1-Nowa Zelandia
05.01.2019r. sobota – dzień „0”
I jak przekonuje utwór zespołu „Czerwone Gitary”… „W drogę”… już na nas czas… dokąd poniosą oczy… po własny los… tak też naszą następną podróż, rozpoczęliśmy już dzień wcześniej, przejazdem pociągiem „Sobieski” z Pszczyny do Warszawy. Na dworcu czekała na nas Ala, koleżanka z drugiej części wspólnego przejazdu po Indochinach, czyli naszej ostatniej, jesiennej wyprawy. Powodem wcześniejszego przyjazdu do stolicy było spotkanie, które wspólnie zaaranżowaliśmy będąc w Kambodży, a miało dotyczyć biesiady uczestników wyjazdu prowadzonego przez Andrzeja, przewodnika biura podróży „Horyzonty”. Ala w związku z tym, poczyniła rezerwację w klubie „Lolek”, gdzie i my o 18.00 przybyliśmy. Miało nas być kilkanaście osób, przybyło zaledwie osiem. No cóż, były szczere deklaracje, a wyszło jak zawsze. Natomiast nasza pilna grupa, czyli my, Ala i Luśka, byliśmy w komplecie, tworząc trzon tego spotkania. Tym co przybyli, jak wcześniej obiecaliśmy, przekazaliśmy po książce z naszej kolekcji objazdu świata. Przed północą, nasze spotkanie, lecz już w znacznie okrojonym gronie, przeniosło się do mieszkania Ali, gdzie dyskusje o podróżach, trwały do trzeciej nad ranem, lecz nic to, ponieważ lot w niedzielę, mamy dopiero o 13.30.
06./07.01.2019r. niedziela / poniedziałek – dzień 1./2.
Po wspólnym śniadaniu o 11.00, pożegnaliśmy się na lotnisku z Alą i Luśką i dopiero w tym miejscu, tak naprawdę rozpoczynamy naszą następną wyprawę, tym razem do Nowej Zelandii i Australii. Wa-wa 13:25 > Dubaj 22:05, 7 stycznia 2019 (pon.) 02:00 Dubaj > 8 stycznia 2019 (wt.) 05:35 Auckland, Nowa Zelandia. W Denpasar, na indonezyjskiej wyspie Bali, mieliśmy międzylądowanie, gdzie czas oczekiwania wyniósł dwie godziny.
08.01.2019r. wtorek – dzień 3. Auckland > Morinsville > Otorohanga (Kiwi House) > Tongaporutu (The Three Sisters) > New Plymouth – 400 km
Summa summarum, w lotniczej drodze byliśmy ponad 32 godziny, a klasa ekonomiczna nijak nie gwarantuje, choćby mizernego wypoczynku, a zawarły się w niej dwie pełne noce. Szczęśliwym trafem, lot był spokojny i bez nadprogramowych przygód, z przesunięciem czasowym 12 godzin. O 5.20 miejscowego czasu, nad ranem wylądowaliśmy w Auckland. Procedury lotniskowe tego kraju są bardzo rygorystyczne, Nowa Zelandia ma restrykcyjną ochronę biologiczną (BIO SECURITY), pod względem różnych nasionek i produktów naturalnych, więc wypisywanie kwitków, deklaracji i samej kontroli, zajęły prawie dwie godziny. Tak więc, po przylocie otrzymaliśmy Passenger Arrival Card, którą należy wypełnić przed wkroczeniem do Nowej Zelandii. Jest to dokument prawny i jeśli złamiemy prawo, podając nieprawdziwe informacje, będzie to skutkować karami, a może nawet więzieniem, więc na początek ostrzeżenie: Osoby które po przylocie do Nowej Zelandii zadeklarują niezgodne z prawdą informacje o najważniejszych ryzykownych dobrach jakich nie można wwieźć do Nowej Zelandii, mogą otrzymać mandat w wysokości 200NZD, być ukaranymi do 100.000NZD albo/i 5 latami więzienia. Jako państwo wyspiarskie, jest wolna od większości szkodników i chorób występujących w innych częściach świata. Jednak, aby utrzymać taki stan rzeczy musi być sprawowana ścisła kontrola nad tym, co jest wwożone oraz tym, co już niestety zdążyło przeniknąć na wyspy. Jest to niezwykle istotne nie tylko dla występującej tu unikalnej fauny i flory, ale także dla zachowania wysokiej jakości produktów przeznaczanych na eksport. Zagrożenia, o których mowa można podzielić na cztery rodzaje: odzwierzęce (ze zwierzętami włącznie), roślinne, organizmy słodko i słonowodne oraz te bezpośrednio szkodliwe dla ludzkiego zdrowia. Tak więc, natychmiast pozbądźcie się wszelkiego jedzenia, zwłaszcza owoców i miodu (400NZD kary).
Ponieważ rezerwację wypożyczenia auta dokonywałem wspólnie z zakupem biletów lotniczych, pojazd możemy odebrać zaraz po wylądowaniu. Okazało się jednak, że firma wypożyczająca „Drive NZ”, znajduje się kilka km poza lotniskiem. Po skomunikowaniu się telefonicznie, podjeżdża po nas kierowca i dowozi do firmy. Jednak odbiór auta, nie był zgodny z ofertą, gdyż o tak wczesnej porze, nie było tak naprawdę z kim porozmawiać o stanie technicznym, wyposażeniu i mankamentach wypożyczanego pojazdu. Dano nam tylko kluczyli do ręki i to wszystko. Toyota Yaris, choć nowa, to mocno poobijana, niezatankowana i brudna, nie mamy wymaganego protokołu odbioru auta. Jesteśmy mocno uczuleni na takie mętne sytuacje, gdyż przy zdawaniu auta, można klientowi wmówić co się tylko zechce, że przedstawione uszkodzenia, powstały podczas naszej eksploatacji. Odbiór auta z firmy „Drive NZ”, dalece odbiega od przyjętych standardów. Po kilku sugestiach jakie normy zwyczajowo obowiązują, niekompetentny przedstawiciel właściciela auta zaproponował, aby wykonać własne zdjęcia uszkodzonych elementów i je opisać, aby przy zdawaniu nie mieć problemów. Inna alternatywa, to czekać do 9.00 na właściciela firmy. Robimy jak proponują, nie czekamy i przed ósmą ruszamy na trasę. Dzisiejszy przejazd po nieprzespanych dwóch nocach, jest nieco ekstremalny, tym bardziej, że nocleg mamy 400 km dalej w New Plymouth. Ku pociesze, mamy wspaniałą, klarowną pogodę, 23ºC i pełnia słońca. Soczyste, zielone krajobrazy urzekają, a zmęczenie lotniczą podróżą mija.
Ale zacznijmy od tego, jak to się stało, że Nowa Zelandia, mieści w sobie aż tyle cudów natury? Być może odpowiedź tkwi w samym micie.
Na początku wszechrzeczy, życie poczęło się wśród długiej nocy Te Po, z pierwszych rodziców Rangi ojca-nieba i Papa-matki ziemi. Żyli oni w związku nierozerwalnym. Byli złączeni w miłosnym uścisku, co rodziło pewien dyskomfort wśród dzieci, którym dali życie. Boskie potomstwo, ściśnięte między ciałami rodziców, cierpiało z braku przestrzeni i światła. Inicjatywę przejął Tane, próbował wypchnąć ojca ku górze rękoma, a gdy się nie udało, stanął na głowie i uczynił to stopami. W ten sposób niebo i ziemia zostały rozdzielone, a Tane stał się opiekunem drzew i lasów. Życie mogło rozwijać się dalej, jednak za cenę smutku prarodziców. Rangi czuł ogromny smutek i ronił łzy, które opadłszy na ciało żony, przybrały kształt mórz. Ziemia dziś jeszcze okazuje swą miłość w postaci mgieł, które powstają rano w dolinach i wznoszą się ku niebu. Być może właśnie tym mgłom Nowa Zelandia zawdzięcza oryginalną nazwę: Aotearoa, czyli „Kraina Długiej Białej Chmury”… tak więc… Kia Ora Aotearoa!
Gdy w 1769r. kapitan James Cook przybył na Nową Zelandię i objął ją w posiadanie dla Korony brytyjskiej, tereny te nie były ziemią dziewiczą. Od kilkuset lat mieszkały tu plemiona śmiałych żeglarzy i wojowników, mających złożoną organizację społeczną, rozwiniętą kulturę i sztukę oraz bogaty świat mitów i rytuałów. Między Nową Zelandią, Hawajami a Wyspą Wielkanocną leży tysiące wysp Polinezji. Przed epoką kolonizacji, ten ogromny obszar zamieszkiwały spokrewnione ze sobą zbliżone kulturowo ludy. W dobie europejskiej ekspansji los obszedł się z Polinezyjczykami dość łaskawie. Nie doświadczyli oni takiego ucisku jak poddawani eksterminacji australijscy aborygeni, spychani do rezerwatów Indianie Ameryki Północnej, czy sprzedawani w niewolę mieszkańcy Afryki. Zwłaszcza rdzenni Nowozelandczycy potrafili przystosować się do nowych okoliczności. Przyzwyczajeni do zbrojnych konfliktów międzyplemiennych, umieli stawić skuteczny opór Anglikom, sprawnie przyswajali zdobycze zachodniej techniki, uczyli się czytać i pisać. W rezultacie dzisiejszą Nową Zelandię zamieszkuje ponad 500tys. Maorysów (15% ludności kraju). Większość z nich mieszka w miastach. Są wśród nich ludzie wykształceni. Tradycyjne mity nie wchodzą już w skład funkcjonującego światopoglądu, który jest kształtowany przez zachodni racjonalizm. Wciąż jednak stanowią podstawę tożsamości etnicznej i wdzięczny temat badań dla antropologów i religioznawców.
W czasie dzisiejszego przejazdu, będziemy raczej podziwiać krajobrazy. Priorytetową atrakcją, było pierwsze spotkanie z ptaszkiem kiwi, symbolem Nowej Zelandii. W „Otorohanga Kiwi Park & Native Bird Park”, mogliśmy podziwiać tego nocnego nielota (wstęp 24NZD od os.). A ponieważ naszym zamiarem było zobaczyć jedynie kiwi, obsługa parku zrezygnowała z obarczania nas biletami i wpuściła nas do specjalnego budynku „Kiwi Night Zone”, gdzie w półmroku można było go podglądać, w stworzonym sztucznie środowisku, na wzór tego w jakim żyje w naturze. Chyba każdy, kto przyjeżdża do tego kraju zastanawia się, gdzie może zobaczyć kiwi na żywo. Rzeczywistość niestety nie jest taka różowa… ptak kiwi jest zagrożony wyginięciem, a spotkanie go w naturze, dodatkowo utrudnia fakt, że żeruje on w nocy. Nawet większość rodowitych Nowozelandczyków, choć to ich symbol narodowy, nigdy w życiu go nie widziała. Jeszcze w latach 80-tych w kraju mieszkało kilka milionów kiwi. Obecnie populację szacuje się na 70tys. osobników i bez pomocy ośrodków hodowlanych, cały gatunek wymarłby w ciągu dwóch pokoleń. Co się stało? Ptak kiwi padł ofiarą bezmyślności człowieka, który dla zysku sprowadził tu w 1987r. oposy. Ich futro miało być doskonałym dodatkiem do wełny owczej. Niestety, drapieżniki te nie miały tu żadnych naturalnych wrogów i ich populacja gwałtownie wzrosła (do 70mln!). Ich ofiarą padły nowozelandzkie ptaki, przede wszystkim kiwi, które jako nieloty, nie mogły przed nimi uciec. Szczególnie narażone były wykluwające się pisklęta, gdyż cały proces wychodzenia z jajka zajmuje nawet około tygodnia, a wykluwający się pisklak, wydaje dosyć donośne dźwięki. Tak więc… opos może łatwo zlokalizować swój kolejny obiad. O skali problemu niech świadczy fakt, że jadąc samochodem, co rusz widzimy te sympatyczne zwierzaki rozjechane na drodze! Niestety, również psy są dużym zagrożeniem dla kiwi. W naturze jedynie 5% piskląt kiwi ma szansę na przeżycie, jednak przy pomocy człowieka, ich szanse zwiększają się aż do 65%. Nowozelandzki Departament Ochrony monitoruje samce kiwi, które wysiadują jaja i w odpowiednim momencie przenosi je do inkubatorów w centrach ochrony na terenie całej Nowej Zelandii. Tam są „wysiadywane”, a ptaki po osiągnięciu odpowiedniej wagi wypuszczane na wolność.
Kilkukrotnie zatrzymujemy się przy morskim brzegu, ale najciekawszym miejscem w okolicy miejscowości Tongaporutu, było dojść podczas odpływu do specyficznych formacji skalnych wystających z wody na wys. 25m, nazywanych „The Three Sisters” („Trzy Siostry”).
Przed 18.00 docieramy do miejscowości New Plymouth, położonej na brzegu Pacyfiku, u podnóża wulkanu „Taranaki” („Egmont”). Jeszcze w kraju zarezerwowaliśmy nasz dzisiejszy nocleg w „YHA Sunflower Lodge” (74NZD za 2os. pokój).
Kurs wymiany dolara nowozelandzkiego (NZD)
1dolar nowozelandzki (NZD) = 2,68zł
1 € = 1,67 NZD
1USD = 1,40 NZD
W tym miejscu, należałoby krótko zarysować historię obu nowozelandzkich wysp. Do około 1280r. Nowa Zelandia była bezludna, kiedy to w tym czasie z Oceanii zaczęli przypływać i osiedlać się pierwsi Maorysi, zasiedlając najpierw Wyspę Południową. Europejskim odkrywcą wysp, był holenderski podróżnik Abel Tasman, który przy próbie wysadzenia załogi w grudniu 1642r. w północnej części Wyspy Południowej, został zaatakowany przez tubylców, co skończyło się śmiercią czterech jego ludzi. Po tym wydarzeniu odpłynął, a miejsce nieudanego lądowania nazwał „Zatoką Morderców”, znaną dziś jako „Golden Bay”. Kolonizacja rozpoczęła się dopiero po 127 latach, kiedy w roku 1769, wyspy zostały ponownie odkryte przez brytyjskiego podróżnika i odkrywcę Jamesa Cooka. Początkowo osadnikami byli głównie przybyli z Australii poławiacze fok i wielorybów. Pierwsze kilkadziesiąt lat, to czas konfliktów między Maorysami, a brytyjskimi kolonizatorami, składającymi się w większości ze złodziei, morderców i gwałcicieli, zesłanych z więzień na terenie Wielkiej Brytanii. Najkrwawszy epizod miał miejsce w 1809r. po tym, jak służący jako marynarz na angielskim statku „Boyd”, maoryski wódz Te Ara został wychłostany za nieposłuszeństwo. Kilka dni po zejściu na ląd w Whangaroa załoga „Boyda” (około 70 osób), została niemal całkowicie wymordowana i zjedzona przez współplemieńców żądnego rewanżu Te Ary. Na wieść o masakrze i spaleniu statku, przebywający w Nowej Zelandii Europejczycy, zaatakowali mylnie posądzonych o rzeź Anglików, mieszkańców wioski Rangihoua, zabijając kilkudziesięciu z nich. W wyniku tych zdarzeń, zaprzestano podróży do Nowej Zelandii na kolejne lata. Dopiero 6 lutego 1840r. podpisano porozumienie pomiędzy 50 przywódcami maoryskich plemion, a reprezentacją brytyjskiej korony. Był to „Traktat z Waitangi”, uważany przez historyków za dokument tworzący Nową Zelandię. Na pamiątkę tamtego wydarzenia, co roku 6 lutego obchodzi się święto narodowe „Waitangi Day”. Jednak podpisanie porozumienia nie zakończyło sporów między Maorysami, a Europejczykami i dochodziło do wielu zbrojnych potyczek. Potyczki te w II połowie XIX w. przekształciły się w dwie krwawe wojny przegrane przez Maorysów. Pewne sprawy do dzisiaj są przedmiotem sporów, jako nie załatwione zgodnie z podpisanym 179lat temu porozumieniem. Od 1856r. Nowa Zelandia posiada własny rząd, w ramach brytyjskiej kolonii. Trwa „gorączka złota” i nie ustają konflikty o ziemię. W roku 1907 uzyskuje status dominium, a w 1947r. stała się w pełni niepodległym państwem.
09.01.2019r. środa -dzień 4. New Plymouth > Paraparaumu > Wellington – 400km
Po tak długim przelocie z Polski do Nowej Zelandii, niezwykle przyjemnie jest wreszcie wyprostować się w wygodnym łóżku, ale nie doznalibyśmy takiej przyjemności, gdyby właśnie nie to dojmujące zmęczenie. Rano, jak nowo narodzeni po 10 godzinach snu, z animuszem patrzymy na budzący się dzień… a jest na co patrzeć, gdyż przed nami w całej okazałości dumnie demonstruje się wulkan „Mount Taranaki”(2.518 m n.p.m), znany także jako „Mount Egmont”. Bezpośrednio z naszego zakwaterowania, jedziemy na trasę „Pukeiti Scenic Route”, aby podziwiać ten cud natury, można by rzec, wzorzec typowego wulkanu, wyrastający z poziomu morza. Najpierw, od brzegu wznosi się lekko nad jego poziom rozległymi, zielonymi łąkami, następnie po ok. 20km pnie się do góry, tworząc modelowy stożek szczytu wulkanicznego. Przez następne 100km, objeżdżamy ten wzorcowy z wyglądu wulkan z jego ośnieżonymi zboczami w górnych partiach kaldery. Dalej, to już przejazd brzegiem oceanu w kierunku stolicy, Wellington. Co po drodze?… kilka razy odbijamy na pobliskie plaże, z czarnym, połyskującym i mieniącym się w słońcu piaskiem, podglądamy pasące się owce i krowy i zachwycamy się mnóstwem kwiatów. Nocleg zarezerwowawszy w „The Thorndon Hotel” (74NZD pok. 2os.).
Wellington to stolica Nowej Zelandii, trzecie pod względem wielkości i liczby ludności miasto w tym państwie (ok. 200tys.), położona na Wyspie Północnej, w pobliżu geograficznego środka Nowej Zelandii. Nazwa miasta upamiętnia Arthura Wellesleya, zwycięzcę bitwy pod Waterloo i pochodzi od jego tytułu, pierwszego księcia Wellington, zaś sam tytuł dotyczy angielskiego miasta Wellington usytuowanego w brytyjskim hrabstwie Somerset. Za pierwszych mieszkańców obszarów zajmowanych współcześnie przez Wellington, uznaje się polinezyjskie plemiona Kupe i Ngahue, które dotarły w pobliże obecnego miasta pod koniec X w. Zaawansowane osadnictwo rozpoczęło się od przybycia na wyspę statku „Tory” 20 września 1839r. wraz z kilkudziesięcioma członkami „New Zealand Company”, organizacji zajmującej się kolonizacją Nowej Zelandii. Następnych 150 osadników, przybyło w te okolice dopiero na początku 1840r. Pierwsi osadnicy stworzyli w pobliżu rzeki Hutt osadę Petone, przez pewien czas zwaną Britannia. Ekspansja osadnictwa była powolna, ograniczały ją górzyste tereny wewnątrz wyspy. Stolicą Nowej Zelandii, Wellington stał się w 1865r., a wcześniejszą, funkcjonującą od 1841r. było Auckland.
10.01.2019r. czwartek – dzień 5. Wellington > prom > Picton > Havelock > Nelson – 210km
Już o 7.30 meldujemy się w porcie promowym przed wypłynięciem na południową wyspę do Picton. Prom wypływa o 9.00, jednak załadunek sporej ilości aut osobowych i ciężarówek zajmuje sporo czasu. Pogoda niespecjalna, mocno wieje i pochmurnie, można by rzec nawet posępnie. Leciwy prom, o kiepskim standardzie, odległość 92km dzielących obie nowozelandzkie wyspy, pokonał w trzy godziny.
Ujmujące widoki, rozpoczęły się dopiero kiedy wpłynęliśmy w fiord prowadzący do portu w Picton. Szybkie wyokrętowanie i ruszamy w drogę po Południowej Wyspie. Kierujemy się północną stroną, na zachód w kierunku Havelock, światowej stolicy zielono muszlowych małż, które to… są rdzennymi obywatelami nowozelandzkich mórz. Tutejsza kuchnia, a także gospodarka, bardzo sobie cenią te niewielkie stworzonka, choć tutaj należą do jednych z największych w swoim gatunku. Ze względu na unikalność muszli, są one niezwykle charakterystyczne i kojarzone właśnie z Nową Zelandią. Ich zaletą, jest specyficzny rodzaj naturalnego tłuszczu, niespotykanego u żadnego innego stworzenia, który w dodatku ma właściwości lecznicze, wpływa on pozytywnie na poprawę kondycji osób mających kłopoty ze stawami. Tak więc… żwawo udajemy się na błyskawiczną terapię omułkiem zielonowargowym, aby pozbyć się potencjalnych stanów zapalnych, obrzęków, zwyrodnień i sztywności stawów. Kuracja, czyli uczta w dziewięciu odsłonach smakowych, odbyła się w jednej z knajpek, o wyłącznej specjalizacji muszlowej „The Mussel Pot”… doskonałe… to za mały wymiar słowa w tym przypadku.
Dalsza trasa, najpierw zaprowadziła nas do Canvastown, to pamiątka namiotowej wioski, która powstała w tym miejscu po odkryciu złota. Gorączka nie trwała długo, a o czasach świetności przypomina pomnik przedstawiający narzędzia górnicze. Następnie jedziemy do nadmorskiego kurortu Nelson, który w czasach osadnictwa, jako osada rzemieślnicza, wyróżniał się zamiłowaniem mieszkańców do kultury i sztuki, za co był wykluczony jako miasto, z typowo farmerskiego regionu hodowców bydła.
Zakwaterowanie mamy w „Bouncing Lamb Backpackers”, tuż przy plaży, gdzie uprawia się surfing i kitesurfing. Ponieważ dotarliśmy tu dość wcześnie, mamy jeszcze czas na zwiedzenie miasta. Poza ciekawą zabudową w stylu wiktoriańskim, ciekawostką była wystawa niespotykanie przystrojonych choinek, w miejscowej katedrze „Christ Church Cathedral”.
11.01.2019r. piątek – dzień 6. Nelson > Westport > Tauranga Bay (seal colony) > Punakaiki (Pancake Rocks) > Hokitika > Ross – 420km
Kolejna noc, to przestawianie wewnętrznego zegara naszych organizmów. A ponieważ wczoraj, poszliśmy spać dość wcześnie, toteż po piątej rano, jesteśmy gotowi rozpocząć następny dzień. Wyjeżdżamy więc wcześnie na trasę, kierując się na zachód, do portowej miejscowości Westport. Droga prowadzi malowniczą trasa przez góry.
Już około południa, docieramy do tego zaściankowego miasteczka. Jedna główna ulica, na jej końcu mieści się mały port. Podjeżdżamy jeszcze do samego ujścia kanału portowego, gdzie ciekawie mieszają się dwie wodne tonie, ta od morza i ta od lądu, do tego bardzo mocno wieje. Szybki odwrót i jedziemy kilkanaście kilometrów za miasto, na zachód, do „Cape Foulwind”, to nowa nazwa dla tej nadmorskiej części cypla. Nie kto inny jak kapitan James Cook w roku 1770 ową nazwę nadał. Natrafił on bowiem na ekstremalnie ciężkie warunki pogodowe i wiatr silny, przez co nie mógł dobić do brzegu. Maori nazywali cypelek „Tauranga”. Jeszcze jedną nazwę „Rocky Point” – „Kamienisty punkt”, w 1642r. nadał pierwszy europejczyk nawiedzający okolicę… Abel Tasman. Każdy nadaje swoją nazwę, ale jak zwał tak zwał… jest spektakularnie. Najpierw podziwiamy widoki spod latarni morskiej, a kilka kilometrów dalej w „Tauranga Bay”, podchodzimy do kolonii fok „Seal Colony”, ulokowanej na skałach tej małej zatoki. W tym miejscu warto nadmienić iż wszystkie te miejsca są świetnie oznakowane, ścieżki do spacerów przygotowane, tak jak i parkingi przy których znajdują się czyste toalety.
Wracamy do głównej trasy i jedziemy dalej na południe w kierunku Greymouth. Po drodze zaglądamy do historycznej kopalni złota założonej w 1866r. „Mitchells Gully Goldmine”, tutaj można cofnąć się w czasie, by spróbować zrozumieć pracę pierwszych górników. Kopalnia złota należy do potomków oryginalnych górników, którzy opowiadają o historii kopalni, a następnie proponują przechadzkę po terenie. Są tunele, bateria, koło wodne, chata górnicza, stare tory wagonowe, śluzy i różne zabytki górnicze. Następnie docieramy w okolice małej osady Punakaiki, gdzie na oceanicznym brzegu, ulokowane są specyficzne skały o ciekawej nazwie „Pancake Rocks”, czyli „Naleśnikowe Skały”. I rzeczywiście… wyglądają jak skamieniałe sterty naleśników. Ponadto, wzburzone morskie fale, gwałtownie i widowiskowo przelewają się przez wyżłobione jaskinie, groty i szczeliny, rozbryzgując wodną mgłę w odsłoniętych pieczarach, dodając temu miejscu efektowności. Lokalizacja znakomicie przygotowana pod turystów, jest duży parking, toalety i kafejka, a przyjemna alejka, prowadzi przez około 30 minut, przez labirynt sterczących z morza skał.
Na koniec dzisiejszej trasy, zaglądamy jeszcze do kameralnej miejscowości Hokitika, założonej w 1864r. jako miasto górnicze poszukiwaczy złota. Przez krótki okres było jednym z najludniejszych miast Nowej Zelandii. Śmiałkowie, skuszeni wizją bogactwa, przybywali tutaj w poszukiwaniu szczęścia, oczekiwali spełnienia marzeń… jednak przeznaczenie różnie rozdawało karty… a złoto ma to do siebie… że zawsze jest go za mało! Współczesna ekonomia również opiera się na wydobyciu złota, a także jadeitu i węgla. Dzisiejszą bazę noclegową mamy 37km dalej na południe, w dawnej osadzie poszukiwaczy złota, miejscowości Ross. Zarezerwowany jeszcze w kraju pokój w „Ross Motels”, okazał się być przestronny i posiadał aneks kuchenny. Ponieważ baza noclegowa w tym rejonie jest bardzo skromna, toteż cena noclegu jest nad wyraz wygórowana 130NZD.
12.01.2019r. sobota – dzień 7. Ross > Franz Josef Glacier > Fox Glacier > Knights Point (UNESCO) > Haast > Lake Wanaka > Lake Hawea > Wanaka – 420km
Tuż po ósmej, ruszamy na trasę, ale najpierw objeżdżamy „historyczne” (1867r. – nasza „Chałupa na górce” jest o cztery lata starsza), górnicze miasteczko, które zostało złożone w tamtym okresie przez poszukiwaczy złota. To właśnie tutaj, panowie Scott i Sharpe, znaleźli najcięższy samorodek złota w 1909r. Ważący 3,09 kg (99,63 uncji), który został nazwany „Honourable Roddy Nugget”. Pamiątki dawnej świetności i replikę samorodka przechowuje muzeum „Miner’s Cottage”.
Pogoda wspaniała, na trasie prowadzącej wzdłuż brzegu, podziwiamy wspaniałe widoki, gdzie w oddali widnieją ośnieżone szczyty gór. Po 130km, docieramy do małej osady, obecnie kurortu Franz Josef. Samo miasteczko, to tak naprawdę sztuczny twór, wzniesiony na potrzeby rozwijającego się przemysłu turystycznego. Mamy tu dosłownie dwie równoległe ulice, a wzdłuż nich hostele i agencje turystyczne. Atrakcji nie zabraknie: spływ kajakiem po pobliskiej rzece, wyprawa na koniach w okoliczne rejony, a nawet paintball w lesie deszczowym. Możliwy jest również lot helikopterem nad lodowcem… brzmi nieźle? Nawet bardzo dobrze, ale tylko do momentu usłyszenia ceny: (270-470NZD od os.). Tuż za miasteczkiem, odbijamy kilka km w kierunku lodowca „Franz Josef Glacier” (długość 12 km). Swą oryginalną nazwę zawdzięcza odkrywcy, podróżnikowi i geologowi Juliusowi von Haast (choć tak naprawdę, wcześniej odkrył go holenderski żeglarz, Abel Tasman), który postanowił w ten sposób oddać cześć austriackiemu cesarzowi, Franzowi Josefowi. Maoryska nazwa z kolei („Ka Roimata o Hine Hukatere”, czyli „Łzy Hine Hukatere”) nawiązuje do legendy, w myśl której lodowiec powstał z łez Hine Hukatere, uronionych po utracie ukochanego w czasie wspinaczki na szczyt góry. Na 3km od czoła lodowca, usytuowany jest parking, tu pozostawiamy naszą toyotę i urządziliśmy sobie prawie trzygodzinny trekking w jego kierunku. Nagrodą po marszu, była kawucha własnego wykonania, w towarzystwie pluszowego ptaszka kiwi… rzecz jasna Made in China. Ale nie tylko kiwi uchodzi za symbol kraju, jest nim również paproć drzewiasta Cyathea dealbata (tzw. srebrna paproć; ponga w języku maori), dorasta do 10 m wysokości i występuje m.in. w herbie państwa, a także w logo „Nowozelandzkiego Komitetu Olimpijskiego”, a także reprezentacji w piłce nożnej i rugby union.
Przejeżdżamy dalej na zachód tylko 35km i tuż za miejscowością Fox Glacier, zbaczamy z trasy pod następny lodowiec „Fox Glacier” (długość 13km). Tu nasza piesza wędrówka zakończyła się jedynie godzinnym marszem, choć panoramy spektakularne, do końca marszu trzeba dorzucić jeszcze jakieś 2 godziny plus powrót, nie mamy w posiadaniu takiej ilości czasu.
Dalsza trasa prowadzi wzdłuż morskiego brzegu, gdzie co chwilę mocno wkraczamy w ląd, pokonując kolejne nadmorskie pasma gór i podziwiając widoki na malownicze jeziora. Nad jednym z nich „Lake Paringa”, urządziliśmy sobie lunch. Kilka kilometrów za jeziorem „Lake Moeraki”, docieramy ponownie do oceanu, gdzie na „Knights Point”, z wysokiego brzegu, podziwiamy wspaniałe widoki na otwartą przestrzeń szmaragdowej, morskiej toni, z której wyrastają ostre skały. Od Haast po zatokę Jackson Bay, to spektakularne plaże, wydmy, jeziora i tereny podmokłe, a wszystko to w scenerii południowych Alp, dzięki czemu jest to doskonała przestrzeń dla entuzjastów wypoczynku na świeżym powietrzu i ekoturystyki. Obszar ten wraz z Parkiem Narodowym, w centrum którego, położona jest 25km dalej na zachód- osada Haast, zostały wpisane na światową listę UNESCO. Najbardziej zaskakuje roślinność i jej bujność w zakresie oceanicznego brzegu Morza Tasmańskiego. Poszczególne sekcje poszycia, krzewów i drzew układają się w zielone ściany, tworzące jakby naturalne zbocza – można się oszukać, myśląc że to kilkunastometrowy wał ziemny, porośnięty różnorodnymi krzaczkami, w rzeczywistości tworzy go roślinność, a teren jest całkowicie płaski.
Teraz droga całkowicie odbija od oceanicznego brzegu i przez przełęcz „Haast Pass” -564 m n.p.m, kierujemy się na południe, poprzez pasma górskie, w kierunku miejscowości Wanaka. Po zjeździe do Makasora, malownicza trasa prowadzi najpierw wzdłuż brzegu jeziora „Lake Wanaka”, a później wzdłuż „Lake Hawea”. Przed 19.00 docieramy do kurortu Wanaka, który tutejszą zimą zamienia się w centrum narciarskie. Dzisiaj całkowite przeciwieństwo temperaturowe, gdyż odnotowujemy 27ºC. Licząca ok. 8tys. mieszkańców Wanaka, położona jest u brzegu ogromnego jeziora. Otoczona jest soczyście zielonymi łąkami i potężnymi górami, których ośnieżone wierzchołki, można dostrzec z każdego punktu miasteczka. Wzdłuż jeziora i w górach, wytyczono dziesiątki kilometrów szlaków trekkingowych i rowerowych. Wystarczy kilka minut jazdy autem, by dotrzeć na stok narciarski. Ulice miasta są szerokie, czyste i bardzo spokojne. Nocleg zarezerwowaliśmy wcześniej, jeszcze w kraju w „Holly’s Backpackers” (pokój 2os. ze wspólną łazienką 74NZD).
13.01.2019r. niedziela – dzień 8. Wanaka > Bluff > Invercargill – 300km
Jeszcze wczoraj, na wjeździe do miasta zlokalizowaliśmy ciekawe miejsce, jakim jest „Puzzling World”, lecz zwiedzamy go dziś (wstęp 22,50NZD od os.). Od ponad czterdziestu pięciu lat, ten „Zdumiewający Świat” miesza ludzkim rozumowaniem, bez względu na wiek, narodowość czy doświadczenie. Dzięki mieszance przekrzywionych budynków tworzącej skomplikowany labirynt, rozmaitości złudzeń optycznych „Illusion Rooms”, hologramów oraz „Hall of Fallowing Faces”, gdzie ma się wrażenie iż twarze sławnych ludzi, unoszą się w powietrzu i podążają za nami, jest pokój, gdzie niski ustawiony w odpowiednim kącie, wygląda jak wysoki, jest pomieszczenie z krzywą podłogą, gdzie można czuć się dość dziwnie… piłki bilardowe toczą się tu pod górę, woda płynie z dołu do góry, a na niby prostych schodach strasznie trudno utrzymać równowagę. Tak zaprojektowano te atrakcje, aby zbić z tropu twój mózg i rzucić wyzwanie twojemu postrzeganiu rzeczywistości. Najciekawszy był finał zwiedzania, gdzie zgodnie z oznaczeniem na drzwiach, weszliśmy do kibelków, nagle robisz krok w tył… i wycofujesz się… myśląc, że coś jest nie tak, przecież wchodziliśmy osobno, a jesteśmy razem… w publicznej rzymskiej toalecie… czy byliśmy zaskoczeni?… pewnie, że tak! Po chwili kojarzysz podstęp… zręczna sztuczka.
Po blisko dwugodzinnym pobycie w świecie iluzji, pogoda lekko się załamała i dopadł nas deszcz i chłód. Na trasie prowadzącej na południe od Wanaka, zwanej „Alpine Scenic Route”, odnotowaliśmy jedynie 9ºC. Droga usłana jest wieloma atrakcjami i ciekawostkami, największym zaskoczeniem był dla nas „biustonoszowy płot”… niech nikomu nie przyjdzie do głowy, że siedzę pod płotem i czekam aż wyschnie moja podróżnicza bielizna osobista… taki rozmach w moim przypadku jest niemożliwy. Dalsza jazda na południe w kierunku Bluff, przebiegała w mniej lub bardziej ulewnym deszczu. W tym mieście, oprócz portu, ogromnej fabryki nawozów i huty aluminium, można spróbować słynnych ostryg. Dopiero na samym południowym krańcu wyspy przestało lać i na „Stirling Point”, gdzie kończy się droga, mogliśmy zrobić fotki. Oczywiście obowiązkowa fotka przy słynnym drogowskazie. Inną atrakcję stanowi rzeźba w formie łańcucha „Giant Anchor Chain”, którego jeden koniec znika w oceanie tutaj, na Wyspie Południowej, a drugi znajduje się naturalnie po drugiej stronie cieśniny „Foveaux Strait”, na wyspie „Stewart Island” (to mało znana, trzecia wyspa Nowej Zelandii), symbolizując związek i nierozerwalność.
Wracamy 27km do miejscowości Invercargill, gdzie mamy zarezerwowany nocleg w „Ibis Styles” (71NZD za pok. 2os.). Invercargill to handlowe centrum regionu oraz jedno z najbardziej wysuniętych na południe zamieszkanych miejsc na świecie. Ponieważ jest wcześnie, mamy czas na spacer po tym spokojnym, jakby zaściankowym mieście.
14.01.2019r. poniedziałek – dzień 9. Invercargill > Orepuki > Te Anau > Zatoka Milforda > Te Anau – 420km
Ruszamy na trasę już przed ósmą. Pierwotnie zakładaliśmy, że finałem dzisiejszej podróży będzie „Zatoka Milforda”, ale po wczorajszym wywiadzie okazało się, że miejsc noclegowych na terenie „Fiordland National Park”, o tej porze roku brak. Musimy więc dziś dotrzeć do „Zatoki Milforda” i z niej powrócić, do oddalonego o 120km Te Anau, gdzie udało się wczoraj zarezerwować miejsce poprzez booking.com w jakimś bungalowie i to za sumę 120NZD, ponad 300zł… no cóż, to tutejsza pełnia sezonu.
Pogoda dzisiejszego poranka nadal nie rozpieszcza, jedynie 13ºC, wieje i co raz pada deszcz. Te niewygody atmosferyczne, rekompensują wspaniałe widoki i stan nowozelandzkich dróg. Co po drodze? Krowy, jelenie, owce, baloty i panoramiczne widoki. Pierwsze 180km pokonujemy w 2,5h i już o jedenastej, tuż za miejscowością Te Anau, wjeżdżamy do „Fiordland National Park”. To największy park narodowy spośród 14 parków narodowych Nowej Zelandii, położony w płd.-zach. części Wyspy Południowej. Najważniejszym elementem krajobrazu, są fiordy, niegdyś dawne doliny rzeczne o stromych zboczach, przekształcone przez lodowiec, dzisiaj wypełnione wodą morską. Najsłynniejszym fiordem jest „Milford Sound”, mający swój początek w „Zatoce Milforda”, którego długość wynosi 19 km. Chociaż fiordy kojarzą się przede wszystkim z Norwegią, można je znaleźć również po drugiej stronie globu. Przez długi czas pozostawał białą plamą na mapie. James Cook, który jako pierwszy eksplorował wybrzeże Nowej Zelandii, lękał się do niego wpłynąć. Widział co prawda wąski przesmyk pomiędzy górami, jednak z obawy przed zmiennym wiatrem potencjalnie uniemożliwiającym wypłynięcie, w rezultacie zdecydował się na ominięcie fiordu. Tak naprawdę, eksploracja „Milford Sound” na dobre rozpoczęła się dopiero w XX w.
Sama droga od Te Anau do „Milford Sound” jest przepiękna, to 120km krajobrazów przechodzących od szerokich łąk, poprzez polodowcowe jeziora, aż w końcu zmieniających się w surowe górskie szczyty, gdzieniegdzie jeszcze z pozostałościami śniegu. Na trasie podziwiamy wiele spektakularnych wodospadów. Tak naprawdę, co 15 minut należy się zatrzymać, wysiąść i pstryknąć kolejną magiczną fotkę do naszej kolekcji. Ciekawym zjawiskiem były małe jeziora „Mirror Lakes”, z niesamowitymi refleksami i odbitym widokiem gór „Earl Mountains”. Wszystkie miejsca są szczegółowo oznaczone, a pomiędzy odwiedzanymi ciekawostkami, przygotowano bezpieczne ścieżki, przejścia, kładki i widokowe tarasy. Na 18km przed celem, napotykamy „Homer Tunnel”. Tak naprawdę jego otwarcie w 1953r. otworzyło drogę lądową do „Zatoki Milforda”. Tunel i związana z nim droga, zostały zbudowane przez pracowników pomocy humanitarnej podczas Wielkiego Kryzysu. Prace budowy tunelu rozpoczęto w 1935r., początkowo do budowy zabrało się pięciu mężczyzn, używających jedynie kilofów, łopat i taczek. Z biegiem lat liczba robotników rosła, ale musieli oni mieszkać w namiotach w górzystym terenie, gdzie przez pół roku, nie było kontaktu ze światem. Postępy były powolne, a warunki trudne, w tym pęknięcia w skale, które doprowadzały wodę z topniejącego śniegu do tunelu, zatrzymały budowę. W końcu zbudowano małą elektrownię, która napędzana było wodą z pobliskiej rzeki i zainstalowano pompy, aby wypompować 40tys. litrów wody napływającej na godzinę. Prace przerwała również II wojna światowa, a następnie wielka lawina, która zeszła w 1945r. i zniszczyła wschodni wjazd do tunelu. Tak wiec dopiero w 1953r. tunel o długości 1200m, otwarł dostęp lądowy do tego pięknego rejonu świata. Zatoka znajduje się w parku narodowym „Fiordland National Park”, który wpisany został na listę światowego dziedzictwa UNESCO… i słusznie.
Bardzo ciężko tu o dobrą pogodę, bo w ciągu roku jest tu ok. 182 dni deszczu i rocznie spada go ok. 681cm. Udało nam się zobaczyć fiord „Milford Sound” w słoneczny dzień. Przy samym fiordzie spędzamy ponad dwie godziny, a następnie tą samą drogą powracamy do Te Anau, gdzie w „Lakefront Backpackers”, mamy wynajęty bungalow (120NZD).
15.01.2019r. wtorek – dzień 10. Zatoka Milforda > Dunedin – 410km
Miejsce było tak przyjemne, że dziś nieco zaspaliśmy i dopiero o 10.00 ruszyliśmy na trasę. Pogoda pochmurna i zimno tylko 15ºC. Dzisiejszy przejazd do Dunedin, to pofałdowany, farmerski teren, bez specjalnych krajobrazów, właściwie pokonanie przestrzeni wnętrza Południowej Wyspy od zachodu na wschód. Już o 14.00 dotarliśmy do miasta i ulokowaliśmy się w „Stafford Gables Hostel”, zarezerwowany wczoraj przez booking.com.
Dunedin to portowe miasto, położone na wschodnim wybrzeżu Wyspy Południowej, nad Zatoką Otago i liczy obecnie około 120 tys. mieszkańców. Jego historia sięga XVIII w., kiedy to na brzeg zawitał kapitan James Cook. Dopiero w połowie XIX w. przybyli tu pierwsi osadnicy ze Szkocji, nadając tej miejscowości obecną nazwę. Szkockie wpływy są bardzo dobrze widoczne w kulturze regionu do dziś. Największy rozwój przyniosły czasy, kiedy w tym regionie w drugiej połowie XIX w. odkryto złoto i przez ponad ćwierć wieku trwała wielka „gorączka złota”, podobna do tej z pogranicza Kanady i Alaski.
Zaraz po zakwaterowaniu ruszamy w miasto. Przede wszystkim warto tu zobaczyć wiktoriańską zabudowę, która zachowała się w najstarszych częściach miasta, w tym wiele kościołów. Zwiedzanie najlepiej zacząć od Octagon. Najwspanialszą budowlą, jest bryła dworca kolejowego „Dunedin Railway Station”. Na pierwszy rzut oka przypomina wystawny pałac z pięknym ogrodem. Stanowi prawdziwy cud architektury, którego autorem jest architekt George Troup. Otwarty w 1906r. zachwyca nie tylko zdobną fasadą, ale także wspaniałymi wnętrzami, które przypominają sale balowe. Kwadratowa 37 metrowa wieża, trzy olbrzymie tarcze zegarowe, a dawna posadzka składała się z porcelanowych kafelków „Royal Doulton” (obecnie położona jest mozaika), na ścianach pozostały elementy oryginalnej porcelany oraz witrażowe okna. Obecnie utworzono w jego pomieszczeniach galerię oraz narodowe muzeum sportu „New Zealand Sports Hall of Fame”, poświęcone rzecz jasna narodowej obsesji… rugby. Dzięki dworcowi Troup zyskał szlachectwo i przydomek „Piernikowy George”.Tutaj kocha się pociągi… jeden z najstarszych w kraju parowozów „Josephine”… wystawiono ku uciesze zwiedzających całą za szkłem.
Spojrzeliśmy na „First Church” z 55 metrową iglicą, anglikańską katedrę „St. Paul’s Cathedral”, na ponad stuletni budynek Municipal Chambers i pomnik szkockiego poety Roberta Burnsa. Następnym miejscem które postanowiliśmy odwiedzić był browar „Speight’s Brewery”. Co prawda nie uczestniczyliśmy w jego zwiedzaniu, gdyż nie było o tym czasie wejść, ale zaaranżowano nam degustację kilku piw, po czym zakupiliśmy to, które wydawało nam się najlepsze. Ale to nie koniec doświadczania smaków, w zabytkowych, przepięknych wnętrzach pubu przyległego do browaru, popróbowaliśmy ośmiu gatunków piwa, które są tu oferowane. W mieście znajduje się też pierwszy uniwersytet założony w tym państwie, do którego uczęszcza obecnie prawie 20tys. studentów. Wraz z „gorączką złota”, która sprowadzała do Otago nowych osadników, powstało zapotrzebowanie na edukację w tym rejonie. University of Otago był pierwszą w Imperium Brytyjskim uczelnią, gdzie kobiety miały prawo do studiowania. Był również pionierem walki o prawa kobiet.
16.01.2019r. środa -dzień 11. Dunedin > Półwysep Otago > Oamaru > Christchurch – 430km
Dzisiejsze do południa przeznaczyliśmy na objazd „Peninsula Otago”. Po drodze, najpierw podjeżdżamy do zamku „Larnach Castle” (wstęp 25,50NZD od os.). Nawet gdyby architektura zamku nie była aż tak ujmująca, a zamkowy ogród nie różniłby się różnorodnością bujnie kwitnącej flory, to obiekt ten mimo wszystko i tak konkurencji żadnej by nie miał. A to dlatego, iż budynek ten, wzniesiony pod koniec XIX w. w charakterze rezydencji rodzinnej, jest… jedynym zamkiem w Nowej Zelandii. Historia zamku związana jest z bankierem i politykiem Williamem Jamesem Mudie Larnach, na życzenie którego w 1871r., rozpoczęła się budowa rezydencji przeznaczonej dla jego rodziny. Przodkowie Larnacha, pochodzącego z australijskiego stanu Nowa Południowa Walia, byli wychodźcami ze Szkocji, dlatego też nic dziwnego, iż do budowy rodzinnego zamku, William Larnach wybrał okolice miasta Dunedin, które pozyskało pochlebny przydomek „nowozelandzkiego Edynburga”. Ponadto usytuowana jest na wierzchołku wzgórza, z piękną panoramą wokół, jakby wyjętą ze szkockich krajobrazów. Obecnie rezydencja Larnacha otrzymała drugie życie dzięki rodzinie Barker, która poprzez nieustanny trud i troskę, przywróciła tej zapomnianej budowli dawny blask i przeobraziła ją nie tylko w popularny obiekt turystyczny. Wytworna architektura, antykwaryczne wnętrza, cudowny ogród i wspaniałe widoki na wybrzeże, są przyczyną nieustannego zainteresowania zamkiem, który do tego funkcjonuje również jako hotel. Bankiety, ceremonie ślubne i konferencje, odbywają się za jego murami przez okrągły rok. Nie można również nie wspomnieć i o zamkowym ogrodzie, który osiągnął swój największy rozkwit, właśnie za czasów rodziny Barker. W wyniku nieustannej opieki Margaret Barker, która jest nie tylko restauratorką budynków, ale i zapaloną ogrodniczką, zamkowy ogród przeobraził się w cały zespół parków tematycznych. Fundusz ogrodów Nowej Zelandii zasłużenie docenił trud Margaret Barker i uznał ogród „Zamku Larnach”, za obiekt o znaczeniu międzynarodowym.
Dalej kontynuujemy objazd Półwyspu Otago, aż po sam przylądek, gdzie można wybrać się w dalszą drogę statkiem w poszukiwaniu albatrosów i pingwinów.
Wracamy do Dunedin, aby dokończyć wczorajsze zwiedzanie miasta. Na wyjeździe w kierunku północnym, docieramy do jego najbardziej rozpoznawalnego miejsca, jakim jest Baldwin Street „World’s Steepest Street”… wg wszelkich przesłanek najbardziej stroma, miejska ulica na świecie… jej nachylenie sięga 38%. Droga ma zaledwie 359 m długości, a różnica poziomów między jednym końca drugim wynosi prawie 70 metrów i wspina się na wzgórze „Signal Hill” z ładnym widokiem na zatokę Otago. Baldwin Street ma nawierzchnię betonową, a nie asfaltową, dla zapewnienia lepszej przyczepności. Droga zawdzięcza swoje powstanie… błędom planistycznym. Uwzględniono ją bowiem na mapach, jeszcze w Londynie, bez przeprowadzenia prac terenowych. Jeśli byliście kiedyś w San Francisco i myślicie, że tamtejsze ulice są strome, to musicie to zweryfikować i spróbować „podejść” Baldwin Street… pocieszne wyzwanie.
Jedziemy dalej na północ wschodnim wybrzeżem, a tu co jakiś czas napotykamy na specyficzne krzewy noszące nazwę manuka, a które to występują tylko w Nowej Zelandii, Tasmanii i południowej części Australii. To właśnie stąd pochodzi miód „Manuka”… „ekohit”, a może nawet „płynne złoto”… Jest to naturalny miód, którego lecznicze właściwości doceniono już na całym świecie. Miód ten jest pozyskiwany tradycyjnymi metodami. Powstaje z nektaru krzewu manuka, którym żywią się lokalne pszczoły. Miód, swoją nazwę zawdzięcza językowi Maorysów, dosłownie tłumaczy się ją jako „miód z drzewa herbacianego”. Maorysi byli ludźmi, którzy odkryli i jako pierwsi docenili zdrowotne właściwości samego krzewu manuka. Jego liście i olejek stosowali w leczeniu.
Przed miejscowością Oamaru zjeżdżamy na plażę pod niezwykłe, poruszające wyobraźnię głazy. Skały o nazwie „Moeraki Boulders”, to grupa dużych, kulistych konkrecji występujących na plaży Koehoke. Najbardziej uderzającym aspektem głazów są ich wyjątkowo duże rozmiary i prawie idealny kulisty kształt. Zabarwione na szaro, leżą na brzegu morza, czasem pojedynczo, a czasem w grupach, niektóre wciąż wystają z piaszczystych klifów… przywodzą na myśl „kule szatana” lub „kule gigantów”… a wg maoryskiej legendy, głazy są resztkami koszy na węgorze, tykw i batatów, które zostały wyrzucone na brzeg z wraku legendarnego statku „Araiteuru”. Natomiast klify wchodzące w morze z „Shag Point”, to skamieniały kadłub statku, a położony w pobliżu cypel, to ciało jego kapitana. A bardziej prozaiczne wyjaśnienie?… powstają w procesie obrastania minerałami wokół jakiegoś obiektu w skale, tym obiektem może być otoczak, jakaś skamieniałość czy ziarenko piasku, do którego lepił się muł, glina czy błoto, a wszystko to było scalane kalcytem… ot wyjątkowy proces geologiczny.
Po następnych kilkudziesięciu kilometrach, docieramy do portowego miasta Oamaru. Tu spędzamy kilka godzin, aby nacieszyć się atmosferą tego miejsca. To niezwykle interesujące miasto, a zawdzięcza to pomysłowości artystycznej jego mieszkańców. Galerie, kultywacja tradycji i kultury historycznej, dbałość o harmonijny wygląd, to wszystko sprawia, że czujemy się jakby, przesunięci w inny świat. Każdy budynek, to fragment historii, skansen, galeria, muzeum zabytkowych samochodów, whisky distillery, czy też stara piekarnia. Podajemy się nurtowi i odwiedzamy kilka z zaprezentowanych wystaw, które przygotowali jego mieszkańcy dla gości odwiedzających to miejsce. Jak na warunki nowozelandzkie, ceny wstępów bardzo przystępne, wszędzie wchodzimy za 10NZD od os.
Ale to co zobaczyliśmy w „Steampunk HQ”… to dość ekscentryczne wyzwanie… szalone, dziwaczne, niepowtarzalne… muzeum czy warsztat? Ideologia „Steampunk HQ” powinna być znana każdemu miłośnikowi SF. To jakby alternatywna wersja 19-wiecznej rzeczywistości. Nowoczesne znane nam rozwiązania, ale oparte o technologię pary. Miks literatury Wellsa i Verne, a do tego dodany jeszcze Doctor Who. Już samo wejście do „Steampunk HQ” robi wrażenie. Przed budynkiem stoi prawdziwa lokomotywa, a w powietrzu unosi się na linach sterowiec. Dalej jest już tylko lepiej. Przed nami do zobaczenia dwie sale pełne rzeźb i tajemniczych sprzętów. Urządzenia i dziwaczne maszyny z dużym wykorzystaniem miedzi, kół zębatych, rur, butli gazowych, a także zespołu szkieletowych rzeźb, gdzie są one oświetlone migoczącymi światłami i towarzyszy im film, projekcja lub dźwięki. Koniecznie trzeba wejść do „Portalu Infinity”, gdzie można poczuć się jak w maszynie czasu. Portal jest najnowszym dziełem… to brama do innych wymiarów, zarówno rzeczywistych, jak i wyobrażonych. Wszystkie ściany są całkowicie odblaskowe, a siatka z setkami wielokolorowych świateł LED jest zawieszona na suficie, odtwarzając sekwencje świetlne, które poruszają się i falują w przestrzeni. Z budynku wychodzi się na podwórze, gdzie czeka nas kolejna dawka alternatywnej rzeczywistości, w tym wagonu kolejowego „eter” i gigantycznego motocykla. Zewnętrzne ściany budynku zdobią kreacje, takie jak ogromniaste muchy wykonane z metalu i części przemysłowych… warto zobaczyć co może kilku facetów… ze spawarką w ręku.
Pod wieczór docieramy do Christchurche, gdzie mamy zarezerwowany nocleg w „Comfy House with Breakfast” (65NZD za pokój), jak się później okazało, u sympatycznej pary Argentyńczyków z Buenos Aires, którzy w Nowej Zelandii mieszkają od pięciu lat, on jest szefem kuchni w restauracji, a ona baristką.
17.01.2019r. czwartek – dzień 12. Christchurch (zwiedzanie miasta) > Półwysep Banks > Akaroa > Christchurch- 210km
Dzisiejszy dzień rozpoczynamy od zwiedzenia centrum Christchurch, miasta które tak mocno ucierpiałoz powodu nie tak dawnego trzęsienia ziemi. W wyniku wstrząsu 6,3 w skali Richtera, zginęło 185 ludzi, około 1200 budynków zostało uszkodzonych… a miało to miejsce 22 lutego 2011r… to było tragiczne 20 sekund, które obróciło w kurz wiele starych, zabytkowych budynków, między innymi anglikańską katedrę „Christchurh Cathedral”, zlokalizowaną w ścisłym centrum na placu Cathedral Square. Oryginalna katedra wybudowana w starej technologii pochodziła z 1864r., co jak na Nową Zelandię jest nie lada historycznym zabytkiem. Myśleliśmy, że po 8 latach od najsilniejszego wstrząsu, centrum będzie już nieźle odbudowane i nie zauważymy wielu śladów po wydarzeniu. Nie do końca tak to wygląda, w dalszym ciągu ścisłe centrum to plac budowy, rozkopane ulice, znaki ostrzegawcze i dziesiątki dźwigów. Przywrócenie miasta do normalnego stanu zajmie jeszcze kilka lat. Spacerujemy po mieście podziwiamy ciekawe murale, które powstały na pustych ścianach po wyburzeniach.
Po drodze mijamy imponujący stalowo-szklany budynek „Christchurch Art Galery”. Co rusz jakaś akcja artystyczna, występy, pokazy i inscenizacje, najciekawiej prezentował się występ pary artystów na placu gmachu „Cristchurch Arts Centre”, który kiedyś był uniwersytetem, a obecnie mieszczą się tutaj studia malarskie i rzeźbiarskie, teatry, restauracje i apartamenty. Na koniec spaceru, dotarliśmy do neogotyckiej budowli „Canterbury Museum”. Było to jedno z lepszych muzeów w jakim kiedykolwiek byliśmy i do tego wstęp jest bezpłatny. Można się tu przejść starą uliczką ze sklepami, salonami urody, fotografem, rzeźnikiem, ale też wejść do niektórych z nich, gdzie normalnie na półkach i za gablotkami są towary, a za ladą stoją sprzedawcy, oczywiście w postaci manekinów. Dzieci, pod nadzorem rodziców mogą sobie usiąść na oldschoolowy rower i zrobić zdjęcie… ja pod kontrolą Wojtka, nic nie zmajstrowałam. Poznamy tu historię ludzi z Canterbury, jak pływają canoe, siedzą przed szałasem, pieką rybę lub polują na zwierzęta. Wszystkie ludziki i rekwizyty pełnowymiarowych rozmiarów, zresztą jak wszystko, co znajduje się w muzeum. Zapoznamy się z życiem Maorysów przed kolonizacją oraz wzornictwem Nowej Zelandii, od nakryć głowy po buty plus wystrój wnętrz. Znajdziemy tu mnóstwo wypchanych zwierząt, które można spotkać w Nowej Zelandii… od nielota kiwi, po ogromne albatrosy. Poznamy historię nowozelandzkiego sportu żużlowego. Osobnym działem jest podwój Antarktydy i wszystko to, co z tym tematem jest związane. Reasumując… doskonała przedeuropejska i pionierska ekspozycja. I jeszcze ciekawostka z zakresu transportu w mieście… na kilkunastu liniach autobusowych, jeżdżą autobusy z przednim bagażnikiem na dwa rowery. W cenie biletu pasażer może przewozić rower. Inicjatywa zapoczątkowana została w listopadzie 2007r. i jest unikalna w skali kraju. Również w ścisłym centrum Christchurch, kursuje linia tramwajowa obsługiwana przez zabytkowe pojazdy… a do tego elegancki pan tramwajowy.
W południe, ruszamy na trasę po przyległym do miasta, po wschodniej stronie, półwyspie „Banks Peninsula”. Jest to obszar o fantastycznym, wręcz bajecznym kształcie. Przez Banks idą dwie drogi – główna, przechodząca przez jego środek i odbijająca od niej mniej więcej w połowie „droga dla turystów”, wiodąca serpentynami i bardziej widokowymi miejscami, żeby ponownie połączyć się w miasteczku Akaroa, małej, portowej miejscowości na końcu półwyspu. To dla niej ciągną tu turyści nie tylko z Christchurch. Na trasie odbijamy kilka km w bok, aby przy zatoce „Barry’s Bay”, odwiedzić „French farm Winery and Restaurant”, gdzie testujemy trzy gatunki win, produkowanych przez tę winnicę ( Pinot Noir, Pinot Rose, Pinot Gris).
Natomiast Akaroa, jej kolonialna historia rozpoczęła się w1938r., kiedy to do brzegu przybił francuski statek wielorybniczy i była niegdyś francuską osadą, co widoczne jest dalej po francuskiej zabudowie miasta oraz flagach i napisach na witrynach sklepów. Mało kto mówi tu jeszcze po francusku, gdyż Francuzi z czasem zasymilowali się z Nowozelandczykami. Przemaszerowaliśmy urokliwymi uliczkami tego miasteczka, aż do jego końca, do angielskiej części Akaroa, pod latarnię morską. Z miasteczka wypływają też rejsy komercyjne, nastawione głównie na pokazywanie turystom delfinów, które często spotkać można w zatoce. Randka z delfinami to koszt 85NZD od os., a jeśli ma się kaprys na bliższe spotkanie, to cena szybuje do 175NZD od os. No cóż… dla turysty wszystko!
Wracamy do Christchurche dopiero późnym popołudniem, oczywiście szukając zawsze innego wariantu przejazdu. Nocleg zarezerwowaliśmy dzisiaj rano przez booking.com i jest to ponownie Christchurche w „Sandy Feet Accommodation”. I tym razem mamy dość interesujące zakwaterowanie, u pani przybyłej z polinezyjskiej wyspy Tonga. Choć nieco oddalone od centrum, jednak przy tak niskiej cenie jak na Nową Zelandię, zakwaterowanie przyjemne i czyste… dajemy ocenę 10 (cena ok. 167 PLN = 65 NZD Adres: 148 Palmers road New Brighton, 8063 Christchurch).
18.01.2019r. piątek – dzień 13. Christchurche > Kaikoura > Picton – 360km
Tuż po 9.00 opuszczamy wspaniałe lokum i jedziemy dalej na północ, w kierunku Kaikoura. Po drodze 50km od Christchurche, w małej osadzie Waipara, podjeżdżamy do „Waipara Hills Winery”. Tym razem jesteśmy w prawdziwej nowozelandzkiej winnicy. Zacznijmy od tego, że Nowa Zelandia jest stosunkowo młodym winiarsko krajem. Co prawda już w XIX w. produkowano tutaj wino, jednak dopiero w latach 80-tych XX w. przemysł winiarski zaczął się prężnie rozwijać, a nowozelandzkie wina zostały uznane na rynkach międzynarodowych. A wszystko to za sprawą wina Cloudy Bay Sauvignon Blanc. I to właśnie szczep Sauvignon Blanc, wywodzący się oryginalnie z francuskiej „Doliny Loary”, jest znakiem rozpoznawczym dla Nowej Zelandii i stanowi prawie 60% wszystkich upraw. Zatem, jeśli chcecie spróbować typowe nowozelandzkie wino to sięgajcie po Sauvignon Blanc właśnie. Pozwoliliśmy sobie na degustację tutejszych win, a gatunków jest całkiem sporo: Riesling, Pinot Noir, Pinot Rose, Pinot Gris, Chardonnay i Sauvignon Blanc, dokładnie te dwa ostatnie najbardziej lubimy, a tutaj są wyjątkowo smaczne. W niektórych miejscach za degustacje trzeba zapłacić kilka dolarów, często jednak degustacja jest darmowa przy zakupie dowolnej butelki wina. Pani obsługująca degustację wyjaśniła nam, na czym polega sukces tutejszych win. Okazuje się, że w tym rejonie, słońce podczas tutejszego lata wybitnie intensywnie operuje, gdzie w połączeniu z długą, suchą i chłodną jesienią pomaga produkować unikalne, skoncentrowane Rieslingi i Pinot Gris, ich regionalne specjały. Sezon w „Waipara Valley” jest szczególnie długi, gdyż rozwój pączków rozpoczyna się we już we wrześniu, a zbiory trwają do połowy maja. Ponadto średnio w tym okresie każdego dnia, jest siedem godzin słonecznych. Podyskutowaliśmy na temat tutejszej produkcji win, a w szczególności ich wysokich cen na rynku nowozelandzkim. Okazuje się, że dobre odmiany tych win, można kupić w Polsce o wiele taniej, niż tu na miejscu w Nowej Zelandii. Dlaczego tak jest? Niestety pani nie była w stanie nam tego zjawiska wytłumaczyć. A może tak jak wszystko inne, po prostu musi być drogie? A może to jakaś forma ograniczania alkoholizmu? Okazuje się, że stereotyp Polaka i Rosjanina zaczyna dotyczyć coraz częściej innych nacji. Gdzieś na końcu świata, są ludzie, którzy za kielicha… oddali by seks, przyjaciół, sen… a nawet dostęp do Facebooka!
Po południu, jeszcze przed wjazdem do Kaikoura, przejeżdżając przez „Hikurang Marine Resesve”, obserwujemy delfiny, które wyskakując ponad lustro wody i spadając jak popadnie, tworzą swoiste show. Jesteśmy w Kaikoura (nazwa miasteczka oznacza „jedzący raki” i wywodzi się z faktu, iż raki to jeden z ważniejszych przemysłów w okolicy). Tu rozegrało się jedno z najciekawszych wydarzeń w dziejach ufologii. W 1978r. piloci samolotu zobaczyli na niebie świetlne punkty. W kolejny lot zabrali na pokład filmowców, którzy podobno nakręcili UFO. O miejscu zrobiło się głośno i chociaż dziś nie ma śladu po kosmitach, turyści przybywają tutaj oglądać foki, delfiny, wieloryby i ptaki. Do niedawna było to najbardziej cenione miejsce na Wyspie Południowej (jeśli nie w całej Nowej Zelandii). Rejsy odbywają się nadal, ale ich liczba została bardzo ograniczona. Winne temu jest trzęsienie z końca 2016 r., które poważnie zdemolowało okolicę, w tym drogę z Christchurch do Kaikoury. Prace nad odbudową drogi numer 1 pomiędzy oboma miastami są nadal w toku, na trasie wielokrotnie stoimy w korkach, przed jednokierunkowymi przepustami.
Najpopularniejszy tekst reklamowy w miasteczku… „Whale watching”. Nie skorzystaliśmy z dogodności helikoptera (350NZD od os.), małego samolotu (250NZD od os.), czy statku (150NZD od os.), jemy świetną „fisch and chips” w miejscowej smażalni i ruszamy dalej w kierunku Picton. Cały czas jedziemy widokową trasą wzdłuż brzegu Pacyfiku, gdzie po jednej stronie góry, a po drugiej turkusowe morze. W Ohau podglądamy foki, jak wylegują się na pobliskich skałach.
Pod wieczór docieramy do Picton na kemping „Waikawa Bay Holiday Park” (75NZD), gdzie urządziliśmy sobie jagnięcą ucztę w postaci steków zakupionych wcześniej w supermarkecie… smakowały wybornie.
Jutro o 10.45 mamy prom i powracamy na Północną Wyspę.
19.01.2019r. sobota – dzień 14. Picton > powrót promem na Północną Wyspę > Wellington – 100km
Po dziesięciu dniach zwiedzania Południowej Wyspy, wracamy promem o 10:45 na Wyspę Północną, do Wellington. Na miejscu jesteśmy przed 14.00 i od razu kwaterujemy się w „Lodge In The City” (62,10 NZD), które to lokum zarezerwowaliśmy wczoraj przez booking.com. Pogoda w miarę przyjemna, choć wieje niemiłosiernie. Natychmiast po zalogowaniu się, biegniemy w miasto, aby je szczegółowo zwiedzić, a jest tego całkiem sporo. Wellington ma trochę pecha, bo wiele osób na świecie zapytane o stolicę Nowej Zelandii odpowie: „yyyy… chyba Auckland?”. No i wtopa. Wellington ma nie jedną, jak większość pozostałych miast, ale aż 3 nazwy w języku maoryskim (Te Whanganui-a-Tara, Poneke oraz e Upoko-o-te-Ika-a-Maui), a Auckland… ma tylko jedną. No i od czasów premiery „Władcy Pierścieni”… stolica nazywana jest też „Wellywood”. To coś dla fanów Tolkiena oraz filmowej adaptacji jego dzieła. To w Wellington właśnie padł pierwszy klaps na planie filmu „Władca Pierścieni”. Tu kręcono m.in. scenę wyjścia Hobbitów z Shire i chowania się pod korzeniami drzew przed Nazgulami. Okolica Wellington posłużyła również za plan do wielu scen ze „Śródziemia”, w tym do odtworzenia filmowego Rivendel. W studiu filmowym w Wellington pracowano również nad efektami specjalnymi. Jeśli ktoś jest zainteresowany, to efekty tej pracy można zobaczyć na własne oczy podczas wycieczki z przewodnikiem… a ponieważ nie należymy do grona fanów, więc traktujemy ten temat jako uboczny, co nie znaczy, że jeszcze gdzieś w tekście o nim nie wspomnimy. Na zwiedzanie Wellington, powinniśmy wygospodarować zdecydowanie więcej czasu podczas podróży po Nowej Zelandii i to nie tylko dlatego, że stąd odpływają promy na Wyspę Południową, no cóż, mamy go tylko tyle ile mamy i musimy dać radę. Istnieje jakaś niepisana zasada, że przy planowaniu podróży do jakiegoś kraju, stolicę należy odwiedzić.
Wellington… siostrzane miasto San Francisco, poza wspólną aktywnością sejsmiczną, morderczym, pagórkowatym układem terenu, każde z nich ma swoją kolekcję „malowanych dam”, chodzi o malowane drewniane domy, ma też tramwaj linowy. Oprócz topografii, życie w Wellington utrudnia wiatr… ale w sprawie wiatru, jest niezwykle sensowne wytłumaczenie… Tawhiri-ma-tea, polinezyjski bóg wiatru i burzy, stoczył wiele zawziętych bitew ze swoimi naziemnymi braćmi z Wellington i Wairarapa, nic więc dziwnego, że Cieśnina Cooka oddzielająca wyspy, szybko zdobyła sławę najbardziej zdradzieckiego obszaru na wodach świata. Ale wróćmy do tu i teraz, stolica nie jest dużym miastem, a większość atrakcji zgromadzona jest w jego centrum. Zwiedzanie zaczęliśmy od nabrzeża, które jest atrakcją samą w sobie. Przy nadbrzeżu znajduje się doskonałe muzeum „Te Papa Tongarewa” (wstęp bezpłatny) z bogatymi zbiorami dorobku materialnego Maorysów i pierwszych osadników. Kolekcja obejmuje niektóre spośród najcenniejszych „taonga”, czyli skarbów. Nigdzie indziej nie sposób dowiedzieć się aż tyle o Nowej Zelandii. Muzeum ma pięć pięter. Jest przyroda i wielkie szkielety wielorybów zwisające z sufitu, dookoła ogromne paprocie i odgłosy ptaków. Są pokazane zjawiska ekstremalne jak wybuchy wulkanów, domek… do którego się wchodzi i parę sekund później zaczyna się trzęsienie ziemi. Jest pokój ze szkodnikami… otwiera się drzwiczki, szuflady… a tam wyskakują oposy, pająki, szczury. Jest też całe piętro poświęcone historii współczesnej, z walką kobiet o prawo wyborcze, walką przeciwko homofobii, z apartheidem w RPA. Kolejne piętro w całości poświęcone jest Maorysom. Jest nawet oryginalny dom spotkań „marae”. I na koniec jest piętro ze sztuką. Ale to nie koniec zwiedzania, można też wejść do sal wirtualnej rzeczywistości, w które odbiorca może się zwyczajnie wkomponować. Muzealna ciekawostka… znajdujemy polski akcent! „The Polish Children”, wystawa poświęcona historii dzieci z Pahiatua, czyli sierot, które po II wojnie światowej trafiły do Nowej Zelandii z Persji.
Po wyjściu z muzeum, nie można pominąć wzrokiem piernikowej fasady teatru „Circa”, po przejściu nabrzeża niegdysiejszego portu, ciekawie skomponowanego architektonicznie, przeszliśmy pod dolną stację kolejki „Wellington Cable Car”, aby kolejką szynowo-linową (otwarcie w 1902 r.), dostać się do punktu widokowego na wzgórzu (5NZD od os. w jedną stronę). Drogę w dół pokonaliśmy pieszo, spacerując wśród pięknych roślin, poprzez rozległy ogród botaniczny „Botanic Gardens”, umiejscowiony na zboczu wzgórza.
Wellington nie ma urokliwego starego miasta, gdyż budynków mających ponad 150lat nie ma tu w ogóle, jedyny budynek znajduje się na przedmieściach „The Colonial Cottage Museum” i jest z 1857r. Ale mamy inne ciekawostki, jak „Beehive” o nietypowym kształcie… można by rzec… pszczelego ula Jest to jedno ze skrzydeł nowozelandzkiego Parlamentu usytuowanego na rogu ulic: Molesworth Street i Lambton Quay, pod który docieramy po wyjściu z ogrodów. Budynek ma 72 metry wysokości i 10 pięter. Na dziewiątym i części ósmego piętra, znajdują się gabinety premiera Nowej Zelandii. Inne piętra zawierają m.in. gabinety ministrów. Nie wiadomo, jaka idea przyświecała architektowi. A może pomysł, że w parlamencie, jest jak w ulu?… jest prezydent… taka królowa matka, są politycy którzy pracują niczym robotnice i są trutnie… które po krótkiej przyjemności bycia w politycznej rodzinie… „giną”, zazwyczaj spadając z piedestału. Później, bogato rzeźbione arkady, poprowadziły nas do różowo-beżowego „Civic Square”, a tam… charakterystyczne metalowe palmy. Mijane po drodze pozostałości epoki wiktoriańskiej, kolorowe, ciekawe architektonicznie budynki, pasaże handlowe i niezliczona ilość kawiarenek, tworzą przyjemną atmosferę miasta.
Na koniec ciekawostka… w 1893r. w Wellington nadano prawa wyborcze kobietom, co uczyniło Nową Zelandię pierwszym krajem na świecie, gdzie kobiety mogły głosować!
20.01.2019r. niedziela – dzień 15. Wellington > Palmerston North > Manawatu Scenic Route > Ohakune > Tongariro National Park > Wahakapapa > Turangi – 420km
Przed nami długi dzień, na trasę ruszamy zaraz po ósmej. Jedziemy na północ drogą, którą przybyliśmy do Wellington kilkanaście dni wcześniej. Na wysokości Palmerston North, odbijamy nieco na wschód i malowniczą trasą „Manawatu Scenic Route” prowadzącą przez pagórkowaty teren hodowli wszelkiego bydła, docieramy do miejscowości Mangaweka. Pogoda dzisiaj jakaś dziwna, wieje okropny wiatr, naszą Toyotą Yaris rzuca po drodze jak piłką, do złudzenia przypominają się nam patagońskie wiatry i ich upierdliwość. No cóż, tam wąski ląd, a tu wyspa niezbyt szeroka i do tego podobna strefa geograficzna. Dalej poprzez Waiouru, docieramy do Ohakune, gdzie wjeżdżamy do „Tongariro National Park”. Pniemy się mocno w górę w kierunku południowego zbocza wulkanu Mt. Ruapehu (2.797m n.p.m). Droga kończy się w stacji narciarskiej „Turoa Ski Area” na wysokości 1.623m n.p.m. O widokach nie będziemy pisać, gdyż trudno zmieścić w słowach tak spektakularne panoramy, tym bardziej, że wjechaliśmy tu w pełni słońca, patrząc na ośnieżone, wulkaniczne zbocza. Nasyciwszy pazerne źrenice do granic wytrzymałości… zrobiliśmy piknik i zjechaliśmy w dół.
Następnie objeżdżamy wulkan od zachodniej strony, aby ponownie podjechać pod jego kalderę, właśnie od tej strony, do następnej narciarskiej bazy w miejscowości Wahakapapa Village, gdzie mieszczą się dolne stacje kolejek krzesełkowych prowadzących na narciarskie zbocza. Pod wulkan prowadzi 15km odcinek drogi nr.48. Docieramy na wysokość 1.630m n.p.m. Kiedy byłem tutaj 12lat temu na motocyklu, zdecydowanie większe wrażenie wywarło na mnie to miejsce wtedy niż teraz. Może dlatego, że dziś wszystko jest jednym placem budowy, gdyż już w tym roku ma ruszyć nowa, gondolowa kolej linowa. Ponadto, chyba zawsze pierwsze wrażenie mocniej zapada w pamięć. Ponownie zjeżdżamy w dół i dalej kontynuujemy objazd strefy trzech wulkanów, tego wcześniej opisywanego oraz Mt. Tongariro (1.968m n.p.m) i Mt. Ngauruhoe (2.290m n.p.m). pod który podjeżdżamy szutrową drogą „Tongariro Alpine Crossing”, na parking oddalony od głównej drogi o 6km, aby z bliższa popatrzyć na typowy stożek wulkaniczny, najbardziej aktywny spośród trzech wzgórz. Największa erupcja , która zaczęła się w 1954r. trwała nieprzerwanie przez 9 m-cy. A z jakiej to przyczyny aż taka erupcja?… to „prosta” historia… kiedy kapłan i podróżnik Ngatoro-i-rangi był bliski zamarznięcia w górach, na jego żarliwą modlitwę o pomoc odpowiedziały demony ognia z ojczystej Hawaiki, posyłając przez „White Island” i Rotorua płomienie, które wybuchały na szczytach gór. Żeby uspokoić bogów, Ngatoro wrzucił do krateru swoją niewolnicę Ngauruhoe, to właśnie od jej imienia Auruhoe, pochodzi maoryska nazwa wulkanu… i znów coś dla fanów filmu „Władca Pierścieni”… otóż „Mordor”, to nic innego jak „Park Narodowy Tongariro”, a „Górę Przeznaczenia” w większości scen grał wulkan Ngauruhoe. Opuszczamy obszar wulkanów i zjeżdżamy do miejscowości Turangi, po drodze podziwiając przepiękną panoramę jeziora Taupo.
Nocleg zarezerwowaliśmy wczoraj w „Turangi Kiwi Holiday Park”(63NZD plus 10NZD za pościel, internet płatny 5NZD). Niestety miejsce okazało się totalną porażką, coś jakby wyjętą z czasów naszego PRL-u. Właśnie w tym miejscu wyszła na jaw cała zaściankowość ludzi Kiwi, sądzą iż można żądać, za ledwo trzymający się kupy domek w stylu „baraki dla robotników przymusowych”, gdzie stoi tylko łóżko, toalety są tylko zewnętrzne, a kuchnia?… to już osobny rozdział. Ponieważ nie zamierzamy popaść w klaustrofobię, resztę dnia spędzamy na trawniku, a jutro rano już nas tu nie będzie.
21.01.2019r. poniedziałek – dzień 16. Turangi > Taupo > Rotorua > Hamilton – 220 km
Nie dość, że dzisiejszą noc spędziliśmy w jakiejś „psiej budce”, to poranek jakiś taki mglisty i posępny. W takiej to aurze, zaraz po ósmej, ruszamy wschodnią stroną jeziora „Lake Taupo” w kierunku miejscowości o tej samej nazwie. Dwanaście lat temu jechałem tą drogą na motocyklu przy pięknej pogodzie, teraz dokładnie widać jaki wpływ ma ona na postrzeganie krajobrazów. Dzisiaj, wszystko co widzimy, jest feerią odcieni szarości. Objeżdżamy kurortową miejscowość Taupo, a tuż za nim, podjeżdżamy pod wodospad „Huka Falls” ulokowany na rzece Waikato River (to najdłuższa rzeka NZ, ma 425km). Szeroka na 100m rzeka wbija się w wąski przesmyk skalny o szerokości 15m, nad którym przerzucony jest mostek. Płynąca woda ginie w ciasnej czeluści, wypływając z drugiej strony spienionym wodospadem toczącym wody w dół z 12-sto metrowego progu. Wodospad może nie jest bardzo wysoki, jednak ilość wody, która przepływa przez niego w ciągu sekundy jest naprawdę ogromna, rwąca woda ma błękitny kolor i… robi wiele huku. Nieopodal znajduje się „Huka Lodge”, wypieszczona rezydencja dla sławnych i sytuowanych gości, miejsce warte obejrzenie, jednak cena noclegu w tym ekskluzywnym ustroniu w wysokości ok.10tys. PLN i więcej… skutecznie odstrasza.
Na północ od miasta, odwiedzamy dziki obszar termalny „Craters of the Moon” (wstęp 8NZD od os.) i „Wairakei Tarraces” (15NZD od os., kąpiele 50NZD od os.). Zwiedzenie pierwszej z atrakcji polega na przejściu wyznaczoną trasą, rozległej łąki okolonej kalderą będącej obecnie dnem zastygłego krateru wulkanu. Teren porośnięty jest bujną roślinnością krzaczastą spomiędzy której, z fumaroli wydobywają się wyziewy gazowe. Natomiast „Wairakei Tarraces”, to jeden z większych gejzerów z którego wody spływające po zboczu utworzyły ciekawe krzemionkowe tarasy. Ponieważ teren jest prywatny, w jego dolnej części, właściciel wkomponował w krajobraz ciekawy zespół basenów termalnych. Tuż obok, stworzono mało interesującą atrapę maoryskiej wioski. Opuszczamy Taupo i jedziemy dalej na północ, do następnej termalnej miejscowości, jaką jest najstarsze uzdrowisko Nowej Zelandii, Rotorua. Wczoraj mieliśmy dzień wulkanów, dziś dzień gejzerów i źródeł termalnych… te na pozór spokojne krajobrazy, podszyte są wulkaniczną i termalną aktywnością… czyżbyśmy każdego dnia pukali do bram piekieł?
W oczach anglikańskich pionierów, te jałowe pustkowia porośnięte skarłowaciałą roślinnością, usiane kipiącymi kraterami, sadzawkami z bulgoczącym błotem, wyjącymi gejzerami, rzygającymi gorącą wodą, nasycone zapachem siarki… musiały jawić się niczym dantejskie „Piekło”. Dziś Rotorua nie kojarzy się z mękami piekielnymi, lecz z rekreacją. Zajeżdżamy do geotermalnej doliny „Te Whakarewarewa Geothermal Valley”, do „Te Puia” (56NZD od os.). Znajduje się tutaj „Instytut Sztuki i Rękodzieła Maorysów” oraz „gwiazda” tego miejsca… gejzer „Pohutu”. Po drodze mijamy „Nga mokai a Koko”… „błotny basen”, wielkie, parujące i bulgocące błoto. Wygląda to niesamowicie… jakby ktoś gotował zupę krem ze szlamu w basenie, nie zapominając o nieustannym podgrzewaniu od spodu. Póki co „Pohutu” pręży się kłębami pary i wreszcie wystrzeliwuje w górę strumień wody. Turkusowe jeziorko poniżej, przyciąga wzrok tylko wtedy, kiedy „gwiazda” odpoczywa. Popatrzyliśmy również na zaangażowanych w pracę twórczą artystów tworzących rękodzielnictwo. Maorysi posiadają bardzo skomplikowaną mitologię, w której istnieje mnóstwo bogów oraz niezwykle rozbudowaną symbolikę. Oczywiście, symbolizm jest charakterystyczny dla wszystkich światowych kultur, jednak szczególne znaczenie przybrał u narodów, które nie stworzyły pisma, a do takich zaliczają się Maorysi epoki przedkolonianej. Do tego czasu wiedza przodków była przekazywana z pokolenia na pokolenie w formie ustnej oraz za pośrednictwem symbolicznej sztuki. Najczęściej spotykamy wizerunek „Tiki”… ale o co chodzi? W kulturze polinezyjskiej, na całym obszarze Pacyfiku, pojęcie „Tiki” oznacza „praprzodka”, „pierwszego śmiertelnego człowieka na Ziemi”. Pochodzenie „Tiki” i jego symbolicznego znaczenia, nie jest do końca jasne. Przyjmuje się, że figurka przedstawia pierwszego człowieka, który przybył z gwiazd. Wg jego wizerunku, została następnie stworzona kobieta. Inny, powszechnie akceptowany pogląd, określa „Tiki” jako symbol płodności kobiety. W rodzinach Maorysów wisiorek „Tiki” wręcza się kobietom, które mają problem z zajściem w ciążę. Szczególną wartość posiada „Tiki” jako symbol pamięci o przodkach, ponieważ od pokoleń jest nośnikiem dziedzictwa ich wiedzy, duchowości i energii. Wojtek zakupił mi wisiorek z figurką „Tiki”, rzecz jasna nie ze względu na braki w płodności… tylko gwarancję stałych dostaw energii, bo w podróży ona najbardziej się przydaje.
Jedziemy kawałek dalej, do maoryskiej wioski Ohinemutu, dawniej głównej osady nad jeziorem. Jest tutaj kościół „St. Faith’s Church”, maoryski dom spotkań „Tamatekapua Meeting House” i mnóstwo wrzących sadzawek. A skąd wzięły się owe źródła?… ano córka odkrywcy Rotorua Ihengi, młoda Hine-te-Kakara, padła ofiarą mordercy, który wrzucił jej ciało do wrzącego, błotnego jeziora. Tam właśnie Ihenga postawił kamień i nazwał go „Ohinemutu”… czyli, „miejsce gdzie została zabita młoda kobieta”.
Jedziemy do „Government Gardens”, gdzie znajduje się przepiękny budynek dawnego, ekskluzywnego sanatorium, a dziś „Rotorua Museum of Art and History”, niestety nieczynne z powodu remontu. Na terenie uzdrowiska co rusz natrafiamy na geotermalne źródła wód siarkowych, a wokół unosi się charakterystyczny zapach siarkowodoru.
Pod wieczór opuszczamy miasto i jedziemy dalej na północ w kierunku Auckland. Na nocleg zatrzymujemy się w miejscowości Hamilton, gdzie na dzisiejsze lokum zarezerwowaliśmy kwaterę w „Bankwood Homestay” (52NZD za pokój). Tym razem właścicielem jest sympatyczny Wietnamczyk, który czeka na przyznanie obywatelstwa nowozelandzkiego. Tu musimy nadmienić, że forma zakwaterowania „homestay”, jest najciekawsza, poznajemy ludzi, jest czysto i względnie tanio.
22.01.2019r. wtorek – dzień 17. Hamilton > Auckland – 200km
Ostatni dzień podróżowania rozpoczęliśmy nieco później i dopiero o 9.30 wyjechaliśmy na trasę w kierunku Auckland. Mieliśmy wcześniej w planie przejechać jeszcze nad zatokę „Hauraki Gulf” i przejechać jej brzegiem, ale w końcu pojechaliśmy tylko na przylądek „Achilles Point”, a resztę dnia postanowiliśmy poświęcić na zwiedzenie Auckland. Do miasta wjechaliśmy brzegiem zatoki od południowej strony. W oddali mieliśmy co jakiś czas otwarty widok na panoramę miasta z jej charakterystyczną wieżą telewizyjną „Sky Tower” w tle. Auckland to największe miasto kraju liczące sobie ponad 1,5 mln mieszkańców, co stanowi ponad 30% mieszkańców całego kraju. Nie bez powodu Auckland nazywane jest „The City of Sails” („Miasto Żagli”). To miasto o największej liczbie łodzi w przeliczeniu na statystycznego mieszkańca na świecie. Żeglowaniu sprzyja nie tylko położenie miasta oraz zamiłowanie Nowozelandczyków do żeglowania, jest jeszcze coś… wiatr. Wiatr jest czymś, do czego po prostu trzeba przywyknąć. Wieje… wieje albo słabo albo mocno, albo bardzo mocno, ale zawsze wieje. W uszach będziemy słyszeć świst wiatru praktycznie zawsze i wszędzie i nie tylko w Auckland, lecz w całej Nowej Zelandii i to na obu wyspach, czego i my doświadczaliśmy każdego dnia. Po dojeździe do reprezentacyjnej portowej dzielnicy okazało się, że obecnie to jeden wielki plac budowy i dosłownie wszystko jest w fazie przebudowy. Nawet wejście do przystani portowej jest mocno utrudnione. Zaglądnęliśmy do wewnątrz miasta, jednak i tu podobna sytuacja, zewsząd wyrastają jakieś konstrukcje, rusztowania i dźwigi. Summa summarum, skończyło się na tym, że wsiedliśmy w auto i szwendaliśmy się po zakamarkach Auckland. Przejeżdżamy przez ulice i uliczki, wszystko wznosi się i opada sprawiając, że za każdym rogiem rozpościera się przed nami zupełnie nowa panorama.
Takim to sposobem, dotarliśmy pod wieżę telewizyjną, a że można na nią wjechać windą, tak też więc uczyniliśmy. Największy problem to zaparkować auto i to za cenę 4,5NZD za godzinę postoju. Na „Sky Tower” (wys. 328m) wjeżdża się dwuetapowo, najpierw na 51piętro, na główny taras widokowy (wys. 186m), później następną windą wjeżdżamy na piętro 60, czyli „Sky Deck” (wys. 220m). Na obu tych poziomach, można z tarasów widokowych (niestety zaszklonych), podziwiać panoramiczne widoki na miasto i okolice, a ponieważ miasto położone jest na 48 wygasłych wulkanach, niektóre ze stożków wulkanicznych widoczne są jak na dłoni. Na 50 piętrze jest kafejka „Sky Cafe”, a na 53 piętrze jest „Sky Jump”, czyli jak na Nową Zelandię przystało, jest też coś dla miłośników sportów ekstremalnych, możemy sobie skoczyć w dół, wybierając jeden z wariantów nowozelandzkiego wynalazku rekreacyjnego… bungee. Widoki zapierają dech w piersiach, podobnie jak ceny za wjazd- 29NZD od os. Podczas budowy, wieża była obiektem licznych żartów… wygląda niczym gigantyczna strzykawka!… jakieś skojarzenia?… Ależ tak!… zdiagnozowano uzależnienie od hazardu, ponieważ wywołuje go, leżące u jej stóp kasyno.
Następnie postanawiamy udać się do kolejnego widokowego, a zarazem historycznego miejsca, jakim jest „One Tree Hill”, czyli „Wzgórze Jednego Drzewa”… bez drzewa. Na wzgórzu stoi obelisk na grobie „ ojca Auckland” w kształcie iglicy, a samo miejsce to wspaniały punkt widokowy na miasto. Wokół rozciąga się bardzo przyjemny park „Cornwall Park”, który założył lord Campbell. Na wzgórzu rosło niegdyś jedno samotne, święte drzewo „Te Totara-i-ahua”, drzewo totemiczne, ważne w kulturze maoryskiej i związane z płodnością. W roku 1852 ścięli je pierwsi osadnicy angielscy i posadzili na jego miejscu sosnę, ale i ona się nie ostała. Poniżej monumentu rozpościera się widok na zastygły krater wulkanu, porośnięty trawą, w którym wypasa się bydło. Krater wygasłego wulkanu, pokryty mieniącą się w promieniach słońca zielono-żółtą trawą, sprawia nieco surrealistyczne wrażenie.
Późnym popołudniem kończymy przygodę z Auckland i kwaterujemy się w „Glenfield Homestay”, tym razem prowadzonym przez parę Chińczyków znad Morza Żółtego (58NZD za pokój).
Zakończyliśmy podróż po Nowej Zelandii, z zaplanowanych 4.000km, zrobiło się 4800km. Tymczasem, szykujemy się do jutrzejszego przelotu na kontynent australijski, do Brisbane.
Tu, na drugim końcu świata, są zjawiskowe krajobrazy niczym z „Władcy Pierścieni” i życie z dala od europejskiego pośpiechu oraz problemów, które trawią dziś Zachód. Ale Nowa Zelandia na pewno nie jest rajem na ziemi. Nie nadaje się na wyjazdy w ciemno i bywa zbyt droga dla rodzin, by utrzymać się z jednej pensji. Może rozczarować też osoby, które oczekują nowoczesności i wygody. Tutaj żyje się wolniej i na pewno jest to kraj zorganizowany na tyle, by żyło się w nim przyjemnie. Kilka szczegółów… markety czynne są 7 dni w tygodniu od 7.00 do 22.00, kupowane produkty są wysokiej jakości, a mięso jest po prostu doskonałe, miód „Manuka” posiada lecznicze właściwości cenione na całym świecie, na stacjach paliw można nabić butle na gaz, czego w Polsce nie ma, radio jest radiem, a nie jednym wielkim konkursem i niekończącą się reklamą, popularne są bagażniki na rowery w autobusach, telefony komórkowe nie są podstawą egzystencji, niezwykle modne są pola golfowe, toalety publiczne są bezpłatne, kolorowe i czyste i co najważniejsze… czego szukają tutaj ludzie, którzy mają zamiłowanie do zdrowego stylu życia?… przestrzeni i bezczasowości.
Moje podsumowanie zacznę od „początku”… kiedy Bóg kończył dzieło tworzenia świata, w ręku zostało mu trochę budulca… ośnieżone góry, zielone pagórki, kręte i rwące, a chwilami leniwe rzeki, lazurowe jeziora, wulkany i lodowce, piaszczyste i kamieniste plaże, stepy i morskie klify. Wówczas na peryferiach Ziemi zobaczył dwie duże i kilka mniejszych wysp. Były one nagie i puste. Tam właśnie Stwórca umieścił resztę budulca. Wyspy, które tak szczodrze obdarował, to… Nowa Zelandia!… lecz w tym miejscu, wścibskie rzeczowniki podpowiadają „koniec”.
…Kiwiana jak malowana…
… kto? co?… kiwi!
… może ktoś się zdziwi…
… człowiek-Kiwi, ptak-kiwi, owoc-kiwi i pasta do butów-kiwi…
… kia ora w krainie Kiwi…
… to koniec świata, czy jego początek?
… to nieistotne, to długiej białej chmury zielonkawy lądek…
… kiedy osiągnę w żyłach kiwi wysokie stężenie?…
… kiedy policzę owce, krowy, hobbitowe plemię?…
… odnajdę wszystkie graffiti, murale?…
… i siedzibę piekła… ku Dantego chwale?…
… wypiję beczkę wina i zjem garniec miodu?…
… a może gdy zatańczę z Maorysami…
… żwawo wybijając rytm stopami?…
… i choćbym zapadła na gorączkę złotą…
… to kiwi experience było właśnie po to!…
… Wiola…
———————- NASTĘPNA >>>>