfalcie. Oczywiście jeśli spotkanie… to biesiada, tym razem na łonie natury przy ognisku, pieczonych kiełbaskach i odrobinie wód rozweselających.
9 lipiec – sobota
Pierwszy dzień potraktowaliśmy jako typową „dojazdówkę”, jednak trasę z Bielska-Białej przygotowałem tak, aby zahaczała o ciekawe miejsca Polski i Słowacji. I tak przez Korbielów, Jabłonków, dotarliśmy do Nowego Targu i dalej przez Jurgów, malowniczą trasą prowadzącą wschodnim skrajem Tatr, a później tzw. „Historicką Cestą”, przez Keżmarok, Spiską N.Ves, Krompachy aż do Koszyc. Pogoda na trasie dopisała i tylko w rejonie Koszyc nieco pokropiło.
Granicę z Węgrami przekroczyliśmy w Satoraljaujhely i przez Kisvarda, Mateszalka, późnym wieczorem, pokonując 460km, dotarliśmy do wioski Turistvandi, położonej nad rzeką Tiszą, gdzie w kompleksie Vizimalom Kemping-Penzioes mieliśmy zarezerwowany nocleg (4944 Turistvandi, Malom u.3 tel: +36302899808 Węgry – 15€ od os. + 4€ za śniadanie).
10 lipiec – niedziela
Rano, startujemy w kierunku granicy z Rumunią, na przejście tuż przed Satu Mare. Rumunia nie jest w strefie Schengen, więc musimy okazać dowody osobiste, ale odprawa trwa króciutko i po 15min. jedziemy dalej. Obecny pobyt w Rumunii, zaczynamy od rejonu Marmaroszu… Dlaczego?… bo już wcześniej, urzekła nas ta niezwykła kraina, to potrzeba zobaczenia jej kolejny raz, to jest to co wciąga, jak wiele innych spektakularnych bądź zwyczajnie sielankowych miejsc. Większość z nas, jest tak zagoniona codziennością, że zapomina od czasu do czasu się zatrzymać, bo przecież wyścig trwa, a z kręgu wypaść nie jest wskazane, bo powrót może być już niemożliwy. Walka z własnym istnieniem, narzuconymi potrzebami, często brakiem umiaru w logowaniu się do nowoczesnych technologii… zabiera czas… zbyt często rozdajemy siebie, wszyscy otrzymują małą część… lecz ta inwestycja się nie zwróci… czas nie poczeka… choć tutaj zdaje się, że przesuwa się nieco wolniej, a w wielu miejscach mamy wrażenie, że nawet się zatrzymał. Zachwycają malownicze krajobrazy, soczysta zieleń, w każdej wiosce kwitnące różnego typu kwiaty, monumentalne, rzeźbione bramy szeklerskie, zabytkowe cerkwie drewniane. Przejeżdżamy przez Satu Mare i dalej jadąc na wschód, kierujemy się drogą nr 19 do miejscowości Sapanta. To już kolejny raz odwiedzamy specyficzny cmentarz „Cimitirul Vesel” (wstęp od os. 10 lei (10 zł) + 5 lei za fotografowanie) -1 lej rumuński (RON) = 100 bani. Cmentarz zlokalizowany wokół cerkwi wraz z kompleksem kilku innych cerkwi w 1999 r., został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. O wyjątkowości cmentarza w skali Europy stanowią unikalne kolorowe, drewniane nagrobki, na których wyrzeźbione są scenki z życia pochowanych tam mieszkańców wioski, często opatrzone dowcipnymi wierszykami mówiącymi o zmarłych lub przyczynach, z powodu których rozstali się z życiem. Cmentarz zaczął przyjmować obecny wygląd w 1935 roku, kiedy to Stan Ioan Patras, miejscowy cieśla, który pełnił funkcję lokalnego Leonarda da Vinci, bo był rzeźbiarzem, poetą i malarzem z zamiłowania, po raz pierwszy wykonał „wesołe” epitafium… a przecież najpierw rzeźbił domy, krokwie dachów, bramy, drzwi kościołów, sprzęty gospodarstwa domowego. I choć dobrze mu szło, któregoś dnia przestał. Znudził się? Dojrzał? A może po prostu, widząc starzejące się lokalne społeczeństwo, zaczął myśleć o własnej nieuchronnej śmierci i wtedy wpadł na pomysł, żeby jak najmniej boleśnie przyjąć ją do wiadomości? I tak od krzyża do krzyża, od zmarłego do zmarłego nadał lokalnemu przycerkiewnemu cmentarzowi w centrum wsi… zupełnie nowe życie, rzeźbiąc kolorowe nagrobki od roku 1935 aż do 1977 – roku swojej śmierci. Cmentarz w Sapancie zaprzecza zasadzie żałoby, a niemal każdy jego „lokator” przed śmiercią zdążył na różne sposoby podkreślić: „Nie płaczcie po mnie, bo nie tego od was oczekuję”. Zdobny w motywy roślinne, rozety i scenki rodzajowe styl nieżyjącego już cieśli obowiązuje w Sapancie do dziś. Bez powagi, smutku, melancholii, bez szarości i osowiałego lastriko. Bez Chrystusowego cierpienia, cierni, bólu. Zmarłych źle się nie wspomina? A jeśliby tak napisać w epitafium, że ktoś cały swój żywot przepił, niezły z niego był ladaco, nie kochał żony, a ona zdradzała go z sąsiadem zza płota? Takie historie to tylko w Sapancie… bo tu hipokryzja nie istnieje. .. bo niby dlaczego zmarły ma być lepszy od siebie żywego? Był, jaki był. I kropka. A śmierć? To brama do kolejnego życia, kto wie, może lepszego, kto wie, może z szansą na ekspiację?… powiadają autochtoni.
Tak więc co widzimy?… misternie rzeźbione, kolorowe ikonki postaci jadących na motocyklach, tancerzy, prządek przy kołowrotkach, młynarzy, leśników, górników, kucharek w tradycyjnych strojach piekących ciasta, pasterzy na górskich łąkach, miejscowych dewotek. Robienie na drutach, tkanie kilimów, rąbanie drewna. Wesoły cmentarz jest także, a może przede wszystkim, swoistą kroniką życia i śmierci lokalnego społeczeństwa (ten się utopił, tamta wpadła pod rozpędzone auto, a tę raził piorun, ktoś skoczył pod pociąg albo strzelił do wroga lub umarł w samotności, bo dzieci odeszły). Zmarli na koniec swojej doczesności zwierzają się tym, którzy zostali, ze swoich wad, pojmowania sensu życia, wyrzutów sumienia, pragnienia uczucia, skłonności do słabości, lęku przed miłością. Każdy grób to indywidualna spowiedź. A żarty z ludzkich słabości jakoś nikogo nie przygnębiają. Wszystko autentyczne i szczere. Może jakieś przykłady?… dlaczegóż nie:
„Tutaj ja spoczywam/ Pop Toader się nazywam/ Na klarnecie ja grałem i palinkę popijałem, o tym ja tylko myślałem, gdy po tej ziemi stąpałem/ Miałem też swoje smutki, żywot mej żony był krótki/ Ludziom wesoło śpiewałem, sam sobie w kącie płakałem”.
„Od najmłodszych lat sierotą zostałam/ bez mamy się wychowałam/ Przędłam i tkałam, pomocy nie miałam/ sama wszystko robiłam i w domu, i na zewnątrz/ ponieważ mąż mi zmarł, przez wiele lat wdową byłam/ Umierając, dziękowałam swoim dzieciom za dobrą opiekę i za to, że życie zostawiam w wieku 87 lat”.
„Byłem policjantem/ Tu i w Braszowie/ /Ion Stan się nazywam/ Teraz was pozdrawiam i salutuję/ bo już się więcej nie zobaczymy/ Świat opuściłem w 68. roku życia”.
„Dmimitr Puiului mnie nazywano/ U cioci mej wesoło minęło me dzieciństwo/ Ona swych dzieci nie miała i mnie wychowała/ Mnie wychowała, mnie wyuczyła i ożeniła/ Szkołę o profilu komercyjnym ukończyłem/ Nauczyłem się, jak nalewać ludziom do pucharów/ Temu, co pijany był, więcej nie nalewałem/ Tego, co znał swój umiar, chętnie częstowałem”.
Kontynuatorem cmentarnego dzieła S.I. Patrasa, był Dumitru Pop Tincu, który umarł w zeszłym roku. Kto jest jego następcą ?… tego niestety nie ustaliliśmy. Społeczność wioski bardzo pilnuje, by nikt inny prócz autochtonów nie był tu chowany… bo co by było, gdyby przypadkiem jakiś smutas się trafił? Święta Zmarłych w Sapancie się nie obchodzi, ale nie znaczy to, że nie wspomina się tych, którzy odeszli. Każda rodzina wybiera sobie jeden dzień w roku, aby uczcić pamięć zmarłego, np. jego urodziny i zbiera się w cerkwi na nabożeństwie, zabierając z domu kutię i wino, z którymi po mszy wędruje prosto na cmentarz, a tam wśród uśmiechów, półuśmiechów i śmiechów dzieli się „święconką”… z żywymi i umarłymi. „Cimitirul Vesel” z prawie 900 nagrobkami, jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych Rumunii. Najdziwniejszy zabytek?… etnograficzny cud?… nie w tym rzecz… wesołe podejście do śmierci bierze się z przeszłości, z czasów, gdy wojownicy przed wielką bitwą kultywowali rytuał wykpiwania i „ośmieszania” śmierci. W ten prosty sposób oczyszczali swoje dusze i umysł z lęku przed walką, czy też śmiercią.
Po wyjeździe z cmentarza na główna szosę w prawo, po 300m warto zboczyć do oddalonego o 1,5km monastyru Sapanta-Peri, który rzekomo jest najwyższym drewnianym kościołem na świecie, wieża ma aż 78 metrów wysokości. Jestem w tym miejscu kolejny raz, od 2003r. kiedy rozpoczynano budowę, teraz cały obiekt przyjmuje wygląd klasztornego kompleksu.
Następnie jadąc dalej na wschód, docieramy do następnego zespołu klasztornego „Manastirea Barsana”. Znaleźliśmy się w następnym niezwykłym miejscu. Barsana to duża wioska w dolinie Izy, ale to również rasa owiec o długim i gęstym runie. Prawdopodobnie mieszkańcy Barsany żyli z hodowli tych zwierząt, więc może to stąd wzięła się nazwa ich wioski. Niewykluczone też, że było na odwrót i to rasę owiec nazwano mianem miejscowości gdzie była tak popularna, zaś miejscowość od nazwiska jej właściciela. Jak było dokładnie, tego nie wiemy, wiemy natomiast, że nazwa Barsana była używana już w średniowieczu, kiedy wioska należała do kniazia Stanisława, syna Stana Barsana, o czym dowiadujemy się z XIV-wiecznych dokumentów. Prawdopodobnie właśnie wtedy powstał tu prawosławny klasztor, który istniał aż do XVIII w., gdy wieś przystąpiła do Unii Brzeskiej. Dziś wioska liczy sobie około 6tys. mieszkańców1 i jest bardzo chętnie odwiedzana przez pielgrzymów i turystów, których przyciąga tu mały stary kościółek i nowy, okazały, ale zbudowany w dawnym stylu piękny klasztor. Charakterystyczne, strzeliste cerkwie. Wysokie dachy kryte kilkoma warstwami gontu. Zachwycają niezwykle wysokie wieże, które wznoszą się ku niebu, a wieża głównej świątyni, czyli cerkwi Dwunastu Apostołów ma 56 metrów wysokości i podobno przy jej budowie nie użyto ani jednego gwoździa. Na przeciwko cerkwi stoi piękna, przykryta dość oryginalnym, pofalowanym dachem, altana osłaniająca studnię. Dalej zobaczymy zabudowania mieszkalne i gospodarcze, a między nimi wyłożone kamieniem alejki i mnóstwo kwiatów. Na terenie klasztoru urządzono również bardzo ciekawe muzeum etnograficzne. Na trzech kondygnacjach, w bardzo przyjemnych, drewnianych wnętrzach, możemy podziwiać stare ikony, dawne stroje i narzędzia. Koniecznie trzeba do muzeum zajrzeć. Opłata za wstęp jest symboliczna.
Jedziemy dalej… przemieszczamy się drogą nr 18 przez góry „Muntii Rodna” i „Parcul National Rodna”, gdzie przekraczamy przełęcz „Prislop” (1416 m n.p.m.). Widoki bajkowe, natomiast droga mocno zrujnowana. Zjeżdżamy w doliny już po stronie Rumuńskiej Bukowiny (Bukowina mieści się obecnie na terenie Ukrainy i Rumunii) i na 20km przed Varta Dornei w Ciocanesti w kompleksie „Pensiunea Demelza si camping”, pozostajemy nocleg (80 lei od 2 os. w domku, 100 lei od 2os. w pensjonacie). W pokoju stoi telewizor, co nigdy nie wzbudza u nas zainteresowania, lecz dziś powoduje, że mamy możliwość oglądnąć finały Piłkarskich Mistrzostw Europy, co prawda w języku niemieckim, ale tłumaczenia dokonujemy sami, im dłużej trwa mecz, im więcej toastów, tym bardziej angażujemy się w interpretację zdarzeń… a skoro my nie śpimy… reszta gości niechcący uczestniczy w meczu. Dzisiejszy dystans to 330km w przepięknej, rześkiej jak na warunki rumuńskie pogodzie – słońce, 25ºC.
11 lipiec – poniedziałek
W niezwykłym pięknie otaczających nas bukowińskich krajobrazów i krystalicznej, słonecznej pogodzie powydziwiamy miejscową architekturę drewnianych domków i monastyrów. Po dotarciu drogą nr 17 do Vatra Dornei, jedziemy dalej drogą 17 b przez Cozanesti do Chiril i tam skręcamy na północ w nowo wyremontowaną i udostępnioną do przejazdu drogę „Transrarau”. Wcześniej, droga ta była pełna dziur i bardzo wąska, ale w 2014 r. została poszerzona i wyasfaltowana. Przecina masyw Rarau i jest jedną z rumuńskich dróg poprowadzonych na dużych wysokościach. Droga o nr DJ175B ma 26 km długości i łączy wioskę Chiril (po stronie południowej) oraz Pojorata (po stronie północnej) wspinając się na wysokość 1.400 m n.p.m. Po kilku kilometrach zbaczamy z trasy i docieramy do „Manastirea Rarau”, założonego przez księcia Petru Rares w 1538 r. Piękne i spokojne miejsce ze wspaniałymi widokami na góry Rarau.
Wracamy na trasę, wspinamy się na przełęcz i zaglądamy do powstającego kompleksu Alpin. Kawa i dalej w drogę, zjeżdżamy w dolinę, docieramy do głównej trasy nr 17 i jedziemy do miejscowości Voronet. Znajduje się tu monastyr obronny „Sfanta Manastire Voronet” (wstęp 5 lei od os. + fotografowanie 10 lei). Zatrzymujemy się na parkingu… stąd do monastyru Voronet jest jakieś 300 metrów… trasę wyznaczają stragany… za wysokimi murami położona jest cerkiew św. Jerzego Męczennika… wzniesiona ponad 500 lat temu… zbudowana w szybkim tempie, w niecałe cztery miesiące… jej fundatorem był hospodar Stefan Wielki… tereny te były ciągle nękane przez Turków… wg legendy podczas jednego z najazdów, hospodar Stefan przyszedł do tutejszej pustelni z prośbą o radę w jaki sposób przeciwstawić się najeźdźcom… pustelnik Daniło ponoć zatrzymał Turków… w jaki sposób? tego nie wiadomo… najważniejsze, że hospodar w podzięce ufundował cerkiew św. Jerzego. Malowidła wewnętrzne cerkwi powstawały stopniowo (najstarsze, w nawie, pochodzą z końca XV w.). Malowidła zewnętrzne, w których dominujący jest kolor błękitny nazywany niekiedy „błękitem z Voronet”, pochodzą z roku 1547, najbardziej znanym z nich jest uznawana za najcenniejszy fresk malowanych cerkwi Bukowiny… scena Sądu Ostatecznego, wypełniająca zachodnią elewację świątyni. Natomiast u góry aniołowie zwijają znaki zodiaku, co symbolizuje śmierć czasu. Pośrodku widać ludzi czekających na sąd. Po lewej św. Paweł prowadzi wiernych, a po prawej Mojżesz wskazuje drogę niewiernym. Cerkiew monastyru wraz z innymi malowanymi cerkwiami Bukowiny wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Następnie jedziemy przez miejscowość Ostra do Brosteni, przecinając pasmo górskie „Muntii Stanisoarei” z przełęczą na wys. 1161m n.p.m. Droga niezwykle wymagająca i w fatalnym stanie na odcinku 37km, PanEuropa nadzwyczaj dzielnie dała sobie radę z nierównościami, gorzej było z Hajabuzą i Fazerem, ręce kierowców i przednie zawieszenia sportowych motocykli nie dawały rady.
Dalej to już sama przyjemność, bo jedziemy drogą nr 17b w stronę miejscowości Bicaz, wzdłuż koryta rzeki Bistrita i utworzonego na niej zbiornika wodnego „Lacul Izvorul Muntelui”. Na trasie w malowniczym miejscu obiad i specjały kuchni rumuńskiej (ciorba de burta (flaczki zabielane), ciorba de vacuta (z kawałkami cielęciny), ciorba de leguma (zupa jarzynowa)- zupy podawane są z chlebem, kwaśną śmietaną i ostrą papryczką; mititei lub mici (pulpeciki z rusztu), cascaval pane (panierowany smażony ser) itp.).
Po dotarciu do Bicaz, jedziemy dalej drogą nr 12c w stronę Gheorgheni, przez słynny kanion „Bicaz Kalamm”. Dnem kanionu płynie rzeka Bicaz, ma około 6 km długości, a wysokość ścian przekracza 300 metrów. Jest to miejsce odwiedzane przez wielu turystów, a także popularny rejon uprawiania wspinaczki. Po dotarciu do Gheorgheni, jedziemy dalej drogą nr 12 w kierunku Brasov, a na nocleg pozostajemy w wiosce Cozmeni, 10km przed Baile Tusnad w „Pensiunea Tulipán” www.tulipan.csikkozmas.ro (100lei pok. 2os.). Jak zwykle do późna, wieczorna biesiada i wspominki dzisiejszych turystycznych przeżyć, a dystans to 370 km.
12 lipiec – wtorek
Rankiem przejazd przez uzdrowisko Baile Tusnad i jedziemy w kierunku Brashov. Po drodze na 12km przed miastem zajeżdżamy do małego miasteczka Harman. Najcenniejszym zabytkiem i zarazem główną atrakcją turystyczną jest tu średniowieczny gotycki kościół warowny, nazywany także często zamkiem chłopskim „Biserica Fortificata din Harman” (wstęp 10 lei od os.). Pierwotna świątynia wzniesiona została tu już w pierwszej połowie XIII w. Wybudowali ją przybyli tu na zaproszenie króla Andrzeja II Węgierskiego (1175-1235) – Krzyżacy. Jeszcze w tym samym wieku kościół przejęty został przez cystersów. W XV w. mieszkańcy wioski otoczyli kościół potężnym wysokim na blisko 5 metrów murem obronnym. Tak ufortyfikowana świątynia zapewniała im pewne i bezpieczne schronienie w przypadku jakiegokolwiek ataku z zewnątrz. Wobec stałego zagrożenia, najpierw mongolskiego i tatarskiego, później przede wszystkim tureckiego, mieszkańcy Siedmiogrodu znajdowali sposoby, aby ratować życie i dobytek. Przede wszystkim w warownych kościołach. Kościołach kamiennych, solidnych, obwarowanych nierzadko dwoma lub trzema pierścieniami potężnych murów obronnych z wieżami i bramami. Ze studniami oraz, dobudowywanymi do murów kilkupiętrowo po ich wewnętrznej stronie, pomieszczeniami mieszkalnymi oraz dla dobytku. Połączonymi wewnętrznymi przejściami strychowymi na szczycie murów i zewnętrznymi drewnianymi galeryjkami i schodami. Taki system umocnień powstawał długo, nierzadko nawet przez dwa wieki. Wewnątrz murów znajdowało się wszystko, co było potrzebne do przeżycia, zapasy żywności, woda, narzędzia itp., co zapewniało przetrwanie w trakcie oblężenia. Obiekt praktycznie w swoim niezmienionym stanie, przetrwał do czasów obecnych. Dziś pieczołowicie odrestaurowany, stanowi jedną z ważniejszych atrakcji turystycznych regionu. W 1999 r. kościół w Harman wraz sześcioma podobnymi obiektami warownymi wzniesionymi w średniowieczu przez mieszkańców Siedmiogrodu, został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Po zwiedzeniu, jedziemy do centrum Brasov (Braszów) i całe do południa spędzamy w tym historycznym i pięknym mieście, zwiedzając najciekawsze zabytki, jak również wyjeżdżając kolejką linową (Teleferic) na przyległy do miasta górski szczyt (955 m n.p.m.), skąd roztacza się panoramiczny widok na miasto (przejazd w obydwie strony 16 lei od os.). Miasto trzech wzgórz wita gości niczym amerykański Hollywood… białymi, wielkimi literami z nazwą miasta położonymi na zielonym wzgórzu. Nie ma tu Wawelu, ani innego zamku. Potężny gotycki „Czarny Kościół” może jednak z powodzeniem konkurować z krakowską katedrą. Bo 320-tysięczny Braszów, trzecie pod względem wielkości i liczby mieszkańców miasto Rumunii, porównywany jest właśnie z Krakowem. Nie tyle może ze względu na zabytkowe mury, baszty i świątynie czy rozległy Piata Sfatului – rynek, ile z powodu atmosfery, tradycji miasta rzemieślniczo-kupieckiego oraz kultury. Historia miasta sięga czasów wczesnego średniowiecza, kiedy to znajdowała się tu mała osada wołoska. W XIII w. urosła ona do miana ważnego ośrodka handlowego w regionie. Wtedy to po raz pierwszy pojawia się jego obecna nazwa – Barasu. W tym samym czasie na ziemie te przybyli sprowadzeni przez królów węgierskich Sasi, a także członkowie zakonu krzyżackiego, którzy nadali miastu niemiecką nazwę Kronstadt. Pod koniec XIV wieku zagrożenie ze strony imperium osmańskiego spowodowało, że ówczesny król węgierski Zygmunt Luksemburski polecił otoczyć miasto potężnym systemem murów obronnych. Dzięki rozwojowi handlu oraz mądrym rządom miejskich rajców, Braszów bardzo szybko stał się jednym z bogatszych i najpotężniejszych ośrodków miejskich w tej części Europy. W XVI w. miasto stało się centralnym ośrodkiem kultury i narodowości rumuńskiej (wołoskiej). W 1688 r. Braszów dostał się pod panowanie austriackie, a w dwa stulecia później oblegany i zdobyty przez wojska Józefa Bema, został wcielony na przeszło pół wieku do Węgier. Dzisiejszy Braszów jest zarówno ważnym ośrodkiem przemysłowym i turystycznym, jak i centrum historycznym i kulturalnym. Najpiękniejsze zabytki miasta można znaleźć w jego historycznym centrum, w którym na pierwszy plan wysuwa się rynek miejski z ratuszem pośrodku. Przed wiekami w miejscu ratusza stała wieża służąca do ostrzegania przed pożarem i najeźdźcami. Nieopodal znajduje się wart obejrzenia „Casa cu Cerb”, czyli pomarańczowy budynek, przypominający krakowskie Sukiennice, który kiedyś służył kupcom do wystawiania swoich towarów, a obecnie dodaje rynkowi niezwykłego uroku. Jednym z najbardziej znanych zabytków Braszowa jest „Biserica Neagra”(„Czarny Kościół”), wybudowany z kamienia (wstęp 9 lei od os. fotografowanie zabronione). Jego imponujące rozmiary sprawiły, że przed wiekami nazywano go największym kościołem między Stambułem a Wiedniem. Jest to również najdalej wysunięta na wschód gotycka katedra Europy. Kościół może pomieścić około 5 tys. wiernych… akurat tyle było mieszkańców Braszowa w czasach, gdy świątynia powstawała. Kościół wielokrotnie był niszczony przez pożary. Największy zdarzył się w Braszowie w 1869 roku… spłonęło wtedy całe miasto, a kościół został osmalony. Od tamtej pory zaczęto go nazywać „Czarnym Kościołem”. Świątynia jest też znana z największych w płd.-wsch. Europie organów z 4 tys.piszczałek (1839r.), rozwieszonych 119 cennych anatolijskich kobierców. To wota… dary dziękczynne ówczesnych kupców w podziękowaniu za szczęśliwy powrót z wypraw na Wschód oraz najcięższego w Rumunii dzwonu… blisko 6,3 tony. Ważnym działaczem reformacji, związanym z Braszowem i „Czarnym Kościołem”, był Johannes Honterus (pomnik przed świątynią). Był on m. in. wykładowcą Akademii Krakowskiej i nauczycielem Izabeli Jagiellonki. Na Starówce warto również obejrzeć zabytki sakralne innych wyznań: piękną żydowską synagogę, ewangelicki kościół św. Bartłomieja, XIX-wieczną prawosławną katedrę czy cerkiew św. Mikołaja. Mieszanka wyznań i kultur, które przez wieki stykały się w Braszowie sprawia, że jest to miejsce niezwykłe, pełne uroku i magii. Obowiązkowym punktem zwiedzania Braszowa, jest spacer Strada Sforii, czyli ulicą Sznurową. To podobno najwęższa uliczka w Europie, której szerokość nie przekracza 132 cm. Uliczka wije się na długości 83 metrów, pomiędzy wysokimi kamienicami, stąd jest ciemna i trudno z niej dostrzec niebo. Nasz spacer po staromiejskich ulicach i uliczkach, gdzie zobaczyć można zarówno domki typu przedmiejskiego, jak w piękne kamienice gotyckie, renesansowe i barokowe, zakończyliśmy wypiciem wyśmienitej kawy w jednej z kafejek na rynku.
Dalej jedziemy do miejscowości Rosnov, aby zwiedzić następny zamek chłopski „Cetatea Taraneasca Rașnov” (wstęp 12 lei od os.). Pierwotną warownię w miejsku obecnego zamku wznieśli na początku XIII w. sprowadzeni tu przez Andrzeja II Węgierskiego – Krzyżacy. Wkrótce jednak zostali ono wygnani z warowni, która szybko weszła w posiadanie mieszkańców okolicznych wsi. Charakterystyczną cechą tych budowli jest to, że nie posiadają wewnątrz dworów czy pałaców, rozbudowany przez mieszczan i chłopów, stanowił ważny punkt obronny przed licznymi najazdami i atakami ze strony sąsiadującego Imperium Otomańskiego. We wnętrzu stały gęsto pobudowane domki dla rodzin i ich dobytku. Każdy domek miał piwnice i składzik. Nie wyglądało to na zamek a na miasteczko. Nocami mieszkańcy wychodzili za mury, aby donosić wodę. Źródło wytropili żołnierze siedmiogrodzkiego księcia Gabriela Batorego i w 1612 roku, zamek po raz pierwszy został zdobyty. Z powodu braku wody, mieszkańcy się poddali. Po tym wydarzeniu zaczęto kopać studnię na terenie warowni. Trwało to siedemnaście lat, a jej głębokość wynosiła 143 metry. W 1658 roku mieszkańcy musieli chronić się w warowni przez trzy lata i owa studnia była zbawienna. Na terenie twierdzy zbudowana była szkoła, kościółek, ogrody warzywno-owocowe, i wszystko co potrzebne do przetrwania. W 1718 roku wybuchł pożar i poczynił ogromne straty. Twierdza została zaraz odbudowana, ale niestety ponownie została poważnie zniszczona w 1802 roku przez trzęsienie ziemi. Zamki chłopskie w Siedmiogrodzie są unikatem. Nigdzie więcej w Europie nie powstały takie twierdze, budowane przez lud. W chłopskiej twierdzy nie było palatium – siedziby włodarza. W miejscu w którym takie główne budynki miały miejsce, w zamkach chłopskich stały obiekty użyteczności publicznej. Służyły wszystkim mieszkańcom wioski. Twierdze były chronione przez pierścienie murów ze strzelnicami. W murach były wbudowane baszty i bramy. Kiedy nadchodziła wiadomość o zagrożeniu, mieszkańcy zbierali swój dobytek i zwierzęta i uciekali do twierdzy. Obecnie twierdza jest bardzo dobrze zabezpieczona przed niszczeniem. Panuje tu duży ruch turystyczny. Dla łatwiejszego zdobycia twierdzy, kursuje turystyczna „kolejka”… traktor z wagonikami. Sam zamek „żyje”, są tu sklepiki z rękodziełem, pamiątkami, kawiarnia, punkt informacji turystycznej. Można porzucać toporkiem, czy posłuchać słynnego w Rumunii podróżnika, który ma tu swoją małą galerię, po której oprowadza ubrany w strój z epoki. Ponieważ wszyscy gdzieś się rozpierzchli, zostałam tylko z Andrzejem, spotkaliśmy tam aktora, który na dowód iż zagrał w filmie, pokazał nam scenkę ze swoim udziałem i to było fascynujące zdarzenie, najpierw opowieści, po czym podróżnik zaczął grać na akordeonie, a mnie do tańca zaprosił nie kto inny, tylko aktor z filmu: „Król Skorpion 4: Utracony tron”. Zdjęcia do filmu kręcono w Rașnov, Sybinie i Snagov. Hm… dla takich chwil… zlicytuję każdą swoją bezczynność.
Następnym miejscem, które było na dzisiejszej trasie zwiedzania był zamek w Bran (wstęp 35 lei 0d os.). Średniowieczny zamek w Branie w Siedmiogrodzie został wzniesiony na pograniczu z Wołoszczyzną i był ważnym punktem obronnym. Pierwszy drewniany zamek obronny Dietrichstein wznieśli na przełęczy w Branie Krzyżacy w ok. 1212r., a obecną formę nadano mu w 1377r., kiedy to król Węgier Ludwik Węgierski, zezwolił Sasom z Braszowa na odbudowę twierdzy, która miała spełniać jednocześnie funkcję punktu celnego, na często uczęszczanym szlaku handlowym między Wołoszczyzną a Transylwanią. Co ciekawe, wydzierżawili go, a potem kupili, mieszczanie z oddalonego o 40 km Braszowa, którzy zajmowali się handlem i pobierali opłaty graniczne. Wielokrotnie przebudowywany, także po pożarze od uderzenia pioruna, na początku XVII w., uzyskał polski element architektoniczny – attykę (ściankę wznosząca się ponad murem budynku) w kształcie jaskółczego ogona. Najważniejszym mieszkańcem zamku, a właściwie jedynie gościem, który zatrzymał się tu na kilka nocy, był Wlad III Palownik (Vlad Tepes) zwany „Drakulą”, żyjący w XV w. Okrutny hospodar wołoski zyskał sławę dzięki powieści Brama Stokera „Drakula” z 1897 roku, gdzie występuje nie tylko jako okrutnik, ale i wampir wysysający krew ze swych ofiar. I tak… dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami i za siedmioma lasami, w Siedmiogrodzie zwanym Transylwanią, w małej miejscowości Bran swoje harce i demoniczne sztuczki uprawiał Hrabia Drakula. Jego głównym zajęciem była zabawa i picie krwi, najchętniej bezpośrednio z ładnych dziewic. Drakula nie był zwykłym człowiekiem… ba!… w ogóle nie był człowiekiem… był wampirem… Wizerunek arystokraty wampira szybko zyskał na popularności. Do dziś „Drakula” jest synonimem zła, horroru i odwiecznej walki dobra ze złem. Motyw wampira powraca, co jakiś czas w filmie czy powieści, utrwalając jego przymioty i przedłużając jego legendę. De facto, te kilka nocy spędzonych przez „Drakulę” na zamku, przyniosło obiektowi większą sławę niż fakt, iż od 1920 r. mieściła się tu letnia rezydencja królowej Marii i jej rodziny pozostając nią do 1947 r., gdy przejęły go władze komunistyczne. Ponieważ reklama działa znakomicie (sądząc po tłumach, jakie można spotkać w obiekcie), bezkrytycznych wielbicieli „Drakuli”, w nieupiornym zamku o białych murach, który wygląda niczym śródziemnomorska rezydencja nowobogackiego Rosjanina, mało kogo obchodzi iż prawdziwą siedzibą Włada, był bowiem zamek Poenari w górach Fogaraskich. Wracając do samej budowli… górska warownia składa się z kilku rozbudowanych baszt z niewielkim dziedzińcem, w którym wykopano głęboką na 57 m studnię . Niemal każdy turysta wrzuca do niej monetę na szczęście (dziś, to albo studnia się spłyciła, albo tak dużo pieniędzy wrzucono). W budowli znajdziemy sporo informacji na temat historii zamku i jego dawnych mieszkańców, trochę mebli z wyposażenia przedwojennej królewskiej rezydencji, mnóstwo galeryjek, po których się wędruje niczym po dekoracjach do hollywoodzkiego filmu. Warto powyglądać przez okno na okolicę otoczoną górami. Turystów jest taka ilość iż obiekt zwiedzamy gęsiego. Miejscowi kupcy doskonale wykorzystali postać „Drakuli”, którą znajdziemy na wszelkich sprzedawanych przedmiotach od wina, przez talerzyki, dzbanki, torby i koszulki. Na bazarze można też kupić doskonałe sery od miejscowych gospodarzy, wędliny i znane na świecie domowe mocne alkohole, między innymi śliwowicę i palinkę.
Obiad jemy w restauracji pod zamkiem, a dzisiejszego dnia docieramy jeszcze drogą nr 73a, przez Fagaras do miejscowości Carta i tam przy wjeździe na trasę „Transfogaraską”, pozostajemy na nocleg w przydrożnym motelu. Dużo zwiedzania i tylko 210km.
13 lipiec – środa
Dzień wita nas lazurową pogodą. Z Carta, drogą o nr 7c ruszamy na kultową rumuńską trasę, zwaną „Transfogaraską”.To jedna z najbardziej krętych i najwyżej położonych dróg w całej Rumunii (rumuńskie serpentyny). Znajduje się w centralnej części kraju i przecina malownicze pasmo Gór Fogarskich, najwyższe pasmo Karpat Południowych oraz całej Rumunii. Droga ta liczy sobie przeszło 100 km i powstała w latach 1970-1974, a inicjatorem jej budowy, był ówczesny komunistyczny przywódca (dyktator) Rumunii – Nicolae Ceausescu. Na początku szosa ta miała znaczenie militarne, a jej budowa pochłonęła ogromne ilości pieniędzy i okupiona została dużymi stratami w ludziach (podczas prac zginęło około 40 osób). Obecnie droga ta stanowi jedną z ciekawszych atrakcji turystycznych Rumunii, a w swoim najwyższym punkcie wznosi się na wysokość 2034 m n.p.m. Mozolnie pniemy się po serpentynach w górę, co raz urządzamy postoje, aby nacieszyć oczy panoramicznymi widokami. Po dotarciu na przełęcz znajdujemy się w małym górskim „centrum handlowym” na świeżym powietrzu, a obok jeziorko i wjazd do tunelu. Wojtek znalazł niedźwiedzia… ja śnieg… są też psy pasterskie i koraliki. Po spacerze, kupujemy wędliny, gotowaną kukurydzę, sery i owoce. Aż żal odjeżdżać… bo patrząc na krajobraz, który kradnę każdym spojrzeniem i doklejam do pamięci, aż dwukropek w mych oczach pokornieje, sugerując… i tak wszystkiego nie zapamiętasz… i kiedyś tu wrócisz.
Zaspokoiwszy coraz bardziej wymagające zmysły, zjeżdżamy na południową stronę gór, poprzez 884 metrowy tunel (najdłuższy w Rumunii), a po objechaniu zbiornika wodnego i przekroczeniu zapory na rzece Arges stajemy u stóp szczytu w Poienari, gdzie stoi zamek, właściwie cytadela, a raczej ruiny majestatycznej warowni byłego władcy Wołoszczyzny, Vlada Palovnika. W XV wieku dostrzegł potencjał zamku, odbudował i wzmocnił mury twierdzy, tworząc z niej jedną ze swoich głównych fortec. Z powodu swojego rozmiaru i położenia zamek był bardzo trudny do zdobycia czy zniszczenia. Jednak w roku 1888, obsunięcie się ziemi zrujnowało część zamku, która zwaliła się do rzeki. Wróćmy jednak do naszego bohatera… Hrabiego „Drakuli”. Dlaczego „Drakuli”?… Jego Ojciec Vlad II „Diabeł”, bronił chrześcijaństwa przed Imperium Osmańskim Zakonu Smoka, stąd wziął się jego przydomek „Draco” (Smok), przekształcony w „Dracul” (Diabeł). Idąc dalej koligacjami rodzinnymi jego syn Wład odziedziczył przydomek Syn Diabła, czyli „Drakula” (Draculea). Tak na marginesie, to marketingowo przydomki mieli chwytliwe. Czym zasłynął ów władca? Trzykrotnie był Hospodarem wołoskim (pierwszy raz od 1462r.), a sposób rozprawiania się z wrogami przyprawiał o gęsią skórkę. W końcu określenie „Diabeł”czy „Drakula” do czegoś zobowiązywało. Ulubionym sposobem na rozprawienie się z wrogiem było nabijanie na pal, stąd przydomek „Palownik”. Można by powiedzieć, że na śniadanie pal, na obiad pal, przed snem też kogoś na pal nabić chciał, a i ucztować przy tym się nie zawahał. A, że wrogów ze strony Turków, czy Siedmiogrodzian nie brakowało, to też Vlad Palownik miał pełne ręce roboty. Jednym z takich wydarzeń, które przeszło do historii to tzw. „Las Pali”. Odwiecznego wroga z Imperium Osmańskiego, Sułtana Mehmeda II Zdobywcę, przywitał u swoich bram w Targovişte długim na 3 km i szerokim na 1 km szpalerem nabitych na pal tureckich jeńców. Podobno, choć niepotwierdzone przez historyków, pali było około 20 tysięcy. W tym też miejscu Mehmed II zarządził odwrót, ale nie spoczął w osłabianiu Wołoszczyzny. Ostatecznie Vlad Palownik został zdradzony przez brata i uwięziony przez Węgrów w niewoli, a później przebywał na wygnaniu, co pozbawiło go tronu na 14 lat. Przez ten czas opozycja nie próżnowała i Vlad okrył się sławą okrutnego władcy i tyrana. Według plotek nabijanie na pal było tą łagodniejszą śmiercią, posądzano go o gotowanie ofiar żywcem, przybijanie niemowląt do piersi matek, czy też picie krwi.
Do zamku można dotrzeć, wspinając się po 1480 schodach. My wdrapywaliśmy się na górę poprzednim razem, teraz odpuściliśmy, delektując się zimną lemoniadą na tarasie restauracji z panoramicznym widokiem na wzgórze i ruiny. Większość trasy poprowadzona jest przez las, a jedynie ostatni odcinek przy samym zamku znajduje się na otwartym terenie. Przed samym szczytem, u wylotu lasu, aby dostać się do celu należy uiścić opłatę (5 lei) i już możemy pochodzić po ruinach dawnej budowli. Przed samym zamkiem witają obecnie dwa manekiny nabite na pal, przypominające o okrutnym władcy i bolesnej śmierci. Ruiny nie są szczególnie imponujące, trochę murów, cegieł i dołów. To, co wyróżnia zamek Poenari, to jego historia i położenie. Warto się tu wspiąć, zobaczyć to miejsce, zachłysnąć się pięknem Rumunii, podziwiać widoki na całą okolicę, zaporę, góry Fogaraskie i spróbować wyobrazić sobie jak budowano, a później, w jakich okolicznościach odbudowywano tą twierdzę.
Z Vladem Palownikiem związana jest jedna z legend (historycy mówią, że może być prawdą choć raczej trochę podrasowaną). Podczas władania Wołoszczyzną, jedną z jego pierwszych decyzji była chęć zemsty na bojarach (w średniowieczu wyższa szlachta feudalna), którzy zgładzili jego ojca i brata. W Wielkanoc 1457 r. zorganizował wielką imprezę w swojej twierdzy, na którą zaprosił wszystkie ważne osobistości wraz z ich rodzinami. Gdy uczta miała się zacząć Vlad, schwytał w pułapkę wszystkich i większość… nabił na pal, a jakże. Części, którym ocalił życie nakazał iść 200 km przez góry do Poenari. Ci, co przeżyli morderczy marsz, mieli odbudować dla niego znajdujące się tam ruiny zamku, przekształcając je w kolejną w potężną twierdzę.
Opuszczamy to niegdyś malowane okrucieństwem miejsce, a dziś urocze i spokojne, opuszczamy trasę „Transfogaraską”, która na całej swojej długości dostępna jest od 15 czerwca do 15 września. Docieramy do Curtea de Arges, tam skręcamy w drogę nr 73c i jedziemy do Budesti, a następnie drogą nr 67 przez Horezu, dojeżdżamy do Novaci, gdzie pozostajemy na nocleg w dwóch sąsiadujących ze sobą agroturystykach (35lei od os. + 5lei jajecznica z kawą) – dzisiejszy dystans to 240km.
14 lipiec – czwartek
Novaci to miejsce wjazdu na następną z kultowych dróg Rumuni o nr 67c, zwane trasą „Transalpina” , która prowadzi aż do Sebes. Ponownie wspaniała pogoda, już o 9.00 wspinamy się w górę. Jest to najwyżej położona droga Rumunii – osiąga 2145 m n.p.m. (przełęcz Urdele), przecina z północy na południe Góry Parang – drugie co do wysokości pasmo górskie rumuńskich Karpat. „Transalpina” jest nieprzejezdna w miesiącach zimowych. Od roku 2012 droga ma asfaltową nawierzchnię, przez co stała się ogólnodostępna. W 2009r. przejeżdżaliśmy jeszcze duktem leśnym, a dwa lata temu jadąc w przeciwnym kierunku, już wspaniałym asfaltem. Jesteśmy tu po raz trzeci, ale piękna nigdy nie za wiele. „Transalpina” jest niezwykła nie tylko dlatego, że jest to najwyższa droga w Rumunii, Góry Parang i ich okolice to miejsca owiane tajemnicą. Legendy głoszą, że „Transalpina” była ścieżką olbrzymów. Oni nadali jej kształt, formując jaskinie, w których zamieszkiwali i jeziora, w których zażywali kąpiele. Wg jednego z podań, pewien olbrzym zamieszkujący ów region zauważył kiedyś rolników orających ziemię, po czym złapał ich i zaniósł do innych olbrzymów zasiadających przy kamiennym stole mówiąc: „Zobaczcie co znalazłem, to oni niszczą naszą ziemię”, na co inny z olbrzymów odpowiedział: „Zostaw ich, to są robaki Ziemi!”.
Mnogość serpentyn i bardzo trudne miejscami warunki drogowe sprawiają, że przebycie odcinka o długości 146 km zajmuje ok. 5 godzin. Trudno opisywać widoki, w oceanie ludzkiego bytu, to taka kropelka czystej radości, pod banderą wciąż jeszcze dziewiczości. Kilka migawek z naszego przejazdu w 2009r., jeszcze dziewiczą „Transalpiną” przedstawiamy poniżej.
Po przejechaniu całej trasy do Sebes, udaliśmy się drogą nr 7 do Hunedoara, aby zwiedzić zamek „Castelul Corvinilor” (wstęp 30 lei od os. + otografowanie 5 lei). Bajkowa warownia zupełnie nie pasuje do mijanego po drodze przemysłowego pejzażu kominów, blach i szarych bloków. Zdaje się nie pasować do mroczno-romantycznej wizji dzikiej Transylwanii, posępnych, wysokich gór, lasów, odludzi spływających krwią ofiar Vlada Palownika. Hunedoarski zamek wydaje się jednak na to nie zważać i roztacza wokół siebie niezwykłą aurę, niczym z francuskich pieśni średniowiecznych, legendy o królu Arturze. Pnie się w niebo strzelistymi wieżami, jakby próbując wybić się nad miasto, nad kominy, nad przeciętność, zwyczajność i nudę. Majestatyczna budowla nie przedstawia wielkiej wartości pod względem wyposażenia, praktycznie są to bardzo dobrze zachowane mury i nic więcej. Mimo, że sprawia wrażenie potężnej fortecy, pełnił on zawsze rolę szlacheckiej rezydencji.
Po zwiedzeniu ruszamy dalej i jedziemy na południe w kierunku Densus. Na wyjeździe z miasta napotykamy na niezwykłe osiedle willi społeczności cygańskiej o niezwykłej stylistyce architektonicznej, kapiącej estetyką kiczu. Cechą charakterystyczną romskich willi jest stosunkowo prosta bryła oraz ogromne bogactwo różnorodnych dekoracji z misternym, wręcz koronkarskim wykończeniem dachów. Do wnętrza często prowadzą okazałe, reprezentacyjne schody. Elewacja zdobiona jest sztukateriami i posiada okna o zróżnicowanych kształtach. Do tego dochodzą kraty z kutego żelaza, niezliczona ilość balustrad tralkowych. Całość zwieńczona jest wieżyczkami lub kopułami, których kształt i liczba są całkowicie dowolne. Zależą jedynie od osobistych upodobań właścicieli. Zastosowane rozwiązanie są przeważnie „nieklasyczne” i potrafią wprawić w zdumienie obserwatora (w tym przypadku nas). Codziennością są rynny biegnące na ukos przez balkon, oblicówka fasady wykonana z glazury łazienkowej czy komin wyrastający wprost z kopuły (sic!). Obok nich odnajdziemy fontanny z amorkami czy gipsowe figurki lwów. Architektura przypomina trochę chińskie lub buddyjskie klasztory. Podziwiamy pracę dekarzy, taki dach musi kosztować więcej niż cały dom. Pierwsze co przychodzi na myśl: przesyt i ogromny chaos. Tam, barwy biją się z formą, a treść ucieka gdzieś daleko na drugi plan. Pałace sprawiają wrażenie niedokończonych, albo wręcz budowanych „na dziko” w wielkim pośpiechu… bez rozwagi i umiaru. Jednak czy aby zbyt pochopnie nie dokleiliśmy im łatki improwizacji? Przecież w każdym szaleństwie jest jakaś metoda… ta niczym nieskrępowana architektura tysiąca i jednej nocy, do niedawna powstawała całkowicie poza prawem… aby czytać tę architekturę, potrzeba wrażliwości antropologa i etnografa… klasyczna analiza ją zabija… ot cygańskie DNA.
Dojeżdżamy do Densus, a na nocleg zajeżdżamy do przyjemnego pensjonatu „Casa-Criss”położonego opodal historycznego monastyru ( 90lei pok. 2os.) www.casacriss.ro – dziesiejszy dystans to 250km
15 lipiec – piątek
Dzisiejszy dzień w Densus rozpoczynamy od zwiedzenia niezwykłej budowli, kościoła „Biserica din Densuș” , pw. św. Mikołąja. Świątynia ta, to trzynastowieczna cerkiew zbudowana na wzór romańskiego kościółka z pozostałości rzymskiego miasta Ulpia Traiana (Sarmizegeutusa). Ta niesamowicie wyglądająca budowla ma w sobie rzymskie rury kanalizacyjne, które dzisiaj tworzą okrągłe otwory okienne, ołtarze postawione jeden na drugim tworzą filary, płyty tworzące sklepienie kopuły, lwy wmurowane po bokach apsydy i kolumny stojące przy ścianie północnej. Spod fresków wyglądają łacińskie inskrypcje, obok Boga Ojca i cherubinów mamy tu wilczycę kapitolińską. Przeszczep się udał, pacjent żyje i wygląda fascynująco. Zwiedzamy wnętrze, akurat przyjechała większa wycieczka z przewodnikiem i znalazł się pan z kluczem.
Dalsza nasza trasa prowadzi do Timisoary, która jest stolicą rumuńskiego regionu Banat. To miejsce wielonarodowe, gdzie oprócz Rumunów mieszkają także Węgrzy, Serbowie i Niemcy (a także inne narodowości). Historia tego miasta sięga bardzo daleko, choć znana jest głównie z tego, iż jako pierwsze miasto w kraju ogłoszona została wolnym miastem Rumunii. 20 grudnia 1989 r. po krwawych zamieszkach, co zapoczątkowało rewolucję, która ogarnęła cały kraj, powodem wybuchu buntu było przymusowe przesiedlenie węgierskiego pastora ewangelickiego Laszlo Tokesa, zorganizowane przez tajną policję Securitate, a wydarzenia, które tam miały miejsce, bezpośrednio przyczyniły się do obalenia dyktatury Ceausescu. Miasto jest usiane pomnikami na cześć ofiar rewolucji, a przed katedrą stale składane są kwiaty i zapalane znicze. Spacerując po Timisoarze podziwiać można wspaniałe budowle przywodzące na myśli stolicę Austrii. Nie bez przyczyny więc nazywana było niegdyś „Małym Wiedniem” (w XIV wieku miał tu swoją siedzibę król Węgier Karol I Robert). Rynek i Stare Miasto, to obszar, który mieści się na terenie dawnej cytadeli, z której pozostało już bardzo niewiele (dwa bastiony, w tym jedna w bardzo złym stanie). Spacer po starówkach miast jest zawsze najprzyjemniejszym elementem zwiedzania, bo zwykle właśnie tutaj skupiają się najważniejsze i najpiękniejsze zabytki… tak też jest właśnie w Timisoarze. Wokół rynku zobaczymy ładne kamienice, barokową katedrę rzymskokatolicką, katedrę serbską a także pałac z XVIII wieku (mieści się tu także muzeum). W samym sercu rynku wznosi się pomnik Trójcy Świętej (upamiętnia epidemię dżumy jaka nawiedziła miasto w przeszłości). Warto też zwrócić uwagę na budynek Starego Ratusza z XVIII wieku. Dla nas, spacer wśród barokowej zabudowy, starych kościołów i wspaniałych XIX-wiecznych kamienic, to niezapomniana podróż w przeszłość.
W nadrzecznej tawernie, po obiedzie, żegnamy się z Andrzejem, on jedzie w kierunku Mołdawii, my do Serbii.
Zatrzymani przez ulewę zostajemy na nocleg w Zitiste, w miejscowym hotelu pamiętającym czasy socjalistycznej Jugosławii i od tego czasu nie remontowanym -„Motel M&T”, Trg Oslobodjenja 1, 23210 Žitište, Serbia (13€ od os.). Ciekawostką dla nas, niezbyt jasną, jest to iż w 2007 r. lokalne władze ustawiły w centrum miasta, naprzeciw hotelu (w którym akurat mieszkamy)… pomnik, ale jaki!… to nie żaden bohater, pisarz, prezydent czy wódz… kogo przedstawia?… najlepszego i najpopularniejszego, boksera w historii… tyle, że nie w historii Serbii, ale hollywoodzkiego kina… fikcyjną postać pięściarza Rocky Balboa! Błyszcząca, jak niegdyś gwiazda, która grała Rockiego, statua ma symbolizować zmaganie się z życiem i dowód na to, że ciężka praca przynosi upragniony sukces. Rzeźba miała również wpłynąć na pozytywny wizerunek miasta. Czy tak się stało?… Dzisiejszy dystans to 300km.
16 lipiec – sobota
Zitiste > Novi Sad > gr. Serbia-Bośnia i Hercegowina > Bijeljina > Banja Luka
Dzień bez historii, jedziemy najpierw przez Serbię, później przez Bośnię i Hercegowinę, cały czas w deszczu. Oczekiwanie na rozpogodzenie lub przynajmniej brak opadów, ciągnęło się jak guma do żucia równo szatkowana smętnym dźwiękiem stukania kropli deszczu o kask. Zapłakane miasta i wsie, odroczyły moje judaszowe oko od działania, nagle i bardzo mocno z biegu po tęczy… przeszliśmy do zmywalnej szarości, idąc w niewolę brzemiennej deszczem, śliskiej paszczy nieba, która wyciecza się bezlitośnie, nie dając szans na cieszenie się jazdą motocyklem i zwiedzanie. (nocleg 15km przed Banja Luką w pensjonacie 10€ od os.) – Dzisiejszy dystans to 360km.
17 lipiec – niedziela
Po nocnych ulewach dzień przywitał nas względnie umiarkowaną pogodą, tylko nieco kropi. Z motocykla zwiedzamy miasto Banja Luka, które niczym szczególnym nas nie urzekło. Dalej przez Prijedor, malowniczą trasą wzdłuż rzeki Sana i dalej wzdłuż rzeki Una docieramy do Bihaca, gdzie przekraczamy sprawnie granicę Bośni i Hercegowiny z Chorwacją. Im dalej na zachód tym lepsza pogoda.
Nad Plitvicka Jezera docieramy wczesnym popołudniem już w pełni słońca i dalszą część dnia przeznaczamy na wypoczynek. Na popas, gdzie spędzimy dwie noce pozostajemy w pensjonacie 5km od centralnego wejścia (14€ od os.) – Dzisiejszy dystans to 200km
18 lipiec – poniedziałek
Ponieważ mamy tu następny nocleg, cały dzisiejszy dzień postanawiamy przeznaczyć na zwiedzenie obszaru Plitvickich Jezer. Kompleks Jezior Plitwickich tworzą dwa zespoły połączonych kaskadowo jezior – tzw. Górne Jeziora (chorw. Gornja Jezera) i Dolne Jeziora (chorw. Donja Jezera). Jeziora zasilane są systemem wód powierzchniowych, wśród których wyróżniają się potoki Crna rijeka i Bijela rijeka. Jeziora oddzielone są od siebie trawertynowymi groblami, na których tworzą się wodospady, których naliczono tutaj ponad 90. Długość wszystkich jezior wynosi łącznie 8,2 km, a ich łączna powierzchnia – ok. 200 hektarów. Na terenie Parku znajdują się również jaskinie. Największe z nich to Supljara o długości 70 metrów i Golubinjaca o długości 160 metrów.
Pierwszy rezerwat na tym terenie został założony w roku 1928. Park narodowy natomiast rozpoczął swą działalność w kwietniu 1949r. Jego granice, kilkakrotnie poszerzano, a w roku 1979 „Park Narodowy Jezior Plitwickich” (chor. „Nacionalni Park Plitvička Jezera”) znalazł się na liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. W miesiącach letnich przyjeżdża tu kilka tysięcy osób dziennie. Trasy przygotowane i oznakowane są tak, aby dostosować ich stopień trudności do indywidualnych możliwości turystów: najkrótsze z nich zajmują do 2 godzin, najdłuższe – do 8 godzin wędrówki. Woda w tutejszych jeziorach ma niezwykle turkusowy kolor. Jest to zasługą znajdującego się w wodzie węglanu wapnia. Wokół jezior rośnie soczyście zielona roślinność i różnego rodzaju lasy. Zbocza jezior są strome, ale dla turystów przygotowano specjalne ścieżki spacerowe, kładki i pomosty. My zafundowaliśmy sobie ten najdłuższy wariant i przemaszerowaliśmy 18km pieszo w obie strony. Malowniczo usytuowana dolina z turkusowymi jeziorami, krystalicznie czystą wodą i pływającymi w niej rybami, posiadająca liczne wodospady, blisko 50 gatunków roślin storczykowatych, wiele gatunków ptaków, motyli, nietoperzy i ssaków… melioruje żyły wrażeniami… właśnie takie miejsca miotają emocjami, by chcieć wracać lub chcieć szukać… bo przecież na naszej ścieżce czasu, szanse coraz częściej znikają… świat nie czeka… nie pozwólmy takim chwilom przechodzić obojętnie obok nas… Przekazujemy obraz zdjęciowy… kto tutaj był, ten wie, że fotografie ani chwalebne słowa, nigdy nie oddadzą tego, co serwuje rzeczywistość z domieszką świetnej pogody.
19 lipiec – wtorek
Z rejonu Plitvickich Jezior, jedziemy na północ w kierunku Słowenii. Malowniczą drogą nr 42 przez Ogulin i dalej Delnice drogą nr 32 docieramy do granicy horwacko-słoweńskiej w Prezid. Trasę przez Słowenię poprowadziliśmy drogą nr 102 przez Idrija na Tolmin. Piękna pogoda powoduje, że widoki odbierane motocyklowym okiem są doprawdy wspaniałe. Podjeżdżamy do Idrija… najstarszego górniczego miasta Słowenii, pod zabytkową kopalnię rtęci, wpisaną listę światowego dziedzictwa UNESCO. Historia górnictwa trwa od 1490r., a miasto założyli górnicy z Niemiec i Friuli. Wg legendy wszystko zaczęło się tu wieki temu, gdy jeden z robotników czerpiąc wodę ze strumienia odkrył w niej dziwne metaliczne kuleczki. Wtedy też okazało się, że Idrija to jedno z nielicznych miejsc na świecie, gdzie „żywe srebro” naturalnie występuje i w postaci ciekłej i stałej. Po zamknięciu kopalni, prężni mieszkańcy nie pogrążyli się w bezrobotnej beznadziei, tylko wzięli do roboty… dziś mieścina wciąż jest bogata, idyllicznie czysta i szczyci się wyrobem drobnej elektroniki (m.in. dla Boscha). Kopalnia przez parę lat zapomniana, dziś odzyskuje blask, także i za sprawą unesco-wpisu. Kopalnię rud rtęci w Idriji można zaliczyć do zabytków techniki rangi światowej. Ponad 500 lat tradycji górniczych oraz rzadko występujące złoża surowców mineralnych- rud rtęci, bogate w cynober sprawiają, że opisywany obiekt stanowi unikatową atrakcję turystyczną… a my przyjechaliśmy ciut za późno, tak więc w restauracji nad kopalnią zjedliśmy obiad i pojechaliśmy dalej.
Za Tolminem wkraczamy w obszar Alp Julijskich, a przejazd do Boveca wzdłuż rzeki Soca… to uczta dla wciąż bardziej pazernych zmysłów. Wapienne skały, krystalicznie czysta woda w górskich rzekach i te niezwykłe kolory. Tuż za Bovecem, skręcamy w prawo w drogę nr 206 prowadzącą do Kranjskiej Gory, poprzez „Triglavski Park Narodowy” („Triglavski Narodni Park”). Jest to jedyny park narodowy Słowenii i jeden z największych terenów chronionych w Alpach. Najwyższym szczytem jest Triglav (2864 m n.p.m.) położony w samym środku parku, jest jednocześnie symbolem Słowenii. Droga wije się pomiędzy górami i wyprowadza nas na przełęcz na wys. 1611 m n.p.m. Później zjazd, łącznie 52 zawijasy o 180º.
Na osiem zakrętów przed Kranjską Gorą, w przydrożnym pensjonacie dedykowanym dla motocyklistów„Koca na Gozdu”- 1226 m n.p.m. wynajmujemy wspólną salę (8- osobowa) w cenie 13,2€ od os. www.prezlc.si . Wieczorem, pośród majestatu gór, chłopcy piją jak zwykle imperialistyczne trunki i napitki, a ja z koleżankami lokalne wino (zawsze wspieramy produkcję danego kraju). Dzisiejszy dystans – 300km.
20 lipiec – środa
Dzisiejszy dzień postanowiliśmy przeznaczyć na przejazd i pobyt w rejonie słoweńskich Alp. Przez Kranjską Gorę, pojechaliśmy najpierw do miejscowości Bled, pięknie położonej nad jeziorem Blejsko. Do jeziora nie wpadają obecnie żadne większe naziemne cieki wodne, a wodą zasilają je głównie wydajne źródła podziemne. Tektoniczne pochodzenie jeziora podkreślają aktywne źródła termalne w jego płn.-wsch. części, powodując iż woda w jeziorze ma temperaturę sięgającą +26 °C. Jest to jedno z najcieplejszych jezior alpejskich, umożliwiając znaczne wydłużenie sezonu kąpielowego. W zachodniej części jeziora, znajduje się niewielka wyspa, nazywa się Blejski Otok i jest jedyną naturalną wyspą w Słowenii. Wynajęliśmy łódź (11€ od os.) i popłynęliśmy na te małą wysepkę. Na znajdujący się tu zespół sakralny stojący na wyspie składają się kościół Najświętszej Marii Panny ze strzelistą wolno stojącą dzwonnicą z 1465 roku, XVII-wieczna plebania, dom kapelana i kapliczka Najświętszej Marii Panny z herbami biskupów Brixen. Wprowadzają tu zabytkowe schody, których liczba wynosi 99. Aby wejść do kościoła należy uiścić 6€ od os. (jest w trakcie renowacji). W wieży Kościoła zamontowany jest słynny dzwon życzeń z 1543 r., trzeba pomyśleć życzenie i trzy razy zadzwonić i… ma się spełnić ;-) Wg miejscowych legend, dzwon na wyspie miał być pośmiertnym hołdem dla męża Polikseny. Wdowa ufundowała dzwon, jednak podczas transportu na wyspę został zatopiony. Wtedy nowy dzwon na wyspę kazał dostarczyć sam papież, a z głębi jeziora podobno dalej słychać bijący dzwon Polikseny. Natomiast wejście do dzwonnicy schodami jest dość krótkie, a na samej górze można podziwiać widoki na całą okolicę. Podczas płynięcia, do i z wyspy, wpatrywaliśmy się w zamek na wzgórzu. Imponujący zamek obronny w Bledzie, jest według zapisów historycznych, najstarszym zamkiem w Słowenii. Pierwszy zapis sięga do 1011 roku, kiedy zamek nazwany był castellum Veldes. Stoi na wspaniałej wielkiej skale, wznoszącej się 130 m nad poziom jeziora. Praktycznie cały brzeg Bledu jest zagospodarowany: hotele, przystanie, plaże. Woda ma piękny turkusowy kolor. Po powrocie trasa prowadziła przez Bohinjską Bistricę do Zeleznik, piękny przejazd wąską drogą przez góry.
Dalsze nasze alpejskie wojaże postanowiliśmy odbyć na trasie przez Kranj i dalej drogą nr 210 do Bad Eisenkappel w Austrii, tak aby następną przełęczą, położoną nieco na wschód przez Bielejburg, drogą nr 425 powrócić ponownie do Słowenii, w okolice miejscowości Crna. Naszą dzisiejszą włóczęgę, zakończyliśmy tuż przed miejscowością Sostanj, gdzie w pensjonacie typu nasza agroturystyka, wynajęliśmy pokoje w cenie 120€ za całą siedmioosobową grupę. Pomimo, że dystans nie był tasiemcowy , ale wiódł alpejskimi, wąskimi i bardo krętymi drogami, po raz pierwszy wszyscy odczuli nieco te zakręty, zmęczeniem w głowie(vertigo) i rękach. Toteż kiedy nadszedł wieczór, zaczęliśmy wprowadzać w czyn odreagowanie, czyli odkręcanie zakrętów… i rozkręcanie uzdrawiaczy. Przeważnie prym w naszym gronie wiedzie Przemek, tym razem Grzesiu był głównym rozweselającym i przedstawił swoje zdolności aktorskie w wojnie na pestki po czereśniaach… uff… jak to dobrze, że ściany były ze zmywalnego tworzywa. Dzisiejszy dystans – 220km.
21 lipiec – czwartek
Dzisiejszy dzień to przejazd północnymi terenami Słowenii na Węgry. Omijamy autostrady, jadąc bocznymi dróżkami, poprzez malownicze wioski w kierunku Ptuj. Po dojeździe do miasta, już z mostu, zostaliśmy zaskoczeni jego pięknem, a w szczególności widokiem na okazały zamek górujący nad miastem. Na skrupulatne zwiedzanie nie było czasu, ale przynajmniej objechaliśmy wszystko to, co było dostępne do przejazdu na starym mieście. Granicę węgierską przekroczyliśmy w Szijanohaza i przez Lenti, Bak, dotarliśmy do Keszthely położonego nad Balatonem. Jesteśmy na tyle wcześnie, że postanowiliśmy zażyć kąpieli w tym „bagienku”. Jednak okazało się, że najtrudniejszym zadaniem jest zdobycie noclegów. Uratował nas kemping i wynajęcie dwóch przyczep kempingowych, które akurat na tę jedną noc były wolne (wyszło po 9,5€ na os.). Dzisiejszy dystans - 260km.
22 lipiec – piątek
Rano opuszczamy Keszthely i szybkim przejazdem w kierunku Słowacji, już w południe docieramy do miejscowości Velky Meder, na posesję naszej koleżanki motocyklistki, która do lat prowadzi tu pensjonat. Laura nieco zaskoczona, gdyż wcześniej nie awizowaliśmy naszego przejazdu, ale akurat jedni z gości opuszczają pokój i mamy możliwość zakwaterowania na tę jedną noc. Atrakcją tego miejsca jest kompleks basenów termalnych, tak więc i my korzystamy z tego zatłoczonego przybytku (3 godz. 7€ od os.). Dzisiejszy dystans - 160km.
23 lipiec – sobota
Dzisiejszą trasę poprowadziłem bocznymi drogami przez: Velky Meder > Nowe Zamky > Zlate Moravice > Prievidza > Żilina > Cadca > Zwardoń > Wisła > Międzyrzecze Górne. Po wystawnym, regionalnym obiedzie zjedzonym w Koniakowie w karczmie „Ochodzita”, o 18.00 jesteśmy na miejscu pokonując dzisiejszego dnia 320km.
Zamykamy okrężną trasę liczącą 4010km przez osiem europejskich krajów.
…Podsumowanie…
Pewnie nadal pokutuje obiegowa opinia na temat Rumunii, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Ktoś sugerujący się wyłącznie tym, czym karmią nas mass media, może odnieść wrażenie, że wyprawa do tego kraju to strata czasu, a podstawową atrakcją będzie slalom pomiędzy problemami i niebezpieczeństwami… a tak już dawno nie jest, ale żeby zabić stereotypy potrzeba czasu. Oko nieuzbrojone w uprzedzenia więcej widzi. Co takiego w sobie ma ten kraj, że urzeka od pierwszego wejrzenia? Czyżby to średniowieczne zamki? A może niezwykle przyjaźnie nastawieni mieszkańcy? No chyba, że spektakularne trasy „Trans”? Albo jakże zróżnicowana spuścizna kulturowa? A może jednak hrabia Drakula, za życia okrutnik, po śmierci wampir? Czyżby to kudłaty juhas kroczący ze stadem baranów? To pewnie zaprzęg wołów dostojnie kroczący ruchliwą szosą, gdzie jadą wozy z sianem? A może drewniane i malowane cerkwie? To pewnie chłopskie zamki i kościoły obronne? A może kulinaria, wino, piwo, czy też silna wódka tuica? Myślę, że to zatrzymany w czasie urok minionych stuleci w asyście wszystkiego tego co ww.
Pięć lat temu po powrocie z Rumunii napisałam…
jest takie miejsce trwające inaczej… Rumunia… jest taki czas… koniec czerwca 2011… i jest kolaż w oczach tego, co już kiedyś było… i tego wszystkiego co ma nadejść…zabraliśmy się w podróż tam i z powrotem… taki powrót do dziecięcych lat… gdzie treści i obrazy powodują pomlask wyobraźni… kiedy to zapach siana panoszył się pomiędzy zwojami w głowie… a wśród trakcji papilarnych zawsze czuło się, tylko to co naturalne… każdy z nas pamięta jakieś miejsce z dzieciństwa, które jest czymś więcej niż tylko wspomnieniem… miejsce gdzie tkwi nieopisana tajemnica i nieodgadnione poczucie bliskości… to tam wracamy do swoich marzeń i snów… to tam czujemy zapach dzieciństwa… bo kiedyś przecież spełni się ryty na dłoni los… kiedyś to on sprawił, że w moich żyłach popłynęła rumuńska krew… to właśnie tam moje istnienie otrzymało drugą szansę… wspomnienia ciągle żywe… tysiące sekund bez oddechu… a jednak mam wrażenie, że sięgam w pamięci nieprzerwanie po chwile spędzone tam… to chwile które tak szybko przychodzą i odchodzą… jak dzień i noc po sobie… takie deja vu… dlatego też powracam w tę magiczną krainę… tam ciągle widzę to, co jakże już deficytowe w naszym kraju… i ciągle to natrętne pytanie… jak jeden człowiek… (Nicolae Ceaucescu)… mógł doprowadzić tak wielu do destrukcji, z której coraz trudniej wyjść… zmi any są tak znikome, jakby dostały odroczenie na kiedyś tam… próba zmian nic nie zmienia… czasem tylko na horyzoncie dostrzec można ołtarz z kompleksów… taki nieznanego pochodzenia pieniądz, zamieniony w sen o potędze… i pomimo, że rumuński okręt płynie dalej… choć żagiel rozdarty i dno przecieka… mimo, że do wyspy dobrobytu za daleko… obywatele trzymają ster jak w amoku… a Unia Europejska obserwuje ten rejs z boku…
Dziś przyszedł czas na korekty… rumuński okręt płynie stabilnym kursem… „wschodząca gwiazda” światowej gospodarki naprawiła rozdarty żagiel i załatała dno… wyspa dobrobytu wyłania się zza horyzontu… i choć ciągle gra w B klasie, nie dba o awans… bo wzorce z ekstraklasy pojechały na wycieczkę z biurem ISIS Tours… Jest pytanie?… Czy być jak sklep z bibelotami… same potworki i kurz… wszystko wycenione wyżej niż jest naprawdę warte… a i czasem nawet warto spłonąć w imię tolerancji, poprawności i litości?… Czy trzymać się kurczowo normalności (jakakolwiek jest jej aktualna definicja) i strzec tradycji (zwyczaje, obrzędy i folklor są potężną wartością narodu)?… w pierwszym przypadku może lepiej poczekać na Godota?… w drugim… w powodzi nieuchronnych zmian, wirtualnych żyć, bezlitosnych miraży… warto pożegnać teatr cieni i pokusić się o poszukiwanie tego, co może obiecać nam świat… bez konieczności zniekształcania zmysłów…
…Wiola…