06-Uganda>Kenia
Dzień 56. – 12.03.2014r
Już o 7:00 pożegnanie z naszym gospodarzem Piotrem, u którego gościliśmy ostatnie dwa dni, my w drogę, tymczasem on pozostaje tu na kontrakcie, jeszcze co najmniej dwa i pół miesiąca… przyjechał uzdrawiać system zarządzania i organizację pracy firmy, którą obsługują wyłącznie czarni pracownicy… niestety pozbawieni wyobraźni, perspektywicznego myślenia i inwencji twórczej… po prostu nie potrafią budować ciągu decyzyjnego… takie DNA. System bytu w całorocznym gorącym klimacie z pożywieniem które rośnie wszędzie, wymógł na nich jedynie troskę o to, co zdarzy się dziś, a najdalej jutro, nie trzeba się przecież w takiej sytuacji martwić, co przyniesie przyszłość, nie trzeba budować solidnych domów, gromadzić zapasów, przygotowywać się do zimy, a banany rosną przez cały rok. Taki tok myślenia, spowodował po wiekach, że czarni obywatele Afryki, obecnie właściciele firm, do zarządzania kontraktują białych menadżerów, niejednokrotnie podlegając ich kierownictwu.
Ze stolicy Kampali, pomiędzy herbacianymi i trzcinowymi plantacjami, jedziemy się na wschód w kierunku granicy z Kenią i po przebyciu 200km docieramy do miejscowości Busia, gdzie ulokowane jest przejście. Pierwszy raz w Afryce, spotykamy się z totalnym bałaganem i dezorganizacją na punkcie granicznym, tak po ugandyjskiej, jak i po kenijskiej stronie… to taka kopia przekraczania granic w Ameryce Centralnej. Zamykamy karnet CPD w Ugandzie, wykupujemy na granicy wizy do Kenii po 50$USD od os., ale procedura zapłaty opłat drogowych w wysokości 40$USD… to prawdziwa orgia kwitowa. Ktoś wypisuje kwit, ktoś inny (po drugiej stronie drogi) wystawia dokument, gdzie system dopiero po pół godzinie pozwolił go wydrukować, a następnie na piechotę (około 500m) zmierzamy do najbliższego kenijskiego banku, aby uregulować należność, gdzie kasjer jakiś taki mało zorientowany w tym co robi. Powrót kolejno do okienek i po dwóch godzinach i dwóch dodatkowych kontrolach sprawdzających… wreszcie jedziemy. Pierwsze wrażenie… totalna beznadzieja, brud, smród i bałagan nie do opisania… czy to aby nie Haiti? Ludzie żyjący na śmietniku, to budzi w nas bardzo przygnębiające wrażenie. Tak sobie myślimy… oni żyją w tym tak długo, że chyba już tego nie zauważają, podpalają nagromadzone śmieci i handlując pomiędzy nimi… inhalują się toksycznymi substancjami przez cały dzień. Z granicy jedziemy drogą B1 do Kisumu i dalej do Kericho, a co też takiego widzimy w miasteczkach, wioskach i osadach?… dokładnie to co zapisane powyżej i to dość pochmurnej aurze. Zbaczamy na południe w drogę C23 i kierujemy się w stronę Masai Mara N.R.
Przed miejscowością Sotik, skręcamy w na wschód w trakt B3 i docieramy do miasteczka Bomet, gdzie już o zmroku wynajmujemy pokój w hotelu, zresztą pierwszy i jedyny który od 100km udało się wypatrzyć (4000szyl. kenijskich, 1$USD = 85KES, 100KES = 3,60zł). Ostatnie 50km trasy było dość intrygujące, to przejazd pośród niezliczona ilością małych szkół, college’ów, uniwersytetów, jak i wszelakiej maści zborów religijnych i kościołów, a wszystko to umiejscowione w skromnych wioskach, pośród herbacianych plantacji… niesamowite.
Pierwsze tankowanie w Kenii – diesel 104szyl. za litr – ok. 3.70zł.
…co chcielibyśmy napisać tytułem zakończenia?… nic więcej o Ugandzie… chcielibyśmy tylko zachęcić Was do obejrzenia filmu „Kony 2012”, który półtora roku temu wrzuciła do internetu kalifornijska organizacja Invisible Children. Obejrzało go już 100 mln ludzi, w tym wielu młodych Amerykanów, którzy wcześniej nie potrafili nawet wskazać Ugandy na mapie. Być może jest to generalizowanie i upraszanie skomplikowanych problemów tego regionu, mimo wszystko… film trwający 30 minut, domniemamy iż wart jest Waszej uwagi. A sam Joseph Kony, twórca sekty Boża Armia Oporu (LRA), to najsłynniejszy z wciąż pozostających na wolności afrykańskich zbrodniarzy wojennych. Nazywany „diabłem z dżungli”, „władcą much” lub też watażką z Ugandy, ma wiele na sumieniu. Od końca lat 80., wymordował co najmniej 100 tys. osób głównie w Ugandzie, ale także w Demokratycznej Republice Konga, Sudanie i Republice Środkowoafrykańskiej. Zrujnował życie 2,5 mln mieszkańców regionu, pozbawiając ich dobytku, dzieci, dachu nad głową. Zasłynął wyjątkowym okrucieństwem… jego oddziały paliły ludzi żywcem w kościołach, gwałciły kobiety, zrzucały ofiary z urwisk czy obcinały im stopy, uszy, wargi i języki… ale przede wszystkim tym, że z porywanych chłopców i dziewczynek, robiły swe niewolnice i młodocianych morderców. Dla małych żołnierzy z LRA, inicjacją było zabicie własnych rodziców, braci i krewnych. Kto nie chciał zabijać… ginął. LRA wcieliła siłą w swe szeregi co najmniej 70 tys. dzieci, z których wiele, to dorośli już dzisiaj ludzie… tylko czy aby słowo „ludzie”… nie jest w tym wypadku nadużyciem?…
Dzień 57. – 13.03.2014r
Dopadła nas rzadko doświadczana pora deszczowa, całą noc niebo wycieńczało się bez umiaru. Wyruszamy z Bonet wczesnym rankiem w kierunku Masai Mara, który leży na terenie Kenii, graniczącym z Tanzanią. Za miastem, jakieś 5km, odbijamy na południe w drogę, która nie jest ujęta w naszej mapie GPS – Tracks4Africa GPS Maps, występuje jednak na papierowej mapie „Raise”. Zaciągamy języka, czy w ogóle możliwy jest przejazd tą drogą w okresie pory deszczowej i czy dotrzemy do Masai Mara i jego północnego wjazdu do parku w Talek Gate. Wg mapy, to 120km gruntowej drogi w kompletnie nieznanym i nie opisanym terenie. Podejmujemy wyzwanie i jedziemy. Przez pierwsze 50km droga prowadzi gliniastym traktem, pomiędzy małymi wioskami i osadami, gdzie zamieszkują drobni rolnicy oprawiający głównie kukurydzę, na swoich skrawkach ziemi. Co zaskakuje?… dokładny podział ich działek i obejść w postaci płotków z kaktusa, wszelakich krzewów i patyków. Docieramy do Kioleleo, względnie bezproblemowo.
Od tej miejscowości, faktyczna droga zupełnie rozmija się z informacjami z mapy i tylko dzięki pomocy miejscowych ludzi, udaje się kontynuować jazdę. Im jedziemy dalej, tym jest piękniej, uporządkowana bajkowa sceneria pomiędzy którą przechadza się tylko spokój. Rolników zastąpili Masajowie, ale nie tacy z reklamy biur podróży, którzy wystrojeni dla turystów, pasą wszystkie swoje krowy na równinach Ngorongoro. Tu spotykamy naturalnie żyjące plemiona, w swoich glinianych chatkach. Zaglądamy do jednej z wiosek, witają nas niezwykle serdecznie i nikt nie wspomina o… money, money, money… za robienie zdjęć, wręcz odwrotnie, pozują i ciągle się przytulają.
Szefowa wioski Ana (jako jedyna znająca angielski), wręcz cieszy się i dziękuje, że akurat do nich zajrzeliśmy. My, rewanżujemy się za gościnę, rozdajemy drobne prezenty, a kolejna piłka… poszła w ręce masajskich dzieciaków. Podziwiamy ich misterne wyroby rękodzielnicze, oczywiście z milionów kolorowych koralików, ceny niespotykanie niskie, aż niewiarygodne, że za te cudeńka, które wymagają wiele pracy i wytrwałości… płacimy tak niewiele. Rozstając się, Ana odprowadziła nas do auta, ściskając mnie przy tym wielokrotnie i całując po twarzy, założyła mi na rękę bransoletkę i patrząc mi głęboko w oczy powiedziała… „to prezent, taki tylko ode mnie, żebyś mnie pamiętała”… i tak będzie, bo takie chwile nie zdarzają się nagminnie, bywa… że nie zdarzają się nigdy.
Brniemy dalej nieco po omacku, pomiędzy żyrafami, zebrami, taplając się w połaciach błota i koleinach wymytych przez wodę, niejednokrotnie klucząc i szukając alternatywnej możliwość przejazdu. Po pięciu godzinach takiej „jazdy”, udaje się nam dotrzeć do wioski Talek i tym samym, do wjazdu do parku. Pytamy o cenę za wjazd… 80$USD od os. plus opłata za auto 3500szyl., zwanych tu pospolicie „boby”. Pada również zapytanie, czy chcemy w nim pozostać i urządzić sobie safari, czy jedynie przejechać przez park maksymalnie ciągu dwóch godzin, do Narok Gate. Istnieje taka alternatywa w okresie pory deszczowej, gdyż dla mieszkańców Talek, to jedyna droga łączności ze światem, właśnie przez park. Tak więc, płacimy jedynie 700 „bobów” za przejazd i poprzez park jedziemy podziwiając żyjące tam zwierzaki.
Docieramy do Sekenani Gate, głównego wjazdu do parku, którym wszyscy turyści przybywają od strony stolicy Kenii, Nairobi. Całkowita zmiana scenerii, Masajki proponują swoje rękodzielnictwo w stosownych dla Mzungu (białasów) cenach, wystrojeni Masajowie czekają na pozowanie do zdjęć, a tak z ciekawości zapytaliśmy o cenę… no pięknie!… 1000 „bobów”, absurd 36zł za zdjęcie… dziękując z uśmiechem dookoła głowy, w oddali słysząc niższą cenę… a może 500?, która nadal jest abstrakcją…tak to komercja i bezmyślność w hojności turystów, którzy prawdopodobnie płacą takie sumy, odrealnia tych ludzi od wartości pieniądza.
Docieramy do Narok i na rogatkach miasta w „Kims Breeze Hotel”. Choć to nie kemping, dostajemy miejsce na postawienie naszego domku na kołach i za 1000 „bobów”, mamy bazę na dzisiejszy nocleg, dostęp do wody i toaletę.
Dzień 58. – 14.03.2014r
Dzisiejszej nocy, nawałnice deszczu przechodziły raz po raz, na szczęście rano ulewa ustała, lecz dzień przywitał nas posępną aura i temperaturą jedynie 16ºC , na poziomie 1880m.n.p.m., a znajdujemy się przecież tylko kilkadziesiąt km od równika. Wg wskazówek Piotra, u którego gościliśmy w Kampali, mamy wytyczoną trasę poprzez Kenię, stacjonował tu na kontrakcie cztery lata, więc zna ciekawe miejsca od podszewki. Jak kiedyś powiadamialiśmy e-mailowo, próbował zorganizować wyprawę pt. „Kantara”, która ze względów finansowo-sponsoringowych nie doszła do skutku. Jedziemy więc najpierw z Narok drogą B3 w kierunku Nairobi, aby do na 45km przed stolicą w Uplands, odbić na północ w kierunku miejscowości Naivasha i jeziora o tej samej nazwie. Docieramy do niego i objeżdżamy od południowej strony. Jezioro jest jednym z dwóch jezior słodkowodnych w Wielkim Rowie Wschodnim i decyduje o gospodarce regionu. Dominują tutaj uprawy kwiatów, które rozwinęły się na skalę przemysłową w latach 80-tych. Kwiaty, eksportowane zwłaszcza do Holandii, transportowane są tam drogą lotniczą. Niestety, wraz z rozwojem przemysłu przybyły tu tysiące robotników w poszukiwaniu zajęcia, ale dla wielu z nich nie ma pracy, więc powstają nędzne slumsy. Samo miasto, zdominowane przez przemysł kwiatowy, ma w sumie nieciekawy charakter. Ponieważ naszym celem głównym, jest wyprawa łodzią do hipopotamów zamieszkujących jezioro w niespotykanej populacji (100 rodzin, łącznie 1500 osobników), próbujemy ją zorganizować. Więc, w jednej z takich plantacji, gdzie ulokowano również lodge, restaurację i bazę turystyczną, która organizuje rejsy łodzią wraz ze sternikiem, będącym również przewodnikiem, płacimy 4000 szyl. i płyniemy na 1,5h rejs.
Pogoda nieco się poprawiła i nawet czasem zza chmur wygląda słońce. Jezioro niezwykle urocze, hipki na wyciągnięcie ręki, do tego wiele gatunków ptaków. Nasz przewodnik, aby wydobyć afrykańskiego orła rybołowa z pobliskiego lasu, musiał zastosować przynętę w postaci narybku małych tilapii, ofiarowanych mu przez miejscowych rybaków. Niestety, pora deszczowa tego rejonu ma swoje prawa i pomimo naszych dzisiejszych planów, musimy odpuścić, gdyż deszcz i niski pułap chmur całkowicie niweczy wstęp do Hell’s Gate N.P, gdzie można odbyć trzygodzinny treking do gejzerowych skał wulkanicznych (podajemy jedynie cenę – 30$USD od os. plus 350szyl. od auta i 1000szyl. za przewodnika), nie jedziemy również pod Mt Kenya, największy szczyt Kenii 5199m.n.p.m. Mamy nadzieję, że zobaczymy go w następnym odcinku, w drodze do Etiopii, bo będziemy również przejeżdżać obok niego.
Tymczasem udajemy się w kierunku stolicy Kenii Nairobi, aby przejechać na drugą, wschodnią stronę tego państwa i dotrzeć ponownie nad Ocean Indyjski, tam gdzie pora deszczowa, zaczyna się dopiero w maju. Szybki dojazd do miasta i na 6km przed centrum hamowanie do zera i „przejazd”, a raczej stanie w totalnym korku, zajęło nam następne cztery godziny. Trudno sobie wyobrazić, że sto lat temu cała okolica była wielkim bagnistym pustkowiem, które Masajowie nazywali „enkare nyirobi”(„miejsce zimnej wody”). Kiedy w 1899r. przy nowej linii kolejowej z Mombasy do Ugandy założono maleńką stację kolejową Nairobi, przy której wkrótce rozwinęło się miasto, nikt nie podejrzewał, że kiedyś będzie ono stolicą. Dziś to ponad trzy milionowe miasto w którym szybki przyrost populacji, spowodował poważne zaburzenia w ekosystemie i… ruchu drogowym. Po cudownym oswobodzeniu, slalomem, pomiędzy wyścigiem ciężarówek, autobusów i matatu (kilkunastoosobowe, wszechobecne busiki), jedziemy w ciemnościach kenijskich dróg 40km i tuż za Athi River, wobec braku alternatywnej formy noclegu, jesteśmy zmuszeni wynająć pokój w ekskluzywnej „Maanzoni Lodge”za 8000 szyl. Dzień choć przyjazny dla oka, w końcówce dał nam mocno w „kość”, więc te extra warunki, pozwolą nieco zrehabilitować nasze siły i odreagować „korkowy” stres Nairobi.
Dzień 59. – 15.03.2014r
Ponownie okrutna „pompa” z nieba. Jedziemy w kierunku największego portu Afryki Wschodniej, Mombasy, aby dotrzeć poprzez Malindi do wyspy Lamu, najbardziej naturalnie zachowanego miasta kultury Suahili, w tym rejonie Afryki. Droga do Mombasy?… mówią, że to jedna z najniebezpieczniejszych dróg na świecie, a to z powodu nieprawdopodobnego ruchu zdezelowanych ciężarówek, które wywożą towary z portu w głąb Afryki do Kenii, Ugandy, Burundi, Ruandy i Konga. Całości dopełniają szaleni kierowcy międzymiastowych autobusów i matatu (busy), z dość ciekawymi hasłami na tyle swych aut, np.?… „jestem poza granicą twojej wyobraźni”… nic dodać, nic ująć, możecie sobie wyobrazić ich wyobraźnię?… a czy wiecie, którą stroną drogi jeździ się w Kenii?… wolną;-), a szutrowe pobocza drogi… to też droga, więc zwyczajna dwupasmówka… de facto… staje się czteropasmówką. Walczymy o przetrwanie, przez osiem godzin slalomu szarpanego, na odcinku 450km, na trasie A109.
Po drodze jak zwykle bieda z nędzą prowadzają się to tu, to tam, zdesperowani ludzie handlują czym się da, cebulą, zielonymi pomarańczami, pomidorami, arbuzami i… procami na małpy złodziejki. Pomiędzy sawanną, kukurydzą i omszałymi kamiennymi górkami, sprzedawane są również wyplatane torby, koszyki i półmiski na owoce.
Dotarliśmy ponownie po 15dniach, do brzegów Oceanu Indyjskiego, tym razem w granicach kenijskiego brzegu. Przejeżdżamy jeszcze tego dnia, przez peryferie Mombasy, wjazd w miarę płynny, ale towarzystwo tirów nieodzowne, trąbiące matatu, slumsy i zgiełk tłumów pędzących we wszystkie strony, co dalej?… jak to pięknie ujmują niektórzy… szok kulturowy (cokolwiek to nie oznacza, pierwsze emocje są niezapomniane). Jadąc na północ wzdłuż wybrzeża, dokładnie tam, rozciągają się specjalne miejsca, gdzie ucieleśniają się wyobrażenia o egzotycznych wakacjach, tropikalnych plażach i turkusowym morzu. Wspaniałe hotele z tylko doskonałym serwisem, pozwolą odpocząć po trudach safari lub po prostu wprowadzić w świat leniwych wakacji. To wszystko dla turystów, których portfel nie zna słowa deficyt, by grzecznie i w pięknym stylu, wyzwolić mzungu ze zbędnych obciążeń wizerunkami prezydentów USA. W drodze do Malindi, po jednej stronie plantacje agawy sizalowej (dla przypomnienia, używana do produkcji lin, mat, worków, ale również kortyzolu, sterydu na stany zapalne i uczulenia), a po drugiej wioseczki z chatkami z gliny, gdzie coraz częściej pojawiają się baobaby… krajobrazy jak malowane.
Docieramy drogą B8 do miejscowości Kilifi. Wobec braku kempingu, musimy zadowolić się, strzeżonym parkingiem (bez dostępu do toalety i wody), tuż obok nad oceanicznej „Baobab Lodge”, za niebotyczną cenę 3tys. szyl., jakby to ująć nie używając wulgaryzmów?… totalne zdzierstwo, no tak, ale za nocleg w pokoju żądano po 90$USD od os. Jesteśmy białymi turystami, więc stosują „specjalne” stawki, które narzuca goverment, pięciokrotnie wyższe, niż dla własnych obywateli… czyżby to bezwzględny finansowy rasizm?… mzungu ma dużo pieniędzy i ma płacić, bo przecież pospolite wierzenia mówią, że mzungu to połączenie bankomatu z kasą zapomogowo- pożyczkową… a może to jakieś wypaczone rozumowanie, takie do tłumaczenia tylko w nonsensopedii.
Dzień 60. – 16.03.2014r
Zbieramy się żwawo z parkingu, który był naszą baza noclegową i kontynuujemy jazdę w kierunku Malindi. Po drodze integrujemy się z miejscową społecznością, zwyczajnie zaglądając do miejscowych wiosek… no przecież znamy już kilka słów w języku swahili. Natomiast w Malindii, kurorcie opanowanym głównie przez włoskich turystów, dla których stał się drugim domem, odwiedzamy miejsce upamiętniające przybycie tu w 1498r wielkiego podróżnika i żeglarza, Vasco da Gama. Już w 1499r wybudowano tu monument wykonany z rafy koralowej, który niechlubnie okazał się być również, datą rozpoczęcia okupacji i grabieży tych terenów, jak i współpracy z Arabami w handlu niewolnikami, którzy wywożeni byli do Brazylii i Ameryki Środkowej. Miejsce, gdzie ustawiony jest monument, ogrodzono i aby tam dotrzeć należy uiścić opłatę w wysokości 500szyl. od os., sytuacja płatnicza wg schematu, a sam monument… betonowy, pomalowany na biało, bez jakichkolwiek napisów… gdzie ta rafa koralowa?… może w środku?… na skutek erozji brzegu zagrożony zawaleniem, więc pewnie kiedyś zmieni swoje miejsce pobytu.
Opuszczamy Malindi i jedziemy dalej na północ w kierunku granicy z Somalią, 225km totalnej „wyrypy”. Najpierw teoretyczny asfalt na drodze B8 aż do miejscowości Tulu, wygląda jak po bombowym nalocie dywanowym. Później po skręcie na wschód w drogę C112, 30km nowego asfaltu, a dalej 90km aż do przystani za osadą Mokowe, gruntowa droga z niemiłosierną „pralką”. Dalej łodzią możemy przedostać się na wyspę, do miasteczka Lamu. Po drodze, dość często, na przemian kontrole uzbrojonych formacji wojska i policji. Bliskość Somalii wymusza czujność. Gdy już dotarliśmy do przystani, nie przypuszczaliśmy… że mamy już wszystko zorganizowane… sprytni miejscowi w mig zaprowadzili naszą Toyotę na strzeżony parking, podstawili łódź i już po 10min. byliśmy na wyspie, tam czekał na nas tour guide, by oprowadzić nas po mieście i miał w zanadrzu propozycję noclegu, a wszystko to działo się tak, jakbyśmy to rezerwowali, a tak przecież nie było. Chwilę później negocjowaliśmy cenę za nasz pokój w Guest House „Stop Over”. Z wstępnych, sugerowanych 7tys. szyl. Ostało się do zapłacenia jedynie 4tys. szyl., a do dyspozycji mamy obszerny pokój w pierwszym rzędzie budynków, zwrócony w stronę oceanu, z łożem (właściwie dwoma) nakrytym baldachimem i balkonem wyposażonym w bujane fotele, a poza orientalnym stylem w koszt wliczone jest śniadanie.
Za drobną opłatę, wynajmujemy wcześniej poznanego przewodnika o imieniu Ziwa i udajemy się na zwiedzanie tego kameralnego miasta wpisanego na listę UNESCO. Jest to jedno z miejsc w którym narodziła się kultura suahili, kusi urokiem i kulturową odrębnością, wszelki transport, jak za dawnych lat, odbywa się na grzbiecie osiołków. Do 1907r. podstawą tutejszej gospodarki było niewolnictwo, choć handlowano również złotem, kością słoniową, drewnem i skorupami żółwi morskich. Obalenie niewolnictwa i budowa linii kolejowej z Mombasy do Ugandy, zapoczątkowały powolny upadek Lamu. Ten okres stagnacji ciągnie się po dziś dzień, choć z drugiej strony taki obrót sprawy pozwolił na zachowanie w niezmienionym stanie miasta i jego wyrazistej arabskiej kultury. Kiedyś w Lamu wytwarzano tkaniny ze złotą i srebrną przędzą, a meble inkrustowano srebrem i kością słoniową. Miasto otoczone murem, z którego wystają działa i armaty portugalskich konkwistadorów (dziś ich charakter jest wyłącznie ozdobny).
Domy położone są bardzo blisko siebie, z bogato zdobionymi i rzeźbionymi odrzwiami i okiennicami, uliczki wąskie z rynsztokami po bokach. Mimo fali modernizacji docierającej zwłaszcza do miejsc turystycznych, nadal panuje tu wieczna atmosfera miasta, w którym zatrzymał się czas. Mężczyźni noszą powłóczyste szaty khanzu i czapeczki kofia, kobiety zaś szczelne i długie zasłony zwane bui-bui. Mają na to wpływ… islam, który wyznają prawie wszyscy mieszkańcy Lamu oraz wyspiarskie położenie. W tej 25tys. populacji, do celów transportowych wykorzystuje się 2200osłów, a z pięciu pojazdów mechanicznych poruszają się tylko dwa… nowy ambulans pogotowia i jeden wojskowy Land Rover, pozostałe pojazdy odszukaliśmy, ale jako muzealne, złomowe egzemplarze.
W czasie spaceru Ziwa wita się z wszystkimi, a i nas do tego zachęca i cóż takiego się wydarza?… ciut inny szok kulturowy… ano po podaniu ręki któremukolwiek z dzieci… one całują nas po rękach… to dla nas pierwszyzna… a Ziwa tłumaczy to wychowaniem w respekcie dla dorosłych. Następny szok… Ziwa organizuje mi „donkey taxi”, czyli mam pojechać na ośle… dokąd dam radę, albo zwyczajnie dokąd nie spadnę… nie spadłam, trzymałam się kurczowo sznurka. Do wieczorowej pory włóczymy się po zaułkach i zakamarkach miasteczka, zaglądamy to tu, to tam, a Ziwa doskonale przekazuje nam wiedzę na temat obecnego funkcjonowania miasta, jak i jego historii. Stary Fort, meczet Pwani, muzeum Lamu, German Post Office Muzeum i panoramy z najwyższych budynków w mieście, to tylko część z tego co widzieliśmy.
Dzień kończymy kulinarną ucztą w miejscowej nadbrzeżnej knajpie, gdzie przy lampie naftowej jemy to co dał ocean, a kucharz przyrządził, tak więc na stół przywędrowały miejscowe ryby, kraby, langusta, kalmary, krewetki, jako dodatki ryż, frytki i sałatka warzywna, wszystko wspaniale przyrządzone, a do tego soki ze świeżych owoców, rachunek – 2tys. szyl. (72zł). W blasku księżyca, znajoma Ziwy zaplanowała na mojej ręce tatuaż z henny, więc poddałam się temu bez zastanowienia i mam… kwiatki aż po łokieć.
Dzień 61. – 17.03.2014r
Dopołudniowy czas, przeznaczamy na zwiedzenie pobliskich terenów i plaż. Wynajęliśmy na te okoliczność łódź, na cztery godziny (4,5tys, szyl.). Zwiedzanie zaczynamy od oddalonej o 3km miejscowości Shela, lecz wciąż na tej samej wyspie i tylko tutaj są plaże, z czego korzystamy pod bacznym okiem Ziwy.
Nasz przewodnik po wyspie Ziwa i dzisiaj nam towarzyszy, przekazując wiele cennych informacji. Pomimo wspaniałych warunków jakie oferuje ten rejon, turystów jak na lekarstwo, a wszystko to za sprawą wysokiego ryzyka zbrojnych napadów i porwań. W 2011 r. na wyspach archipelagu Lamu, jak również w ośrodku wypoczynkowym na północ od Lamu, w pobliżu granicy z Somalią, doszło do napadów i uprowadzeń europejskich turystów. Obecnie, pomimo podwyższonego bezpieczeństwa, nadal pokutuje zła sława tego wydarzenia i miejsca, pogłębiana poprzez informacje ambasad europejskich państw, aby raczej nie udawać się turystycznie w ten rejon. No cóż, nam jakoś w sytuacji, kiedy jesteśmy rodzynkami, jest zdecydowanie komfortowo, mając jednocześnie w zrozumieniu mieszkańców, dla których ruch turystyczny jest miarą lepszego, bądź nawet dostatniego życia.
Odwiedzamy również plaże na sąsiedniej wyspie Manda, gdzie ulokowane jest lotnisko i wczesnym popołudniem opuszczamy to magiczne miejsce, aby udać się w drogę powrotną do Mombasy. Docieramy do Malindi z zamiarem, by tu pozostać na noc i zjeść prawdziwą włoską pizzę… eh… dla ludzi w drodze, i jedno i drugie jest poza zasięgiem, no chyba, że skorzysta się z oferty kurortowej, gdzieś za bramą oplecioną koncentriną (w Afryce, standardowo stosowane zasieki ostrzowe).
Tak więc, po dalszych 20km w wiosce Masabacha, tuż obok wjazdu do „Arabuko Sokoke Forest”, gdzie na parkowym camp site, zażądano od nas po 20$USD od os., wynajmujemy pokój w „ Kitspu Cottage”(1500szyl. – ok. 54zł). Ponieważ w pokoju panuje okrutny zaduch i nie ma światła, pojawiła się trzecia wersja… śpimy w naszej blaszanej chałupie, mając w dyspozycji łazienkę… tak naprawdę to za nią zapłaciliśmy.
Dzień 62. – 18.03.2014r
Szybki dojazd do Mombasy i po pokonaniu paskudnych, śpiesznych przedmieść, drugiego co do wielkości miasta kraju, największego morskiego portu w Afryce Wschodniej, docieramy do centrum miasta, kultowego miejsca turystycznych odwiedzin „Elephant Tusk”(„Brama Kłów”). Wielkie aluminiowe kły robią raczej tandetne wrażenie, ale są symbolem Mombasy i mocno fotogenicznym elementem. Następnie w programie mamy „Fort Jesus”, jako mzungu płacimy najwyższą stawkę, czyli 1200szyl. od os., krótka wymiana zdań z kasjerem na swobodny temat, jak to jest u nas w Polsce i w innych krajach z płaceniem za atrakcje turystyczne, skwitowana została z infantylnym śmiechem, bez śladu uśmiechu… cytujemy… mzungu it’s cash machine”… cóż powiedzieć?… tu komentarz jest zbędny… mzungu iść lepiej zwiedzać fort, który zbudowali w 1593r. Portugalczycy z rozkazu króla Filipa II.
Na przestrzeni wieków wielokrotnie zmieniali się nim władający. Pierwsza zmiana nastąpiła w roku 1631, w czasie powstania miejscowej ludności arabskiej pod wodzą sułtana Dom Jeronimo Chingulii. Wkrótce jednak przybyłe z Zanzibaru portugalskie wojska odbiły fort, dzięki czemu Portugalczycy utrzymali władzę w Mombasie, czerpiąc zyski z handlu na Oceanie Indyjskim aż do końca XVIIw. Pod koniec lat 90. XVIIw., Mombasę przy wsparciu Lamu i Pate zajęli omańscy Arabowie, przy czym fort poddał się dopiero po 33 miesiącach oblężenia. W 1728r. doszło do buntu stacjonujących w forcie afrykańskich żołnierzy, niezadowolonych z rządów arabskich. Wykorzystując sytuację, Portugalczycy ponownie zajęli fort, jednak już po roku powrócili Arabowie z rodu Mazrui, którzy wkrótce ogłosili niepodległość od Omanu i panujących tam Busaidich. Ci ostatni, zająwszy pobliskie Lamu, wielokrotnie atakowali później Mombasę przy wsparciu Brytyjczyków. Busaidi ostatecznie zajęli Mombasę i Fort Jesus w połowie XIXw. i panowali tam do roku 1875, kiedy to fort wraz z pasem wybrzeża wydzierżawili od nich Brytyjczycy. Od tamtej pory aż do roku 1958 Fort Jesus służył za miejskie więzienie. A dziś?… w forcie działa niewielkie muzeum, usytuowane we wschodniej części kompleksu, w dawnych koszarach. Poświęcone jest historii cywilizacji Suahili – wśród eksponatów znajduje się m.in. ceramika, zarówno miejscowa, jak i przywieziona w przeszłości z Azji (m.in. z Chin). Mieści się tu także ekspozycja etnograficzna poświęcona ludom Mijikenda. Warto obejść fort dookoła. Od strony wody (tam gdzie boisko)… robi wrażenie. Miejsce obok fortu, jest dobrą bazą, aby pozostawić tu pojazd (strzeżony parking płatny 50 szyl.) i udać się w wąskie uliczki starego portowego miasta. Na tę okoliczność za 500szyl., wynajmujemy miejscowego guida i poddajemy się klimatowi tego miejsca, nie musimy się obawiać niestosownych sytuacji z robieniem zdjęć, wszystkie zaułki i zakamarki miasta są dla nas dostępne, otwarte i bezpieczne. Ponadto wiedza na temat miasta, jego historii i obecnej sytuacji jest dość obszerna… w głowie naszego guida.
Stare Miasto charakterem przypomina starówki Lamu i Stone Town na Zanzibarze, czasem dla ludzi o słabej orientacji, może to być męczący labirynt. Najstarszym dziedzictwem Mombasy są jego meczety, a jest ich około dwudziestu. Oficjalnie najstarszym jest pochodzący z 1570r. meczet Mandhry przy Buchawy Road, z charakterystycznym minaretem. Nie można go zwiedzać. Za jeden ze starszych uważa się także zielono – biały meczet Basheikh przy Old Kilindini Road. Legenda głosi, że ma 1300 lat, ale raczej nie jest to prawdą. Do wewnątrz mogą wejść tylko mężczyźni w odpowiednim stroju… krótkie gatki dyskwalifikują. Większość architektury tego miejsca odzwierciedla w przeważającej części wpływy rodu Busaidi, który okupował Mombasę w XIX wieku. Jest to styl nawiązujący do architektury indyjskiej rodem z Zanzibaru. Widać to szczególnie w pięknie zdobionych balkonach i okiennicach, które jeszcze zachowały się na niektórych domach. Nasz giude wprowadził nas w świat handlu i poprowadził kolejno do fish, meat, fruit marketów, nie pominęliśmy też „Sunrise spice&ration”, sklepu z przyprawami, kawą, herbatą, gdzie rezolutny właściciel namówił nas na to i owo. Programowo, jeszcze tylko sklep z klapkami (zdobione koralikami i muszelkami), oczywiście w cenach producenta. Tutaj doszedł nam kolejny rodzaj marketu… people’s market, bo kiedy ja zajęłam się przymiarkami klapek… właściciel przymierzał się do zakupu mnie… dokładnie tak… zaproponował Wojtkowi cenę wymierną w osłach… po grymasie twarzy widać było, że Wojtek albo zastanawiał się, jak je przetransportować do Polski, albo… czy one aby nie będą większym utrapieniem ode mnie?… Skoro już się ostałam, do fortu wracamy popularnym środkiem transportu, zwanym „tuk tuk” (trzykołowy pojazd napędzany motocyklowym silnikiem, marki Piaggio… w Mombasie jest ich 4tys.).
Dalsza dzisiejsza trasa, to powrót w kierunku stolicy Kenii, Nairobi. W miejscowości Voi, ponownie z braku alternatywnej formy zakwaterowania, zmuszeni jesteśmy do wynajęcia pokoju w „Hotel Fine Breeze” za 2tys. szyl. (w cenę wliczone jest śniadanie).
Dzień 63. – 19.03.2014r
Jedziemy jeszcze 330km drogą A109 do Nairobi (przejazd to typowy slalom gigant pomiędzy ciężarówkami) i wczesnym popołudniem meldujemy się w klasztorze Ojców Franciszkanów, gdzie czeka na nas brat Kazimierz. Swą zakonną posługę już 21 lat czyni tutaj, w Kenii, gdzie znajduje się pięć podobnych placówek. Ponownie spotkanie Polaków w świecie, wymiana zdań i informacji, ogromne kompendium wiedzy na temat życia i bycia w tym państwie. Myśleliśmy, że załatwimy tu wizy do Etiopii i jeszcze przemieścimy się do tego państwa, ale wobec panującej w obrębie naszej dalszej trasy pory deszczowej i co najważniejsze, dobrych warunków na pozostawienie naszej Toyoty, postanowiliśmy, jak zresztą planowaliśmy wcześniej, że właśnie tu zakończymy pierwszy etap przejazdu po kontynencie afrykańskim i udamy się na przerwę w podróżny do kraju, która będzie trwała do października.
Dzień 64. – 20.03.2014r
Rano zakupiliśmy przez internet ( www.momondo.pl ) bilety lotnicze linii KLM, na jutrzejszy lot – cena w obie strony 2940zł od os. Pranie, sprzątanie, wymiana oleju w aucie i kończenie relacji z ostatniej części przejazdu po Kenii. Mamy tu wspaniałe warunki do wszystkich niezbędnych czynności, a gospodyni prowadząca kuchnię, przygotowuje wspaniałe miejscowe specjały kulinarne.
Podsumowanie:
Minęło dziewięć tygodni naszej podroży po Afryce, przebyliśmy w tym czasie dystans 20 600km, przejeżdżając przez dziesięć krajów tego kontynentu. W mojej opinii, to co najbardziej zaskoczyło, to całkowite rozjechanie się wyobraźni o tym rejonie, z realną rzeczywistością, oczywiście zdecydowanie na plus. Moje obawy i wątpliwości, okazały się zupełnie niepotwierdzone i ponownie okazało się, że Ci co tu nie byli, a dużo o tym kontynencie mają do powiedzenia, przekazują zafałszowany wizerunek tej części świata. Teraz z pozycji doświadczenia i porównań, śmiem twierdzić, że dużo trudniej podróżuje się po Ameryce Południowej, a w szczególności po Brazylii, Wenezueli i Ameryce Środkowej. Nie spotkaliśmy się z najmniejszym aktem zagrożenia ( jedyny, to w Botswanie stada słoni w N.P. Chobe), a każde spotkanie z miejscowa ludnością, których to było całe mnóstwo, to wspaniała atmosfera, uprzejmość, radość i gościnność, a najbardziej w tym temacie wyróżnia się bardzo biedna ludność Malawi. Przestrzegaliśmy rzetelnie przepisów podróżniczego BHP, tak w zakresie ograniczeń, aby nie pchać się po nocy w slamsowe dzielnice i nie podróżować nocą, jak i stosować odpowiednią kulinarną dietę, tylko konfekcjonowana woda i gotowane, lub smażone potrawy, czego wynikiem było zero zatruć i dolegliwości żołądkowych. Nie stosowaliśmy probiotyków, witamin i antymalaryków. Staraliśmy się, poprzez relacje zdjęciowe, pokazać Afrykę w wielu płaszczyznach, oddać realną atmosferę miejsc które przemierzaliśmy. Zdajemy sobie sprawę, że to co się mocno powtarza i co również dla nas, przestało być po tak długim czasie wielką atrakcją, to ilość zwierząt, które prawie codziennie spotykaliśmy na trasie, bo przecież ile razy można pokazywać zebry, żyrafy, gnu, bawoły czy słonie, kiedy cały czas towarzyszą nam w podróżny. Dotyczy to również obrazów murzyńskich wiosek, zagród i chatek, ale akurat tego nie mogliśmy sobie odmówić, gdyż każda inna i bardziej ciekawa. Namibia zaskoczyła nas krajobrazami, wielką różnorodnością i nieprawdopodobnymi kolorami, RPA wielką i dostępną dla przeciętnej kieszeni bazą turystyczną, gdzie każdy znajdzie dla siebie ciekawe tematy do zwiedzenia i zobaczenia. Dodatkowo, oba te kraje dbają o porządek i czystość. Im bardziej na północny wschód, tym gorzej, niestety czarna Afryka, już na zawsze, kojarzyć się nam również będzie z brudem, stertami śmieci i potwornym smrodem palącego się, a raczej tlącego plastiku. Ceny podróżowania po tym kontynencie są zdecydowanie niższe jak w Europie – prawie wszędzie litr diesla kształtował się w okolicy 4zł. Generalnie, nie było najmniejszego problemu ze zdobyciem noclegu i to w cenie polskiej agroturystyki. O kulinariach pisaliśmy wielokrotnie, ale dla przypomnienia, aż po Zambię dominowały w naszym menu wspaniałe i ogromne steki, a ceny naprawdę umiarkowane – 25-30zł za solidną 400-500g porcję i to z dodatkami. Później to rożnie bywało, ale poza konserwami mięsnymi z Sokołowa (najlepiej się sprawdzał gulasz angielski), użyliśmy jedynie pięć razy zapasy żywności liofilizowanej. Z pewnością zaliczymy tę wyprawę do bardzo udanych pod względem kulinarnym. Trunki dostępne, wspaniałe wina z RPA i również tańsze niż w kraju. Pogoda w okresie naszej podróżny była wspaniała, nie odczuwaliśmy zbytnio upałów, jedynie środkowa Kenia, nieco wcześniej niż zazwyczaj, przywitała nas porą deszczową. Co do stanu dróg, to trzeba sobie zdawać sprawę, że to Afryka i sprzęt musi być dobrze przygotowany, nie należy żałować na dobre przygotowanie i tuningowanie zawieszeń, to w dwójnasób zwróci się w komforcie podróżowania. Doszliśmy więc takim sposobem do sprzętu, którym podróżowaliśmy, czyli naszej specjalnie skonstruowanej przeze mnie i wyprodukowanej wspólnie z Team Concept Bielsko Biała, Toyoty Hilux 4×4, 2500 turbo diesel . Żadnej awarii, gdyż jednego przebitego koła nie będziemy liczyć. Pojazd i jego walory podróżniczo-użytkowe sprawdziły się w 100%. Komfort podróżowania wspaniały, nawet uciążliwe „pralki”, które dominują na afrykańskich, gruntowych drogach, po osiągnięciu 70km/h, objawiały się tylko wzmożonym hukiem pracy zawieszeń. Wentylatory świetnie załatwiały sprawę klimatyzowania podczas snu, dodatkowo nie pozwalając na swobodne latanie komarom, których wbrew naszym wcześniejszym obawom było bardzo mało – ja naliczyłem za ten okres może trzy ugryzienia, Wiola, która jest lepem na wszelakiego rodzaju insekty i owady, nie więcej niż dziesięć. Lodówka kompresorowa firmy Mobicol zasilana z dodatkowego akumulatora poprzez przetwornice 12/230V, dostarczała nam zmrożonych napoi i produktów, a na postoju energii starczało na dalszy jeden dzień jej pracy. Zbiorniki paliwa o pojemności 220l nigdy nie spowodowały stresu z powodu jego braku, a 80l wody w zupełności starczało na nasze codzienne potrzeby sanitarno-konsumpcyjne. Nasz pojazd i jednocześnie nasz dom, na te ponad dwa miesiące, gwarantował nam komfortowy sposób podróżowania, spędzania wolnego czasu wcześnie nadchodzącej, wieczornej pory i nocnego wypoczynku. Spalanie kształtowało się na poziomie 11÷13 litrów na 100km, w zależności od terenu i stanu dróg.
Na koniec, trochę osobistych refleksji, które nasuwają się po przebyciu sporej części czarnej Afryki. Najtrudniejszą sprawą jest struktura społeczna, podzielona nie na plemiona, a na kraje, które kiedyś przykładając linijkę do mapy, wytyczono przez kolonizatorów na tym kontynencie. Do tego dochodzą waśnie religijne, ale to co stanowi największy problem w tym biednym regionie, to nierówność społeczna i obecnie wyzysk czarnego przez czarnego, poniżanie, a niejednokrotnie rękoczyny. Biały daje pracę, jest uprzejmy, płaci na czas, nie bije, nie poniża, rozdaje prezenty, daje datki i napiwki. Biały obecnie jest przyjacielem. Większość ludzi zapytanych kim, albo skąd są, podaje nazwę plemienia, a nie kraju w którym zamieszkuje. Trzeba jeszcze na długo zapomnieć, aby demokracja w pojęciu jak to my rozumiemy, zawitała na tym kontynencie, kiedy bezrobocie sięga 60÷70%, a pomimo dostępności leków, z braku środków na leczenie, zastępczo stosuje się zabobonne metody, HIV i malaria zbiera swoje żniwo, a przeciętna długość życia waha się na poziomie 40÷45lat. Bezwzględny kapitalizm w tej biedzie, coraz bardziej rozwarstwia społecznie wraz z rozwojem, im bogatsze państwo, tym większe piramidy, jedni używają hinduskiego roweru, a inni japońskiej Toyoty, tej z najwyższej półki. My tego nie zmienimy, my to jedynie zauważamy i próbujemy rozumieć, choć wiemy, że daleka jest droga, aby w tej części świata, zagościł ogólny, stabilny spokój i dobrobyt.
…Wojtek…
… a gdyby tak, ze wszystkich widzianych krajów Afryki… stworzyć jeden… zgromadzić w nim wszystko co wartościowe i niezbędne… i mianować się samozwańczym prezydentem… to co?… mój kraj będzie nazywał się SKARB (Samowystarczalna Konkurencyjna Afrykańska Republika Bananowa)… ze względu na samą nazwę, domniemam iż chętnych do wejścia będzie wielu… otwieram bramę… cóż widzę?… to będzie zawiła i mozolna selekcja… wpuszczam cały naród Malawi (pracowici, uprzejmi i zdecydowanie przyjaźni)… panoramiczne przestrzenie Namibii (łącznie z fatamorganami)… miasteczka typu Hermanus z RPA (architektonicznie, będą doskonałą wizytówką kraju)… Stone Town z Zanzibaru (zabytki należy posiadać)… kozy angorskie z Lesotho (przydadzą się do produkcji moherowych beretów)… ze Swazilandu wzięłabym tylko dewizę (jesteśmy twierdzą)… wszystkie parki narodowe (piękno fauny i flory, a zarazem nieskromny dochód kraju )… Wodospady Victorii (ale tylko te od strony Zimbabwe)… złoża złota i diamentów z RPA (z czegoś trzeba będzie żyć)… uroczych Masajów z Tanzanii i Kenii (z wszystkimi ich krowami)… wino z RPA (łącznie z winnicami)… kenijski Fort Jesus z Mombasy (to tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś przejawiał złowrogie zamiary)… plantacje kawy z Burundi (to tak dla mojej adoracji i kultu wywaru)… kenijskie Lamu (z całym szokiem kulturowym)… rowery z Malawi (a niech naród dba o kondycję)… z Zambii mogę wziąć tylko rzekę Zambezi (taki duży raj dla wędkarzy)… wszystkie pola herbaciane Ugandy (coś trzeba pić oprócz wina i kawy)… stanowczo namibijską społeczność Himba (dla ozdoby i zachęty turystycznej)… wielofunkcyjne stadiony z RPA (włącznie z zawodnikami)… wojsko i policję (wszystko mi jedno z którego kraju, w każdym kontrole odbywały się na jednakowo wysokim poziomie)… kenijski Mt Kenya i tanzański Kilimandżaro (niewątpliwie dla uroku i urobku)… bielutkie plaże Zanzibaru (leniwy turysta też swoje prawa ma) … tanzańskie złoża rzadkiego i wyjątkowego tanzanitu ( nazywanego „szafirem Meru”, a znanego dzięki Elizabeth Taylor)… jako język urzędowy wybrałam swahili (bo jest zabawny)… oj!… w kolejce wybuchła jakaś awantura… do bramy z użyciem siły przepychają się somalijscy piraci… muszę podjąć jakieś zdecydowane kroki… może rwandyjska armia pomoże?… przecież są najlepsi!… no tak, ale w zamian będą chcieli wejść… co robić?… przecież w moim kraju nie ma jeszcze procesu myślenia, a przed bramą nie stał… hm… chyba wbrew założeniom samowystarczalności… to jedyna rzecz, którą będę musiała importować, by kraj prawidłowo funkcjonował i się rozwijał… muszę za trochę złota, diamentów i tanzanitu… sprowadzić z Europy rzesze mzungu… bo bez tego, mój SKARB niewiele będzie wart…
…Wiola…
<<<< POPRZEDNIA——– NASTĘPNA >>>>