4-Australia cz.3
Z Perth do Adelajdy
20.02.2019r. środa -dzień 47. Perth > Fremantle > Rockingham > Mandurah > Bunbury > Dunsborough > Gracetown – 330km
Od naszego przybycia do Australii minęły cztery tygodnie, jesteśmy więc na półmetku objazdu tego kontynentu. Dzisiaj rozpoczynamy następny etap podróży z Perth do Adelajdy.
Opuszczamy stolicę Australii Zachodniej, ale jeszcze przed wyjazdem z tej ogromnej aglomeracji, podjeżdżamy 20km do ujścia rzeki Swan River, gdzie ulokowało się portowe miasto Fremantle. Podczas, gdy wschodnie wybrzeże Australii było już od dawna pod wpływami Brytyjczyków, na zachodnie wybrzeże dotarli oni dopiero w 1829r. U rozległego ujścia Rzeki Łabędziej, kapitan Charles Howe Fremantle i jego załoga założyli Swan River Colony, która miała pełnić jednocześnie funkcję portu i więzienia. W przeciwieństwie do lśniącego nowoczesnością Perth, stary kolonialny port zachował swój dawny urok. Nacechowany lokalnym kolorytem i poczuciem odrębnej historii, zadowala spokojem i poczuciem swobody w przeciwieństwie do zagonionego, parweniuszowskiego Perth.
Jak wiele miejsc na świecie i ta osada, a później miasto, swą historię rozpoczęło w 1830r. od ulokowania przy ujściu rzeki Swan River do oceanu, niewielkiego, acz solidnego więzienia. Osadzeni tu skazańcy nieco później, bo w 1855r. wybudowali obok jedno z największych i najlepiej strzeżonych australijskich wiezień, gdzie odbywali pozostałą część kary. Aż do wczesnych lat 90-tych ubiegłego stulecia, czyli całkiem niedawno, „Fremantle Prison” było miejscem odosobnienia skazańców, a dzisiaj otwiera swoje drzwi dla turystów (wstęp 22AUD od os.). Niestety więzienie można zwiedzać wyłącznie z przewodnikiem i to o określonych godzinach na różnych trasach, a czas zwiedzania to 1,5h. Ta która nas interesowała była zbyt późno. Ponadto koniecznym jest, dobrze rozumieć tutejszą, australijską wersję angielskiego, gdyż oprowadzanie to właściwie jedna wielka opowieść. Rezygnujemy, robimy kilka fotek i idziemy do pierwszego więzienia ulokowanego przy plaży (wstęp bezpłatny). Jest to mała rotunda wkomponowana w morski brzeg, gdzie w celach przedstawiono skromną ekspozycję.
Mimo, że Fremantle zostało wchłonięte przez rozrastające się Perth, zdołało zachować wystarczająco wiele tożsamości, by nie stać się kolejnym przedmieściem stolicy stanu. W końcu osada ta powstała klika tygodni wcześniej, niż potężniejszy jej sąsiad. Do 1890r. port był mało użyteczny, ale inżynier Charles O’Conner wpadł na pomysł wysadzenia w powietrze skalistej mielizny i wybudowania basenów portowych, by mogły zawijać większe jednostki handlowe. Pomysł zakończył się sukcesem, a jego twórca spogląda dziś z cokołu pomnika na swe dzieło. Najbardziej jednak zachwyca klimat i architektura tego portowego miasta. Budynek miejskiego targowiska, barwny bazar „Fremantle Market”, które działa od 1898r. i otwiera swe podwoje w każdy weekend, jest jednym z dwóch zachowanych w Australii Zachodniej, wybudowanych w stylu wiktoriańskim, które od początku swego istnienia, pełnią nadal tę funkcję. Zachowało się tu wiele wiktoriańskich budynków, które swym kunsztem i wykończeniem przyciągają wzrok. Dzisiejsze Fremantle przypomina nadmorski kurort, gdzie na każdym kroku, w niezliczonej ilości restauracyjek i kafejek na South Terrace, można napić się wyśmienitego cappuccino. Tutaj artyści wyrażają swoją kreatywność w muralach pokrywających budynki i w myśl założeń sztuki ogólnodostępnej, tworzą ją na ulicach. Co rusz napotykamy ulicznych grajków, prezentujących różnorodną formę muzykowania. Jest to miejsce tak przyjazne dla sztuki i jej twórców, że swoją przestrzeń znalazło tutaj również wiele galerii. W większości jednak obecne Fremantle, to skąpana w słońcu miejscowość wypoczynkowa, sprzyjająca żeglarstwu i spacerom, ale też zaglądaniu w zaułki i do starych gmachów.
Dalsza część dzisiejszej trasy biegnie na południe wzdłuż brzegu oceanu, poprzez kolejne kurortowe miejscowości, Rockingham, Mandurach, Bunbury, których zabudowa jest powielona wg jednego szablonu. Wszystko doskonale wkomponowane w nadoceaniczny brzeg, mocno uporządkowane, sprawiające wrażenie makiety… jakiś taki letargiczny stan.
Na koniec przejazdu docieramy w rejon Margaret River, gdzie ulokowały się najwspanialsze winnice Australii Zachodniej. Jeszcze dziś zamierzaliśmy poczynić jakąś degustację, jednak jest zbyt późno, winnice zamykają się o 17.00. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko ulokować się na pobliskim kempingu w małej osadzie Gracetown – „Gracetown Caravan Park” (37AUD). Miejsce okazało się być bazą kangurów i ptaków, w moich notowaniach najniżej plasują się papugi ze swym rozwrzeszczanym skrzeczeniem, natomiast ptak którego nazwałam „A”, potrafi rozśmieszyć mnie do łez. Dlaczego „A”?… ten ptak zna tylko jedną literę alfabetu i demonstruje ją dokładnie tak… a, a, a, gdzie ostatnie a… brzmi tak, jakby rąbnął o szybę i nieprzytomny zjechał po niej w dół zawodząc. Drugi z ptaków to kukabura chichotliwa, jej nawoływania przypominające ludzki śmiech, rozbawia mnie do rozpuku… a do tego kiedy zaczęła wyjadać mydło, nie można było powstrzymać się od śmiechu. Lubimy bazować blisko łazienek, przeważnie tam rośnie jakiś skrawek zielonej trawy i pewnikiem jest, że na kolację przyjdą kangury… i przyszły.
21.02.2019r. czwartek – dzień 48. Gracetown > Margaret River > Augusta > Cape Leeuwin > Manjimup > Frankland River > Mound Barker > Albany – 440km
Rankiem obudziło nas „ptasie radio”, a kangurza kolacja wytyczyła „okupowany” szlak wokół naszego auta. No cóż, trzeba jakoś zwinąć obóz i ruszyć w drogę. Zaledwie 280km na południe od Perth, pomiędzy „Przylądkiem Przyrodników” „Cape Naturaliste”, a „Cape Leeuwin”, położony jest region produkcji wina, połacie lasów karri (wielkie eukaliptusy), wiele jaskiń oraz plaże zaliczane w Australii do najlepszych miejsc do surfowania. Nas jednak najbardziej interesują winnice i produkcja win. Podczas przejazdu wzdłuż drogi „Caves Road”, niemal cały czas obserwujemy przestrzenie zagospodarowane winoroślą. Wprawdzie region upraw zwie się Margaret River, to większość winnic znajduje się na znacznie większym obszarze, a jest ich ponad 50.
Z naszego kempingu, po niespełna 20km, docieramy do małego miasteczka, centralnej miejscowości tego obszaru Margaret River. Pomimo iż to reklamowany wystrzałowy kurort, nie wzbudza w nas specjalnego zachwytu, taka przeciętna mieścina z bardzo typową, australijską zabudową połowy ubiegłego wieku. Żadna z budowli nie wywołała w nas na tyle zainteresowania, aby zrobić choć jedno zdjęcie. Przejeżdżamy więc pośpiesznie i zatrzymujemy się 4km za miastem, na terenie winnicy „Watershed Premium Wines”. Większość winnic oferuje bezpłatną degustację, tu żądają od nas 2AUD… ciut śmieszne, bo cóż to za pieniądze, ale jednak. Przyjęłam rolę degustatorki i po ocenie smakowej, wygrało białe wino „Senses Sauvignon Blanc” z 2015r. Jednak cena 29,90AUD za butelkę, to nie jest wersja kempingowa, zadowalamy się więc pakietem sześciu butelek w tej samej cenie, nieco mniej szlachetnego, ale równie wybornego. Okazało się również, że jeśli dokonuje się zakupu, to zwrócone zostają te dwa dolary za degustację. Dowiadujemy się również iż cała dolina produkuje wina raczej dla koneserów, dalekie od masowej produkcji, pochodzącej ze wschodnich stanów Australii.
Przemieszczamy się następne kilometry na południe, aby w końcowym efekcie dotrzeć do portowego miasta Augusta, który był niegdyś miejscem wywozu drewna z tego regionu. Około 8km dalej na południe, położony jest przylądek „Cape Leeuwin” z latarnią morską ulokowaną na samym jego czubku. Miejsce to kojarzy się z wysmaganym wiatrem końcem świata, gdzie karłowata roślinność pozostała ugięta i zastygła pod jego naporem. Punkt ten został naniesiony w wielu starych, żeglarskich dziennikach podkładowych, stąd w 1790r. wyruszył brytyjski żeglarz Matthiew Flinders, by opłynąć cały kontynent i nanieść na mapy linię brzegową Australii… poniekąd jedziemy podobną trasą, co prawda lądem, ale również wokół. Jak zwykle w takich miejscach odbywamy całą sesję zdjęciową, gdyż zwykle właśnie takie miejsca charakteryzują się urokliwymi widokami Ciekawostką okazał się być stary akwedukt „Historic Water Whell” zakończony kołem młyńskim, który zastygł w swej pracy i obrósł wapienną skamieliną. Przylądek jest ważnym punktem orientacyjnym, ale ma złą sławę. Zanim otwarto tu w 1896r. latarnię, u wybrzeży rozbiły się 22 statki.
Dalszą, dzisiejszą trasę wyznaczyliśmy sobie poprzez farmerskie obszary, tak więc przemieszczamy się aż do Albany bocznymi, podrzędnymi drogami, biegnącymi w oddali od głównej drogi No.1. Te pofałdowane tereny, stały się miejscem upraw wielu owoców, ale większość wyrwanej lasom ziemi, zajmują obecnie pastwiska i wielkie przestrzenie uprawy zbóż. W Manjimup napotykamy mały skansen kolejowy związany z tutejszą wywózką drewna, a 10km przed Frankland River, odwiedzamy następną winnicę, która niespodziewanie pojawiła się na naszej drodze. Właścicielka winnicy „Alkoomi Wines”- Sandy, osobiście zajęła się nami i przeprowadziła bardzo miłą prezentację. Wspomniała iż dwukrotnie gościła w Warszawie i ma jak najbardziej pozytywną opinię o naszym kraju. Tym razem w rankingu wyróżnienie uzyskało wino „Chardonnay” rocznik 2017. Przed Mount Barker, docieramy do głównej drogi No.30 i szybciutko znajdujemy się u celu dzisiejszej podroży, w Albany, najdalej na południe wysuniętej miejscowości Australii. Na nocleg lokujemy się w miejscowym „Albany Holiday Park”(34AUD).
22.02.2019r. piątek – dzień 49. Albany > Jerramungup > Ravensthorpe > Esperance – 510km
Albany to pierwsze białe osiedle w zachodniej części Australii, założone rok wcześniej niż Perth. W Boże Narodzenie 1826r. major Lockyer dotarł tu z Sydney na swoim brygu „Amity”, a zaciszna zatoka „King George Sound”, dwukrotnie większa od zatoki Sydney, mocno przypadłą mu do gustu. Dzisiaj turyści od czerwca do listopada zaglądają w te strony, aby podziwiać przypływające tu wieloryby. Co za ironia losu, to właśnie Albany było ostatnią na półkuli południowej stacją połowu tych ssaków, którą po długoletnich protestach zamknięto dopiero w 1978r. O starych dziejach połowu i osadnictwie w tych stronach, przypominają ekspozycje w miejscowym muzeum „Whaleworld”.
Albany to malownicza miejscowość, gdzie zachowało się sporo z XIX-wiecznej zabudowy. Podjeżdżamy na pobliskie wzgórze „Mount Clarence, gdzie ulokowano „Memorial Place” uhonorowując udział Australijczyków w I Wojnie Światowej (lekka kawaleria służyła w Egipcie) oraz na sąsiadujące z nim wzgórze „Mount Adelaide”, gdzie ulokowano „Anzac National Centre” i „Princes Royal Forttres”, fort którego budynki i wyposażenie udostępnione są do zwiedzania. Z obu wzgórz roztacza się piękny widok na miasto i malowniczą zatokę.
W południe opuszczamy miasto, przejeżdżając wzdłuż rozległej plaży „Middleton Beach” i kierujemy się na wschód, w stronę portowego miasta Esperance, nadoceaniczną drogą No.1, która w tym fragmencie nosi szumna nazwę „South Coast Highway” biegnie cały czas w głębi lądu, daleko od morskiego brzegu, jest monotonna i niezajmująca. Na trasie kilka małych osad, a po obu jej stronach ulokowały się wielkie farmy, gdzie hoduje się krowy, kozy i owce. Pod wieczór docieramy do Esperance i lokujemy się na miejscowym kempingu „Esperance Seafront Caravan Park” (35AUD). Jesteśmy zaskoczeni ilością turystów, głównie Australijczyków, rozległy kemping wypełniony po brzegi. Pierwszy raz znajdujemy się w tak ogromnym gronie kempingowiczów, zazwyczaj byliśmy jednymi z niewielu w takich miejscach. Po kilku chwilach stan rzeczy się wyjaśnia, to doskonała baza wypadowa dla rybaków, gdyż miejscowe wody obfitują we wszelakie gatunki ryb.
23.02.2019r. sobota – dzień 50. Esperance > Salmon Gums > Norseman > Balladonia > Caiguna – 600km
Ponieważ w tym miejscu, znajduje się tak wielu podróżujących turystów z Australii, postanowiłem więc przyjrzeć się z bliska, czym to oni się przemieszczają. Ponieważ moja przygoda z karawaningiem dalej trwa, zdecydowałem się przedstawić obraz tutejszej rzeczywistości w tej materii. Oczywiście przekrój sprzętu jest rozległy, od prostego spania w namiocie na dachu swego auta, aż po ogromne naczepy i autobusy mieszkalne. Bardzo dużo jest sprzętu ze składanymi dachami, aby ograniczyć opory powietrza i zarazem spalanie, podczas przemieszczania się na tasiemcowych dystansach i otwartych przestrzeniach, gdzie czasem bardzo mocno wieje. Wiele jest składanych przyczep, ciekawie zaprojektowanych, które po rozłożeniu stają się wielgachną bazą do biwakowania. Przyczepy są również tak skonstruowane, aby można było doczepić dodatkowy sprzęt turystyczny, często bywa to również łódź motorowa, a czasem w przypadku pokaźnych kamperów, auto terenowe. Generalnie jak widać z przedstawionych zaledwie niewielu zdjęć, jest to sprzęt daleko odbiegający, od tego widzianego na europejskich kempingach.
Opuszczamy kemping, objeżdżamy niewielkie portowe miasto, obchodzimy turystyczne nabrzeże „Waterfront” przy „Esplanade” i wyjeżdżamy jedynką, „Esperance Highway” na północ w kierunku Norseman.
Jazda przebiega bez zakłóceń do momentu, kiedy po 100km, w małej osadzie Salmon Gums, natrafiamy na zaporę i znaki „Stop! Droga Zamknięta!”. Na pobliskich parkingach, ulokowanych wokół stacji paliw „BP”, przycupnęło wiele „pociągów drogowych”, a pod drzewami w cieniu, ulokowały się auta i kampery. Skąpa informacja służb porządkowych powiadamia nas, że na odcinku do Norseman i dalej na północ, rozciągają się tereny zajęte przez pożar i tak naprawdę nie wiadomo jak długo droga będzie zamknięta, może nawet 2 do 3dni. Sugerują, abyśmy powrócili do Esperance i tam czekali na wiadomość o jej otwarciu. Na początek, ustawiliśmy się w cieniu pod drzewem i próbujemy porozmawiać z innymi oczekującymi, którzy mają więcej informacji z radia i internetu. Ich „luzackie” podejście do tego przymusowego postoju, zdaje się być czymś normalnym i akceptowalnym, co powoduje, że i my staramy się zachować dystans do sytuacji i rozbijamy przy aucie małe obozowisko. Co jakiś czas docierają do nas sprzeczne informacje, a to że może jednak dzisiaj otworzą drogę, a to że na 100% dzisiaj będzie to niemożliwe i lepiej wracać na kemping do Esperance. Postanawiamy dalej czekać, co okazuje się trafioną decyzją, gdyż po trzech godzinach… droga zostaje otwarta, jednak jedynie na odcinku do Norseman, dalej na północ do Coolgardie pozostaje nadal zamknięta. Nam jednak wystarcza dotarcie do tej miejscowości, gdyż dalej odbijamy na wschód, w kierunku Adelajdy. Na otwartym odcinku nie widzimy żadnych oznak pożaru i bez przeszkód szybko pokonujemy 100km dystans, dzielący nas od miasta. Uzupełniamy paliwo i choć jest późno, ruszamy w drogę, chcemy jak najdalej odsunąć się od zagrożonego pożarem obszaru. Na rogatkach, pani z naszego GPS-u, znajomym tonem oznajmia… „523km prosto!”, znaleźliśmy się na odcinku trasy zwanej „Eyre Highway”, prowadzącej z Perth do Port Augusta i dalej poprzez „Stuart Highway” do Adelajdy… takie informacje, zdarzają się tylko w Australii… kiedy GPS przemawia rzadko a dosadnie.
Pierwsza udokumentowana samochodowa, transkontynentalna podróż przez Australię odbyła się w 1912r. przez pustynię szlakiem wielbłądzich karawan. Zagrożenia które stworzyła II Wojna Światowa, skłoniły władze do zbudowania drogi łączącej Perth z resztą kraju. Jeszcze w latach 60-tych XX w. był to wyboisty trakt, a każdy, kto go pokonał samochodem osobowym zasługiwał na to, aby napisano wzmiankę o tym wydarzeniu, w gazetach wydawanych w Perth. Dopiero w 1976r. szlak otrzymał na całym odcinku twardą nawierzchnię asfaltową. Dziś to klasyczna podróż przez „Outback” na dystansie 2400km, w większości prowadzącej przez pustynne tereny wiodące obrzeżem niziny „Nullarbor Plain”. Właśnie od Norseman, które to opuściliśmy, zaczyna się przewlekły przejazd przez pustkowia, gdzie na początku czerwona tablica ostrzega przed zagrożeniami wynikającymi z braku wody i że pokonanie tego dystansu wymaga elementarnego przygotowania, a temperatura może sięgać 49ºC. Pierwszy samotny zajazd „Roadhouse Balladonia” znajduje się na 200km, obok byłej stacji telegraficznej, a co po drodze?… początkowe kilometry prowadzą przez mocno zalesione obszary, aby następnie przejść w „skrub”, szaro-zielone, twardolistne zarośla i krzaki. Nieco dalej, rozpoczyna się najdłuższy odcinek drogi prostej w Australii „Australia’s Longest Straight Road”, którego długość wynosi 146,6km. Początek i koniec oznakowany jest odpowiednimi tablicami i biegnie w praktycznie płaskim terenie. Tuż po wyjeździe z prostej, na pierwszym łuku, znajduje się następny zajazd Caiguna. Tu też robi się na tyle późno i ciemno, że na miejscowym „John Eyre Caravan Park” pozostajemy na nocleg (30AUD). Co najbardziej zapamiętamy z dzisiejszego dnia?… monotonny, niekończący się szum opon, utwierdzający o budzących respekt przestrzeniach tego kontynentu i „ulatniające” się paliwo, bo pustkowie pustkowiem, a portfel wątleje.
24.02.2019r. niedziela – dzień 51. Caiguna > Coclebiddy > Madura > Mundrabilla > Eucla > Border Vilage (granica stanowa pomiędzy Australią Zachodnią, a Australią Południową) > Nullarbor Roadhouse > Nundroo – 720km
Od rana koncertują moje ulubione ptaki „A” i zaczyna się ofensywa znienawidzonych przez Wojtka much. W drogę, pokonujemy kolejne kilometry „Eyre Highway”. Na 547 km od Norseman, docieramy do osady i zajazdu „Madura Roadhouse ”. Na dojeździe rozpościera się najciekawszy widok, gdy szosa nagle zaczyna stromo opadać zakosami ku równinie Mundrabilla, gdzie widoki utwierdzają o przepastnej pustce tej krainy. Na trasie mijamy kolejny zajazd „Mundrabilla Roadhouse ”, aby przed następnym zajazdem w Eucla, kilkoma zakolami wspiąć się na przełęcz „Eucla Pass”. Obok, na wzniesieniu znajduje się „Krzyż Wędrowców”. W tym miejscu, na moment zjeżdżamy z trasy w kierunku oceanu, gdzie ulokowana była niegdyś stacja telegraficzna „Old Telegraph Station” z 1877r. Porzucona i zbędna, niespiesznie pochłaniana przez wędrujące wydmy, za którymi rozciąga się granatowy przestwór „Wielkiej Zatoki Australijskiej”.
Rodzinny zajazd i obiekt gastronomiczny w Eucla, jest bardzo schludnie utrzymany i jest to miejsce warte przerwy w podróży. Jadąc kilkanaście km dalej na wschód, docieramy do Border Village, gdzie przekraczamy stanową granicę pomiędzy Australią Zachodnią i Australią Południową i przechodzimy kontrolę na posterunku fitosanitarnym. Border Village to pomnik przydrożnej tandety, gdzie na wjeździe wita nas 6 metrowej wysokości kangur, dziwaczny drogowskaz wskazujący nie wiedzieć po co na odludziu, aż tak odległe miejsca, a w lokalu prócz jaskrawych malunków na ścianach, umieszczono tablicę, że załogi „NOL” czuwają. Ponoć w niedalekiej przeszłości jedna z rodzin utrzymywała, że ich samochód wzięły na hol pozaziemskie istoty. Tu też następuje zmiana czasu i od razu ubywa nam 2,5h z dzisiejszego dnia.
Dalej droga biegnie wzdłuż oceanicznego brzegu „Great Australian Bight” – „Wielkiej Zatoki Australijskiej”. Tu też ulokowano kilka punktów widokowych z których można podziwiać przepastne klify. Dalej droga skręca w głąb lądu i przez kilkadziesiąt kilometrów na terenie parku „Nullarbor National Park”, przecina bezdrzewną nizinę „Nullarbor Plain”. Na trasie, jak zwykle zajeżdżamy do każdego zajazdu, tym razem to „Nullarbor Roadhouse” i znów malunki naścienne, stara szafa grająca oraz mnóstwo tandetnych gadżetów, a na zewnątrz potężny waleń… przypomina nam się amerykańska „Route 66”. Niedaleko leży aborygeńska osada „Yalata Community” i jeśli zamierza się wjechać na teren Aborygenów, to niezbędna jest przepustka. Jak łatwo jest rozpoznać, że w pobliżu zamieszkują Aborygeni… porzucone samochody w różnej konfiguracji i stanie destrukcji. Na nocleg zatrzymaliśmy się przy kolejnym zajeździe „Nundroo Roadhouse” na terenie „Nundroo Caravan Park” (20AUD). Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie te zaczepne muchy. Od wschodu do zachodu słońca, to stały element australijskiego „Outbacku”. Najgorsze, że wchodzą do oczu, nosa, uszu i ust… ale co to dla harcerza… trzeba sobie umieć radzić w każdej sytuacji.
25.02.2019r. poniedziałek – dzień 52. Nundroo > Penong > Ceduna > Smoky Bay > Streaky Bay > Elliston > Port Lincoln – 600km
Nocą mieliśmy koncert zespołu „Road Train”… szum wielkich ciężarówek przejeżdżających z dużą prędkością tuż obok kempingu, a rankiem, tuż po wschodzie słońca… ponownie witamy się z muchami. Kontynuujemy jazdę „Eyre Highway”, a pierwszy postój robimy już po 50km w górniczej osadzie Penong. Na pobliskiej łące zlokalizowano ciekawe muzeum wiatraków „Australia’s Biggest Windmill”. Kilkadziesiąt wiatrakowych wież, które służyły do pompowania wody, sprowadzono w to miejsce i są atrakcyjnym elementem miejscowego krajobrazu. Na pobliskich ranczach nadal spełniają swoją użyteczną rolę. Przejeżdżaliśmy wczoraj i dzisiaj również jedziemy, przez tereny które zwrócone zostały Aborygenom, co raz napotykamy na opuszczone zabudowania farmerskie, które swą kamienną zabudową, tworzą monumentalne pomniki przemijającego czasu.
W południe, po prawie trzech dniach jazdy, docieramy do pierwszego miasta na trasie, Ceduna. Bliskość niewielkiego portu, zwiastuje rząd białych silosów zbożowych, a potem to już tylko drewniane molo wychodzące daleko w morze. Tu też roztajemy się z „Eyre Highway” i odbijamy od tej drogi na południe, w kierunku Port Lincoln. Od teraz przemieszczamy się ciekawymi nadoceanicznymi terenami „Eyre Peninsula”, gdzie ulokowały się małe zatoczki i kameralne osady, położone na ich brzegu. W pierwszej z nich „Smoky Bay” znajduje się długie molo (jetty), a miejscowa ludność zajmuje się połowem ostryg.
Pierwszy raz napotykamy na tak wielkie złomowisko, skansen australijskiej motoryzacji. W przepadzistej ilości sprzętu, udaje mi się odnaleźć część historii terenowej Toyoty, z jej sztandarowym modelem „Land Cruiser”. Tu gdzieś, pomiędzy innym motoryzacyjnym złomem, spokojnie stoi Toyota Land Cruiser J55 z 1967r. i pożera ją rdza.
Dalej na trasie podjeżdżamy do kolejnych zatoczek, gdzie można dotrzeć autem do plaży. Każda z miejscowości ma swoje molo (jetty), które jest również portową przystanią pod załadunek towarów. Na płytkich wodach, to jedyna metoda cumowania niewielkich statków. Z wolna włóczymy się przez wybrzeże, poprzez zatoki „Streaky Bay”, „Venus Bay” oraz miasteczko Elliston, gdzie urzędują rybacy, aby pod wieczór dotrzeć do celu naszej dzisiejszej podróży, Port Lincoln. Tu lokujemy się na terenie „Tourist Park”, gdzie wynajmujemy stanowisko kempingowe (34AUD). Mamy piękny widok na ocean, a po zachodzie słońca przyszły króliczki… które to są „docelowym” konsumentem „Poison 1080”, substancji chemicznej mającej na celu wytruć szkodniki. W wielu miejscach widujemy ostrzeżenia o rozprowadzeniu owej trucizny.
26.02.2019r. wtorek – dzień 53. Port Lincoln > Koppio (muzeum) > Cowell > Whyalla > Port Augusta > Woomera > Pimba – 590km
Dzień rozpoczynamy do objazdu Port Lincoln. Jest to duży port przeładunkowy, jak również wielka baza rybacka. Uważa się, że jest niekwestionowaną „stolicą owoców morza w Australii”, a w populacji mieszkańców, podobno jest najwięcej milionerów per capita w Australii. Matthew Flinders był pierwszym Europejczykiem, który odkrył to miejsce na zlecenie Brytyjskiej Admiralicji, aby spenetrować niezbadane wybrzeże Australii. W dniu 25 lutego 1802r. popłynął swoim statkiem badawczym „HMS Investigator” do portu, który później nazwał Port Lincoln, na cześć miasta Lincoln w jego rodzinnym hrabstwie Lincolnshire w Anglii. Najciekawiej przedstawia się duży port rybacki, gdzie nowoczesne jednostki przygotowują się do wypłynięcia w morze. Obok znajduje się śliczna dzielnica willowa, z dostępem do pięknie zagospodarowanych kanałów portowych… czyli, z jednej strony domu parkuje się samochód, a z drugiej łódź.
W miejscowym centrum informacji turystycznej dowiadujemy się również, że w pobliżu znajduje się ciekawe muzeum związane z osadnictwem na tych terenach. Zaopatrzeni w odpowiednie mapy, jedziemy do małej farmerskiej osady Koppio, położonej wewnątrz półwyspu 35km od Port Lincoln. Muzeum „Koppio Smithy Museum” (wstęp 10AUD od os.), znajduje się na malowniczych wzgórzach Koppio i posiada niebywałą kolekcję wszelakiego sprzętu, jaki od przyjazdu pierwszych osadników, zdołano uchronić przed zapomnieniem. Ponadto jet to również mały skansen, w którym znajduje się zbiór wczesnych budynków kolonialnych i artefaktów dziedzictwa, zebranych z całego Półwyspu Eyre. Wejście prowadzi przez stary domek „Smithy Store”, zbudowany przez Toma Brennanda po tym, jak wyemigrował w te strony w 1903r.
Cała historia muzeum rozpoczęła się od momentu, kiedy rodzina Brennand przekazała na rzecz National Trust 2,5 akra swojej farmy, a mieszkańcy odrestaurowali kuźnię i domek kowala, które to jako pierwsze udostępniono w 1968r. do zwiedzania. Muzeum rozrosło się do obecnych rozmiarów za sprawą darczyńców i grupy zapalonych w tym dziele wolontariuszy. Tu naprawdę możemy cofnąć się w czasie, ponieważ potężna kolekcja odzwierciedla całą pionierską przeszłość ludzi, którzy przybyli w te strony na początku XX w.
Trudno opisać wszystkie przedmioty które tu zgromadzono, jednak na szczególną uwagę zasługuje kolekcja ciągników i silników stacjonarnych, szkoła rejonowa Koppio, gdzie umieszczono również aborygeńskie artefakty, narzędzia rolnicze, pojazdy i wozy konne oraz maszyny do siewu i zbioru siana, prymitywne kombajny, antyczne meble i artykuły gospodarstwa domowego. Jedną z osobliwości muzeum jest replika czołgu z I wojny światowej, który został porzucony na wydmach w zatoce „Coffin Bay”… po użyciu go w filmie „The Lighthorsemen”. Najbardziej zadziwiła nas jednak kolekcja drutu kolczastego, gdyż wydawać by się mogło, że drut kolczasty to jakiś tam drut… o który możemy się czasem zaczepić i tyle. Dopiero tutaj, dowiadujemy się jak rozległy jest to temat, szczególnie wobec przestrzeni, jakie należało ogrodzić na terenie australijskich farm. Ile patentów powstało w zagadnieniu jego zaplatania i konstruowania, a później technicznego tworzenia płotów. Uzmysłowiło nam to, jak wiele pracy wkładano w te czynności, a później należało systematycznie kontrolować i doglądać stan techniczny tychże ogrodzeń. Tak bardzo zaintrygowała nas ta muzealna kolekcja, że spędziliśmy w tym miejscu prawie trzy godziny.
Dalej, mało zajmującym wschodnim brzegiem półwyspu, przemieściliśmy się na północ, w kierunku Whyalla. Przemysłowe miasto, zadziwiło nas wzorowym oddzieleniem terenów rekreacyjnych od wielkiego portu oraz kilku obskurnych fabryk i huty. Z jednej strony piękna zatoka i niezliczone kolory morskiej toni, a z drugiej zardzewiałe i brzydkie budynki huty stali, jakby wyjęte z syberyjskich obrazów przemysłowych miast sowieckiej Rosji. Ale to dzięki tej właśnie hucie, mnóstwo ludzi ma pracę, kiedy w krytycznym czasie, huta stanęła na skraju bankructwa, to brytyjski miliarder Sanjeev Gupta, odwrócił losy miasta.
Po następnych 90km, docieramy na rogatki miasta Port Augusta, uzupełniamy zapasy i znaną nam z przejazdów i opisywaną wcześniej „Stuart Highway” ruszamy na północ w kierunku Darwin, z zamiarem dotarcia do Woomera i Coober Pedy. Na terenach Northern Territory, pokonaliśmy cały dystans tej trasy, teraz uzupełniamy go o przejazd po południowej części, położonej na terenie Australii Południowej.
Pod wieczór, docieramy do wojskowej bazy rakietowej i badawczej Woomera. Słowo „woomera” u Aborygenów oznacza prymitywnie wyrobiony kawałek drewna, z którego wyrzuca się włócznię. Niegdysiejsza „Woomera Test Range”, strefa zakazana, to obszar militarny położony w zachodniej części stanu Australia Południowa, zarządzany przez „Royal Australian Air Force”. Obszar jest wykorzystywany przez wojsko od 1946r., a w latach 50 i 60-tych XX w. Wielka Brytania prowadziła tu badania nad bronią atomową. Na terenie tym prowadzono badania m.in. nad pociskami balistycznymi i rożnymi rodzajami rakiet, jak również testowano bezzałogowe samoloty. Bazy użyto również do startów rakiety „Europa” opracowanej przez ELDO. W strefie Woomera zakończyła się misja japońskiej sondy kosmicznej „Hayabusa”. Kapsuła powrotna sondy wylądowała pomyślnie 13 czerwca 2010r., kończąc trwającą 7 lat misję. Zlokalizowane jest tutaj również lotnisko operacyjne. Objeżdżając wojskowa osadę, napotykamy małą kolekcję używanego tu sprzętu, który poddawany był testom. Pomimo iż na terenie miasteczka znajduje się pole kempingowe, nie możemy na nim pozostać, gdyż biuro recepcji jest już zamknięte, a na tablicy bezwzględnie zaznaczono, że bez meldunku nie można tu przebywać. Wobec braku kontaktu z właścicielem, jesteśmy zmuszeni przejechać do pobliskiego „Roadhouse Spud’s”, gdzie pozostajemy na nocleg na przydrożnym parkingu. Mamy dostęp do toalet, jest i łazienka, gdzie po wrzuceniu monet, można wziąć prysznic. I kiedy tak siedzieliśmy w ciemnościach patrząc w niebo, po rozejrzeniu się dookoła, okazało się iż byliśmy jedynymi gośćmi tego miejsca… „miliongwiazdkowego” hotelu.
27.02.2019r. środa -dzień 54. Pimba > Coober Pedy – 420km
Od rana szybciuteńko pokonujemy 370km i już wczesnym popołudniem docieramy w okolice górniczego miasta Coober Pedy. Na pierwszy rzut oka, miasteczko wygląda jak pole bitwy, niemal zupełnie pozbawione drzew, usiane hałdami ziemi z wyrobisk i opuszczonymi kopalniami. Na drugi rzut… sprawia wrażenie dzieła pomyleńca… w którąkolwiek stronę nie spojrzeć, kilometrami ciągną się stożkowe sterty ziemi, pozostawione przez tysiące poszukiwaczy gnanych żądzą wydobycia cennych kamieni… opali! Domy dla spragnionych zdobycia fortuny górników, zaczęto budować w powstałych podczas prac kopalnianych jaskiniach. Nie mieli oni tam łatwego życia, ale marzenie o ukrytych w skale cennych opalach, było wystarczającą motywacją do znoszenia codziennych trudności. Położenie w środku pustyni powoduje, że temperatury potrafią przekraczać 50ºC stopni w cieniu. Dziś… koszty prądu elektrycznego są bardzo wysokie, toteż żeby zaoszczędzić na klimatyzacji, miejscowi górnicy zaczęli budować domy ulokowane pod ziemią, gdzie temperatura przez cały rok oscyluje w okolicach 23 ÷ 26 stopni. I to właśnie, te podziemne „rezydencje” i atmosfera rodem z czasów „gorączki złota”, powoduje, że Coober Pedy jest miejscem nieprzeciętnym. Niegdyś miasteczko nazywało się Stuart Range Opal Field, jednak w 1920r. o jego nazwie przesądziła zniekształcona aborygeńska fraza „kupa piti”… „biały człowiek w dziurze”. Tak więc, „Światowa Stolica Opali posiada najbogatsze ich złoże, pojedyncze kamienie potrafią kosztować nawet kilkaset tysięcy dolarów, toteż Coober Pedy jak magnes do dziś przyciąga tysiące poszukiwaczy fortuny, awanturników i tułaczy z całego świata, którzy kupują tu swój kawałek ziemi i rozpoczynają poszukiwania, bo żadna wielka firma nie jest w stanie wydobywać go masowo, jest zbyt kruchy i za dobrze ukryty. Australia dostarcza ponad 90% światowej produkcji opali, z tego 85% pochodzi z terenów Południowej Australii; Coober Pedy, Andamooka, Mintabie i Lambrina. To cztery główne osady gdzie wydobywa się opale. Swoja własna kopalnia opali to wielka szansa dla ludzi, którzy marzą o karierze poszukiwacza skarbów. Decydując się na karierę poszukiwacza opali, wystawiasz się na wielkie ryzyko, ale co to za niezwykła przygoda… iść za swoja intuicją w poszukiwaniu takich pięknych kamieni… potem powoli przekształcić swoje miejsce pracy w dom, żeby żyć jak tolkienowski krasnolud… nigdy nie za daleko od swoich skarbów.
Ale zacznijmy od początku. Po wjechaniu na peryferia Coober Pedy, nie czujemy ekstremalnego gorąca… jest zaledwie 43ºC. Co widzimy?… najpierw hałdy pomarańczowego piachu i gliniastej ziemi oraz ciemniejsze zarysy koparek i ciężarówek, ale ludzi nie było widać. Cała okolica jest podziurawiona, dlatego poruszając się po terenach wokół miasta, trzeba uważać, żeby do żadnej z nich nie wpaść. Wjeżdżamy w kolejne dróżki, próbujemy podglądnąć lokalne życie… a tu wszystko undergroud. Zaglądamy do zabudowań, jeśli takimi można nazwać sterty ziemi, wokół wydrążonej niszy kryjącej domostwa wkomponowane w zbocza niewielkich wzniesień. Niektóre domy są niczym zamki i podobno tworzą podziemne połączenia z innymi, korytarze na wypadek, gdyby tak komuś zabrakło soli do obiadu. Coober Pedy nie wygląda imponująco z zewnątrz, ale kto by spędzał czas na powierzchni, kiedy całe bogactwo znajduje się pod ziemią. W centrum jest jedna główna ulica i kilka pomniejszych z typowymi australijskimi domkami, mnóstwem sklepów z opalami, są galerie sztuki, dwie kopalnie- muzea do zwiedzania i sierociniec dla kangurów. A tak z ciekawostek… tutejszy księżycowy krajobraz, posłużył za plener filmowy dla postapokaliptycznego hitu „Mad Max III” z Melem Gibsonem w roli głównej. Wśród niespełna 2,5tys. mieszkańców 60% stanowią Europejczycy, którzy po obu wojnach światowych wyemigrowali z Europy. Żyje tu ponad 45 nacji, co czyni to miasteczko najbardziej zróżnicowanym narodowościowo miejscem w całej Australii. Każda z nacji kultywuje swoją tradycję i zasady, które przywiozła ze swojego dalekiego kraju. Może iść do swojego kościoła np. serbskiej tradycji prawosławnej, czy katolickiego św. Piotra i Pawła, które oczywiście umiejscowione są również pod ziemią, gdzie na termometrze widnieje jedynie 26ºC. Zajrzeliśmy na miejscowy cmentarz, gdzie nagrobki jednoznacznie wskazują, jakim przyjemnościom oddawali się za życia poszukiwacze. Tak więc, całe życie tutejszych „troglodytów” zeszło pod ziemię… więc zejdźmy i my. Już wcześniej zarezerwowaliśmy swoje lokum w podziemnym apartamencie „Ali’s Undeground” (140AUD).
Odwiedziliśmy starą kopalnię „Umoona Opal Mine&Museum” oraz przykopalniany sklep oferujący opale i wyroby z tymi niezwykłymi kamieniami, gdyż właśnie tu znajdziemy największy na świecie wybór, tych najdroższych kamieni szlachetnych w rodzajach „solid opals”, „doublet opals” i „triplet opals”. Zakupiliśmy więc małego żółwika z opalową, niebieską, mieniącą się tęczowymi odcieniami skorupką i świecącymi oczkami, również z opali.
Chciałabym bardziej obrazowo, tak na Aborygeńską modłę przedstawić, jak powstały opale… ano dawno, dawno temu… w całej Australii padały deszcze… zmartwieni tym faktem ludzie, błagali swoich przodków o pomoc… najpotężniejszy z duchów wysłuchał ich próśb, zjawił się na Ziemi i rozkazał deszczom ustać… niebem zawładnęła wielokolorowa tęcza, ale nie na długo… deszcz zaczął znowu padać… rozgniewany duch chwycił tęczę i rzucił nią o ziemię z całej siły… tęcza roztrzaskała się na okruchy, które wbiły się głęboko pod ziemię… a dziś… zapach tęczy wabi wielu… kupa- piti ze swej dziury w ziemi… wygrzebuje ten symbol spokoju, mądrości i medytacji…
Na koniec objazdu zostawiliśmy sobie „Josephine’s Gallery”, byliśmy tu już wcześniej, ale Terry, właściciel galerii polecił przybyć tu o17.30 w porze karmienia kangurów. Dziwne?… galeria i kangury? Jednak tak, małżeństwo Josephina i Terry, które prowadzi galerię sztuki aborygeńskiej połączoną ze sklepem z opalami, posiada w tym miejscu również sierociniec dla kangurów. Przygarniają tu małe kangury, które noszone są w specjalnych torbach i karmione z butelki, których matki zostały albo zabite przez samochody, albo upolowane przez Aborygenów. Wychowują je aż dorosną, a potem oddają do parków z australijskimi zwierzętami. Niestety kangury, już nigdy nie trafiają do swojego naturalnego środowiska. Galeria znajduje się przy głównej drodze i można ją poznać po dużym kangurze umieszczonym na dachu budynku.
Dzisiejszy objazd i zwiedzanie kończymy w „Desert Cave – Underground”, gdzie mieści się hotel, muzeum, galeria ze sklepem i podziemny pub… i to właśnie zimne piwo „Victoria Bitter” zatrzymało nas w owym lokalu.
28.02.2019r. czwartek – dzień 55. Coober Pedy > Port Augusta > Port Germein – 640km
Dopiero przed 10.00 ruszamy na trasę, a ponieważ wczoraj zabrakło nam czasu na zwiedzenie drugiej z tutejszych kopalń, dziś rano właśnie tam się udajemy. Kopalnia „Old Timers Mine”, założona w 1916r., znajduje się prawie samym centrum Coober Pedy i mieści autentyczne kopalniane korytarze i późniejsze pomieszczenia służące za domy pracującym w nich górnikom. Wstęp 15AUD od os. wydaje się być prawidłowo skomponowany w stosunku do zakresu zwiedzanej ekspozycji. Obchód jest świetnie zorganizowany, gdzie chodząc samodzielnie wzdłuż ponumerowanej trasy, zaglądamy w kolejne korytarze, ekspozycje i pomieszczenia. Opuszczamy miasto, żegnamy się z Coober Pedy, robiąc pamiątkowe zdjęcie przy specyficznym aucie, które widzi się tu przy każdej kopalni. To samochody zwane „blower” („dmuchacze”), które służą jako wielkie odkurzacze, pompy podciśnieniowe do wysysania drobnego gruzu z kopalni.
Tuż obok miasta, przechodzi słynny płot „Dingo Fence” izolujący psy dingo, aby nie dostawały się na południowe tereny Australii, gdzie ulokowane są hodowle owiec. Jest najdłuższym na świecie nieprzerwanym ogrodzeniem. Zbudowany został w latach 1880÷1885, jego długość wynosi 5310km, ma 180cm wysokości, jest wkopany na głębokość 30cm, a teren na szerokości 5m od niego został zupełnie oczyszczony. Zamierzenie okazało się tylko częściowo skuteczne. Do dziś można znaleźć w niektórych południowych rejonach, odosobnione populacje dingo. Brak drapieżników przyczynił się również do wzrostu populacji królików i kangurów, stanowiących konkurencję pokarmową dla owiec.
Dalszy dzisiejszy przejazd to przemieszczanie się na południe drogą „Stuart Highway” w przeciwnym kierunku do wczorajszego, aż do Port Augusta na przestrzeni 550km. Trudno opisać taki przejazd i te wszystkie wcześniejsze na tak gigantycznych dystansach. To przede wszystkim monotonny, niekończący się szum opon i wiatru, ale i rozległe solniska, martwe kangury przy drodze i „Glendambo Roadhouse”, gdzie zawsze można liczyć na kawę. Jedno w tej jeździe jest do przewidzenia, czas jej trwania, ponieważ na liczniku nieustająco widnieje 110km/h. Po sześciu godzinach i kilku postojach, jesteśmy u celu podróży. Uzupełniamy zapasy i przemieszczamy się jeszcze następne 70km na południe, w kierunku bardziej otwartego morza, gdyż w Port Augusta nadal panuje nieznośny skwar. Dzisiejszą jazdę kończymy zatem w małej, portowej miejscowości Port Germein, gdzie na miejscowym polu kempingowym „Port Germein Caravan Park” (29AUD), rozbijamy nasze obozowisko. Myśleliśmy, że po zachodzie słońca odpoczniemy na zewnątrz od gorąca i much, lecz z chwilą jego nadejścia… natarły na nas hordy komarów. Siłą rzeczy, musieliśmy się schronić w rozgrzanej z całego dnia plastikowej kabinie mieszkalnej naszego pojazdu i korzystać jedynie z powiewu wentylatora, który to mamy na wyposażeniu. Dziś cały dzień temperatura przekraczała 40ºC i dopiero przed północą nieco się ochłodziło.
01.03.2019r. piątek – dzień 56. Port Germein > Adelajda – 270km
W upale, przebrnęliśmy przez tę noc, nad ranem zrobiło się nawet bardzo przyjemnie. Ponieważ miejscowość w której przebywamy ma również swą historię związaną z osadnictwem na pobliskich terenach, toteż zagłębiamy się w nią nieco. Port Germein został nazwany imieniem Samuela Germeina , który odkrył to miejsce w 1840r. Był niegdyś ważnym węzłem komunikacyjnym dla okolicznych regionów, po otwarciu długiego pomostu w 1881r., który w owym czasie znany był jako najdłuższe molo na półkuli południowej. Z powodu płytkiej wody wzdłuż wybrzeża, zbudowano długi pomost, który umożliwiał załadunek żaglowców ze zbożem. Około 100tys. worków pszenicy przechodziło przez niego w ciągu roku. Jetty zostało przedłużone do pełnej długości 1680m w 1883r. Podczas pszenicznego bumu, był to najbardziej ruchliwy port w Australii Południowej, jeśli nie w całej Australii. Korzystanie z portu spadło, kiedy do tego miejsca dotarła linia kolejowa poprowadzona z Adelajdy. Do chwili obecnej, pozostało molo i kilka elementów wyposażenia portowego pochodzące z ówczesnych czasów, czyli hala przeładunkowa i specyficzny zegar pływowy „Tide Clock”, informujący o godzinach przypływów i odpływów, który musiał być widziany ze statków, tak aby nie osiadły na mieliźnie.
Opuszczamy Port Germein i jedziemy do stolicy Australii Południowej, Adelajdy. Skończyły się już dla nas puste drogi, odtąd przemieszczamy się w sznurze samochodów. W południe docieramy do centrum i lokujemy się w znacznym oddaleniu, tak aby uniknąć opłaty za niezwykle drogie parkingi. Będąc w bliskim sąsiedztwie „St Peter’s College”, uprzejma właścicielka posesji, pozwoliła nam pozostawić auto na swoim podwórku. Dzisiejsze zwiedzanie realizować będziemy w temperaturze powyżej 40ºC, a słońce o tej porze praży centralnie z góry, jedynie suche powietrze i lekki wiatr powoduje, że można w takim klimacie egzystować. Do ścisłego centrum mamy jedynie kilometr, więc nie jest tak źle. To położone nad rzeką Torrens „Miasto Kościołów”, liczy około 1,3 mln mieszkańców i wygląda jak wielkie „Country Town”. Adelaida została zaplanowana w 1836r. Przez płk. Williama Lighta… jako urbanistyczna utopia. Urocza lokalizacja „City of Light” z dzielnicami parterowych, najwyżej jednopiętrowych domów z ogrodami, ale też z najważniejszym skrzyżowaniem, w którym King William Street przecięta jest przez North Terrace, tworzy przemyślane rozplanowanie.
W ciągu pięciu godzin obchodzimy miasto, zaglądając do większości ciekawszych miejsc. Najpierw zamierzaliśmy zajrzeć do domu sir Henry’ego Ayersa, siedmiokrotnego premiera Australii Południowej, lecz był nieczynny. Centrum tworzy piękny duży plac Victoria Square, dalej to dosłownie kilka długich ulic, z grupą całkiem ciekawych historycznych budynków, ze sklepami, barami i restauracjami. Przechodzimy przez całą ulicę Rundle Mall, obecnie deptak, ulicę wytyczoną w pierwszej połowie XIX w., która od razu stała się najbardziej reprezentacyjną w mieście (wtedy miasteczku) i tak pozostało do dziś. Znajdują się tu sklepy wszystkich znanych światowych marek, ale i dostępne na każdą kieszeń markety i knajpki. Są tu drogie restauracje, ale i ogromny wybór fast-foodów, ale nie tych, o których od razu myślimy, bo niespotykanych u nas: australijskich, tajskich, wietnamskich, hinduskich, kambodżańskich i wielu innych, nawet południowoamerykańskich. Rundle Mall przyciąga również rzesze artystów. Dziełem jednej z nich, Marguerite Derricourt z Afryki Południowej, są cztery oryginalnej wielkości mosiężne świnie, które buszują po deptaku. Jedna z nich stoi na tylnych łapach i grzebie ryjem w mosiężnym koszu z równie mosiężnymi śmieciami.
Kolejnym celem był „Central Market”. Powstał w 1870r. i uchodzi za najbardziej wyszukany na kontynencie. Zdaje się, że nie istnieje produkt spożywczy, którego w tej wielkiej hali nie dałoby się kupić, od mniej lub bardziej egzotycznych ryb i owoców morza, po wszelakie gatunki mięs. Piekarnie, mleczarnie, palarnie kawy, winiarnie, budki z różnorodnym jedzenie na ciepło i cukiernie dopełniają całości. Zaopatrują się tu mieszkańcy Adelajdy i dalekich okolic oraz wszystkie knajpy w mieście, wiadomo, to kulinarna stolica Australii. My postanowiliśmy popróbować miejscowej, popularnej przekąski, może nawet dania w postaci „meat pie”. Jest to specyficznie przygotowane i przyprawione wołowe mięso, zapieczone w kruchym cieście, podawane na gorąco. Dla wyrobienia lepszej opinii o smaku potrawy, zamówiliśmy je w dwóch odrębnych stoiskach i oba smakowały wybornie. Paje dostępne są również z innym nadzieniem w bardzo dużym asortymencie, niekoniecznie mięsnym.
Powrotna droga przez miasto, prowadziła poprzez główna ulicę North Terrace, gdzie ulokowane są główne budynki rządowe (parlament, siedziba gubernatora), gmach starego parlamentu- obecnie muzeum poświęcone konstytucji, galeria sztuki, centrum festiwalowe, „Muzeum Australii Południowej” i dworzec kolejowy. W naszym obchodzie miasta, odbiliśmy do ulicy King William Street, która prowadzi do kompleksu krykietowego „Adelaide Cricket Ground”, uznawanego za jeden z najpiękniejszych na świecie. Natomiast neogotycka katedra św. Piotra „St Peter’s Cathedral” celebruje swoje 150- lecie istnienia. Nieco skonani odległościami i upałem, wracając do auta, spontanicznie do Wojtka przytuliła się przechodząca obok Aborygenka, wskazując na nadruk koszulki, na którym widnieje monolit „Uluru”, miejsce w którym kiedyś żyła. Przed 18-tą przemieszczamy się 5km poza centrum, gdzie umówieni jesteśmy z żoną poznanego w Tennant Creek Przemka, Agnieszką. Zostaliśmy tak niezwykle miło przywitani, że czujemy się tak, jakbyśmy znali się od lat. Niestety Przemek realizuje zawodowe programy restaurowania kopalni w odległym o 2100km Tennant Creek i towarzyszy nam jedynie z obrazu na ścianie. Historię powstania tego dzieła już znamy, gdyż byliśmy uczestnikami spotkania u Ryśka i Julii w Alice Springs, gdzie został mu przekazany.
Aga ugościła nas przede wszystkim niezwykłą serdecznością, ale również smakowitymi potrawami. Biesiada trwała do nocy… ze szczególnym wsparciem winnym.
Najbardziej było nam żal gospodyni, gdyż następnego dnia, a raczej tego samego dnia, zaledwie kilka godzin później, musiała pojechac do pracy.
02.03.2019r. sobota – dzień 57. Adelajda – dzień odpoczynku
03.03.2019r. niedziela – dzień 58. Adelajda – dzień pisania relacji
Zakończyliśmy przejazd trzeciego odcinka objazdu Australii z Perth do Adelajdy. Z 3300km które pokazywała mapa Google, zrobiło się 5500km. Co do rozkładu dniowego, to przejechaliśmy ten etap o cztery dni dłużej, niż w założonym wcześniej planie. Od wyjazdu z Brisbane pokonaliśmy już dystans 17750km.
Jutro rozpoczynamy następny odcinek przejazdu, płd.- wsch. częścią kontynentu, a który to będzie miał swój finał w Brisbane, w miejscu z którego wyjechaliśmy. Teoretycznie do pokonania mamy odległość ok. 3200km, jak wyjdzie, okaże się po dotarciu do celu.
Poniżej przedstawiamy trasę którą pokonaliśmy w trakcie pierwszej i drugiej części przejazdu po kontynencie australijskim, poprzez rejon Queensland, Northern Territory, Australię Zachodnią i Australię Południową (zaznaczona pomiędzy czerwonymi strzałkami).
Od Brisbane, przez > Rockhampton > Townsville > Mount Isa > Tennant Creek > Alice Springs > Uluru > Katherine > Jabiru > Darwin > Katherine > Kununurra > Hall’s Creek > Fitzroy Crossing > Broome > Port Hedland > Exmouth > Carnarvon > Denham > Kalbarri > Geraldton > Perth > Augusta >Albany > Esperance > Norseman > Caiguna > Ceduna > Port Lincoln > Port Augusta > Woomera > Coober Pedy po Adelajdę– 17750km.
Na fioletowo zaznaczona jest planowana trasa, na czerwono zaznaczone są te odcinki, które dołożyliśmy w tych etapach po korekcie naszej podróży, a na biało te, które pominęliśmy i uległy zmianie, ze względu na pogodę, warunki drogowe i zakazy dotyczące pewnych dróg, wydane przez wypożyczalnię pojazdu.