31 stycznia – piątek – dzień 27.

Beruwala > Colombo lotnisko - 70km > przelot na Filipiny > Manila

Po śniadaniu, wykwaterowujemy się i mamy zapewniony transfer na lotnisko w Colombo. Żegnamy się z naszym kierowcą i zarazem przewodnikiem, Devinem. Sympatycznie spędziliśmy razem te osiem dni, z pewnością zapamiętamy go jako przyjaznego, spokojnego i bardzo uprzejmego człowieka. Wspólnie przebyliśmy 1.440km po wyspie Cejlon.

Przelot z Colombo na Filipiny do Manili, rezerwacja przez eSky. Wylot mamy z międzynarodowego lotniska „ Bandaranaike International Airport”(CMB) o 11:30. Niestety lot jest z przesiadką w Bangkoku na lotnisku „Don Mueang International Airport” (DMK), pierwszy odcinek 3h 40minut, później czas na przesiadkę 4h i o 22.30 lecimy do Manili na „Manila Ninoy Aquino International Airport”(MNL), lot trwa 3h 40minut. Całkowity czas podróży:12h 40minut. Na miejscu jesteśmy o drugiej w nocy czasu miejscowego (różnica czasu +3h 30minut). Bierzemy taxi i po następnej godzinie, jesteśmy w zarezerwowanym wcześniej przez booking.com hotelu: „OYO 229 G Place” Address: 2127 Legarda Street Quiapo, Manila, 1001,tel: +63 2 271 1818, GPS: N 014° 35.992, E 120° 59.430 – (83zł – 1.106piso lub peso filipińskich PHP). Kurs wymiany:100 $USD – 50,65peso, 100peso – 7,57zł.

Skoro dotarliśmy do tego kraju, należałoby w „kilku” słowach wspomnieć o tym rejonie świata i jego historii. Filipiny to kraj składający się z 7.107 wysp zamieszkałych przez ponad 90mln osób. Jedyne państwo Azji płd.-wsch., którego większość mieszkańców stanowią katolicy. Dla Polaków bardzo egzotyczny i odległy kraj. Dla jednych to istny raj na ziemi, a inni będą się go bać, bo bieda, malaria, denga, trzęsienia ziemi i tajfuny… zbyt dużo nieszczęść na raz. Powszechnie przyjmuje się, że historia Filipin zaczyna się od przybycia Hiszpanów, którzy w drugiej połowie XVIw. dokonali podboju wysp i stworzyli na nich chrześcijańską cywilizację, która stała się fundamentem dla rozwoju kraju i w swoim rdzeniu trwa do chwili obecnej. To w pewnym sensie prawda. Niemniej, trzeba jednak jasno stwierdzić, że historia tych wysp nie zaczęła się wraz z kolonizacją rozpoczętą przez Hiszpanów w 1542r., tak jak historia Polski, nie rozpoczęła się zapewne od przyjęcia chrztu przez Mieszka I. Podobnie jak Polska, Filipiny przed i po chrystianizacji, to dwa zupełnie różne kraje. Pierwsi ludzie dotarli na te ziemie 30tys. lat temu i pochodzili z Afryki. W Xw. powstały pierwsze lokalne królestwa, a mieszkańcy wysp nawiązali handel z ludnością sąsiednich wysp oraz z Chinami. Wraz z Chińczykami, na wyspach pojawia się buddyzm, a w XVw. za pośrednictwem Królestwa Brunei, islam. Następnymi są Portugalscy odkrywcy, którzy pomiędzy 1512–1523r. penetrują obszar wysp. 17 marca 1521r. na Filipiny dociera wyprawa Magellana, on sam ginie miesiąc później w potyczce przy brzegach wyspy Cebu, jednak konsekwencją tej wizy jest kolonizacja Filipin, które w 1542r. stają się hiszpańską kolonią. Taki stan trwa przez 356 lat do końca XIXw. kiedy nasilają się ruchy narodowowyzwoleńcze. Konsekwencją jest powstanie i ogłoszenie niepodległości 12 czerwca 1898r. Stany Zjednoczone nie uznają tego faktu, dochodzi do potyczek, ginie ponad 200tys. Filipińczyków, a na mocy „Traktatu Paryskiego”, Amerykanie ustanawiają na wyspach własne rządy. De facto taki stan trwa do wybuchu II Wojny Światowej, pomimo iż w 1934r. Kongres USA na 10lat przyznał Filipinom autonomię. W 1941r. Japonia zaatakowała Filipiny i po przejęciu kontroli nad państwem, dwa lata później proklamowała niepodległość Filipin, tworząc marionetkowy rząd. Po ciężkich walkach na przełomie 1944-45r. wojska amerykańskie wypierają Japończyków, a w 1946r. Filipiny uzyskują niepodległość i stają się wolnym państwem. Powojenne czasy, nie przyniosły temu krajowi wspaniałego rozkwitu… kolejno zesłały polityczny marazm, później dyktaturę Ferdinanda Marcosa, szalejącą korupcję, jak również terrorystów islamskich, którzy otrzymali wsparcie od ISIS i Al-Kaidy, a na koniec swoiste kuriozum… prezydenta Rodrigo Duterte, który swoje rządy rozpoczął od walki z narkotykami, we własnym gangsterskim stylu, zabijając tysiące ludzi, bez uprzedniego wyroku sadowego… a to nie wszystkie bolączki trwające i trawiące po dziś dzień… ten jakże ekscytujący fragment świata.

Czy tym wywodem zachęciliśmy do przyjazdu na Filipiny?… chyba nie!… jednak domniemamy iż po zapoznaniu się z reportażem, wielu zmieni zdanie… mabuhay!

1 luty – sobota – dzień 28.

Manila – zwiedzanie miasta

Po nocnym locie, zarządzamy pobudkę nieco później, przestawiamy się czasowo o trzy i pół godziny i ruszamy w miasto. Ale nim to nastąpi, jeszcze małe wtrącenie o nocnym przybyciu do hotelu. Sam przejazd, a było już ciemno, wywarł na nas równie zgaszone wrażenie, gdyż to co ledwie ukradkiem zobaczyliśmy w świetle latarń jadąc przez dzielnicę slamsów, potem ludzi śpiących na ulicach i tych co gdzie popadnie tuż przy naszym hotelu, a na koniec grandziarz taksówkarz, który chciał nas oszukać, choć cenę ustaliliśmy już na lotnisku…. to takie pierwsze, ale mocne zderzenie ze stolicą Filipin.

Manila… jesteśmy tam gdzie rośnie nila… to lokalna, potoczna nazwa krzewu namorzynowego, powszechnie porastającego m.in. wybrzeża Filipin, od którego wzięła się nazwa dawnego królestwa, później filipińskiej stolicy. Manila, oznacza dosłownie miejsce, gdzie rośnie nila. I tak rozpoczynamy nowy rozdział, najpierw w hotelowej recepcji, wzbogacamy nieco wiedzę na temat bezpieczeństwa, zwyczajów oraz systemu komunikacji, a potem zamówioną przez recepcjonistkę taksówką firmy „Grab”, jedziemy do starej części Manili, dzielnicy „Intramuros”. Zatrzymujemy się przy obiekcie „Fort Santiago” i od tego miejsca rozpoczynamy obchód miasta. Rozległa budowla pochodzi z końca XVIw. z czasów hiszpańskiej kolonizacji (wstęp 75piso od os.). Wtedy to, fort był centralą wojskową hiszpańskiego rządu, a jego lochach urządzono więzienie, w którym tortury nie należały do rzadkości. To jedna z najstarszych fortyfikacji w Manili, która była świadkiem wielu ważnych wydarzeń historycznych. Stacjonowali tu również Brytyjczycy, filipińska dywizja amerykańskiej armii, a także Japończycy. Ci ostatni w 1942r. uwięzili tu setki cywilów i partyzantów, których następnie torturowali i zabijali. W 1945r., podczas bitwy o Manilę, fort został zniszczony, a w latach 50-tych rozpoczęto jego odbudowę. Należy pamiętać, że w tym czasie stolica Filipin, podobnie jak Warszawa, została niemal zrównana z ziemią, a wiele zabytków nieodwracalnie zniszczonych. Obecnie na terenie fortu nie ma zbyt wiele do zwiedzania, głównie pozostałości murów, kilka skromnych wystaw i małe muzeum „Rizal Shrine”, poświęcone bohaterowi narodowemu Filipińczyków – Jose Rizal’owi. To właśnie w „Forcie Santiago”, Jose Rizal spędził swoje ostatnie dni życia, zanim 30 grudnia 1896r. został stracony przez Hiszpanów, za rzekomą działalność rewolucyjną. Urodził się w 1861r., gdy Filipiny znajdowały się pod hiszpańską kontrolą od trzech stuleci. Pochodzący z zamożnej rodziny i wykształcony, należał do grupy młodych ludzi, których liberalne idee i działalność za granicą, wpływały na pragnienie reform i wyzwolenie Filipińczyków z kolonialnego jarzma. Powodowany dumą narodową opisywał okrucieństwo kolonizatorów, w ten sposób również stając się ich celem. Gdy rewolucja rzeczywiście wybuchła, Rizal został posądzony o bycie jej głównym organizatorem i autorem książek promujących rebelię. W wyniku procesu sądowego został skazany na śmierć i napisał ostatni wiersz „Mi ultimo adios” („Ostatnie pożegnanie”). Grupa strzelców wykonała egzekucję, a jego śmierć, to po dziś dzień symbol walki o niepodległość i narodzin wolnego filipińskiego narodu.

To, co nas tutaj również sprowadziło, to informacja turystyczna, która mieści się w obrębie murów fortu. Ponieważ musimy przygotować objazd wyspy Luzon po jej północnych terenach, zwracamy się do miłej kobiety z obsługi, o pomoc w tym temacie. Przyjmuje od nas szablon trasy i zaleca nam przyjść po zwiedzeniu starówki, z pewnością będzie miała już dla nas jakieś propozycje.

Patrząc na rozciągającą się aż po horyzont panoramę miasta, z licznymi wieżowcami, trudno uwierzyć iż kiedyś, ograniczało się ono do niewielkiego obszaru otoczonego murami obronnymi, dziś stanowiącego zabytkową dzielnicę o nazwie „Intramuros”(z łaciny: w obrębie murów), leżącą tuż przy przecinającej całe miasto rzece Pasig. Niezbyt rozległy rejon łatwo można obejść na piechotę lub wynająć „kalesę” (tradycyjny konny zaprzęg) i objechać nią miasto. Nam wygodniej pieszo, gdyż zdecydowanie łatwiej jest wykonywać dobre zdjęcia. Prawdziwą ozdobą tej części Manili jest katedra „Manila Cathedral”, wybudowana w 1951r. na miejscu zniszczonej w czasie II wojny światowej poprzedniczki.

Drugim kościołem, wizytówką „Intramuros” jest „San Agustin Church&Museum”, najstarszy, kamienny, barokowy kościół na Filipinach, który nie podzielił losu katedry i przetrwał czas wojennej zawieruchy. W 1993r. wpisany został na listę UNESCO. W zabudowaniach klasztornych mieści się bardzo ciekawe muzeum (wstęp 200piso od os.), obrazujące katolicką stronę kolonizowania tych terenów.

Naprzeciwko kościoła, mieści się „Casa Manila”, dom- muzeum przedstawiający styl życia w czasach hiszpańskiej kolonizacji. To imponujący budynek z kamienia i drewna, który jest kopią tradycyjnego domu z 1850r. Dzisiejsza „Kasa Manila” to pomysł Imeldy Marcos, a zbudowana została w latach 80-tych. Oprócz muzeum (wstęp 75piso od os.), mieści się tu również restauracja „Barbara’s Heritage Restaurant”, gdzie w kolonialnych pomieszczeniach mamy okazję zjeść obiad i wypić piwo „Red Horse”.

Nie ominęliśmy również dzielnicy slamsów. I choć wyglądają cudacznie, wszystko jakieś takie prowizorycznie sklecone i obwieszone praniem, to zamieszkujący je lokatorzy, są przyjaźnie uśmiechnięci. Te osobliwe „budowle” przypominają kupę desek i blach, poplątanych i poukładanych w piętrową piramidę, jednak przy użyciu farby, nadano temu miejscu bardziej wdzięczny wymiar… nawet gdy na pierwszy plan wysuwają się wszechobecne druciane ornamenty. No cóż, mieszkający tu ludzie, w jakiś sposób dokonali autoryzacji swego losu.

Spacerując uliczkami, można poczuć się niemal jak w Ameryce Południowej. Wszystko za sprawą kolonialnej zabudowy, pamiątki po Hiszpanach, którzy w XVIw. stawiając mury obronne, dali początek dzielnicy i samemu miastu. W 1999r. „Starówka” miasta została wpisana na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO, jako najlepiej zachowany przykład hiszpańskiego miasta kolonialnego w Azji. Po obejściu „Starówki” powracamy do fortu, do informacji turystycznej i czekamy na wieści dotyczące naszej dalszej podróży. Temat został podjęty, wieczorem zgłosi się do nas przedstawiciel lokalnego biura podroży i przedstawi ofertę.

Nasz hotel znajduje się 2km od starego centrum, w dzielnicy o nazwie „Metro Manila”, gdzie trudno odnaleźć granice połączonych w jedno miast-dzielnic. Tym co je scala, są kursujące po gigantycznym obszarze Manili „jeepneye”… wizytówka Filipin. Obok taksówek i trycykli to główny, całodobowy i docierający w każdy zakątek miasta środek transportu. „Jeepneye” stanowią pamiątkę po Amerykanach. Od schyłku XIXw. po koniec II wojny światowej, kraj znajdował się bowiem w strefie wpływów Stanów Zjednoczonych. Opuszczający Filipiny Amerykanie, zostawili po sobie stare wojskowe ciężarówki. Pomysłowi mieszkańcy Filipin, przekształcili je w niezwykle barwny i efektowny, choć niezbyt wygodny (ale za to bardzo tani) środek transportu. „Szyty na miarę” (klient decyduje jak ma wyglądać produkt finalny) i pomalowany zwykle w motywy religijne, muzyczne lub filmowe… twórcza pasja zadała szyku… to absolutny symbol Filipin. Po dziś dzień, właśnie takie wymyślne konstrukcje, są produkowane w małych warsztatach, z podzespołów starych ciężarówek sprowadzanych z Japonii.

I jeszcze ciekawostka… podobnie jak nie ma dwóch takich samych linii papilarnych u ludzi, nie znajdziecie dwóch takich samych „Jeepneyów”. W Manili mają zaledwie kilka wspólnych cech, jak chociażby to, że ich kolory oznaczają linie po jakich kursują, natomiast dodatki odzwierciedlają gusta i pasje właściciela, a opisy typu „Jesus is Lord”, „Jesus Christ Superstar”, czy „Guadalupe – Angelo” pokazują, kogo na swojego patrona wybrał kierowca, komu ufa i zawierza życie i powodzenie, większość oddaje kult Matki Boskiej z Gwadelupy oraz obowiązkowo, dopisane jest imię kierowcy np. Angelo. Nierzadko, na autach można znaleźć odnośniki do stron Pisma Świętego, które określają jakie jest religijne motto życiowe kierowcy.

Wracamy do hotelu „OYO 229 G Place” i jeszcze tego wieczoru, ustalamy z poleconym biurem turystycznym („Areo Global”, sprawy biurowe: Maan tel: +639065603387 e-mail: mnl.areoglobal.ph@gmail.com kierowca: Endriu: +639278668763 e-mail: www.kuyaneopango@gmail.co), plan i szczegóły naszego przejazdu po północnych terenach wyspy Luzon. Objazd wytyczoną przez nas trasą, będzie trwał sześć dni i obejmował dystans ok. 2000km. Uzgadniamy cenę przejazdu na 40tys. Piso (800 $USD) – bus Toyota Hiace + kierowca, który będzie zarazem naszym przewodnikiem. Za wstępy, noclegi i wyżywienie płacimy sami. Jutro o 8.00 wyjeżdżamy w trasę.

2 luty – niedziela – dzień 29.

Manila > Capas > Santa Juliana > wulkan „Mount Pinatubo” > San Fernando > Candon - 400km

Rano, bus z kierowcą podjeżdża o czasie i ruszamy w drogę, kierowcą jest sympatyczny Filipińczyk o imieniu Andrew. Z Manili, jedziemy w stronę Capas i dalej z Capas do Santa Juliana, małej sennej wioski, leżącej u stóp wulkanu „Mount Pinatubo”.

Tu tak naprawdę kończy się droga. Płacimy za wjazd 2.250piso, zmieniamy pojazd na starą, terenową Toyotę Land Cruiser 4×4 i jedziemy w kierunku stratowulkanu „Mount Pinatubo” o wys. 1.485m n.p.m. Gigantyczny jego wybuch, miał miejsce początku lat 90-tych, trwał tydzień i był tak silny, że pył wulkaniczny sięgał 40km w górę. Wulkan stracił swój wierzchołek i tym samym, swoją dotychczasową wysokość (wcześniej było to 1.745m n.p.m.). Początkowo przemieszczamy się dnem szerokiej doliny, którą co rusz przecina koryto rzeki. Po drodze podziwiamy księżycowy krajobraz, a wszędzie w powietrzu unosi się pył wulkaniczny. Można zabrać ze sobą cienką chustkę dla ochrony twarzy przed pyłem, rzecz jasna zaproponował ją nam przewodnik. Później wyboistą, górską drogą w zmierzamy w kierunku krateru, do miejsca zwanego „parkingiem”. Od tego momentu, już tylko pieszo można iść do wulkanu.

Nie decydujemy się na trekking, jest zbyt późno na taką wyprawę, to marsz około siedmiu kilometrów w jedną stronę. Mimo iż „posiwieliśmy” od wulkanicznego pyłu, to niepospolite miejsca, emocje i zdarzenia… odsłoniła na ten czas, ujarzmiona moc srogiej góry.

Tą samą drogą powracamy do St. Juliana, po drodze zajeżdżamy jeszcze nad małe jeziorko, przy którym zaglądamy do skromnej zagrody, podpatrzeć jak żyją tutaj rodziny. Przesiadamy się do busa i jedziemy dalej na północ, zachodnim brzegiem wyspy Luzon, w kierunku San Fernando. Po drodze testujemy lokalne wina, ale nie decydujemy się na zakup, gdyż zwyczajnie były mizerne. Woleliśmy nabyć winogron, tylko po to, aby sprzedawczyniom nie było przykro, gdyż bardzo chętnie przybliżyły nam ich działalność. Do Candon docieramy już po zmierzchu.

Nocleg w Candon w hotelu „Aloha Nui Hotel” (1.600piso)

02-02-20-map

3 luty – poniedziałek – dzień 30.

Candon > Santa Maria > Vigan > Batac > Paoay > Laoag City > Pasuquin - 200km

Najpierw w miejscowości Candon, gdzie nocowaliśmy podjeżdżamy pod kościół „Saint John de Sahagun Parish Church”. Jeden z pierwszych kościołów wybudowanych w tym regionie przez Hiszpanów, z ciekawą fasadą frontową – 1695r. Czterokondygnacyjna ośmioboczna dzwonnica kościoła, ma na przemian otwarte i ślepe otwory okienne, balustradę, a zwieńczona jest dzwonnicą..Barokowa budowla jamnik, gdzie wewnętrzna przestrzeń do ołtarza, wygląda jak pas startowy, ponad 100m długości.

Następnie podjeżdżamy do małego miasteczka Santa Maria, gdzie mieści się następny katolicki kościół z hiszpańskich czasów kolonizacyjnych. Barokowy „Church of Nuestra Seniora de la Asuncion” został wzniesiony w 1765r. na wzgórzu dominującym nad miasteczkiem i okala go mur obronny. Ta imponująca struktura kościoła, to pamiątka po misjonarzach, którzy poświęcili się szerzeniu wiary chrześcijańskiej w tym regionie. Długi, prostokątny, jednonawowy budynek ma około 99m dł. i 22,7m szer. Wschodnia i zachodnia strona zewnętrznych ścian, jest wzmocniona trzynastoma ogromnymi prostokątnymi przyporami, z których każda, jest typową dla architektury barokowej i ma chronić w razie trzęsienia ziemi. Niestety sklepienie dachu uległo zniszczeniu i obecnie nakrywa go blaszany dach, podparty na drewnianej konstrukcji. Budowla w 1993r. została wpisana na Światową Listę Dziedzictwa UNESCO. Filipiny są azjatyckim ewenementem religijnym, zdecydowana większość mieszkańców kraju to katolicy. Jest to efekt podboju tych ziem przez Hiszpanów, którzy sprawowali tu władzę przez ponad 300lat.

Dalej na dzisiejszej trasie docieramy do „Historic Town of Vigan”… miasta muzeum. Vigan uniknął bombardowania podczas II wojny światowej, dzięki czemu możemy podziwiać oryginalną architekturę z czasów kolonialnych. W 1999r. starówka miasta została wpisana na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO, jako najlepiej zachowany przykład hiszpańskiego miasta kolonialnego w Azji. Do centrum miasta nie mają wstępu pojazdy zmotoryzowane, jeżdżą tam tylko „kalesy”, jednokonne, czteroosobowe bryczki.

Wynajmujemy bryczkę (150piso/h) i objeżdżamy miasto, jedziemy również do oddalonego od centrum kościoła „Saint Augustine Church”, powszechnie znany jako „Bantay Church” i dzwonnicy „Bantay Bell Tower”. Kościół został założony w 1590r. i jest jednym z najstarszych w regionie Ilocos . Dzwonnica jest też punktem widokowym, ale szczerze mówiąc, widok jest mało spektakularny. Zaglądamy do domów i cóż tam nowego? W oknach zamiast szyb… muszle „capiz”… skorupy specjalnego gatunku ostryg, od lat wykorzystywane są przy produkcji elementów dekoracyjnych takich jak abażury, żyrandole i ww okna. Okazało się, że muszle są twardsze od szkła i bardziej odporne na warunki atmosferyczne, toteż w domach okresu kolonialnego, znalazły zastosowanie jako element drzwi przesuwanych i kratkowanych okien. Wąskie uliczki z niską zabudową, przywodzą na myśl kolonialne miasteczka Ameryki Południowej. Katedra „Saint Paul Cathedral” z 1790r. w hiszpańskim stylu, położona przy głównym placu, jeszcze to wrażenie potęguje. A do tego stukot końskich kopyt i wolno toczących się po bruku kół bryczki, sprawia iż podczas pobytu w tym filipińskim miasteczku, nie raz zadajemy sobie pytanie czy to na pewno Azja?… czy może teleportowano nas właśnie do Ameryki Łacińskiej?

Na trasie przejazdu bryczką po zakamarkach Vigan, docieramy również do lokalnej garncarni. Jako pierwsi założyli je Chińczycy, korzystając z dostępności w okolicy tego plastycznego materiału. Garncarnie funkcjonują w mieście do dzisiaj. Długi na 50m ceglany piec z 1823r. przypominający nieco smoka, nadal wypala setki garnków i dzbanków, wyrabia się m.in. „burnay” specjalne dzbany używane w trakcie fermentacji lokalnego wina z trzciny cukrowej zwanego „basi” i pasty rybnej „bagoong”. Drugą część zwiedzania odbywamy już pieszo, gdyż spacer po zabytkowym centrum, to prawdziwa przyjemność. Szczególnie uliczka „Calle Crisologo”, o kolonialnej zabudowie, gdzie ściera się spatynowana przez czas, estetyka hiszpańska i chińska, wzdłuż której ciągną się stragany z miejscowym rękodziełem i pamiątkami. W niektórych zabytkowych domach z przepięknymi podłogami i przesuwanymi drzwiami ozdobionymi muszlami „capiz”, mieszczą się hotele i muzea. Prócz „kales”, mnóstwo tutaj „tricycli”, czyli kolorowych „motowynalazków”. Kolonialna perełka Azji, a właściwie jej zabytkowe centrum, w 1999r. zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wizyta w Vigan, byłaby nieco niekompletna, bez wypróbowania przynajmniej niektórych specjałów regionu. „Empanada” dostępna jest praktycznie wszędzie i powstaje z cienkiego ciasta, w które zawija się np. zieloną papaję, fasolę monggo, marchew, jajko, nadzienie mięsne, po czym wszystko to smaży się na głębokim tłuszczu.

Kolejnym miejscem do którego dotarliśmy była miejscowość Batac, a nasze zainteresowanie wzbudziła rezydencja byłego prezydenta Filipin, Ferdinanda E.Marcosa (wstęp 50piso od os.). Pod nazwą „Ferdinand E. Marcos Presidential Center”, urządzono małe muzeum, które przedstawia pamiątki po zmarłym, od jego kariery w siłach zbrojnych po prezydenturę, którą objął w 1965r. To bardzo kontrowersyjna postać, zapytany o zdanie nasz kierowca Andrew, na temat dyktatora wypowiada się w samych superlatywach. Krótka historia… Po sfałszowanych wyborach, to właśnie od tej chwili Filipiny stały się prywatnym „folwarkiem” wielkiego Marcosa na ponad dwie dekady. Prezydent działał jednak na dwóch frontach… rozpoczął misję odnowy państwa, stawiając na nogi rolnictwo, przemysł oraz reformując system edukacji. Równocześnie gromadził ogromny majątek, który wg kalkulacji, mógł opiewać na kwotę od 15 do 35 miliardów dolarów. Przeciwnicy Marcosa znaleźli dla niego doskonały przydomek „Złodziej Wszech Czasów”. Prezydent obsadził najważniejsze stanowiska w administracji, gospodarce i armii swoimi krewnymi oraz zaufanymi przyjaciółmi. Z każdym rokiem liczba przeciwników Marcosa znacząco rosła. Uaktywniły się osoby związane z lewicową, liberalną i muzułmańską opozycją. Bojąc się przewrotu, prezydent we wrześniu 1972r. wprowadził stan wyjątkowy (trwający do 1981r.). Rozwiązano parlament, uchwalono nową konstytucję, a prezydent otrzymał wręcz nieograniczoną władzę. Od tej chwili Marcos stał się dyktatorem, który mógł decydować o wszystkim i za wszystkich. Na Filipinach zlikwidowano partie polityczne oraz zniesiono niezależność mediów. Około 60tys. przeciwników Marcosa trafiło do więzień. Był to czas tortur, prześladowań i morderstw, których obawiali się nawet zwykli biedni obywatele. Przełomem, który rozpoczął proces upadku reżimu Marcosa, było zabójstwo uwielbianego przez naród opozycjonisty Benigno Aquino. Kolejne sfałszowane wyniki rozpisanych wyborów i Marcos z jednej strony zwycięża, a z drugiej staje w obliczu klęski, armia odwraca się od niego, a na ulice wychodzą dwa miliony Filipińczyków, by na potężnym nabożeństwie różańcowym, domagać się ustąpienia „ukochanego władcy” i pragnąc dokonać pokojowej rewolucji ludowej. W tej sytuacji, dyktator próbuje jeszcze ogłosić stan wyjątkowy, ale jest to już jego łabędzi śpiew. W trakcie przemówienia, rebelianci przejmują rozgłośnię radiową, a następnego dnia (25 lutego 1986r.) Corazon Aquino zostaje zaprzysiężona na nowego prezydenta Filipin. Do przejęcia władzy szykują się również komuniści. Filipiny stają w obliczu wojny domowej. Wówczas wykazuje się sprytem kardynał Jaime Sin, który powstrzymuje komunistyczne bojówki przed zabiciem Marcosa i skłania amerykańskiego prezydenta Reagana, do udzielenia dyktatorowi azylu w USA. W ciągu trzydziestu minut, amerykańskie helikoptery przetransportowały Marcosa do bazy Clark, a stamtąd na Hawaje. Tak oto gniew obala reżimy!Filipiny za czasów rządów Marcosa, to kraj ogromnych kontrastów. Rozkwit gospodarki i sukcesy w sektorze budowlanym, a na przeciwległym biegunie… korupcja, prześladowania opozycji, morderstwa polityczne. Przez 21 lat rządów, Marcos zapracował na miano jednego z najbardziej kontrowersyjnych polityków. Przez jednych uważany był za wizjonera, przez drugich, za opętanego despotę. Nigdy nie poniósł odpowiedzialności za oszustwa i zbrodnie z czasów swoich rządów. Zmarł 28 września 1989r. Na początku lat 90-tych, filipińskie władze zawarły porozumienie z rodziną Marcosa, na podstawie którego ciało dyktatora mogło powrócić do kraju. Zabalsamowane zwłoki Marcosa, zostały sprowadzone do rodzinnego miasta Batac w 1993r. i wystawione w jego domu. Umieszczone w szklanej trumnie ciało prezydenta, stało się atrakcją turystyczną i miejscem pielgrzymek jego zwolenników. W sierpniu 2016r. sąd najwyższy w Manili wydał zgodę, aby Ferdinand Marcos został pochowany na „Cmentarzu Bohaterów” w stolicy kraju. Za decyzją było dziewięciu sędziów, przeciwko – pięciu.

Ciekawostka… przykład zażyłości filipińskiego władcy i amerykańskich przyjaciół stanowi historia z końca lat 70-tych. Kiedy to Francis Ford Coppola realizował swój kultowy obraz „Czas apokalipsy”, jako filmowy Wietnam i Kambodża… posłużyły mu właśnie Filipiny. Marcos jako oddany przyjaciel Stanów Zjednoczonych, użyczył ekipie filmowej helikopterów, sprzętu wojskowego oraz oddelegował do pomocy żołnierzy, którzy mieli pomagać przy realizacji projektu.

Przesiadamy się do naszego busa i przejeżdżamy do Paoay, pod kościół „San Augustin Church”. To następna budowla wpisany na listę UNESCO znajdująca się w tym rejonie. Jest wzorcowym przykładem barokowego stylu kościelnej architektury na Filipinach. Długą, prostokątną budowlę, wzdłuż bocznych ścian podpiera czternaście monstrualnie wielkich przypór. Obok frontowej fasady usytuowano wieżę dzwonową. Kościół obecnie jest w trakcie remontu, ale i tak udało się nam zaglądnąć w jego zakamarki. To chyba najciekawszy ze wszystkich kościołów które widzieliśmy w tym regionie, tym bardziej, że otoczenie i przyległa zabudowa, potęguje atmosferę starego, kolonialnego miasteczka.

Następnie podjeżdżamy jeszcze około 10km dalej, nad jezioro „Paoay Lake”, gdzie mieści się następne muzeum związane z Marcosem, to rezydencja „Malacanang of the North” (wstęp 30piso od os.). Została zbudowana przez Filipiński Urząd Turystyki w 1977r. z okazji jego 60-tych urodzin. W czasie prezydentury służyła jako oficjalna rezydencja dla niego i jego rodziny. Obecnie, córka Marcosa odnowiła nieruchomość, która stała się jedną z atrakcji turystycznych. W pokojach urządzono stosowne wystawy, dotyczące jego prezydentury. Trzeba przyznać, że lokalizacja budynku została wybitnie przemyślana, wokół pustka, a z tarasu rozciąga się wspaniały widok na jezioro i otaczające go lasy.

Dzisiejszym hitem okazał się być obwoźny deser „taho”, sprzedawcę słychać z daleka, jego zaśpiew „tahooooooo”, oznacza dwa wiadra… w jednym ma jedwabiste tofu (w formie puddingu), w drugim perłowe kuleczki sago podobne do tapioki, całość lokowana jest w plastikowym kubeczku i polewana płynnym syropem z brązowego cukru. Niektórzy mówią, że „panna cotta” z Filipin, to po prostu dodające energii śniadanie.

Na nocleg zajeżdżamy 30 km dalej do Pasuquin, gdzie w hotelu „Century Gardens Hotel” wynajmujemy pokój – 1.600piso pokój 2os.

03-02-20-map

4 luty – wtorek – dzień 31.

Pasuquin > Burgos („Cape Bojeador Lighthouse”) > Pagudpud („Blue Lagoon”, „Saud White Beach”) > Bangui („Windmills”) > Bugros („White Rock Formation”) > Vigan > Santa Maria > Cervantes > Sagada – 450km

Rano, przy przepięknej pogodzie, wyjeżdżamy z Pasuquin i jedziemy dalej na północ wyspy Luzon, jej zachodnim wybrzeżem. Pierwszym interesującym miejscem na trasie, okazało się być wzgórze w okolicy Burgos, gdzie ulokowano starą latarnię morską „Cape Bojeador Lighthouse”. Aby dotrzeć na szczyt, wynajmujemy„tricycla” za 100piso (7,5zł). Wstęp na teren latarni 20piso od os. Ze wzgórza roztacza się panoramiczny widok na okalające latarnię wybrzeże. Dalej przemieszczamy się następne 40km na północ, do kurortowej miejscowości Pagudpud. Położona jest wzdłuż „Blue Lagoon”, jednej z najwspanialszych lagun tej wyspy. Postanawiamy pozostać tutaj na kilka godzin. Nie mamy co prawda ochoty na plażowanie, ale mamy za to sporo czasu, aby całą tę wypoczynkową miejscowość obejść plażą, wraz z przyległą laguną. Koniec zatoki wieńczą spore skały, wyrastające z morskiej, błękitnej toni. Wszyscy przygotowani są na przyjazd turystów, lecz tymczasem jesteśmy tylko my i wielki spokój.

To był najdalej na północ wysunięty punkt naszej trasy po wyspie Luzon. W drodze powrotnej, zajeżdżamy jeszcze na kolejną ciekawą plażę „Saud White Beach”, gdzie szeroka zatoka sięga z obu stron horyzontu, a my jesteśmy jedynymi odwiedzającymi ten naturalny zakątek. Specyfiką Bangui, kolejnego miejsca po drodze, są wielkie wiatraki „Windmills”, które wyrastają wprost na plaży, wyłapując każdy podmuch wiatru od oceanu.

Jadąc dalej, tym razem już na południe, na wysokości Burgos, podjeżdżamy do morskiego brzegu, w rejon ciekawych formacji skalnych „White Rock Formation”. Warto zrealizować krótki trekking wzdłuż brzegu, zastanawiając się w tym czasie nad siłami przyrody, które poprzez erozję i moc morskich fal, nadały ogromnym skałom fantazyjne kształty. I do tego ta niezwykła kolorystyka, od bieli po różne odcienie szarości. Dla tych, którzy nie zechcą spacerować, czekają do wypożyczenia małe filipińskie koniki.

Następnie, trzeba nam jeszcze nieco powrócić tą samą trasą którą tu wczoraj przybyliśmy, aby dopiero na wysokości miasteczka Santa Maria, odbić w głąb wyspy na płd.-wsch. Dalej, krętymi i nieco wąskimi dróżkami, przez najwyższe pasma górskie wyspy Luzon, przebijamy się do miejscowości Sagada. Pokonujemy bardzo malowniczą trasę, prowadzącą serpentynami przez góry „Cordillera Central Mountain” pokrywające północną część wyspy Luzon. Tu czekają na nas wspaniałe widoki, wysokie góry, głębokie doliny rzek oraz wioski przylepione do stromych stoków. Niestety, część trasy pokonujemy już w ciemnościach, a po przyjeździe do Sagady, z marszu kwaterujemy się w odpowiedniku naszego pensjonatu „Sagada Homestay”- 1.200piso pokój 2os.

04-02-20-map

5 luty – środa – dzień 32.

Sagada > Banaue – 150km

Po śniadaniu, poznajemy ciekawe miejsca w okolicy górskiej miejscowości Sagada, położonej 1500m n.p.m. W przeszłości Sagada była jedynie górską wioską, gdzie mieszkańcy zajmowali się rolnictwem, z upływem lat, z przypływem turystów, mieszkańcy zmienili swoje domy w guesthouse’y, restauracje i sklepy z pamiątkami. Dziś nazywana bywa „filipińskim Shangri-la”… utopijną krainą z powieści „Zaginiony horyzont”. Zaczynamy zwiedzanie, najpierw obowiązkowo rejestrujemy się w biurze turystycznym i płacimy po 50piso od os. i już za kilka chwil, podjeżdżamy pod anglikański kościół św. Marii „Church of Saint Mary the Virgin”. Wielkie kamienne bryły i witraże okienne do dziś robią wrażenie. Budowla wzniesiona w 1904r. przez amerykańskich misjonarzy.

Po wynajęciu przewodnika (obligatoryjne 600piso) i uiszczeniu opłaty w budce 10piso od os. pokonujemy trasę do „Echo Valley”, na dno „Doliny Echa”. Trasa biegnie najpierw przez anglikański cmentarz, gdzie wprawne oko dopatrzy się różnic, niby to cmentarz chrześcijański, lecz panują tu zupełnie inne zwyczaje. Przewodnik opowiada, że w ciągu roku nikt nie odwiedza grobów, nie dba o nie, nie przynosi kwiatów, nie pali zniczy. Nawet teraz, kiedy przechodzimy przez cmentarz, to przewodnik parokrotnie idzie po małych grobach. Dopiero 1 listopada po południu, przybywają tu rodziny pochowanych osób. Mają ze sobą pełne reklamówki jedzenia i picia, ciepłe ubrania, a dodatkowo drewno na ognisko. Przed grobami rozpalają zwyczajne ognisko i palą je przez całą noc. W międzyczasie rozmawiają, jedzą i piją. W taki sposób ten jeden dzień w roku chcą oddać cześć zmarłemu. Siedzą całą noc aż do rana, po czym wracają do swoich domów. Przybędą tu ponownie za rok. Stroma ścieżka kieruje nas na skraj wzgórza, tam staję na kamieniu i krzyczę słowo „echo”…” po czym „echo” mi odpowiada… i tak zabawa może trwać w nieskończoność, to stąd wzięła się ww. nazwa doliny. Później skalnym trawersem i stromymi schodami, a następnie dnem doliny wypełnionej bujną roślinnością m.in. pięknymi paprociami, zmierzamy do celu. Po drugiej stronie, na pionowej skalnej ścianie, ukazują się nam wiszące trumny „Hanging Coffins”. Dokładnie nie wiadomo, kiedy lud Igorot, zamieszkujący filipińską wyspę Luzon, rozpoczął składać zwłoki do drewnianych trumien i podwieszać je na pionowym zboczu góry. Analizując podania ustne, zapisy, wyryte znaki na skałach, szczątki trumien oraz kości znalezione w jaskiniach, naukowcy uważają, że ten rodzaj pochówku, może być praktykowany nawet od 2 tys. lat. Tradycja nakazywała, aby trumnę przed śmiercią przygotowała osoba, która do tej trumny będzie złożona. Z tego względu każdy… kto ukończył 40-y rok życia!… zobligowany był do przygotowania dla siebie miejsca doczesnego spoczynku. Trumny dłubano z jednego kawałka drewna lub zbijano z desek. Jeżeli jednak osoba zmarła nagle lub nie mogła o własnych siłach przygotować trumny, mógł to uczynić ktoś z najbliższej rodziny.

Po śmierci ciało zawijane było w koce, a tenże „kokon”obwiązywany był sprężystymi liśćmi rattanu. Podczas ceremonii żałobnej każdy z uczestników miał prawo do dotknięcia zwłok. Wierzono, że dzięki temu możliwe było przejście zdolności zmarłego na osobę dotykającą. Niesienie zwłok do miejsca spoczynku było swego rodzaju zaszczytem, dlatego podczas dość długiej trasy, osoby niosące trumnę, bardzo często się zmieniały. Po dotarciu na miejsce, ciało umieszczane było w trumnie z podkurczonymi nogami, co symbolizowało filozofię zamknięcia się cyklu życiowego. Lud Igorot wierzył, że świat należy opuścić w tej samej pozycji w jakiej się urodziło, czyli w pozycji embrionalnej. Po złożeniu ciała do trumny i zabiciu lub przywiązaniu jej wieka, przy pomocy drabin lub innych konstrukcji, trumnę podciągano i przymocowywano na klifie. W zależności od możliwości, trumny były przywiązywane linami do wystających elementów góry, przybijane lub nakładane na długie, wystające, metalowe mocowania. Czasami obok trumny podwieszano również krzesło… nie, nie dla odwiedzających!… to samo krzesło, na którym za życia zasiadali lub po śmierci, na kilka chwil posadzono zwłoki zmarłego. Dlaczego nie chowano zmarłych pod ziemią? Powszechnie uważa się, że umieszczanie trumny na zboczu klifu, miało przybliżyć zmarłego do nieba i gwarantować szybkie połączenie jego duszy z duszami przodków. Ale są i inne wersje… zwyczajnie, ze względów bezpieczeństwa, ciała zmarłych nie były narażone na działanie wody, ataki dzikich psów, czy łowców głów szukających trofeów.

No cóż, patrzymy na ten osobliwy widok i jak jest podane, to ostatnią taką trumnę w „dolinie Echa” złożono w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. I tak oto dwa tysiące lat chrześcijaństwa, wdrażanego na tych ziemiach od pięciu wieków, ostatecznie pokonało dwa tysiące lat miejscowej tradycji i Igoroci, pierwotni mieszkańcy tej krainy, ostatecznie zaczęli grzebać swych zmarłych w ziemi. Nieopodal na skalnym klifie wiszą kolejne trumny, można je podziwiać z urwiska, po drugiej stronie doliny.

Następnie przemieszczamy się nieco dalej, do jaskini „Lumiang Burial Cave”, w której w ciągu 500 lat, spoczęło około 500 trumien. Ludzie wierzyli, że właśnie takie umieszczenie trumien, z dostępem do dziennego światła, sprowadzi ochronę przez złymi duchami. Wiele z nich ozdobionych jest wzorem jaszczurki… symbolu długiego życia i płodności. Zejście do jaskini wymaga jednak nieco zachodu. Najpierw należy wynająć przewodnika (600piso), który z odpowiednim sprzętem oświetleniowym (lampa benzynowa), sprowadza nas w czeluści jaskini. W czasie kiedy my przyglądaliśmy się trumnom, przewodnik odpalił lampę i poinformował nas co to będzie dalej. Najpierw przeciśniemy się przez wąską szczelinę, potem mały zjazd na linie, będzie na tyle wąsko, że ubranie może trafić szlag, jak będziecie nieuważni, to trochę się poobdzieracie, w dolnych partiach płynie rzeka, więc trzeba być przygotowanym na skąpanie się, trzeba będzie przekroczyć trochę stromych kamieni, wspiąć się po linie najlepiej na boso, być może przeczołgać po mokrych stopniach, a ponieważ jaskinie są połączone… niepostrzeżenie znajdziecie się w jaskini „Sumaguing Cave”, gdzie zobaczycie przepiękne i olbrzymie stalaktyty i stalagmity. Po kilku godzinach, zostaje nam tylko wyjść „Jaskinią Sumaguing” i… podziękować mi za prawdziwą przygodę. Ale wróćmy do tu i teraz, stoimy, patrzymy na trumny i choć w zamiarze mieliśmy przejść te dwie jaskinie… to jakoś tak ostygliśmy i nijak nasze ubranie nie nadawało się na tego typu eskapadę. Odpuszczamy, przewodnik zgasił lampę… rzecz skończona, wracamy wejściem. No cóż… speleologia, to nie nasza forma hobby.

Kolejno jedziemy do wioski Fidelisan, a po drodze zaglądamy do warsztatu tkackiego „Sagada Weaving”. Produkuje się tutaj torby, torebki i plecaki. Po dotarciu na krawędź rozległej doliny, wynajmujemy przewodniczkę (obligatoryjnie 500piso) i uskuteczniamy trekking do wodospadu „Bomod-Ok Falls”.

Aby tam dotrzeć, trzeba nam pokonać odległość 2km i różnicę poziomów wynoszącą 600m, która przekłada się na pokonanie 4tys. schodów, najpierw do wodospadu w dół, a później w górę. Na trasie marszu, znajduje się najstarsza w rejonie Sagady, wioska Fidelisan. Zabudowa to ledwie trzymające się kupy domy z blachy falistej, drewna i kamienia. Dookoła tarasy ryżowe, kwiaty, a nawet krzaki kawowca. Marsz w obie strony zajął nam prawie trzy godziny. W drodze powrotnej podjeżdżamy do warsztatu garncarskiego „Sagada Pottery”, gdzie do tej pory, w naturalny sposób wytwarza się wiele ceramicznych cudaczności.

Po południu opuszczamy Sagadę i podążamy górską drogą w stronę Banaue. Tym razem także czekają na nas piękne widoki na okoliczne szczyty górskie. Przed dojazdem do Banaue, zatrzymujemy się na punkcie widokowym „Bay-Yo”- Rice Terraces Viewpoint. Rozpościera się stąd śliczny widok na tarasowo ułożone pola ryżowe w głębokiej dolinie, a oprócz fantastycznej panoramy… równie fantastyczny„ostatni wojownik” tych terenów… lokalny „last warrior”.

Na przełęczy, na lokalnym bazarze, nasz kierowca Andrew, zaprosił nas na tutejszy przysmak… „balut”. De facto jest produktem nabiałowo-(jajeczno)-mięsnym i ma postać gotowanego jajka kaczego, wewnątrz którego znajduje się w pełni uformowany zarodek ptaka. Jak wygląda proces powstawania „baluta”? Zapłodnione wcześniej jajo kacze, przechowywane jest na słońcu, po to by utrzymało ono ciepło ok. 40 – 42,5 ºC. Po dziewięciu dniach „leżakowania” w cieple, jaja są sprawdzane pod specjalnym światłem na obecność embriona. Po kolejnych 8 dniach, są gotowe do spożycia, jednak okres inkubacji „baluta” zależy od upodobań kulinarnych konsumentów. Na Filipinach uważa się, że idealny „balut” to jajo z 17-dniowym zarodkiem, bo wówczas jest on już wystarczająco dojrzały… ale nie widać jeszcze dzióbka, piór czy kości. Mimo środków łagodnej perswazji ze strony Andrew, byśmy jednak spróbowali rzeczonego rarytasu, on w tym czasie się nim delektował, polewając winegretem… hm… nie taki „balut” straszny jak go malują?… dorzućmy dodatkową motywację, czyli zaliczenie tej potrawy do szacownego grona afrodyzjaków… eh… nie sposób było poskromić odrazę.

Nocleg w Banaue w „Homestay Ekolife”- 1.200piso pokój 2os.

6 luty – czwartek – dzień 33.

Banaue > Batad (wioska i tarasy ryżowe) > Solano > Aritao > Baguio - 200km

Całą noc padało, dzień szczerzy się szarością, deszczowe chmury przykryły szczyty okolicznych wzniesień, zupełnie przysłaniając przesiąknięte krajobrazy. Gdy wiatr trochę przewieje chmury, to mimo wszystko, coś jednak czasem widać, raz jest to atak blachy falistej i własnowolnej architektury, innym razem, gdzieś w oddali, na samym dnie, widać soczystą zieleń pól ryżowych. To pejzaż, po który tu przyjechaliśmy, póki co spowity mgłą . Kiedy deszcz rytmicznie uderza o dach pokryty falistą blachą, my czekamy na zamówione wczoraj na godzinę 8.00 śniadanie. Okazało się, że ktoś zapomniał go przygotować, mało tego… nawet nie otworzył restauracyjki. No cóż, zjeżdżamy do centrum miejscowości, deszcz najpewniej wycieczył już wszystko co miał, bo przestało padać. Obchodzimy małe centrum handlowe Banaue i małej knajpce jemy śniadanie. Następnie jedziemy krętą, górską drogą w kierunku wioski Batad. Po dotarciu do końca drogi, obligatoryjnie musimy wynająć przewodnika za 800piso i stromą ścieżką przez dżunglę, schodzimy w dół do „Batad Rice Terraces”. Tarasy mają ok. 2000 lat. Tak przynajmniej oceniło UNESCO. Oczywiście dokładny wiek jest trudny do odgadnięcia, głównie dlatego, że tarasy wciąż się zmieniają. Co roku muszą być umacniane, gdyż inaczej by nie przetrwały. Idziemy! Po około 20minutach marszu slalomem, docieramy na viewpoint, gdzie można zakupić coś do picia, po rzecz jasna podwójnej cenie. Z drewnianego tarasu doskonale widać zabudowę malutkiej wioski, na którą składa się kilkadziesiąt małych, głownie drewnianych domów, położonych pośród tarasów ryżowych. Jedynym, bezwzględnie barwnym elementem krajobrazu… jest szkoła, którą mijamy schodząc w dół. Nie ma tu chodników, nie ma ulic, nie ma tradycyjnych ciągów komunikacyjnych. Wszystkie ścieżki po których się przemieszczamy, to krawędzie pól ryżowych. Czasami niektóre arterie są wzmocnione czymś na kształt betonu, lecz najczęściej jest to po prostu klepisko z gliny, szerokości jednej osoby. Czasem trzeba wejść i zejść po po drabince lub kamiennych schodkach. Ci co mają problemy z utrzymaniem równowagi, mogą się czasem poczuć nieswojo. Tym bardziej, że różnica poziomów pomiędzy niektórymi tarasami potrafi mieć 2÷3 metrów, więc jest gdzie spadać.

To esencja regionu skupiona w jednym miejscu, jeden wielki amfiteatr pól ryżowych, prawie idealny w swoim kształcie, rozpostarty w rozległej dolinie, a jego panoramiczny widok, kończy się gdzieś na horyzoncie. Chodząc pomiędzy tarasami zmieniamy, swoją wysokość i perspektywę patrzenia na okolice. Podziwiamy miejscowych, jak wiele wysiłku wymaga uprawa ryżu, człowiek dokonał tytanicznej pracy, aby w takim miejscu i w taki sposób uprawiać ryż. Imponujące tarasy dokładnie i bez wyjątków, pokrywają szczelnie zbocze okazałej góry.

Ciut o lokalnych zwyczajach…

Jak się okazuje w tych rejonach, to najstarsze dziecko dziedziczy wszystkie tarasy ryżowe po swoich rodzicach. Jeśli jest się drugim dzieckiem, można nie rozpaczać i zostać przewodnikiem, co zapewnia dużo lepszy byt. Właściwie dużo ludzi porzuca swoje pola ryżowe i wyrusza do miast w poszukiwaniu innej pracy. Co ciekawe, osoby, które opuszczają swoje wioski i wyjeżdżają za granicę, przed śmiercią chcą jednak wrócić. Jest tak dlatego, że zgodnie z lokalną tradycją, pięć lat po śmierci, wydobywa się zwłoki, a kości poleruje i zabiera do domu. Ci ludzie chcą, aby ich też to spotkało i aby nie zostali zapomniani. Zgodnie z inną tradycją… za żonę należy „zapłacić” w świniach. W dobrym guście jest, aby świnie były trzy i to dorodne.

W okolicach Banaue są jeszcze ludzie, którzy czczą boga ryżu „bulol” (pozostałość sprzed okresu przed przybyciem amerykańskich misjonarzy na początku XXw.), jednak nie pozostało ich zbyt wielu. Wg Ifugao, bóg ryżu ma kształt człowieka, najczęściej w pozycji siedzącej. Drewniane, ręcznie wykonane figurki można jeszcze spotkać w domach i spichlerzach. Gdy umrą czciciele, ta tradycja umrze razem z nimi. Młode pokolenia nie kultywują starych zwyczajów. A jak wyglądają takie obrzędy? W ofierze składa się świnię, a drewniana figurka boga ryżu jest maczana w jej krwi. Następnie figurkę umieszcza się w magazynie, w którym składowany jest ryż. Ludzie wierzą… że pomnaża to zbiory.

Dla niepalących jest środek zastępczy „moma”, na który składają się zielone liście, betel nut, lime, czyli biały proszek, który powstaje po spaleniu muszelki ślimaka (mowa o ślimaku z tarasów ryżowych, którego się zjada, a muszelkę właśnie spala) i tytoń. A ponieważ na Filipinach nie można zażywać narkotyków… doskonale żuje się „moma”.

Następnie mozolny i długi przejazd do Baguio. Jazda po wąskich, górskich drogach, zajmuje sporo czasu, przeciętna na trasie spada nawet do 30km/h. Nie dość, że wąskie i kręte, to niejednokrotnie zasypane kamieniami, dziurawe i połamane. Do miasta docieramy już po zmroku. Nocleg znaleźliśmy w hotelu „Villa Silviana”- 2.000piso za pokój ze śniadaniem.

05-06-02-20-map

7 luty – piątek – dzień 34.

Baguio > Manila – 410km

Rano, uskuteczniamy spacer po najbliższej okolicy naszego hotelu. Znajdujemy się samym sercu letniej stolicy „Capital of Summer” u wrót gór „Cordillera”. Tuż obok, na wzgórzu dominującym nad miastem, znajduje się oficjalna letnia rezydencja prezydentów Filipin i niewielki park porośnięty sosnami, będącymi symbolem tego miasta. Na początku XXw. amerykański gubernator Luke E.Wright zlecił słynnemu architektowi Danielowi H. Burnhamowi zaprojektowanie kurortu, w którym mogliby odpoczywać od gorącego klimatu Manili amerykańscy żołnierze, urzędnicy i ich rodziny. W 1905r. powstał plan miasta-ogrodu, mającego liczyć 25 do 30tys. mieszkańców. Oficjalne ogłoszenie Baguio miastem odbyło się 1 września 1909 r. Rozwój miasta przyspieszyło odkrycie w pobliżu złota i rud miedzi. Do 1937 roku władzę w mieście mieli Amerykanie, później stopniowo przejmowali ją Filipińczycy, pierwsze całkowicie wolne wybory władz miasta odbyły się dopiero w 1957 roku. Baguio, położone jest na wys. ok. 1.500 m n.p.m., co powoduje, że średnie temperatury są tu o ok. 8 ºC niższe niż w Manili. Panują tu idealne warunki klimatyczne, szczególnie w okresie tutejszego lata, przez co miasto jest nazywane „Letnią stolicą Filipin” (do 1976r. było nią oficjalnie).

Obecnie to ponad 350tys. Miasto, dusi się w ulicznych korkach, zgiełku, smrodzie spalin i jedynie w wyższych partiach, można liczyć na odrobinę spokoju. Odwiedziliśmy lokalne miejsce kultury i tradycji „Tam Awan Village” (60piso od os.). Niby to ma być „Ogród na niebie”, niby zrekonstruowana wioska, niby prezentacja sztuk plemiennych… generalnie wypada marnie. Sumarycznie, miasto jako całość wywarło na nas niepozytywne wrażenie, które niejednokrotnie równało się z zadziwieniem… jak można mieszkać w tak zasmrodzonym i zatłoczonym miejscu?… i jak można obecnie nazywać to miejsce kurortem? Jedyne co spektakularne, to widoki na „porośnięte” kolorowymi domami wzgórza, które w niektórych miejscach przypominają te z Valparaiso w Chile. Usytuowane na stromych zboczach, barwne konstrukcje w pszczółki, kwiatuszki i truskawki, objuczone praniem, omotane drutami… z góry „patrzą” na równie kolorowe „jeepney’e”. Ponieważ wjechaliśmy do Baguio od strony gór, to dopiero na wyjeździe, miasto żegna nas monumentem ogromnej głowy lwa „Lion’s Head”, który wita wszystkich przyjeżdżających od strony Manili. Dlaczego lew?… i dlaczego tak ogromny?… chodzi o lokalny „Lion’s Club” którego symbolem jest lew.

Ostatnia część naszego przejazdu po wyspie Luzon, to powrót do Manili. Na szczęście nasz kierowca Andrew, znajduje zawsze jakieś sekretne drogi i jeszcze nie oddaną do oficjalnego ruchu górską drogą, szybciutko dotarliśmy do autostrady i dalej po czterech godzinach jazdy, do Manili. Normalnie zajmuje to czasem ok. 8h.

07-02-20-map

Łącznie sześciodniowa trasa po wyspie Luzon wyniosła 2.050km. Obsługiwała ją firma „Areo Global”, sprawy biurowe: Maan tel: +639065603387 e-mail: mnl.areoglobal.ph@gmail.com kierowca: Andrew: +639278668763 e-mail: www.kuyaneopango@gmail.com .Poprzez ww. biuro wykupiliśmy też następne loty na i pomiędzy wyspami, na Bohol i z Cebu na Palawan oraz pobyty w hotelach na tych wyspach. W sumie zapłaciliśmy 923 $USD za dwa przeloty i sześć hotelowych noclegów. Dziś nocleg w hotelu „Red Planet”- 2.200piso pokój 2 os. i pożegnanie z naszym kierowcą, przewodnikiem i kolegą- Andrew.

filipiny-trasa

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>