2-na spotkanie z Dakarem
28.12.2016 – środa
Rano meldujemy się w magazynach i odbieramy auto. Wszystko poszło bardzo gładko i już o 14.00 byliśmy odprawieni. Toyota w nienagannym stanie, obsługa uczynna i miła. Całość transportu organizowała nam firma kolegi, motocyklisty Krzyśka Samborskiego- „ADV”, który wraz z Olą Trzaskowską, sprawnie prowadzili obsługę celno-transportową naszego auta z Polski do Chile www.advfactory.com , tel. +48 739 299 907. Resztę dnia przeznaczyliśmy na zwiedzenie tego, ciekawego, położonego na stromych zboczach nadoceanicznego brzegu, portowego miasta „porośniętego” kolorowymi domkami.
Valparaiso to jedno z największych i najbardziej interesujących miast Chile, przez miejscowych zwane „Valpo”, słynie ze skomplikowanej topografii miasta, wzgórz, labiryntu wąskich uliczek oraz bazy marynarki wojennej. Od zawsze było też miastem artystów, dzisiaj prym wiedzie tu „street art”. Co rusz można natrafić na większe i mniejsze murale oraz graffiti, przedstawiające rdzennych mieszkańców, abstrakcyjne formy, aż po ambitniejsze artystyczne przesłania nawiązujące do lokalnej kultury i problemów rybaków. „Valpo” jest miastem kontrastów, gdyż z jednej strony stoją tu piękne odremontowane kolorowe budynki, wpisane na Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO, zaś kilka kroków dalej pną się pod górę piętrami sypiące się domy. Dawniej, gdy nie miano z czego budować, domy stawiało się z gliny przemieszanej ze słomą. Jednak taki budulec był bardzo podatny na rozmywanie, wykombinowano więc, że należy go umocnić. W przypadku miasta portowego na obicie idealnie nadawała się blacha wykorzystywana do budowy statków. Tak więc „otynkowano” budynki, a że jedyne dostępne farby były tymi, którymi malowano poszycia okrętów, także i ich używano do pomalowania domów. Jaki kolor był akurat dostępny, taki wykorzystywano, stąd do dziś kolorowe blaszane elewacje. Po mieście wciąż kursują stare, zabytkowe trolejbusy, a ewenementem w skali światowej jest szesnaście „ascensores”, które liczą już sobie grubo ponad 100 lat i wywożą mieszkańców, a obecnie również turystów do dzielnic położonych na wzgórzach. Obecnie czynnych jest tylko osiem z nich, nie są to jednak linowe kabinki, a leciwe szynowe wagony pnące się ze zgrzytem stromo pod górę, ale to i tak nie lada gratka, by pojechać choć raz tam i z powrotem (300 ch.peso od os).
W tym miejscu, czas jakby zatrzymał się tu jeden wiek wcześniej. Snujemy się po kameralnych uliczkach i podglądamy życie toczące się na nich i w niezliczonej ilości kafejek, barów oraz galerii, wkomponowanych w zbocze i zaułki. W dole, panoramiczny widok na port i całą zatokę. Co raz aparat sam „składa się” do robienia zdjęć! Przepięknie i niezwykle kolorowo. Jutro ruszamy na trasę.
29.12.2016 – czwartek
Opuszczamy B&B i jedziemy w Valparaiso do willi, gdzie zamieszkuje Krzysiek z Olą (firma „ADV”) na spotkanie z Moniką i Jurkiem Fiszebrant. Wracają na swoim BMW z Ushuaia i mieli defekt „dyfra” na trasie. Ponowne spotkanie Polaków na podróży. Ola zrobiła wszystkim kawę (jakoś w Bielsku Białej trudno się spotkać i wspólnie wypić kawę ;-)), natomiast ja już od wieczora dnia poprzedniego, bardzo źle się czułam, co widać na zdjęciu, jedynie Monice udało się rozśmieszyć mnie choć na chwilę. W drogę, my do stolicy, Jurek wymieniać opony. Istnieje prawdopodobieństwo, że spotkamy się jeszcze, gdzieś w północnych rejonach Chile lub Boliwii. Szybki przejazd do Santiago de Chile i meldujemy się u naszego kolegi Roberto, który prowadzi tu hotel, a ja jestem tu już po raz czwarty – Hotel Cinque Terre, Santa Monica #2357, Santiago Centro – Chile +56 (02) 6715926 contacto@hotelcinqueterre.cl (dojazd od głównej ulicy Alameda w ulicę Cumning i trzecia przecznica w lewo). Poznałem go w pierwszej mej podróży po kontynencie w czasie motocyklowego objazdu świata w 2005r., natomiast razem z Wiolą, byliśmy tu ostatnio siedem lat temu, a więc jest o czym opowiadać. Ale nim przyszedł czas na rozmowy, zapadła decyzja o pojechaniu do szpitala, ponieważ moje samopoczucie spadło do poziomu… obolała i niesprawna do życia. W szpitalu klinicznym „Red De Salud”, po zbadaniu i diagnozie, otrzymałam kroplówkę z lekarstwami plus jeszcze jakiś dodatkowy środek i po 20 minutach poczułam się dużo lepiej. Lubię takie cuda, tylko dlaczego ich wartość to aż 150$ USD?
Po dwóch godzinach spędzonych w szpitalu, wróciliśmy do hotelu. Roberto rozbudował swój hotel o kolejne 10 pokoi, ma się dobrze i jak zwykle uśmiechnięty wciąż żartuje. Wieczór spędziliśmy na wspólnej kolacji z jego dziewczyną Marti, która została nam przedstawiona po raz pierwszy.
30.12.2016 – piątek
Dzień techniczny, przepakowujemy naszą toyotę i przygotowujemy się do wyruszenia w trasę. Jedyną atrakcją tego dnia, była wspólna kolacja w restauracji specjalizującej się w owocach morza.
31.12.2016 – sobota
Ostatni dzień 2016r. spędzamy na zwiedzaniu centrum Santiago i przygotowaniach do kolacji noworocznej, którą spędzamy w towarzystwie rodziny i dziewczyny Roberto.
Każdy przyniósł swoje wyroby na sylwestrowy stół i w atmosferze zabawy, konsumując smakołyki dotrwaliśmy chwili, kiedy przyszedł czas na przywitanie Nowego Roku na ulicy, wspólnie z mieszkańcami Santiago, gdzie podziwialiśmy dwudziestominutowy pokaz sztucznych ogni. Tak więc, zabraliśmy szampana, kieliszki i… soczewicę w miseczce, ponieważ procedura jest taka… o północy należy zjeść tylko łyżkę soczewicy, a po co?… ano po to, by zapewnić sobie dobrobyt i pomyślność, po czym dopiero napić się szampana.
01.01.2017 – niedziela
Przyszedł czas na opuszczenie gościnnych progów posesji Roberto i ruszenie na spotkanie z rajdem „Dakar 2017”. Pożegnanie ze łezką w oku, już myślimy o następnym spotkaniu, być może w Polsce. Obiecali, że tym razem oni przyjadą do nas i to jeszcze w tym roku. Ruszamy ze stolicy Chile, Santiago na północ, drogą nr.5 („Panamericana”), wzdłuż brzegów Pacyfiku. Wraz z Nowym Rokiem rozpoczęły się wakacje, więc na plażach tłumy. Zaglądamy po drodze do małych kurortów, gdzie wypoczywa biedniejsza część społeczeństwa, ci bogatsi pojechali do Valparaiso. Już wiemy, że obecne Chile stało się bardzo drogie, o cenach sprzed siedmiu lat, kiedy byliśmy tu ostatnio można zapomnieć. Szczególnie widoczne jest to dla nas w kosztach zakupu artykułów spożywczych, korzystania z usług restauracji i zakwaterowania. Dzisiaj za autostrady (ok.300km) zapłaciliśmy łącznie 13.400ch.peso (100zł).
Dzisiejszą trasę po przebyciu 440km kończymy w miejscowości Ovalle. Za bardzo skromny nocleg w hostelu „Aloja Express” płacimy 30tys.ch.peso (ponad 200zł). Drażni nas to, bo nie dość że płacimy sporo, to oferta noclegowa jest bardzo złej jakości, właśnie również o tym, wspominał podczas rozmów Roberto i dotyczy to wszelkich sfer usług, jak również oferowanych tu towarów.
02.01.2017 – poniedziałek
Z Ovalle jedziemy na północ, w kierunku miejscowości Vicunia. Wybieramy ciekawą, nieco hardcorową drogę nrD595, pokonując w dziewiczym terenie przełęcz na wysokości 2050 m n.p.m. Tereny przypominające bałkańskie klimaty, domki sklecone z gliny, desek i kawałków blachy. Zastanawiamy się, jak silne jest przywiązanie tych ludzi do ziemi, by żyć i funkcjonować w tak skromnych i trudnych warunkach. Przejazd ten zajął nam sporo czasu ze względu na bardzo trudną, dziurawą i krętą górską drogę.
Dalej przed nami pokonanie kolejnego wyzwania, czyli przejazd na drugą stronę Andów, do Argentyny przez przełęcz Paso Agua Negro (4780 m n.p.m). Jedziemy drogą nr R 41, prowadzącą doliną Elqui, w której to wije się życiodajna rzeka o tej samej nazwie. Ludzie zamieszkujący ten rejon, przede wszystkim żyją z uprawy plantacji winogron, a my naocznie przekonujemy się, że zamiana wody w wino, to nie żaden cud. Wystarczy w kamienistym, surowym terenie posadzić winorośl, dostarczyć wężykami wodę i po kilku miesiącach, po przetworzeniu mamy wino, a jeśli robimy to na dużą skalę, to mamy… chroniczną Kanę Galilejską. Tutaj, w lokalnych gorzelniach, wytwarzany jest również narodowy trunek, czyli mocna chilijska brandy zwana pisco. Chilijski posterunek usytuowany jest 85 km przed faktyczną granicą, a do posterunku argentyńskiego jest aż 185 km. Przejazd możliwy jest jedynie pomiędzy godziną 6.00, a 17.00 i trwa około pięciu godzin. Mozolnie wspinamy się tą wąską, gruntową, karkołomną drogą na przełęcz. Wrażenia widokowe?… zbyt trudne do opisania… to zdumiewająca feeria.
Ponieważ w trzy godziny przemieściliśmy się z 700 na 4.780 m n.p.m, czujemy mocny ścisk w skroniach, a po opuszczeniu samochodu, odczuwamy specyficzne zawroty głowy, powodujące lekkie problemy z poruszaniem się. Co po drodze?… czasem pryszczate góry, czasem pogniecione, czasem pagórki z kolczastymi wyrostkami, a czasem przesuszonymi krzakami, potem to już giganty umazane pastelami, trochę nastroszonych śnieżnych sztyletów… zuchwałe piękno. Jesteśmy zaskoczeni panującą tu temperaturą, na przełęczy jest 17 ºC, połacie leżącego śniegu nie rozpływają się, lecz sublimują, tworząc niezwykłe figury lodowe, przypominające nastroszonego jeża. Zjeżdżamy w dół na wschód drogą nr Rp 150 i po dotarciu do Rn 40, jedziemy nią dalej na północ, aż do San Jose de Jachal. Próbujemy dokonać pobrania pieniędzy, niestety żadem z bankomatów nie akceptuje kart „Visa” i „MasterCard”, bank zamknięty, ratujemy się jedynie zakupem oleju napędowego na kartę kredytową. I tu ponownie niemiłe zaskoczenie, o czym nas wcześniej ostrzegano, iż Argentyna jest obecnie bardzo droga, za litr paliwa płacimy 16,70 ar.peso (4,70zł – siedem lat temu było to tylko 2,70zł, obecnie Chile ma tańszy olej napędowy 500ch.peso – 3,5zł).
Śpimy tuż za miastem, na kempingu „Donia Valentina”, gdzie odbywają się miejscowe biesiady mieszkańców miasteczka… niestety względny spokój nastaje dopiero o drugiej w nocy.
03.01.2017 – wtorek
Nocne zabawy tubylców, maja swój skutek w niewyspaniu. Ruszamy dalej na północ drogą nr 40 – słynną czterdziestką w kierunku Villa Union. Dopiero w tym mieście, po kilku bankowych ceremoniach, udaje nam się wymienić walutę. Za dolara USD płacą 157 ar.peso (ARS), co daje 0,27zł za jedno ar.peso – spoglądamy na notatki, siedem lat temu relacja był dziesięciokrotnie wyższa i wynosiła 2.7zł za jedno ar.peso – widać i czuć jak inflacja w Argentynie mocno galopuje. Ponieważ ustaliliśmy, że w tej podróży po Ameryce Płd. nie będziemy krążyć wokół spektakularnych miejsc, a raczej starać się jeździć tylko nieznanymi nam drogami, czasem pewnie się nie uda, a chęci mamy. Dzisiaj wyznaczyliśmy sobie właśnie taką, prowadzącą ponownie poprzez Andy z Villa Union, do chilijskiego Copiapo. Droga, ta po argentyńskiej stronie nosi nr 76. Najpierw super asfaltem docieramy do Vinchina, a później mozolnie pniemy się w górę szutrówką poprzez malowniczy kanion do Jague de Alto, aby dalej kontynuować jazdę na zachód w kierunku Laguny Brava. Jedziemy rozległymi płaskowyżami na wys ok. 4000m n.p.m z widokiem na szczyty Co.Azul (5070m n.p.m.) i Co.Fandango (5581m n.p.m.).
W zjawiskowym krajobrazie docieramy do posterunku granicznego, który mieści się na ok. 60km przed faktyczną granicą Chile-Argentyna w Pircas Negras. Musieliśmy nieco gonić na trasie, bo wcześniej napotkani turyści z Niemiec, mieszkańcy Drezna, przekazali nam informację, iż punkt odpraw czynny jest jedynie do godz.17.00. Zdążyliśmy, jesteśmy przed szesnastą, więc spokojnie odprawiono nas i to bardzo sprawnie. Okazało się, że obecnie znajduje się tu również posterunek chilijski (niegdyś był po drugiej stronie 40km za granicą), więc całość formalności zajęła jedynie godzinę. Przekraczamy właściwą granicę na przełęczy „Paso de Pircas Negras” (4166m n.p.m.) i zjeżdżamy następne 66km w dół do pierwszej osady Cuevitas, gdzie na parkingu obok opuszczonego, skromnego baru, będącego w rzeczywistości drewnianą budką, otworzyliśmy własne obozowisko „Toyota Inn – spanie na dachu”… z czynnym barem.
Ruch na trasie „0”, na całym dystansie prawie 300km napotkaliśmy zaledwie dwa auta, a dla informacji podajemy, iż znajdujemy się w południowej części pustyni Atacama. Dopiero przy naszym obozie, widzimy skromny ruch, a to za sprawą kopalni do której prowadzi droga obok. Jak określić nasze odczucia z trasy pokonywanej przez ostatnie dwa dni… słowo góry i przestrzenie, to za mało… w tych dwóch wyrazach natura spakowała oszałamiające pejzaże… taki efektowny zestaw dla wciąż pazernych oczu.
04.01.2017 – środa
Spaliśmy na wys. 2800m n.p.m. co powoduje, że noc była nieco zimna, wtedy niezwykle uciążliwe są potrzeby, które są skutkiem wieczornego picia wina (trzeba zejść po drabince z namiotu dachowego), ale znaleźliśmy jeden pozytyw… nadzwyczajnie rozgwieżdżone niebo, droga mleczna jak na dłoni. Rankiem, w równie doskonałym krajobrazie, docieramy do Copiapo (górnicze, zakurzone miasto), a na całej trasie jedynymi autami które mijaliśmy, były kopalniane, czerwone pick-upy toyoty oraz innych znanych marek, które produkują podobne auta. Czasem, tam gdzie pojawia się skromne rozlewisko rzeki, które tworzy nieco zielonego pastwiska, ukazywały się skromne gospodarstwa hodowlane owiec i kóz. Nasza dalsza trasa biegła wzdłuż brzegu Pacyfiku, drogą nr 5, „Panamericaną”,na północ do miejscowości Caldera. Przyjemne miasteczko, mały port rybacki, można zjeść świeżą rybę, co też czynimy. W portowym basenie baraszkują lwy morskie, to nie lada atrakcja podglądać zwinne wyczyny i prezentacje tych sympatycznych zwierzaków.
Następną miejscowością na trasie było Chanaral, nie była w stanie urzec nas ta miejscowość w przeciwieństwie do portowego Taltal, będącego nieco dalej na naszej dzisiejszej trasie. Jego zabudowa, to połączenie wszechobecnej robotniczej biedy z perełkami drewnianej architektury sprzed lat. Domki, a raczej baraki zbite z desek i kawałków starych blach, a obok wspaniałe drewniane wille, których świetność przypadała zapewne na przełom XIX i XX w.
Opuszczamy Taltal i ruszamy dalej na północ, kontynuując jazdę po drodze nr1 wzdłuż Pacyfiku. Zaraz po wyjeździe z Taltal, w zacisznej, pustej zatoczce, zostajemy na dzisiejszy nocleg. Dziko, szum fal, trochę porzuconych śmieci, a my znów pijemy wino… żeby w nocy zobaczyć niebo pełne gwiazd.
05.01.2017 – czwartek
Poranek wita nas wiszącymi nad naszymi głowami chmurami i pomimo iż jest siwo, szaro i buro, to jednak jest ciepło. Ruszamy nowo utworzoną drogą szutrową, a po następnych 50km rumowiskiem kamieni zwanym drogą nr1, która prowadzi wzdłuż oceanu. W międzyczasie przystajemy i z zaciekawieniem obserwujemy, jak zamieszkujący brzeg ludzie, których obozowiska są co kilka km, pracują zbierając algi. Po drodze jak zwykle mnóstwo kapliczek, które towarzyszą nam od początku podróży. To niezwykłe miejsca, od maleńkich i skromnych po duże wręcz jarmarkowe, najczęściej spotykanymi relikwiami są zużyte i połamane części samochodowe. Spotykamy również cmentarze, równie zadziwiające jak i zastanawiające, gdyż ludzie umieszczają tam przeróżne przedmioty, po prostu co mają pod ręką, może to być zabawka, monety, czapka, jak również coca cola i piwo. Za zrujnowaną bazą byłej kopalni o nazwie Caleta El Cobre, wjeżdżamy w ląd i wspinamy się na wysokość 1800m n.p.m, zostawiając za sobą wspaniały widok na horyzont, półkoliście kreślący się na Pacyfiku. Drogą wykutą w stromym skalnym zboczu, docieramy do „Panamericany”, aby zjechać nią na południe ok. 16km, do „Mano del Atacama”, monumentu, symbolu pustyni Atacama. Oczywiście w takim miejscu, należy zrobić małą sesję zdjęciową, tym bardziej, że 12 lat temu odwiedziłem również to miejsce na motocyklu. Zawracamy i ponownie „Panamericaną”, po 60km docieramy do Antofagasty. Duże portowe miasto, żyjące z kopalin i minerałów, nie mające zbyt wiele do zaoferowania turystom (kopia wieży zegarowej, londyńskiego Big Bena na Plaza Colon, drewniane budynki dworca kolejowego, obecnie niedostępne). Ta część Chile jest wyjątkowo droga, a powodem jest zapewne zasobność jej mieszkańców żyjących i zajmujących się górnictwem i wydobywaniem przeróżnych minerałów z przyległych terenów prowincji Atacama: miedź, srebro, saletra, sól. Poruszamy się obecnie po byłych boliwijskich ziemiach, które stały się zarzewiem wojny toczonej w latach 1879-1883. W wyniku „wojny o saletrę” Chile zagarnęło 350 km wybrzeża, pozbawiając Boliwię dostępu do morza. Tereny te wcześniej były dzierżawione przez chilijskie kompanie górnicze wydobywające saletrę, gdy Boliwijczycy w 1879 r. podnieśli kwotę dzierżawy, wojska chilijskie wkroczyły do Antofagasty i zajęły te tereny. W odpowiedzi na to posunięcie Boliwia i sprzymierzone z nią Peru, wypowiedziały Chile wojnę, która stała się ich przegraną. Do tej pory aneksja tych ziem nie jest uznawana przez Boliwię i przy każdej możliwej okazji, ponawiają żądanie zwrotu tych terenów nadmorskich.
Po objechaniu nadoceanicznego bulwaru i centrum, kierujemy się ponownie na pustynię Atacama. Najpierw ruszamy drogą nr 5 w kierunku Calama, aby po 70 km w miejscowości Baquedano, skręcić na wschód, w gruntową drogę w kierunku „Cordilliera de Domeyko” i „Salar de Atacama”. Wspaniała droga o strukturze glinianego klepiska, świetna dla motocyklistów, można jechać jak po asfalcie, całkowite przeciwieństwo wczorajszej „wyrypy” po głazach, kamorach i rozległych korytach okresowych rzek. Po przebyciu 140 km, oczom naszym ukazuje przestrzeń nieskończona. Wjazd na 2750 m n.p.m., a pod nami widok na salar usytuowany na 2250 m n.p.m. W tle następne pasmo wysokich Andów, z wieloma stożkami wulkanicznymi, a najwyższy to „Co. Miniques” 5910 m n.p.m. Tu też, w zaciszu wąwozu, urządzamy obozowisko na dzisiejszą noc, ponieważ wiatr hula i to z wielka mocą. Dziwne, ale w wąwozie ktoś porzucił historyczne wagony kolejowe – zagadka?
06.01.2017 – piątek
Ruszamy w poprzek salaru, 70 km do osady Paine. Droga to solne klepisko, a wokół dno wyschniętego jeziora o strukturze zastygłej, skamieniałej soli. To nie jest nieprzyjazna ziemia, to słone, twarde nastroszone sztylety, określające jasno człowiekowi… opuść to miejsce, to nie dla ciebie. Wszędzie kopalnie soli, można powiedzieć, że ten kraj kopalniami stoi. Docieramy do „Reserva Nacional Los Flamencos” , do laguny „Laguna De Chaxa” (wstęp 2.500 ch.peso od os.). Mnóstwo flamingów oraz innych ptaków (gaviota andina), zamieszkuje ten posolony zakątek. Po dotarciu do Paine skręcamy na północ i podążając nadal po świetnych drogach o konstrukcji solnej polepy, docieramy do małej osady Toconao, umiejscowionej na drodze nr 23, prowadzącej od granicy z Argentyną. Jadąc następne 60 km na północ, już asfaltem, docieramy do miejscowości San Pedro de Atacama.
Niezwykle klimatyczne miejsce, o specyficznej zabudowie kolonialnej, niegdysiejszej, biednej wioski boliwijskiej. Atmosfera tego miejsca jest tak niezwykła, że trudno przekazać wrażenia z zetknięcia z tym specyficznym miejscem. Zabudowa skromnych, glinianych domków nie wskazuje na to, że wewnątrz tętni wspaniałe życie turystyczne. Jest tu coś magicznego i niepowtarzalnego, w tym odsuniętym od cywilizacji miejscu, kumuluje się sedno atmosfery podróżniczego świata, do wszystkiego tego doszło coś jeszcze… wkradła się wszechobecna komercja i pazerność, takich cen nie było nawet na Wyspie Wielkanocnej. Tłumy turystów, co rusz nagabywani jesteśmy przez naganiaczy na odbycie wycieczek (nadmiar biur) lub zawitania w progi kolejnych restauracji z kosmicznymi cenami. Jesteśmy nieco zdegustowani tą sytuacją, gdyż za pokój 2os. żądają ponad 100$USD.
Jedziemy więc dalej do Calama, a stamtąd do wioski Chiu Chiu, gdzie nocujemy w hostelu „Hostal Tocknar Turi” wraz z górnikami (20tys.ch.peso – 30$USD).
07.01.2017 – sobota
Ranki na wysokości, gdzie obecnie przebywamy (2700m n.p.m.) są nieco rześkie. Ruszamy z Chiu Chiu dalej na północ, przez pustynię Atacama, wzdłuż kanionu rzeki „Rio Loa”. U góry wysuszona, nieprzychylna pustynia, a w dole soczysta zieleń i prowadzi się życie. Niegdyś, te tereny zamieszkiwały plemiona sięgające historią czasów inkaskich. Tuż za wioską i nieco dalej w „Pukara De Lasana”, można spotkać stanowiska archeologiczne dotyczące tych właśnie czasów. Cały ten kopalniany obszar powoduje iż widujemy wyłącznie górników w swoich czerwonych pick upach, z chorągiewkami na druciku. Od wioski Pueblo San Pedro, poruszamy się wzdłuż starego traktu kolejowego, ściśle powiązanego z kopalniami i prowadzącego aż do Boliwii. Po drodze przejeżdżamy przez dwa salary: „Salar de Ascotan” (flamingi i vicunie) i „Salar de Carcote” (vicunie). Wzdłuż drogi, wciąż napotykamy stada vicuni, a na pobliskich lagunach moczą swe wygięte dzioby flamingi. W takiej atmosferze docieramy do małej, granicznej mieściny Ollague, gdzie odprawimy się do Boliwii. Po następnych 4km, już w boliwijskiej osadzie Avaroa dopełniamy czynności ceno-imigracyjnych. Akurat natrafiamy na porę obiadową, tak więc czas odprawy się nieco wydłużył. Skończyły się dobre chilijskie szutry, Boliwia oferuje zdecydowanie inny stan dróg… zdecydowanie gorszy.
[Nie odnaleziono galerii]
Jedziemy w kierunku Uyuni, totalny brak oznaczeń, a nasza mapa GPS nie pokrywa się z rzeczywistością. Ponadto dopadają nas burze, które na Altiplano wyglądają groźnie i niezwykle barwnie, w tonacjach mocnego granatu.
Docieramy do do małej wioski San Juan i ze względu na niskie temperatury i wysokość 3800 m n.p.m., wynajmujemy pokój w solnym hostelu „Samay Wasi”, jesteśmy wszak na skraju „Salaru de Uyuni” (25$USD za pok.2os. ze śniadaniem – 170 bolivianos, bs (BOB)- 1USD = 6,8 bs) Do spotkania z rajdem „Dakar”, pozostały nam tylko dwa dni – jutro mają przerwę w La Paz.
08.01.2017 – niedziela
Po opuszczeniu solnego hotelu w San Juan, najpierw spotykamy turystów z Moskwy, po przydługiej wymianie zdań, zwiedzamy historyczną nekropolię „Archeological Necropolis of San Juan” (wstęp 15 bs). Grobowce przypominają sklecone naprędce małe bunkry z okienkiem. Ruszamy dalej w kierunku Uyuni, po 30km dojeżdżamy do małej osady Julaca. Czas zatrzymał się tu w miejscu, stoi… i nie zamierza iść dalej. Uroku dodaje wiosce, historyczna infrastruktura kolejowa. Ponieważ zawsze mamy coś dla dzieciaków, w tym wypadku lalki, więc to tu, to tam, sprawiamy radość dzieciom.
Panoramy na trasie… pierwszorzędne, jedziemy Altiplano na wysokości 3900 m n.p.m. Przed samym Uyuni, dopadła nas burza i w tak „błyskotliwej” atmosferze docieramy do miasta. Niebawem nasilenie deszczu ustaje i na rogatkach miasta, zajeżdżamy na cmentarzysko parowozów Cementerio De Trenes”. Całe mnóstwo lokomotyw, na różnym etapie rozpadu, porozrzucane, poprzewracane, połamane szkielety lokomotyw i wagonów stanowią przedziwny widok. Wyglądają jakby długo wlokły się przez pustynię, dotarły tu ostatkiem sił, sapnęły ostatni raz i właśnie tutaj, znalazły miejsce swojego spoczynku! Mamy wrażenie, że poza turystami pociągi nikogo nie obchodzą, miejsce nie jest ogrodzone, a na zardzewiałych elementach, pojawia się coraz więcej graffiti, części są rozkradane, a pociągi… narażone na ostre słońce i słone wiatry znad salaru, coraz bardziej poddają się rdzy.
Po wjeździe do miasta, w pierwszym napotkanym hotelu „Oasis&Blanco”, pytamy o nocleg i o dziwo, pomimo iż jutro stacjonuje tu rajd „Dakar”, znajdujemy miejsca i to w bardzo przystępnej cenie 25$USD za pokój 2os. ze śniadaniem. Ponadto, spotykamy tu dwóch motocyklistów z Polski, Marka i Artura z Bieszczad, którzy również przyjechali podglądać „Dakar”. Motocykle dostarczyli do Ameryki Płd. również poprzez firmę „ADV”, naszego wspólnego kolegi „Sambora”. Jutro razem wybieramy się na trasę ok. 40km na północ od Uyuni, gdzie mieści się ostatni jutrzejszy punkt PKC odcinka specjalnego, których jest kilka na trasie od La Paz do Uyuni. Oczywiście, rozmowom nie było końca, a i oprocentowanie w szklaneczkach od czasu do czasu bywało.
Resztę dnia, spędzamy w mieście podglądając kolorowe jarmarki i przygotowania do przyjęcia zawodników. I tu trzeba nadmienić iż oferta „dakarowych” gadżetów okazała się nieograniczona, a ceny całkiem przystępne. Jest barwnie, uliczne jedzonko doskonałe i co najważniejsze… są zachwycające kobiety z warkoczami, lamy, kucyki, baloniki i… pomna poparzenia i udaru słonecznego z Wyspy Wielkanocnej… zakupiłam stosowną czapkę… teraz słońce nie ma żadnych szans ;-)
Wracamy do hotelu, po drodze zahaczamy o uliczną garkuchnię i jemy pieczoną lamę, a jeśli idzie o rajd, to jedyna obawa jest taka iż, odcinek z La Paz do Uyuni, może być odwołany, gdyż od wieczora nieprzerwanie leje jak z cebra.
09.01.2017 – poniedziałek
Dzień poświęcamy spotkaniu z rajdem „Dakar”. Tak jak przypuszczaliśmy wczoraj, wiele odcinków specjalnych zostało odwołanych, co powoduje, że ostatnie 160km do Uyuni, zawodnicy pojadą główną drogą, a my nie zobaczymy zmagań podczas walki na trasie. No cóż, zmieniamy nieco plany i jedziemy na rasę w inne miejsce, usytuowane przy głównej drodze. Po wczorajszej nocnej ulewie, miasto prawie się utopiło, a ulice wyglądają jak niechlujne baseny. Chcemy wyjechać z miasta, a tu okazuje się… że wszystkie drogi wyjazdowe z Uyuni na północ, w związku z rajdem, już o 9.00 zostały zamknięte. Ponieważ w kierunku na La Paz, zaraz za miastem, mieści się lotnisko, musieliśmy na przełaj, całkowicie go objechać. Marek i Artur, na motocyklach pozbawionych kufrów, również świetnie dawali radę, choć wertepy były ryzykowne. Po 15km walki w terenie, wyjechaliśmy na trasę, aby kawałek dalej urządzić punkt obserwacyjny. Po kilkudziesięciu minutach, zaczęło się w tym miejscu tworzyć międzynarodowe towarzystwo obserwatorów rajdu, a czas umilała nam wspaniała atmosfera, którą tworzyli coraz to nowi przybywający, którym udało się również dojechać do tego punktu. Największym zaskoczeniem dla nas, był moment, kiedy od strony La Paz, dojechało dwóch rowerzystów… z Polski, konkretnie Wojtek i Mateusz z Zawoi. Nasi ziomkowie, jadą od połowy listopada ze stolicy Peru, Limy.
Wyciągamy flagi i tworzymy polski punkt obserwacyjny w ilości… sześciu osób! Około 14.00 pojawiają się pierwsi zawodnicy, a my strzelamy fotki. Widząc biało-czerwone flagi, dociera do nas pierwszy motocyklista z Polski Adam Tomiczek z nr 49. Następnym jest Jakub Przygoński w Mini z nr 316, również się zatrzymuje, wymiana zdań, pozdrowienia – mogą się na chwilę zatrzymać, gdyż jest już to odcinek dojazdowy, objęty jedynie limitem czasowym. Kolejny zawodnik to motocyklista Paweł Stasiaczek z nr 89, widać niesamowite zmęczenie na twarzy, jest potwornie głodny, przejechali już dzisiaj prawie 900km. Szybki serwis… mielonka „Krakus” z bułką i musztardą rosyjską, coś do popicia i w drogę. Następnymi w naszym, polskim punkcie są Rafał Sonik z nr 250 i jego kolega Kamil Wiśniewski z nr 284, jadą na quadach Yamachy. Następne konserwy i szybki serwis. Po krótkiej wymianie zdań, okazuje się, że nie mają w Uyuni załatwianego noclegu, oczywiście poza materacem, który zabezpiecza organizator. Ponieważ w naszym hotelu są jeszcze wolne łóżka, a od parku maszyn jest to raptem tylko 200m, oferujemy nocleg. Są niezwykle zadowoleni i już marzą o kąpieli i odpoczynku. Wymiana telefonów i jesteśmy umówieni iż po odprawie około 21.00, przejmiemy ich i zaprowadzimy do naszego hotelu.
Takim to sposobem, spotkaliśmy się i to bezpośrednio z wszystkimi, polskimi załogami. Już o zmroku, widząc iż zaczynają pojawiać się na trasie auta serwisowe, dołączymy do nich i traktowani jak obsługa, nie zatrzymywani przez policję i pozdrawiani przez tłumy, dotarliśmy tuż przed trybuny w centrum Uyuni. Dopiero przed wjazdem na metę, rozdzielano obsługę od zawodników, kierując nas w boczną drogę. Wykorzystując ten fakt, tuż pod trybuną, utworzyliśmy następny punkt obserwacyjny.
Przed 22.00 jest informacja, że Rafał i Kamil, są już wolni, więc odbieramy naszych zawodników z parkingu i prowadzimy do hotelu. Mają u nas serwis, łącznie z czyszczeniem kasków, gogli i trzepaniem zakurzonych kombinezonów. Nie ma czasu na biesiadowanie, muszą przygotować i poprawić jutrzejszą trasę w notebooku i szybko do łóżek, jutro przed siódma muszą być ponownie parku maszyn. Wspólne śniadanie zaordynowaliśmy na szóstą rano. Oni do spania, a nasza czwórka, ma wreszcie czas na małe co nieco ze szklanej butelki, by odreagowanie dość emocjonujące przeżycia dnia dzisiejszego. Na trasie byliśmy tak zaaferowani, wszystko działo się tak szybko, boliwijscy kibice przyklejali się do naszych zawodników i tylko selfie i selfie, ale wszystko odbywało się w przyjaznej atmosferze. Do nocy wymienialiśmy spostrzeżenia i byliśmy dumni, że nasz polski szybki serwis się powiódł, a zawodnicy, choć szalenie zmordowani, wszyscy się przy nas zatrzymali.
10.01.2017 – wtorek
Rano wszystko dzieje się szybko, odprowadzamy Rafała i Kamila do parku maszyn, pożegnanie, przysłowiowy „kop w dupę” na szczęście, bo już za 15 minut startują na trasę. Jadą dzisiaj do Argentyny, ponownie prawie 900km, do Salty. Natomiast my, wracamy do hotelu, żegnamy się z Markiem i Arturem, oni jadą za rajdem do Salty, a my idziemy podpatrywać start rajdu z bazy w mieście. Staliśmy tak blisko, że wszystkie auta mieliśmy na wyciągnięcie ręki, każdy kibicował swoim, odurzający smród spalin nie zniechęcał nikogo do odwrotu, nawet urocze kobiety z warkoczami nie odsuwały się ani na metr.
O 9.30 wszystkie maszyny są już na trasie, a my zaplanowaliśmy spędzić dzisiejsze przedpołudnie na „Salarze Uyuni”, położonym 25km od miasta. Ogromne solnisko umiejscowione na wys. 3.653 m n.p.m. o pow. 12 tys km ², 110 km długości. Po pokaźnych ulewach, w chwili obecnej, pokryte jest częściowo wodą, a raczej mocno stężoną solanką. Lustrzana tafla wody o kolorze nieba, czyli lazurowa, a na horyzoncie wszystko zlewa się w jedną całość! Dno, czyli salar jest śnieżno-białą, twardą i równą jak stół solną taflą. Brak jednoznacznej linii horyzontu powoduje, że czujemy się jakbyśmy byli w jednej, sferycznej przestrzeni nieba, która zaczyna się pod kołami naszej toyoty, a kończy gdzieś nad nami… efektowne zjawisko i takie unikatowe… surrealistyczne słone lustro. Wiola brodząc boso w wodzie pstryka fotki. Niepowtarzalna atmosfera, spaceruje się w tej stosunkowo ciepłej wodzie (ok. 15°C), a wizualne wrażenie jest takie, jakby brodziło się po warstwie lodu pokrytego wodą. Dookoła bezkres, nie wiadomo czy chmury leżą na wodzie, czy solnisko to nie lodowisko, czy spadł śnieg, a może wpadliśmy do solniczki?… gdzie nie spojrzeć… sól, sól i jeszcze trochę soli ;-) Wjechaliśmy tym razem bezpiecznie tylko na odległość kilometra od brzegu i to bardzo wolno, aby nie zasolić podwozia. Poprzednim razem, siedem lat temu w podobnym czasie, brnęliśmy przez solankę na całej długości salaru, jak amfibia, co prowokowało po zjeździe, bardzo gruntowne mycie auta i to w specjalistycznym warsztacie.
Tym razem zalogowaliśmy się na pakę starego Chevroleta (10bs od os.) i pojechaliśmy ok. 10 km do miejsca, gdzie usytuowany jest solny hotel. Jak sama nazwa wskazuje wszystko wykonane jest z soli (budynek, meble, ozdoby). Zewsząd podążają w to miejsce terenowe toyoty z turystami. Powierzchnia wyspy, do złudzenia przypomina śnieg o gruboziarnistej konsystencji, taki, jaki widzimy podczas marcowych roztopów w promieniach słońca. Rozkoszujemy się tymi widokami, tak trudno opuścić to miejsce, lecz po południu zaczyna się chmurzyć, ponownie pada, tak więc wracamy do hotelu na zasłużony wypoczynek.
Na kolację pieczona lama, ryż frytki, surówka oraz lokalne piwo „Pacenia”. Zakończyła się nasza przygoda z “Dakarem”, jutro opuszczamy Uyuni i ruszamy na południe w kierunku Argentyny.
<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>