05-SV>GCA>BZ>MEX
SV–Salwador>GCA–Gwatemala>BZ–Belize>MEX-Meksyk
24.grudnia 2011r
Piękny poranek rozpoczęły rozwrzeszczane ptaki, przywołujące nas na śniadanie, czyli Wigilię czasu polskiego, może nie składało się ono z dwunastu potraw, jednak było nieco wzbogacone od tych zwykle jadanych. Opuszczamy uroczy hotel i jedziemy jeszcze w Suchitoto do willi rodziny Cotto, gdzie salwadorski reżyser, pisarz i poeta urządził w swym domu rodzinnym – niezwykłe muzeum. Willa w stylu hiszpańskim, posiada oczywiście wewnętrzny dziedziniec oraz ogród z widokiem na jezioro Suchitlan. Dalej omijając stolicę kraju, przez Apopa dojeżdżamy do Panamericany (droga nr.1) i zwiedzamy w Joya de Ceren, najważniejszy zabytek kultury Majów, jaki znajduje się w granicach kraju. W 1993 roku ruiny zostały wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Podobnie jak Pompeje, wioska ta została pogrzebana (aż dwukrotnie!) pod lawą w wyniku erupcji pobliskiego wulkanu. Ciekawe miejsce, z pewnością warte odwiedzenia (wstęp 2os.+ parking 7USD).
Powróciwszy do drogi nr.1 , po 20km, jadąc na pn/zach docieramy nad jeziora Lago Coatepeque. Jest największym w Salwadorze jeziorem wulkanicznym, powstało w kraterze czynnego wulkanu. Próbujemy znaleźć miejsce na naszą salwadorską Wigilię z możliwością skonsumowania ryby, wszystko jedno jakiej. Udaje nam się zrealizować tę myśl, w starym hotelu Torremolinos, utrzymanym w stylu kolonialnym, pamiętającym jeszcze początek XXw, a położonym nad samym brzegiem wulkanicznego jeziora. Właścicielka hotelu o imieniu… Eduardo, starannie ogolona, poprawnie uczesana, usta pociągnięte czerwoną szminką, zarost rąk i nóg zgodny z męskim, sukienka i…ten czarujący niski głos. Eduardo przygotowała nam wspaniałą Wigilię, czyli dwie duże sztuki tilapii z dodatkami, do tego mamy jeszcze chilijskie wino, które wieziemy z Nikaragui i Wigilia gotowa, nawet o kolędy zadbano…czyli przyśpiewki miejscowych grajków w stylu meksykańskim. Widoki na zalany wodą krater i pobliskie krajobrazy z „pierwszej półki”. Okazuje się, że również i ten akwen zarybiono afrykańską tilapią, która na pierwszy rzut oka przypomina karpia, żeruje głównie na faunie rzecznej, aczkolwiek kilka miesięcy w roku przechodzi przez okres drapieżny, jest wtedy waleczną rybą, która może wyzwać nie jednego wędkarza na istny bój. Czas do zachodu słońca, spędzamy popijając winko na tarasie z widokiem na jezioro, przywołujemy myśli o bliskich i przyjaciołach w kraju, obserwując niebo, które przybiera nieprawdopodobne kolory i formy w połączeniu z taflą jeziora . W ciemnościach, wszystkie fajerwerki, wybuchy i strzały rozjaśniały niebo kolorowymi fontannami światła, a jest to nieodłączny element towarzyszący tutejszej Wigilii.
25.grudnia 2011r
Żal opuszczać tak piękne miejsce, ale postanowiliśmy, że w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia przekroczymy granicę do Gwatemali. Wyruszamy więc na przejście w San Cristobal, tuż po świątecznym śniadaniu ( jak zwykle: jajka, tosty – dzisiaj rozpusta, było nawet masło, dżem i kawałek sera). Tym razem, w porównaniu z innymi granicami w Ameryce Centralnej, porządek, spokój i brak totalnej zawieruchy – nikt nas nie nagabuje i nie zaczepia. Ze słowami ,,Feliz Navidad”(Wesołych Świąt) przystępujemy do odprawy. Coś niesamowitego, po 5 minutach jesteśmy po gwatemalskiej stronie i gdyby nie problem z zapłatą ubezpieczenia za auto w banku, to po następnych pięciu bylibyśmy odprawieni. Uprzejma celniczka zadzwoniła do pracownika banku i po 15 minutach otworzył placówkę i przyjął zapłatę, a my ruszyliśmy w dalszą drogę, a prowadzi ona na północ Gwatemali, w kierunku największego kompleksu Majów, Tikal. Po drodze, mijamy niesamowicie przystrojone cmentarze, jak nigdzie indziej, wyglądające w ten świąteczny czas, jak kolorowe stragany na bazarach.
Poradzono nam, by na ten pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia, pozostać na noc w miejscowości Rio Dulce, ale kiedy rozglądnęliśmy się dookoła, był tylko handlowy zgiełk, naganiacze do hoteli i restauracji, mnóstwo jachtów i ogólne zamieszanie. To takie nasze Mikołajki, leżące nad Lago de Izabel połączone z Morzem Karaibskim, poprzez rzekę Rio Dolce i zatokę EL Golfete. Nie pozostaliśmy tam z powodu tłoku i dopiero po następnych 100km, jadąc drogą nr. CA13 ocierając się w Chocchoc o granicę z Belize, zostajemy na nocleg w miejscowości Chocti w hotelu Prados del Sol – (130 quetzales pok. 2os. łazienka , klima. 1USD = 7.50 quetzales, olej napędowy – jeden galon 32 quetzales).
26.grudnia 2011r
Ponownie wjechaliśmy w obszar opadów. Jedziemy drogą nr CA13 w kierunku Tikal. Nad jeziorem Lago Peten Itza, odbijamy w kierunku Parque Nacional Tikal i na 17km przed ruinami niegdysiejszej stolicy Majów, wjeżdżamy w tropikalną dżunglę, aby zobaczyć ten ponoć najciekawszy i największy kompleks, pozostały po tamtej cywilizacji (bilet-150 quetzales od os.). Ponad wierzchołkami deszczowego lasu, wystają kamienne świątynie i pałace Majów. Tikal, miasto położone na terenie Gwatemali, zostało założone w początkach III wieku. W tym okresie rozpoczęto wznoszenie w mieście pierwszych piramid w stylu talud-tablero( naprzemiennie pochyła płyta-pozioma platforma). Okres największego rozkwitu przypada na VII – VIII w. W IX w. miasto zostało opuszczone z niewiadomych dotąd przyczyn. Ukryte w dżungli ruiny zostały odkryte pod koniec XVII wieku przez hiszpańskich misjonarzy. Pierwsza naukowa ekspedycja została zorganizowana przez rząd Gwatemali w 1848.
Przy wejściu, gdzie znajdują się ruiny Majów, mamy okazję zobaczyć ,,ceiba” narodowe drzewo Gwatemali. Drzewo to było święte dla Majów. Dolna część przedstawiała noc, górna dzień, a gałęzie były odzwierciedleniem nieba. Miasto zajmowało obszar 500 km2, a w samym centrum na obszarze 16 km2 odkryto pozostałości ok. 3000 budowli. W tzw. strefie ceremonialnej i właściwym śródmieściu, obejmującym główne piramidy, boiska do gry w piłkę i pałace, stoją ogromne świątynie północnego akropolu. Kompleks ten powstał głównie w VI i VII w.n.e., składa się z 16 budowli, z których niektóre mają do 45 m. wysokości. Wysokie piramidy, zwane Templo I i Templo II stoją na przeciwko siebie na Gran Plaza, gdzie przed trzema następnymi piramidami oznaczonymi jako 32,33 i 34, wznosi się około 40 monolitów – miejsc pamięci i ołtarzy ofiarnych. Za nimi znajduje się symetryczny dziedziniec otoczony mniejszymi piramidami. Na terenie Tikal odkryto sieć dróg na nasypach (sacbeob), łączących poszczególne części miasta. Ponieważ w pobliżu miasta nie było żadnych rzek ani jezior, podczas pory deszczowej wodę pitną z wielkich placów i budynków gromadzono w specjalnych zbiornikach.
Ponad cztery godziny maszerujemy przez dżunglę, aby zobaczyć większość świątyń usytuowanych na bardzo rozległym terenie, czasem przejście od jednej do drugiej zajmuje pół godziny. Jedynym rosnącym tutaj kwiatem jest Flor de Xate, specyficzny w swojej formie i jedyny w swoim rodzaju przedstawiciel flory Parque Nacional Tikal. Natomiast drzewa są fascynujące, rośnie na nich co popadnie, więc wyglądają nieco śmiesznie, jak gdyby coś poprzyczepiało się do nich i tak już pozostało, a do tego te dziwne mozaiki na pniach. Z ulotki wręczonej nam przy zakupie biletów, wynika, że spotkamy tutaj mnóstwo zwierząt wyszczególnionych na obrazkach, rzeczywistość zweryfikowała ulotkę…nie widzieliśmy żadnego z nich.
Wracamy nad jezioro Lago Peten Itza i w miejscowości La Reforma w hotelu La Mansion, na skraju dżungli wynajmujemy bungalow z wszelkimi wygodami, za połowę żądanej ceny- czyli 30$ USA, gdyż nie jest to szczyt sezonu.
27.grudnia 2011r
Opuszczamy to ciche i spokojne miejsce i jedziemy na granicę z Belize. Po 100km przejechanych drogą CA13 jesteśmy w miejscowości Ciudad Melchor de Mencos. Po stronie Gwatemali opłata za przejazd mostem 7$USA i 10 minut odprawy, natomiast w Belize, to jeszcze dzień świąteczny i wszystko idzie bardzo opieszale, w kolejce po stempel spędzamy ponad pół godziny. Później obowiązkowa procedura pryskania i odkażania auta za 5$ USA, odprawa celna i wykupienie ubezpieczenia 15$ USA na jeden tydzień (absurd, gdyż na 3 dni kosztuje 18$ USA). Po dwóch godzinach jedziemy już po Belize, tylko 3 mile, ponieważ w miejscowości San Jose Succotz przeprawiamy się małym promem na drugą stronę rzeki Rio Chiquibul, aby dotrzeć do następnych ruin cywilizacji Majów w Xunantunich. Jeśli by przyjąć, że po zwiedzeniu piątego kościoła w kolonialnej Hiszpanii, ma się lekki przesyt, tak po zwiedzeniu kolejnych ruin Majów, które niczym nie różnią się jedne od drugich ( tutaj ukłon w stronę archeologów, oni bowiem widzą tych różnic tysiące) ma się podobne odczucia (ten sam, można by powiedzieć identyczny styl i usytuowanie oraz rozmieszczenie obiektów, tropikalna dżungla, to takie deja vu, wczesniej widzianych ruin w Tikal, w Palenke ((Meksyk) i Copan (Honduras).
Dalej jedziemy drogą Western Highway do nowej stolicy kraju Belmopan. Uderzające jest uczucie kolejnego deja vu, z naszego przejazdu przez Gujanę i Surinam, ta sama zabudowa, podobni ludzie i zwyczaje, w końcu to również niegdysiejsza kolonia brytyjska zasiedlona czarnoskórymi mieszkańcami. Sama stolica to jakiś totalny absurd, miasteczko wielkości Pacanowa, powstało w latach 60. XX wieku, po tym jak poprzednia stolica Belize City została poważnie zniszczona 31 października 1961 przez huragan Hattie. Budowa stolicy została rozpoczęta w 1967 w odległości około 90 km od Belize City. Ostatecznie rząd autonomicznego Hondurasu Brytyjskiego został przeniesiony do Belmopanu w 1970, pozostał również stolicą kraju po uzyskaniu niepodległości w 1981. To jedna z najmniejszych stolic na świecie. Pytamy czarnoskórej mieszkanki stolicy jak dojechać do centrum stolicy, a ona stwierdza, że właśnie jesteśmy w centrum, a po przejechaniu kilku skrzyżowań wokół, w ciągu 5minut wracamy do tego samego punktu, pytając tą sama kobietę uprawiającą jogging, o drogę wyjazdową z miasta. Jeszcze tego dnia jedziemy 30mil i w miejscu o nazwie Belize ZOO skręcamy, by na noc zatrzymać się w Ośrodku Edukacyjnym (sami ornitolodzy). Po raz pierwszy od Paragwaju, mamy możliwość zatrzymać się na kempingu i uruchomić nasz osobisty hotel Toyota Inn (5 $USD od osoby i wszelkie wygody kempingowe- łaźnia, gorąca woda, wc, pralnia i myjka do naczyń) – to pierwsze miejsce na tej trasie, gdzie mamy możliwość pobytu na zorganizowanym kempingu. Dookoła dżungla i jej odgłosy oraz mrówki, komary i jakieś dzikie muszki brutalnie nas kąsające, ale to nic nowego dla nas.
Ciut informacji o Belize. Wcześniej znane jako Honduras Brytyjski, było jedyną brytyjską kolonią w kontynentalnej części Ameryki Środkowej. Nie dotarło tu osadnictwo hiszpańskie, a pierwszymi osadnikami byli brytyjscy drwale, którzy przybyli tu w pierwszej połowie XVII wieku. W 1862 roku Honduras Brytyjski został oficjalnie ogłoszony brytyjską kolonią. W latach 60. XX wieku rozpoczął się proces zmierzający do przyznania niepodległości ostatniej kolonii w tej części Ameryki Środkowej. Nowa konstytucja z 1964 roku nadawała Hondurasowi Brytyjskiemu wewnętrzną autonomię. W 1973 zmieniono nazwę na obowiązującą do dziś. Na podstawie dwóch rezolucji ONZ z 1975 i 1980 Belize uzyskało niepodległość od Wielkiej Brytanii w 1981 roku. Belize weszło w skład brytyjskiej Wspólnoty Narodów i zachowało na swoim terytorium brytyjskie bazy wojskowe.
28.grudnia 2011r
Rano oceniamy stan naszych pogryzień…jest nieźle, mamy jeszcze dużo wolnego miejsca. Jedziemy do położonego opodal i polecanego przez wszystkich, Belize ZOO. Pomimo wysokiej ceny za wstęp 15$ USA od osoby, przebywanie z tutejszymi zwierzętami tete-a-tete, poruszając się trapami i specjalnie zabezpieczonymi ścieżkami, gdzie podglądamy je w naturalnym środowisku, jest z pewnością warte tej ceny! Jaguary, oceloty, pumy, małpy, krokodyle, tapiry, koati i cała masa innych zwierzaków i ptaków, w połączeniu z naturalną roślinnością dżungli, tworzy niepowtarzalny klimat.
Następnie jedziemy do starej stolicy Belize, czyli Belize City, kontynuując podróż drogą Western Highway. Mało interesujące miasto, do złudzenia przypominające George Town w Gujanie Brytyjskiej. Po zwiedzeniu ścisłego centrum tej portowej miejscowości, jedziemy wzdłuż brzegów Morza Karaibskiego do granicy z Meksykiem drogą Northern Highway, po drodze zbaczając do miejscowości Corzal. O 17.00 jesteśmy na granicy i w 15 minut jesteśmy po odprawie belizejskiej, lżejsi o 30$USA za dwie osoby, bo trzeba było zapłacić opłatę tranzytową, pobytową lub proceduralną…do końca nie wiemy za co zapłaciliśmy. Po stronie meksykańskiej wielka kultura i nadzwyczajna uprzejmość, co nie znaczy, że będziemy wolni od kolejnych opłat i to mocno wygórowanych. I tak…20 $USA wiza dla kierowcy pojazdu, 48$ USA wypisanie permitu na nasz pojazd ( wydają go na 180dni), zabezpieczenie celne w postaci 400$ USA, do zwrotu po opuszczeniu przez nasz pojazd granic tego państwa. Po dwóch godzinach jesteśmy na terenie Meksyku i dosłownie kilometr od przejścia wynajmujemy hotel o przyzwoitym standardzie za 300peso mex, około 23 USD ( 1USD = 14 peso).
Wyjechaliśmy z bardzo drogiego kraju, wjechaliśmy do normalności – nie wiemy o co chodzi, ponieważ byliśmy w Belize za krótko, ale tam wszystko było skrojone pod białych turystów i wyliczone przynajmniej x3 w stosunku do rzeczywistości – niezwykle nas to drażni, gdyż płacenie za jak to się mawia „gówno w tubce” przychodzi z trudem, a traktowanie turysty jak chodzące dolary, budzi niesmak i pozostawia w pamięci złe wrażenie.
29.grudnia 2011r
Rankiem ruszamy do miejscowości Chetumal – wymiana pieniędzy: 100 peso mex. = 27zł , paliwo – olej napędowy 1litr 10 peso mex. to 2,70 zł. Dalej kierujemy się na północ do Cancun, nowoczesnego kurortu światowej klasy. A ponieważ poruszamy się po półwyspie Jukatan, który niezwykle obfituje w historycznie tereny, gdzie mieszały się już od ponad 2000 lat przed naszą erą, cywilizacje Olmeków, Tolteków, Majów i Azteków, po drodze odwiedzamy jedną z wielu budowli tych niegdysiejszych kultur, miasto Majów w Muiyl, a następnie położone nad samym brzegiem Tulum, gdzie prócz ruin Majów, są ekologiczne piękne plaże. Tutejsze budowle Majów wznoszą się w wyjątkowo pięknej okolicy, gdzie ciemnoszare stare mury, stoją przy otoczonej palmami plaży, oblewanej turkusowymi wodami Morza Karaibskiego. Widok majestatycznych ruin na szczycie urwiska pozostawia niezatarte wspomnienia. Nie ma tu monumentalnych piramid, ale samo położenie sprawia, że przybywa tu wielu turystów. I właśnie w związku z tym faktem, miejscowi stworzyli coś na wzór lunaparku, nie tylko my pomyliliśmy bramę wejściową z potężnym sklepem jubilerskim. Jeszcze w trakcie zwiedzania, otrzymaliśmy wiele informacji, tak o niebezpiecznych regionach Meksyku, jak i o pojechaniu do Cancun. Kilka osób doradziło nam, by pozostać w Tulum na ekologicznych plażach, a nie jechać do ,,Disneylandu” czy jak to jeszcze określono do ,,cementu”.
Tak też uczyniliśmy i szczęśliwym trafem wśród hoteli, cabanias i restauracji, każdy może znaleźć coś dla siebie, my nasze miejsce mamy na kempingu, gdzie nad samym brzegiem rozbijamy swój biwak i śpimy na dachu naszego pojazdu ( opłata za miejsce 300peso mex. za 2os.z dostępem do kuchni i toaletą). Jeśli idzie o ceny cabanias, to wahają się pomiędzy 150 $USA do 400, a czasem i więcej( w zależności jaka jest odległość od plaży) . Ale wszystko rzeczywiście jest utrzymywane w naturalnej formie, prąd pochodzi z akumulatorów, oświetlenie lokali najczęściej jest wieloma pochodniami, ogrodzone drewnem place, na których znajdują się hotele, kempingi, etc. to po prostu wydmy. Całość sprytnie wkomponowana w dżunglę i nie ma co szukać wysokich budynków. Dla przykładu, nie należy się specjalnie dziwić, jeśli w toalecie będzie rosło drzewo.
30.grudnia 2011r
Tak tu pięknie, że nie ruszamy się stąd absolutnie. Po śniadaniu idziemy na zwiad, by gdzieś znaleźć internet i uzupełnić relację z podróży. Nie trzeba było długo szukać, restauracja przy plaży o nazwie ,,La Zebra” oferuje darmowy dostęp do internetu. Piszemy, a w przerwach wskakujemy do wody, kiedy przyszła w pisaniu kolej na Wojtka, ja poszłam sobie z aparatem i wprosiłam się na ślub, który odbywał się na plaży. Tak się wciągnęłam w ceremonię, że aż się popłakałam z wrażenia…a nie był to zwykły ślub, to było coś niesamowicie mistycznego… zaślubiny wg obrządku Majów. Uczestnicy przygarnęli mnie, a ja wykonywałam wszystkie ruchy tak jak oni…co wzbudzało w nich niezwykłą uciechę. Później typowy meksykański obiad, nie mniej typowy drink ,,tequila sunrise” i wracamy na nasz kemping. Jeszcze tego wieczora podejmujemy kategoryczną decyzję…zostajemy tutaj na Sylwestra!…nie jedziemy do Cancun…pojedziemy tam w noworoczny dzień.
31.grudnia 2011r
Sylwester -Tulum nad Morzem Karaibskim, 100km na południe od Cancun, białe plaże, kemping na wydmach porośniętych palmami, turkusowy kolor wody, niezmordowane słońce i wszystkie odcienie niebieskości nieba, to sceneria dzisiejszego dnia…ostatniego dnia tego roku.
A ponieważ rok 2011…całkowicie się zestarzał…przyszedł czas na krótkie podsumowanie wydarzeń. Był to dla nas bogaty podróżniczo sezon, byliśmy na czterech kontynentach, zobaczyliśmy tysiące interesujących miejsc, poznaliśmy wiele kultur, setki nowych ludzi, spróbowaliśmy wielu kuchni, doświadczyliśmy nie jednej zadziwiającej sytuacji, ale też głębiej zrozumieliśmy…co miał na myśli Czesław Niemen śpiewając ,,Dziwny jest ten świat”.
Tak więc w ten Sylwestrowy dzień życzymy Wam wszystkim, takiego Nowego Roku, by pozostał w pamięci jako udany, szczęśliwy i ze wszech miar pozytywny.
Stary Rok powiedział mi…
że już dosyć…że już wstyd…
tak się wszystko postarzało…
i w pamięci poplątało…
wymieszały się zdarzenia…
całość nie do odtworzenia…
ten dzień dobry jest by odejść…
by coś nadejść mogło nowe…
więc zabiera z sobą chwile…
bo zużyły się na tyle…
by ten Nowy co nadchodzi…
zabrał nas do wielkiej łodzi…
wrzucił w morze nowych zdarzeń…
nowych wyzwań…nowych marzeń…
Wojtek i Wiola