03.03.2016 – czwartek

Po kilkunastu kilometrach, dojeżdżamy do namibijskiego punktu granicznego Mata-Mata, usytuowanego w pustynnym krajobrazie Kalahari. Podchodząc do odprawy, najpierw zadano nam pytanie, czy mamy rezerwację noclegu, by uzyskać permit w „Kgalagadi Transfrontier Park”’, usytuowanego na terenie RPA i Botswany? Odpowiadamy iż o takowej procedurze nic wcześniej nie wiedzieliśmy, przypuszczając, że będzie jak zawsze, na wjeździe do parku uiścimy opłatę za wstęp i tyle zabiegów. Wobec takiej sytuacji, bardzo uprzejmi urzędnicy skierowali nas do punktu granicznego RPA, czy w ogóle jest możliwość wykupienia i uzyskania owego dokumentu, tu na przejściu granicznym. Los nam sprzyja, są wolne miejsca na kempingu po drugiej stronie parku i mogą nam wystawić permit, a najkrótszy pobyt to dwie noce – łączny koszt zakwaterowania na kempingu i dwudniowego pobytu to 1635 rand (ZAR), (1rand = 0.27zł). Ukontentowani z przebiegu sytuacji, wracamy na namibijskie przejście z dokumentem w ręku, który jest warunkiem przekroczenia granicy w tym miejscu. Odprawa przebiega błyskawicznie i już po kilku chwilach, meldujemy się po stronie RPA, tym razem wraz z autem. Okazuje się, że pobyt na terenie parku, będącego w jurysdykcji dwóch państw (RPA, Botswana – Transfrontier Park) odbywa się bez odprawy granicznej po stronie RPA, będzie ona dopiero po wyjeździe z parku. Postanowiono znieść granice państwowe, tak aby zwierzęta mogły przemieszczać się swobodnie, bez ograniczania ich granicami. Powstał w ten sposób pierwszy transgraniczny rezerwat przyrody. W dniu 12 maja 2000r. połączono „Mabuasehube-Gemsbok Park” na terenie Botswany i „Kgalagadi Gemsbok Park” w RPA i powstał w ten sposób „Kgalagadi Transfrontier Park”, określany jako park pokoju o powierzchni 38000 km², czyli trochę mniej niż terytorium Holandii. Główna infrastruktura „Parku Narodowego Kgalagadi” koncentruje się wokół dwóch suchych koryt rzek Auob i Nossob, z dwiema drogami stanowiącymi połączenie (Górna i Dolna Droga Wydmowa). Auob i Nossob to prehistoryczne rzeki, a w zasadzie płytkie doliny wijące się przez setki kilometrów przez czerwone pola wydmowe „Pustyni Kalahari”. Do poruszania się po parku, zwykłe samochody osobowe nie są zalecane. Drogi są gruntowe,skłonne do marszczenia, choć są one regularnie poprawiane. Turyści w czasie safari mogą zwiedzać park na terytorium RPA i Botswany, ale nie mogą wyjechać z parku po innej stronie, ze względu na konieczność formalnego przejścia przez granicę. Zwierzęta nie zwracają szczególnej uwagi na samochody, więc możemy obserwować je z bliska, Na terenie parku żyje kilka gatunków antylop, są to oryks południowy, springbok, kudu, gnu i eland. Z dużych drapieżników na terenie parku występuje lew, gepard, lampart oraz hieny. Są też żyrafy, szakale, żółwie, wiewiórki, surogatki i mangusty i gigantyczne stonogi, coś nam się wydaje, ze mają dużo więcej niż tylko sto nóg. Żyje tu także 215 gatunków ptaków, m.in. ptaki drapieżne (orzeł sawannowy, myszołów przylądkowy i sokolik czerwonooki) oraz struś afrykański.

Mały instruktaż na drogę udzielony przez obsługę parku i jedziemy podglądać zwierzęta i przyrodę (nie wolno wysiadać z auta, ciśnienie w oponach spuścić do 1,5bara, max prędkość 50km/h, itp.). Na trasie przejazdu do „Twee Rivieren”, oddalonej o 120km, gdzie mamy zarezerwowany kemping,  co kilkanaście kilometrów znajdują się wodopoje i sadzawki, gdzie zwierzęta przychodzą zaspokoić pragnienie i tam w szczególności mamy okazję je napotykać. Ukoronowaniem tych bezkrwawych, fotograficznych łowów, było podglądanie rodzinki lwów, wylegujących się w cieniu drzewa.

Cały dzień w ślimaczym tempie włóczymy się po terytorium parku, aby już pod wieczór dotrzeć do naszej opłaconej bazy kempingowej w „Twee Rivieren”. Trzeba przyznać, że wszystko jest zorganizowane perfekcyjnie. W kompleksie, którego bramy są zamykane o 19.00, można skorzystać z usług gastronomicznych, co skwapliwie czynimy – zaskakują niesamowicie niskie ceny, za pół kilogramowego steka T-Bone, wraz z dodatkami (frytki, sałatka, warzywa na gorąco) płacimy 112rand (30zł). Teraz już wiemy jak dokonać prawidłowej rezerwacji, jeśli jesteś w RPA, dokonujesz jej przez National Parks Board, a w Botswanie przez Parks and Reserves Office of Botswana. Polecane kempingi to: „Twee Rivieren” ze sklepem, basenem kąpielowym i restauracją ( tu stacjonujemy) oraz mniejsze, „Nossob Main Camp” i „Mata Mata Main Camp”.

Mamy również pomyślną wiadomość od Zbyszka, jutro po sześciu dniach leczenia malarii wychodzi ze szpitala i będzie podążał na spotkanie z nami, które wyznaczyliśmy w Springbok (RPA – 110km od granicy z Namibią, jadąc po głównej trasie z Windhoek do Cape Town).

Mata-Mata > „Kgalagadi Transfrontier Park” > „Twee Rivieren” – 230km (łączna mapa przejazdu w następnym dniu)

04.03.2016 – piątek

Dzisiejszy dzień całkowicie przeznaczamy na przejazd po parku. Ponieważ musimy powrócić do bazy przed 19.00, musimy wyznaczyć realny dystans naszej trasy. Jedziemy więc najpierw do oddalonego od „Twee Rivieren” o 160km Nossob, gdzie znajduje się następna parkowa baza. Dzisiaj jakoś nie mamy zbyt wielu możliwości popatrzenia na faunę, zwierzęta jakby się pochowały, ponadto prawie 100km odcinek trasy, to suche pustynne tereny Kalahari, której park Kgalagadi jest jedynie częścią, tak więc flory mieliśmy w nadmiarze. Jednym z najczęściej spotykanych zwierząt na Kalahari jest oryks. Żywi się roślinami głównie trawą, ziołami, soczystymi korzeniami, owocami, pąkami drzew i krzewów. Może obejść się bez wody przez kilka dni. Jest ekspertem w jej znajdowaniu, często kopie w wysuszonym korycie rzeki, by uzyskać do niej dostęp. Jest to największą ze wszystkich afrykańskich antylop, osiągająca wagę nawet do 900 kg.

Na campie w Nossob, podglądamy następne konstrukcje aut i przyczep wyprawowych. Trzeba przyznać, iż Afrykanerzy z RPA upodobali sobie podróżniczą włóczęgę, doskonale widzimy, że mają to we krwi, co owocuje również interesującymi konstrukcjami stworzonymi na te potrzeby. Wg mnie, myśl techniczna tych konstrukcji, jest na wysokim poziomie, można podpatrzeć wiele ciekawostek i innowacyjnych rozwiązań. Wszyscy napotykani ludzie są bardzo uprzejmi i ciekawi naszej podróży, udzielają wyczerpujących odpowiedzi, a spotkania przebiegają w przyjaznej atmosferze. Powrotną trasę do naszej bazy wyznaczyliśmy sobie okrężnymi drogami, przez Urikaruus, ale i tu jakoś do spektakularnych spotkań z drapieżnikami nie doszyło.

A może dzisiaj, jest jak na przedstawionych przez nas kilku komiksowych żartach? W parku, o tak potężnych przestrzeniach, trzeba mieć wiele cierpliwości, wytrwałości, czasu, a i przydałby się aparat z obiektywem podobnym lufie od armaty, by wypatrzeć o wiele więcej zwierząt, niż było to dane nam. Nas widać zmanierowały parki Tanzanii, takie jak Ngorongoro, czy Serengetii, gdzie zwierzęta są wszędzie na wyciągnięcie ręki i może tego spodziewaliśmy się i tutaj, co powoduje iż jesteśmy nieco zawiedzeni dzisiejszym długim przejazdem, 340km w piachu i po uciążliwej „pralce”.

„Twee Rivieren” > Nossob > Urikaruus > „Twee Rivieren” (poruszamy się w obrębie „Kgalagadi Transfrontier Park”) – 340km

16-03-03-04-map

05.03.2016 -sobota

Dzień zaczynamy od… opon! To już weszło nam w nawyk, powiększamy kolekcję śrub, które utkwiły i przebiły ich bieżnik. Opuszczamy obszar „Kgalagadi Transfrontier Park” i tym samym na wyjeździe z niego, przechodzimy czynności odprawy granicznej do RPA, które trwają dosłownie dwie minuty. Lekko zszokowani takim biegiem zdarzeń, mając za sobą wspomnienia korowodów czynności odprawowych, które co rusz spotykały nas na afrykańskiej trasie, jedziemy na południe tego rozległego kraju. Już poza parkiem, przemierzamy rozległe przestrzenie pustyni Kalahari, a do miasta Upington przemieszczamy się drogą o nazwie „Red Dune Route” (droga czerwonych wydm). Kalahari zajmuje znaczną część Botswany, sięga aż do Angoli i Namibii, a jej bardzo duża część jest położona również na terenie RPA, którą to właśnie pokonujemy na odcinku 250km prostej, asfaltowej drogi. Ktoś mógłby pomyśleć, przecież sama nazwa pustynia, sugeruje iż na tym terenie nie ma życia, nic bardziej mylnego, występująca tu skromna roślinność, daje warunki do życia wielu gatunkom zwierząt, tych dzikich jak i tych hodowanych.

Pomarańczowo-czerwone wydmy, porośnięte soczyście zielonymi krzakami, kępami traw i pojedynczymi drzewami, nadają tym krajobrazom swoistego uroku. Kiedy fale wydm nieco zelżały, pojawiło się Upington, miasto-industrie. Choć naszym celem było dotarcie do brzegów Oceanu Indyjskiego, korygujemy naszą trasę i z Upington jedziemy na zachód w kierunku Springbok, gdzie usytuowaliśmy miejsce spotkania ze Zbyszkiem, jadącym po szpitalnej kuracji anty-malarycznej, ze Swakopmund przez stolicę Namibii- Windhoek, główną drogą na Cape Town. Tak więc, następne 400km to monotonna jazda pustynnymi terenami i pokonywanie w stałym tempie wielkich przestrzeni. Jedziemy 110km/h i przeciętna przejazdu wychodzi również 110km/h, a dzisiejsza jazda na dystansie 650km z przystankami na odpoczynek i jedzenie, zajęła nam raptem tylko siedem godzin. Lecz widokowo przeszliśmy w tereny winne, ten ocean winorośli usytuował się w pobliżu rzeki Orange, później zmienił wizerunek na trawiastą pustynię, górki i w szerokie pastelowe panoramy. Już przed 16.00 jesteśmy na miejscu, celu naszej dzisiejszej podróży. Na bazę noclegową wybraliśmy teren „Springbok Caravan Park” (170rand za stanowisko kempingowe).

O 21.00 mamy wiadomość od Zbyszka, że przekroczył już granicę RPA i jest w odległości 100km od celu, jednak zmęczony drogą dotrze do nas dopiero rano. Tak, więc wszystko jest w jak najlepszym porządku, od jutra znowu jedziemy razem. Dzisiaj, zegar licznika wybił nam na trasie 30tys. km pokonanych od Polski, zakładaliśmy że będzie to dystans do Cape Town, o jakieś 5tys. km mniej, a tu przed nami zapewne jeszcze około półtora tysiąca.

„Twee Rivieren” > Upington > Springbok (nocleg – „Springbok Caravan Park”) – 650km

16-03-05-map

06.03.2016 – niedziela

Rano zbieramy się w drogę nieco później, czekamy na Zbyszka. Dojechał o 8.30, jest mocno wyeksploatowany chorobą. Okazało się, że choć to pospolita malaria, to skutecznie opierała się leczeniu i dopiero w ostatnim, szóstym dniu uzdrawiania, test krwi nie wykazał zarodźców tej choroby, nie był jednak negatywny, więc musi przyjmować jeszcze leki w drodze, tak na wszelki wypadek przez trzy dni. Objawy uboczne ich brania są różne, od halucynacji począwszy, przez koszmary senne, wizje na jawie, po częściową utratę słuchu. Ponieważ jest słabiutki i rozstrojony nerwowo, dajemy mu dwie alternatywna propozycje, albo jedzie z nami i zwiedzamy południowe rejony RPA, albo jedzie 500km do Cape Town główną drogą i czeka na nas w hotelu, odpoczywając i kurując się w spokoju do końca. Zbyszek wybiera tę pierwszą opcję, jedziemy dalej razem, a zwiedzanie dzisiejszego dnia rozpoczynamy od położonego o 5km dalej „Geogap Nature Reserve” (wstęp 30rand od os.+120rand od auta). Niezbyt rozległy park o ciekawym położeniu pomiędzy górami, z osobliwym elementem przyrodniczym w postaci drzew kokerboom, drzewo kołczanowe – jeden z najwyższych gatunków aloesu. Ponadto, napotykamy tam również zebry górskie, strusie, oryksy i springboki. Zwierzęta jednak z powodu małej ilości turystów, nie są przyzwyczajone do obecności aut i ludzi, co powoduje, że uciekają przed nami w popłochu, nie tak jak w Kgalagadi, gdzie nie zwracały na nas uwagi. W dziewiczej scenerii parku, przemierzamy ponad 50km, gdzie jeden z odcinków (Witsandpas), przez górską przełęcz po skałach był wybitnie wymagający. Oczywiście są szlaki dla zwykłych samochodów, ale te najciekawsze i najdłuższe są tylko dla 4×4.

Dalsza nasza trasa wiodła na południe, szutrowymi, drugorzędnymi drogami w kierunku Loeriesfontein. Rekomendowali nam ją pracownicy firmy transportowej, którzy byli zakwaterowani, na ostatnim naszym kempingu. Pierwszy odcinek prowadzi bardzo widokową trasą, górki z kamieni i trawska aż po horyzont, później wkraczamy w pustynne tereny, gdzie cały obszar zajmują wielkie farmy hodowli bydła. Raz jest wiejsko, raz marsjańsko, a raz księżycowo… kalejdoskop. Droga na odcinku 250km praktycznie nie używana, napotykamy zaledwie kilka aut, a mijane po drodze osady, to zaledwie kilka domostw (Platbakkies, Alwynsfonfein, Kliprand). Mimo, że droga szutrowa, to w tak dobrym stanie, że po czterech godzinach docieramy do małej osady Loeriesfontein. Główną atrakcją miasteczka, jest muzeum epokowych pomp napędzanych wiatrem i wydobywających wodę na powierzchnię „Windpomp Museum”. Do tej pory są powszechnie używane na terytorium Namibii i RPA. Spacerujemy, po tym lesie wiatraków, na wolnym powietrzu. Jadąc dalej w kierunku Nieuwoudtville, mniej więcej w połowie drogi zjeżdżamy z trasy około 3km pod „Kokerboom Forest”, las drzew kokerboom na zboczach gór, których wiek określa się na 400lat. W tym jednym miejscu, występują tak licznie, że tworzą las, a dotąd zawsze były jedynie pojedynczym elementem krajobrazu. Las drzew kołczanowych, jest największą kolonią gatunku rodziny aloesu, jest to również największy las w swoim rodzaju na świecie. Wiecznie zielone drzewo osiąga wysokość 9 m, a jego korona do 6 m szerokości, przeważnie jest okrągła i gęsta, dzięki rozwidlającym się gałęziom, które są gładkie i pokryte cienką warstwą białawego pudru, który odbija część promieni słonecznych. Martwe pnie dużych drzew, mogą być wykorzystywane jako swojego rodzaju lodówki, ponieważ ich włóknista tkanka przyczynia się do ochładzania wnętrza na skutek przepływu powietrza. Po wydrążeniu środków pni, Buszmeni przechowują w nich wodę, mięso i warzywa.

Po następnych kilkunastu kilometrach, 5km przed miejscowością Nieuwoudtville, napotykamy na równie osobliwe miejsce, koryto okresowej rzeki Doring (Doorn), obecnie wyschniętej. Wije się poprzez unikalny krajobraz i nagle pojawia się informacja i drogowskazy, kierujące nas do wodospadów „Nieuwoudtville Waterfall” – „Main” i „Klain”. Tym razem mamy niecodzienną okazję popatrzeć na wodospad z jego głównego nurtu, podziwiać omszałe na czerwono kamienie i rozkwitającą bujnie przyrodę w miejscu, gdzie zwyczajowo obficie przepływa woda i z ogromną siłą spada 90m w dół. W okresie deszczowym, wodospad potrafi być mocno zasilany wodą i widokowo bardzo ciekawy, gdyż woda spada do skalnej niecki w przestrzeń wydrążonego przezeń kanionu. No cóż, wodospady bez wody też potrafią być interesujące, zawsze to jakaś odmiana. Jadąc dalej z Nieuwoudtville w kierunku Clanwilliam niezwykle widokową szutrową trasą prowadzącą przez góry, adorujemy spektakularne panoramy z przełęczy „Botterklof Pass”, znów zabraliśmy się gdzieś w inny wymiar i czas. Na nocleg zajeżdżamy do przydrożnego, kempingu na farmie „Camping Tea Garden”, gdzie za 50rand od os. mamy wspaniałe warunki do odpoczynku.

… trzy słowa na temat zdrowia… chcielibyśmy polecić herbatę rooibos, która jest wyjątkowym napojem, o nieprzeciętnych walorach smakowych i zdrowotnych, a dostępna jest również w Polsce….

…rooibos zwany inaczej czerwonokrzewem afrykańskim, jest rośliną uprawianą wyłącznie w RPA w górach Cederberg. Jest to pasmo górskie oraz tereny przez które przejeżdżaliśmy dzisiaj. W roku 2004 przyległy rezerwat został wpisany na światową listę dziedzictwa UNESCO, co dodatkowo podkreśla niepowtarzalność tego miejsca. Tereny, na których występuje czerwonokrzew, nie są doskonałym miejscem dla innych roślin… charakteryzuje je suche lato, piaszczyste gleby, stepowa roślinność i pora deszczowa zimą. Miejsca, w których uprawia się tę roślinę, są jej naturalnym miejscem wegetacji, toteż nie potrzebuje ona żadnych nawozów, ani szczególnej ochrony przed szkodnikami lub chorobami. Rooibos to napój nietypowy, niespokrewniony z tradycyjnymi herbatami. Napar ma specyficzny, miodowy smak. Wyróżnia się łagodnością i brakiem typowego w herbatach zielonych lub czarnych posmaku goryczy… w porównaniu ze zwykłą herbatą. ma w sobie niewielkie ilości garbników, będących jej przyczyną. Nie zawiera także kofeiny, dlatego może być pity bez ograniczeń również przez dzieci oraz przed snem. Bogaty jest także w przeciwutleniacze, dzięki czemu ma pozytywny wpływ na układ odpornościowy, obniża ciśnienie krwi, spowalnia proces starzenia i hamuje produkcję komórek nowotworowych. Rdzenni mieszkańcy tego regionu, używali krzewu Rooibos do wytwarzania herbaty od dawna, określali jako życiodajną, a obecnie w RPA, herbata ta jest napojem narodowym… zakupiliśmy jej tyle, że po powrocie do domu… nie będzie miała aż tak rozległego zasięgu… ale status napoju rodzinnego pozyska…

Springbok > „Geogab Nature Reserve” > Loeriesfontein (muzeum „Windpomp Museum”) > „Kokerboom Forest” >„Nieuwoudtville Waterfall” > Nieuwoudtville > nocleg na kempingu „Camping Tea Garden” 20km przed Clanwilliam (50rand od os.) – 500km

16-03-06-map

07.03.2016 – poniedziałek

Dzisiejszy dzień, to ostatni dzień pokonywania trasy z Polski, aż na sam koniec kontynentu afrykańskiego, czyli dotarcie do „Cape Agulhas”, czyli do „Przylądka Igielnego”. Jedziemy więc nadal na południe, wspaniałymi, krajobrazowymi drogami. Zabudowa i infrastruktura zagospodarowania tych terenów zdecydowanie się zagęszcza, tereny rolnicze przyjmują specyfikę różnorodności wytwarzanych produktów, gdzie z hodowli, przechodzi się na owoce, warzywa i przede wszystkim na produkcję win. W jednej z winnic, w okolicy Robertson, mamy okazję stanąć na popas, gdzie domeną jest wino i wszelakiego gatunku steki. Co po drodze?… farmy, winnice, sklepy farmerskie ze świeżą i zdrową żywnością (sery, przetwory, pieczywo, owoce, herbata rooibos i… wino!). Cały dzisiejszy przejazd, to malownicze krajobrazy i obserwacja, tego co wydawałoby się „ogniem i wodą”, czyli współżycie i współpraca białych i czarnych. Okazuje się, że jest to w obecnej dobie możliwe i akceptowane, nosi nawet pewne symptomy symbiozy i uzależnienia, jedni bez drugich zapewne nie potrafiliby istnieć. Biały daje zatrudnienie, myśli, tworzy i finansuje, a czarny pracuje, tam i wszędzie, gdzie biały nigdy nie skala się tego typu pracą. Było tak za czasów apartheidu i jest nadal, ale już w demokratycznej strukturze społecznej tego kraju. Późnym popołudniem docieramy do „Cape Agulhas”.

Jesteśmy w tym pięknym miejscu po raz drugi, przed ponad dwu laty, tu zaczynaliśmy nasz powrót do kraju wschodnią stroną Afryki, teraz odwrotnie, tym razem z Polski, na kołach pokonując dystans 31tys.km dotarliśmy tam, gdzie się ona kończy, tyle, że zachodnią stroną kontynentu. Na kilka kilometrów przed celem, podziwiamy wspaniałe domki w stylu holendersko-przylądkowym, plaże po wschodniej stronie przylądka, leżące jeszcze nad Oceanem Indyjskim. Dziwnie pusto, a miejsce, można powiedzieć wymarzone do plażowania. Baza noclegowa, wydaje się być nieograniczona. Po przebyciu 440km docieramy do przylądka, gdzie geograficznie stykają się dwa oceany, od wschodu indyjski, od zachodu atlantycki. Punkt ten nosi nazwę „Przylądka Igielnego”… tak patrząc na tutejsze krajobrazy, wcześniej myśleliśmy, że nazwa ta pochodzi od wystających skał w kształcie igieł, a nie ma to żadnego związku ze strukturą geologiczną, to portugalscy żeglarze w XVIw. nazwali to miejsce od igły kompasu, która dokładnie wskazywała północ. Delektujemy się doskonałymi widokami w blasku zachodzącego słońca, a na nocleg pozostajemy na gminnym kempingu (143rand za stanowisko z prądem i wodą).

Clanwilliam > Piketberg > Gouda > Worcester > Robertson > Stormsvlei > Struisbaai > „Cape Agulhas” (nocleg na gminnym kempingu) – 440km

16-03-07-map

08.03.2016 – wtorek

Dalej wzdłuż brzegu Atlantyku, przemieszczamy się drogą nr R43 na zachód w stronę następnego przylądka, noszącego nazwę „Cape of Good Hope”, czyli („Przylądek Dobrej Nadziei”). Pierwszy odcinek aż do Gansbaai, przebyliśmy szutrowymi drogami przez malowniczą miejscowość Elim, w której jakby czas zatrzymał się… jakieś 100lat temu. Droga od tego portu, nosi nazwę trasy wielorybów „Whale Coast Route”. W zatoce Walker Bay, pojawiają się wieloryby biskajskie południowe, objęte ochroną w najsurowszej wersji oraz rekiny, które można podglądać, ponieważ w Gansbaai organizuje się morskie wyprawy, na wielkich motorowych katamaranach o mocy 1000KM „Great White Shark Tours”. Dla chętnych, przewidziana jest gwarancja operatora… nie zobaczysz rekina… zwracamy pieniądze! Po następnych 50km docieramy do Hermanus, dawniej zwanego Hermanuspietersfontein… długa, brzydka nazwa, ma do zaoferowania dużo mniej od stolicy prowincji, ale to właśnie ono zostało nazwane najlepszym miejscem na świecie do oglądania wielorybów z lądu. Sport ten, jakim jest „whale-spotting”, jest dość nudny… siedzisz i wpatrujesz się w wody zatoki. Docieramy do plaż, które tchną życiem i wreszcie widzimy, że pełnia tutejszego lata nadaje wczasowy ton i wygląda nadzwyczaj kurortowo. Ponadto miejscowość jest niezwykle urokliwa, z wieloma zajmującymi budynkami, perfekcyjnie pokrytymi trzcinowymi dachami. Styl holendersko-przylądkowy narodził się z połączenia holenderskiego manieryzmu oraz… problemów. Dzikie afrykańskie zbocza, utrudniały budowę kilkupiętrowych kamienic. Wspaniałe krajobrazy, toń oceanu, pełna gama kolorów przyrody i w tle góry o zaokrąglonych kształtach. Teraz pozostało nam objechać całą zatokę, aby przedostać się na druga stronę do „Przylądka Dobrej Nadziei”. Niby widać go jak na dłoni, a do przebycia jest następne 120km.

Po drodze, zbaczamy jeszcze nieco na północ w głąb lądu, do reklamowanej miejscowości Stellenbosch. Otoczony malowniczymi górami, tonący w zieleni Stellenbosch nazywany był miastem dębów. Ale to nie drzewa nadają mu dziś charakter, lecz okoliczne winnice. Tutaj narodził się szczep pinotage… symbol południowoafrykańskiego winiarstwa. Zacznijmy więc od początku… busz, spacerujące słonie i rzeka… taki widok ukazał się oczom przyszłego gubernatora holenderskiej Kolonii Przylądkowej… Simona van der Stela, gdy wraz z grupą osadników przybył tu w 1679r. w poszukiwaniu ziemi pod uprawę. Pięćdziesiąt kilometrów od Kapsztadu (Cape Town), van der Stel zatrzymał się w szerokiej dolinie przeciętej rzeką. Ponieważ od wyruszenia w głąb lądu, Holendrzy nie spotkali do tej pory żadnej rzeki, tę nazwali Eerste… Pierwszą. Dolinę od południa, północy i wschodu otaczały góry, zatrzymujące silne oceaniczne wiatry. Przywódca ekspedycji uznał, że jest to idealne miejsce na założenie osady. Nadał jej nazwę od swojego nazwiska i słowa „busz”, czyli Stellenbosch, co znaczy „busz Stela”… i tak zaczęła się historia najstarszej po Kapsztadzie europejskiej osady w Afryce Południowej. Co do charakteru zabudowy… brakowało cegieł i dachówek, więc Holendrzy wykorzystali doświadczenie indonezyjskich niewolników, potrafiących wznosić domostwa z gliny, kamieni i słomy. Z tych materiałów powstawały parterowe siedziby z charakterystycznymi ozdobnymi szczytami, kryte strzechą z trzciny lub trawy. Gdy w kolonii pojawili się Brytyjczycy, unikatowy styl przylądkowy wzbogacono o elementy georgiańskie, a później także wiktoriańskie. Dziś Stellenbosch, z ponad setką świetnie zachowanych zabytków, jest uważany za jedno z najładniejszych miast RPA i obowiązkowy przystanek na trasie. Odwiedzamy uroczy kościół Moedergemeente, założony w 1686r, kolorowe witraże i te organy, na których w momencie naszego przyjścia odbywał się koncert. Później poszliśmy do restauracji „Wijnhuis Restaurant” i nasze danie to… oj!… springbok, oryks i struś (365rand porcja). Śliczne zwierzęta kiedy biegają… kiedy ich bieg skończył się na talerzu… smakują znakomicie.

Może wyciągnę ciut mrocznej historii?… rezydencje osadników zbudowane zostały przez niewolników z Afryki, Madagaskaru i Indii, którzy pracowali też ciężko przy budowie dróg, budynków użyteczności publicznej oraz na otaczających miasto farmach. Stellenbosch był również kolebką apartheidu, a głównym propagatorem systemu segregacji… był absolwent tutejszego uniwersytetu Hendrik Frensch Verwoerd, premier w latach 1958-1966. Choć w teorii wszyscy obywatele RPA posiadają dziś równe prawa, wśród mieszkańców eleganckich dzielnic miasteczka dominują biali. Biała jest też większość studentów prestiżowego uniwersytetu oraz klientela licznych restauracji i barów. Ich obsługę stanowią z kolei wyłącznie czarnoskóre osoby. Oni też mieszkają w otaczających Stellenbosch slumsach. Ale wróćmy do wina… cóż Holender może wiedzieć o produkcji wina? Pewnie nie za wiele. Ale van der Stel poza sadzonkami winorośli zabrał do Afryki także enologa (winoznawcę). Wkrótce w pobliżu Kapsztadu zaczęto wytwarzać wino deserowe Constantia, które szybko zostało docenione nawet przez koronowane głowy Europy. Prawdziwa rewolucja rozpoczęła się jednak pod koniec XVIIw., wtedy w okolice Stellenboschu przybyli z Francji uciekający przed prześladowaniami religijnymi hugenoci. Przywieźli ze sobą sadzonki krzewów oraz umiejętności. Tak więc, miasto słynie z doskonałej jakości win… wina Holendrów?… zasługa Francuzów?… czyja to wina to wino?

Dalej po drodze, kilkanaście km za miejscowością Strand, napotykamy na coś co wprawiło nas w osłupienie. Na długości następnych kilkunastu km, ciąganą się uporządkowane, ogrodzone solidnym płotem, osiedla ludności murzyńskiej, zbudowane z zardzewiałych blach, desek i wszelakich materiałów odpadowych, gdzie mieszkają na zapleczu wielkiego Kapsztadu, czarni mieszkańcy tego kraju… być może to jeden z tworzonych w czasach apartheidu Bantustanów (rezerwatów)?… w każdym razie, to coś przerosło naszą wyobraźnię! Dzisiejszy długi dzień kończymy na 15km przed celem w Simon’s Town, gdzie jeszcze przed zmrokiem, docieramy do kolonii pingwinów. Na nocleg zajeżdżamy do pobliskiego Caravan Parku, jednak okazuje się, że aby tu pozostać, trzeba wcześniej wykupić rezerwację i to w Cape Town. Pomimo, że kemping zionie pustką, to nie ma możliwości noclegu, gdyż nie ma nas kto zameldować i pobrać opłaty… absurd. Ponieważ dalej to już wjazd do „Table Montain N.P”. Wracamy więc 3km i widząc przydrożny „Fresh Air Camp”, to dzienny plac zabaw dla dzieci, ale było już na tyle późno, że był pusty i za zgodą sympatycznego właściciela, bezpłatnie, z dostępem do sanitariatów pozostajemy na nocleg.

„Cape Agulhas” > Elim > Gansbaai > Hermanus > Stellenbosch > Simon’s Town (nocleg przy brzegu morza w parku zabaw – za zgodą właściciela) – 310km

16-03-08-map

09.03.2016 – środa

Całą noc mocno wiało, a temperatury raczej rześkie. Jesteśmy dosłownie kilka kilometrów przed „Przylądkiem Dobrej Nadziei”, oddzielającym Atlantyk od Fałszywej Zatoki. Wieje tu cały czas i to z dużą siłą. Uiszczamy po 125rand od os. przy wjeździe na cypel, znajdujemy się na terenie „Table Mountain N.P.”. Podjeżdżamy do kameralnych zatoczek, gdzie moja nadgorliwość w robieniu zdjęć została chwilowo zgaszona. Mówią, że algi pielęgnują, nawilżają i regenerują ludzką skórę… ale nie moją. Chcąc ująć kombinację plątaniny alg, oceanu i gór, na tychże prastarych, prostych organizmach wodnych, śliskich niczym ciepły kisiel… rąbnęłam na plecy, aparat poleciał w jedną stronę, okulary w drugą, a ja nie mogłam wstać. Szybko dokonana dezynfekcja przez Zbyszka, gdzie Wojtek asystował w całej operacji pierwszej pomocy i jedziemy dalej, jedynym problemem jest ból, który nie zezwala na nawet proste czynności. Na końcowym punkcie przylądka, realizujemy wspinaczkę na szczyt, gdzie ulokowana jest latarnia morska, nie ma końca niepospolitych krajobrazów. Podjeżdżamy również pod dwa monumenty w kształcie krzyży „Diaz Cross”, upamiętniający pierwsze przybycie do tego miejsca w 1488r Bartolomeu Diaza oraz opłyniecie tego przylądka przez Vasco da Gamę „Da Gama Cross”, w odkrywczej podróży do Indii w 1495r.

Trzy słowa historii… W 1487r. Król Portugalii Jan II polecił Diazowi zbadanie części Afryki wysuniętych najdalej na południe. Diaz (żeglarz, konkwistador i odkrywca) oraz jego załoga wyruszyli w drogę w sierpniu 1487r. i popłynęli na południe wzdłuż płd.-zach. wybrzeża Afryki. Tam jednak dostali się w obszar sztormów, które zepchnęły ich na Atlantyk. Nie widząc lądu, uczestnicy wyprawy nie wiedzieli, gdzie się znajdują, przerazili się, że mogą „wypaść poza krawędź świata”. Tak więc, gdy tylko burza ucichła, Diaz pożeglował z powrotem na wschód. Płynęli tak wiele dni, spodziewając się dotrzeć do wybrzeży Afryki, jednak na próżno. Diaz zdał sobie sprawę z tego, że musieli minąć południowy kraniec Afryki, zwrócił się więc na północ i w końcu dotarł 3 lutego 1488r. do Mossel Bay. „Przylądek Dobrej Nadziei” nazwany został przez niego „Przylądkiem Burz” (Cabo Tormentoso). Później, nazwa ta została zmieniona przez króla Portugalii Jana II na „Przylądek Dobrej Nadziei” (Cabo de Boa Esperanca). Wyjeżdżamy z parku i jadąc na północ wybrzeżem Atlantyku, podziwiamy cudowne plaże, chyba najpiękniejsze, jakie było nam widzieć do tej pory w świecie, oczywiście poza polskimi ;-). Niestety kąpiel nawet w porze tutejszego lata to spore wyzwanie, gdyż przy temperaturach w okolicy 26ºC, woda osiąga zaledwie 15ºC, dosłownie ścina w kostkach. Trasa jest niezwykle widokowa i dodatkowo płatna 40rand w okolicy Hout Bay, a to ze względu na urzekający odcinek „Chapman’s Peak Drive”. Jego długość, to zaledwie 7 km, ale jest jedną z najbardziej malowniczych i widokowych tras.

Następną atrakcją jaką było nam dane odwiedzić dzisiejszego dnia, była posiadłość i plantacja winorośli w „Groot Constantia”. Na tym terenie, jest jedną z najstarszych winnic, założona najpierw jako gospodarstwo rolne w 1685r. przez Simona Van der Stela, holenderskiego gubernatora, a już od ponad 300 lat, zajmująca się produkcją wielu gatunków szlachetnych win. Na miejscu starych zabudowań wyrosła okazała rezydencja (dziś muzeum – wstęp30 rand od os.). W 1885r. została zakupiona przez władze kolonii i dziś jest modelową winnicą. Tutaj jemy obiad, oczywiście steki (wołowina i springbok), do tego frytki, sałatka i wino (440rand). Ponieważ jestem cierpiąca, większość wspólnego wina została mi scedowana jako znieczulenie… tymczasem pomaga. Degustacja win (souvignon blanc, chardonnay, gouverneurs reserve, shiraz, pinotage) w połączeniu z degustacją czekolad (nazwy tożsame do win) płatna 80rand od os. Na „lekkim” rauszu, przemieszczamy się do Kapsztadu (Cape Town) i wobec braku kempingu w ścisłym obszarze miasta, najbliższy znajdujemy dopiero 20km od centrum, w bliskiej okolicy międzynarodowego portu lotniczego – „Hardekraaltjie Caravan Park” (100rand od os.).

Kończy się nasza długa wyprawa po kontynencie afrykańskim i ciekawa wycieczka po Namibii i RPA, gdyż oba te kraje to standard podróżowania jak w USA, Kanadzie, Australii czy Argentynie i Chile – coś wspaniałego i godnego polecenia dla ludzi lubiących zwiedzać piękny, ale uporządkowany świat! Od jutra przygotowujemy się do powrotu do kraju – pakowanie auta do kontenera i wszelkie związane z tym formalności.

Simon’s Town > „Cape of Good Hope” w „Table Montain N.P.” – Cape Point Lighthouse > „Chapman’s Peak Drive” >„Groot Constantia” > Cape Town > nocleg 20km od centrum na „Hardekraaltjie Caravan Park” – 130km

16-03-09-map

10.03.2016 – czwartek

Rano, wbijamy do GPS-a adres naszego agenta i jedziemy (Shafiek Dawood – Import Manager, Velocity Freight Services, 721 Springfield Road, Lansdowne / Philippi 7780, Cape Town. Tel: +27 21 7035756 Mobile: +27 (0)83 631 8676 E-mail: riedwan@velocity.co.za ,www.velocity.co.za ). Na nasze nieszczęście okazuje się, że w Cape Town, istnieją dwie ulice o tej samej nazwie i wylądowaliśmy najpierw pod niewłaściwym adresem. Po następnych 30km i przemierzeniu miasta dokładnie na drugą stronę, o godzinę później z dalszymi perypetiami dotyczącymi adresu, dotarliśmy pod wskazany i prawidłowy. Dopinamy wszelkie ustalenia, co do odprawy i załadunku aut, zdajemy karnety CPD dla dokonania czynności celnych, a datę załadunku ustalamy na poniedziałek, 14marca, dzień przed naszym wylotem z RPA.

Wracamy do centrum Cape Town, a jeśli idzie o rozległą panoramę miasta, to należy wjechać kolejką linową (Cableway) na wierzchołek Table Montain (Góry Stołowej) – 1067m n.p.m (przejazd tam i z powrotem płatny 240rand od os. i trwa 6 minut). Ambitniejsi, mogą się wybrać na górę… jedną z 500 dróg. Widoki nieszablonowe, lepiej nie mówić nic… tylko patrzeć… wszystkie słowa niewypowiedziane… i tak nic nie znaczą… taki to przyrodniczy kunszt w high definition. Po obu stronach Góry Stołowej wznoszą się Lion’s Head (Głowa Lwa) i Devil’s Peak (Diabli Szczyt) i tu wkracza legenda… na tej drugiej górze, diabeł założył ze starym żołnierzem van Hunkiem, kto wypali więcej fajek… rywalizacja nieustająco trwa, gdyż nad górą uporczywie unosi się pozornie nieruchoma warstwa chmur… co widzieliśmy poprzednim razem, dwa lata temu, a dzisiaj, o dziwo kryształowa i bezchmurna pogoda, jednak na górze nieco zimno i wietrznie. W spacerze towarzyszyły nam góralki skalne, zwane tutaj „dassie”.

Po zjeździe odwiedzamy Bo-Kaap, dzielnicę malajskich osadników, gdzie podziwiamy ich ciekawe, niezwykle zadbane i kolorowe domki, które niegdyś były kwaterami niewolników. Dzień kończymy w starym porcie „Victoria&Alfred Waterfront”, kiedyś w opłakanym stanie, dziś pięknie odrestaurowanym, po gruntownej renowacji. Tu poddajemy się wspaniałej atmosferze tego miejsca, wyglądającego perfekcyjnie. Niezwykła gra kolorów, turystyczna atmosfera, wspaniała pogoda i zawsze gdzieś na horyzoncie widok na Górę Stołową (Table Montain – Tafel Berg). Całość zamykają doznania kulinarne, a o smakach tutejszych steków nikogo nie będziemy przekonywali – za potężne porcje 300gr czystego mięsa z dodatkami, płacimy w tym luksusowym miejscu, nieco ponad 30zł. Nieopodal w dzielnicy Green Point, wynajmujemy pokój w przyjemnym pensjonacie „Wilton Lodge”, ceny jak to w wielkim mieście nieco wyższe, za pokój ze śniadaniem i wszelkimi wygodami płacimy 700rand, a nasza Toyota ma miejsce za bramą. Na jutro wykupiliśmy bilety do zwiedzenia wyspy „Robben Island” (300rand od os.). Przed dwoma laty nie udało nam się zwiedzić tego miejsca, ze względu na zbyt odległy termin dostępności biletów.

Aby przygotować się do tej wycieczki, należy nieco zapoznać się z historią tego państwa, jakim jest obecne RPA:

W roku 1487 Portugalczyk Bartolomeu Dias odkrył dla Europejczyków „Przylądek Burz” (obecnie „Przylądek Dobrej Nadziei”). Pierwotnie tereny obecnej Republiki Południowej Afryki były zamieszkane przez plemiona Buszmenów i Hotentotów, wypierane od północy przez ludy Bantu. Europejska kolonizacja rozpoczęła się w 1652r. Wtedy to Jan van Riebeeck z holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej z garstką osadników założył Kapsztad, który początkowo był bazą zaopatrzeniowa dla statków niderlandzkich w drodze do Azji. Na wschód od Kapsztadu powstało w roku 1785 pierwsze osiedle brytyjskie, Port Elizabeth. Po kongresie wiedeńskim Kraj Przylądkowy przypadł w udziale Wielkiej Brytanii, która go zaanektowała. Wskutek osadniczej presji Anglii na Burów (potomkowie osadników holenderskich, przybyłych tu w XVIIw), pod koniec XIXw., wybuchły dwie wojny burskie (1880-1881, 1899-1902), wygrane ostatecznie przez Brytyjczyków. W 1910r. utworzono dominium brytyjskie o nazwie Związek Południowej Afryki, przekształcony w 1961r. w republikę (RPA). Termin apartheid został utworzony w latach 30-tych XX w., a  jako polityczne hasło został użyty we wczesnych latach 40-tych przez Partię Narodową. Jednak polityka apartheidu jako taka, sięga wstecz ku początkom białego osadnictwa w Afryce Południowej. Apartheid, to teoria głosząca konieczność osobnego rozwoju społeczności różnych ras, a także bazujący na tej teorii system polityczny panujący w RPA, aż do połowy lat 90. U źródeł apartheidu leży doktryna kalwinizmu ukształtowana w odrębności od nurtu europejskiego (rola i pozycja Afrykanerów), odrzucenie koncepcji społeczeństwa wielorasowego (odrębny rozwój), teza o pierwszeństwie osadniczym Europejczyków przed plemionami Bantu oraz teza o braku istnienia narodu Bantu, a jedynie kilkunastu małych grup plemiennych. Po dojściu do władzy Partii Narodowej w roku 1948, społeczny zwyczaj apartheidu został usystematyzowany i usankcjonowany pod postacią prawa. W 1990r., za rządów prezydenta F.W. de Klerka, rozpoczęto stopniowy demontaż tego systemu i wprowadzanie demokracji. Za swój wkład w demokratyczne przemiany Mandela i de Klerk otrzymali wspólnie w roku 1993 pokojową Nagrodę Nobla. Pierwsze wolne wybory przeprowadzono w 1994r., wygrane przez opozycyjny wobec reżimu Afrykański Kongres Narodowy, który władzę sprawuje do tej pory.

11.03.2016 – piątek

Ponieważ nasze zakwaterowanie na Green Point, ulokowane jest zaledwie 2km od portu „Victoria&Alfred Waterfront”, tak więc idziemy per pedes, przechodząc obok stadionu „Green Point Stadium”, na którym to rozgrywano wielkie mecze podczas Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej 2010, których gospodarzem było RPA, a Polska nie zakwalifikowała się do grona uczestników. O 11.00 wypływamy katamaranem w 50minutowy rejs, w oprawie nieprzeciętnych widoków na Cape Town i góry Table Mountain okalającej miasto. „Robben Island” (Afrikaans : Robbeneiland, „Wyspa Fok’) to wyspa w zatoce Table Bay, położona siedem km na zachód od wybrzeża. Były prezydent RPA, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Nelson Mandela był na wyspie więziony przez 18 lat z 27 przyznanych, za swą walkę polityczną przed upadkiem apartheidu. Do tej pory jeszcze dwóch byłych więźniów „Robben Island” piastowało ten urząd, Kgalema Motlanthe i obecny prezydent Jacob Zuma. Obecnie wyspa, jako Narodowe Muzeum „South African National Heritage Site”, jest także wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Pierwszymi gospodarzami wyspy byli Holendrzy, a od końca XVIIw. „Robben Island” była używana do izolacji, głównie więźniów politycznych. W 1806r. szkocki wielorybnik John Murray otworzył stację wielorybniczą, w osłoniętej zatoce na wybrzeżu, w płn.-wsch. części wyspy, która stała się znana jako Murraya Bay. Tu przechodziły kwarantannę zwierzęta, a w 1845r. utworzono tu Leprozorium – kolonię dla trędowatych, ale też przywożono tu chorych psychicznie i zebraków. W czasie II wojny światowej na wyspie zostały umieszczone wielkie 9,2-calowe działa, jako część umocnień obronnych Cape Town. Od 1961r. „Robben Island” była wykorzystywana jako więzienie dla więźniów politycznych, skazanych jako przestępcy po zamieszkach na tle rasowym. Było to więzienie o zaostrzonym rygorze. Od 1991r. było używane już tylko dla więźniów kryminalnych, a w 1996r. zamknięte i przeznaczone na muzeum. Jeszcze inne nieszczęścia działy się wokół tej wyspy. Fale otwartego, rozszalałego Oceanu Atlantyckiego rozbiły o jej brzeg wiele okrętów. W drugiej połowie XVIIw. holenderski statek z ładunkiem złotych monet przeznaczonych na wypłatę dla pracowników „Dutch East India Company” w Batawii (obecnie Dżakarta , Indonezja) rozbił się na tych wodach o rafę, w niewielkiej odległości od brzegu. Złoto dziś byłoby warte dziesiątki milionów euro. Kilka monet wyrzuciło morze na brzeg i choć skarb pozostaje na stosunkowo płytkiej wodzie, jednak tak bardzo niespokojnej, że przez wieki spoczywa na dnie oceanu.

Dziś wyspa jako własność państwa, jest popularnym miejscem turystycznym, wielkim żywym muzeum, a wycieczki po wyspie i więzieniu oprowadzane są przez przewodników, którzy byli wcześniej jego więźniami. Po dopłynięciu, przeszliśmy do podstawionych autokarów z przewodnikiem, który podczas jazdy opowiadał historię wyspy. Natomiast po więzieniu oprowadzał nas były więzień polityczny, mówił o życiu w zamknięciu, codziennych procedurach i wskazał celę w której osadzony był Nelson Mandela, który po opuszczeniu jego ciasnych murów powiedział… „więzienie nie tylko nie złamało naszego ducha, ale dodało nam determinacji, aby walczyć aż do zwycięstwa”. W najwyższym punkcie „Wyspy Robben” stoi zabytkowa latarnia morska mająca do dzisiaj duże znaczenie w lokalnej nawigacji. Wyspa nie posiada swojej wody pitnej, dlatego codziennie rano statek przywozi tutaj wodę dla kilkudziesięciu mieszkańców tego miejsca.

Nam, żyjącym w czasach komuny, szczególnie znane jest pojęcie braku poszanowania demokracji, była jedynie inna linia podziału, tu polityczno-rasowa, u nas polityczna, ale skutki i oddziaływania podobne! Również widok baraków, jest nam doskonale znany, bo ileż pozostałości po faszystowskich obozach i sowieckich gułagach, było na trasie naszych podróży. Dlatego też, słowa Nelsona Mandeli są nam niezwykle bliskie: „Education is most powerful weapon which you can use to change the world…”

Edukacja jest najpotężniejszą bronią, której możesz użyć, aby zmienić świat …

oraz myśl, która ma zdecydowany wydźwięk i powinna odnosić się do całego świata: Never and never again shall it be that this beautiful land will again experience the oppression of one by another…

Nigdy, nigdy więcej nie powinno być tak, że ta piękna ziemia poczuje ponownie ucisk jednych przez drugich…

Po powrocie z wyspy, poszliśmy do restauracji na… steki, a do wieczora włóczyliśmy się po porcie i centrum

Cape Town w swoim centrum ma ścisłą zabudowę, a przejście tego dystansu zajmuje godzinę.

12.03.2016 -sobota

Przygotowujemy się do zdania naszej toyoty do portu i do wylotu.

13.03.2016 – niedziela

Trochę sprzątamy, trochę piszemy, trochę spacerujemy w ten niedzielny dzień po Cape Town, leżącym na tym samym poziomie geograficznym co Sydney i Buenos Aires. Wszystkie te miasta łączą w sobie pewne podobieństwo, tworząc przyjemną, turystyczną atmosferę.

14.03.2016 – poniedziałek

Auta przygotowane do załadunku. Już o 9.00 jesteśmy w porcie, a po następnej godzinie pakujemy samochody do kontenera. Błyskawiczna odprawa celna, która sprowadziła się wyłącznie do sprawdzenia nr ramy. Karnety CPD ostemplowane, ładunek zabezpieczony profesjonalnie, drzwi zamknięte, plomba założona i w południe jesteśmy wolni. Wszystko odbyło się z wyjątkową precyzją, bez zbędnego oczekiwania, a na koniec agent odwozi nas na miejsce zakwaterowania. Czujemy się jakoś tak lekko po zdaniu naszej Toyoty, która tak dzielnie wiozła nas od Polski do RPA, bez najmniejszej awarii, wyłączając oczywiście defekty kół, których było wiele.

Ponieważ załadunek aut poszedł niezwykle sprawnie, mamy jeszcze sporo czasu do zagospodarowania. Stałym elementem naszych spacerów z Green Pointu, stał się stary port „Victoria&Alfred Waterfront”. Atmosfera tego miejsca jest tak niepowtarzalna, że każdą wolną chwilę właśnie tam spędzamy, a dzisiaj po obowiązkowych kulinarnych doznaniach, oczywiście w postaci steków, udaliśmy się do „Two Oceans Aquarium” (wstęp 138rand od os.). Interesujące i świetnie zorganizowane miejsce, prócz licznych niespotykanych ryb, kilku rodzai pingwinów, gigantycznych żółwi i krabów, wielu zadziwiających stworzeń… w wielkich akwariach, urządzonych jakby w prawdziwej scenerii oceanicznego dna… można było sobie ponurkować z butlą. A wszystko to pomiędzy ogromnymi rekinami, rybami, płaszczkami i czego tam jeszcze nie było, ta atrakcja dostępna jest oczywiście za dodatkową opłatą. Później delikatny shopping w przyległych centrach handlowych, powrót do bazy i spokojne czekanie przy piwie, na jutrzejszy lot do Europy. Bilety wykupiliśmy już wcześniej w Polsce, lecimy liniami Etihad Airways (Emiraty Arabskie), przez Johannesburg, Abu Zabi do Berlina (lotnisko Tegel), gdzie planowo mamy być 16marca o 13.00 – cena 2100zł od os.

15÷16.03.2016 – wtorek, środa

Ranek rozpieszcza piękną pogodą, która w wersji pięknego, słonecznego lata z umiarkowanymi temperaturami (18÷26°C) towarzyszy nam przez ostatni tydzień na południu RPA. Żegnamy się z rodzinną atmosferą, którą tworzą właściciel pensjonatu „Wilton Lodge” (Afrykaner) i spora grupa obsługi (Afrykanie, ok. 10 os.) – zawsze uśmiech na twarzy i niespotykana serdeczność połączona z zainteresowaniem naszą podróżną i tym co dzieje się w tym temacie  każdego dnia. Później ostatni przejazd  przez piękne miasto i w południe jesteśmy na lotnisku oddalonym o 25km od centrum (przejazd taxi zajmuje pół godziny – 300rand). Spokojnym lotem z dwoma przesiadkami w Johannesburgu i Abu Zabi po 25h,  już 16 marca dotarliśmy do Berlina. Europa powitała nas równie piękną aurą, nieco niższe temperatury, ale równie słonecznie i pięknie, czuć nadchodzącą wiosnę. Syn Zbyszka z berlińskiego lotniska Tegel sprawnie dowiózł nas do Polkowic, a stamtąd  już naszą Toyotą (tą z amerykańskiej cz. wyprawy) przed północą dotarliśmy do naszej „Chałupy na Górce” w Międzyrzeczu Górnym k. Bielska Białej. Toyota z afrykańskiej podróży, załadowana w Cape Town dwa dni temu, powróci do Polski, do portu w Gdyni 10kwietnia.

Przychodzi czas na pewne podsumowania, dotyczące kończącego się dwukrotnego pobytu w RPA i tego zamykającego całą naszą trasę wokół Afryki, na przestrzeni ostatnich dwóch lat:

Republika Południowej Afryki – ma wyjątkowo kiepską reputację, gdyż mediach często słyszymy o napadach, gwałtach, porwaniach czy włamaniach. Powszechna opinia jest taka, że czarni mieszkają w slumsach i zabijają każdego białego, który ośmieli się wyjść poza obręb chronionych kompleksów. Jeśli przypadkiem mieszkasz na farmie, to na pewno prędzej, czy później cię zabiją i to ze szczególnym okrucieństwem, a farmę zasiedli setka bezdomnych Murzynów.

Ale czy to wszystko prawda? Czy życie w RPA, to raj na ziemi czy istne piekło? Spróbujemy to nieco zdementować:

Otóż jak wiadomo ze statystyk, w RPA występuje głębokie rozwarstwienie społeczeństwa. To oczywiście bardzo źle, ale oznacza to tyle, że podczas gdy 70-80% żyje ubogo, pozostała część żyje jak pączki w maśle. Posiadając jakiś biznes lub pracę w stabilnej firmie i wykształcenie powyżej średniego, prawie automatycznie stajemy się członkiem tej bogatszej grupy. Stać nas na dom z ogrodem i basenem albo apartament w dobrym kompleksie mieszkalnym z wieloma wygodami i innymi rzeczami, o których często nawet nie przyjdzie nam pomarzyć, mieszkając w Europie… i to niekoniecznie w Polsce!. Samochód w rodzinie musi być przynajmniej jeden, a często jeden na osobę… to standard… bez samochodu nie bardzo da się tu żyć, bo transport publiczny praktycznie nie istnieje. Pomoc domowa i ogrodnik w RPA to norma. W naszym rozwiniętym kraju, rzadko stać nas na zatrudnienie kogoś do sprzątania, na więcej niż kilka godzin tygodniowo, tu mnóstwo ludzi zatrudnia pomoc na cały dzień, a niezatrudnianie kogoś do pomocy, jest wręcz źle widziane. Każda praca, nawet podstawowa, to źródło utrzymania dla kogoś spoza uprzywilejowanego grona… Czy to fair, że jedni mają wszystko a inni prawie nic? Pewnie że nie, ale nawet gdyby wszyscy bogaci oddali swoje majątki biednym w całości i tak nie zmieniłoby to niczego w tym kraju… tych biednych jest po prostu zbyt wielu. Tak więc przeciętny mieszkaniec tej wyższej grupy korzysta w RPA z życia pełną gębą. Ponieważ nie jest pewny losu swojego majątku… bo nie jest wykluczone, że RPA może pójść drogą Zimbabwe…, a kapitałów nie wolno wywozić… woli pieniądze wydawać niż oszczędzać. Większość ludzi w RPA pracuje od 8.oo do 17.oo, niby dlatego, że lepiej nie podróżować po zmroku, a i tak wieczorem całymi tabunami pojawiają się w restauracjach i parkach rozrywki i już się tego zmroku nie boją ;-) Po ulicach jeździ mnóstwo nowych samochodów, z pośród których Toyota, Mercedes, BMW czy Renault, to podstawowe marki. Dużo jest terenówek… te najbardziej off-roadowe typu Hilux, Wrangler czy Defender upodobali sobie głównie Afrykanerzy, miłośnicy natury i niezdobytych przestrzeni. Jedną z głównych zalet ułatwiających realizację tych celi, jest panująca tu pogoda, choć dość zróżnicowana w zależności od regionu, ale i tak przez ponad 300 dni w roku w RPA świeci słońce. I to nie to gorące i palące, jakie zawsze kojarzy nam się z Afryką, ale miłe śródziemnomorskie ciepełko. Zima, przypadająca na lipiec i sierpień, to okres w którym temperatura spada średnio do ok 15° C, a w nocy nawet poniżej zera, ale dnie są słoneczne i pogodne… wyjątkiem jest wybrzeże południowe, gdzie w tym terminie przypada pora deszczowa, która nieco przypomina śródziemnomorską jesień. Ze względy na pogodę, życie towarzyskie i rodzinne toczy się głównie na zewnątrz. Mieszkańcy RPA (bez względu na rasę i pochodzenie) uwielbiają dobre jedzenie i dobre wino, a jedzą głównie mięso… tony mięsa… góry mięsa… szczególnie faworyzowana jest wszelkiego rodzaju rogacizna. Jedzenie bywa tutaj również imprezą towarzyską pod postacią wspólnego grilla, nazywanego tutaj braai, które to obserwowaliśmy wielokrotnie również na kempingach. Ognisko, czy grill musiał być odpalony w pierwszej kolejności po przybyciu. Mieszkańcy RPA przejawiają szczególną formę patriotyzmu… wielu z nich w ogóle nie wyjeżdża za granicę, gdyż po prostu nie mają takiej potrzeby. Bo i po co gdzieś wyjeżdżać, skoro w RPA można znaleźć tropikalne plaże z rafą koralową, wysokie góry, pustynie, kaniony, wodospady, sielskie wzgórza i winnice. Gdy są tu takie atrakcje jak „Kruger Park”, czy niezdobyte Kalahari oraz inne parki narodowe w których można stanąć oko w oko z lwem czy gepardem oraz zobaczyć niezliczone ilości słoni, żyraf, zebr, antylop i innych zwierzaków kopytnych których jest tutaj zatrzęsienie. Infrastruktura pozostawiona przez czasy apartheidu w postaci hoteli, campów, świetnie zorganizowanej bazy turystycznej, sieci doskonałych dróg, centrów handlowych, restauracji, klubów, kasyn, pensjonatów i całej reszty której nie da się wymienić z osobna, jest wykorzystywana jedynie przez kilkanaście milionów finansowo uprzywilejowanych mieszkańców RPA oraz turystów, którzy wbrew pozorom, wcale nie boją się spędzać wakacji w tym kraju. Jeśli już ktoś naprawdę zapragnie wyjechać… to po co daleko, skoro tuż obok jest przepastna Namibia ze swoimi największymi na świecie słynnymi czerwonymi wydmami Sossusvlei oraz z dalszą częścią Kalahari, która ciągnie się aż przez całą Botswanę, Mozambik z rajskimi wyspami, Zambia z Wodospadami Victorii. To wszystko jest na miejscu… wystarczy tylko podpiąć przyczepę lub zapakować terenówkę i w drogę! Tak więc, jak tu przedstawiliśmy, RPA to kraj który może być i rajem i piekłem… w zależności od ilości posiadanych pieniędzy. Bo tutaj nic nie jest za darmo, choć w umiarkowanych i rozsądnych cenach.

…Wojtek…

… ktoś powiedział taki slogan „cały świat w jednym kraju”… takie hasła mogą budzić sceptycyzm, ale z widzianych obrazów wynika więcej niż ziarnko prawdy. Ogromne przemiany jakie zaszły i nadal zachodzą, gdzie po 40 latach rządów białej mniejszości, różne społeczności, wzajemnie powiązane, ale jednak odrębne, próbują zaleczyć skutki apartheidu i odnaleźć, tak wspólny głos, jak i dalszą drogę, jakże nowego narodu. A jaki jest typowy mieszkaniec RPA?… rozsądniej, nie zadawać takiego pytania, bo to mozaika zupełnie niezgodna z powszechnym wyobrażeniem. Tygiel kulturowy i różnorodność, to obecnie filar zrodzonej z konfliktu, dość młodej demokracji RPA. Tutaj obowiązuje „czas afrykański” i nie chodzi o stare rasistowskie przeświadczenie, że Murzyni są leniwi i nie zdolni do działania w grupie, lecz o ich postawę… „stary, wyluzuj, tu jest Afryka, wszystko będzie w swoim czasie, nie bądź takim białym sztywniakiem”. I choć wśród czarnych, jak i białych dominuje chrześcijaństwo (choć kiedyś, w polityce apartheidu, biblią usprawiedliwiano posunięcia rządu), to tradycyjne wierzenia są wciąż żywe, choć czasem nie ułatwiają życia nowoczesnej RPA (murzyńska wieś nie przyjmuje do wiadomości homoseksualizmu, choć dziś już nie wrzuca się gejów do zagród z bydłem, by tam zginęli pod kopytami). Apartheid narzucił wiele podziałów, tak w usługach, biznesie jak i życiu politycznym, co utrudnia walkę z ubóstwem. Niedorozwój wielu sektorów publicznych, połączony z systemem pracy sezonowej, wysokim wskaźnikiem zarażeń wirusem HIV oraz bezrobociem (około 40%)… skazuje prawie połowę obywateli na życie poniżej granicy ubóstwa. Pomimo wszystko, rząd próbuje sprostać wyzwaniom, a skalę potrzeb dobrze zna. Tymczasem, co ma do zaoferowania ten kraj?… niewątpliwie mnóstwo i trudno się rozczarować. Zaczynając od „ekoturystyki”, przez wyśmienitą kuchnię (holenderska pożywność, hinduskie curry i tradycyjne potrawy czarnej ludności), oczywiście wino (nowe wina z Nowego Świata), sport (doskonałe obiekty sportowe i futbol jako najpopularniejszy, bo przecież oglądaliśmy w 2010r. MŚ, których RPA była gospodarzem), bogata wielokulturowa historia muzyki sprawiła, że ten kraj to kopalnia stylów lokalnych i światowych (czarny jazz, reggae, musicale, czarny pop, zuluskie chóry), architektura ukazuje bogactwo kulturowe, ale zarazem odsłania jaskrawe kontrasty ekonomiczne, zróżnicowana fauna i flora zaskakuje atrakcyjną reprezentacją, ssaki to sztandarowa „wielka piątka afrykańska” i wiele więcej, ptaki wyróżnia niezwykłość gatunkowa, jeśli idzie o owady, to jak wiemy królują komary (ponad sto gatunków), tak myślę, że to wystarczy… by zdobyć malarię (konieczne zabezpieczenia). Ochronę przyrody w RPA traktuje się priorytetowo, a po co ją aż tak chronić?… różnorodność genetyczna fauny i flory, zabezpieczenie bogactw naturalnych kraju oraz zapewnienie egzystencji wielu jego mieszkańców… to cel nadrzędny rządu. A widoki na przyszłość?… wszystko co dotychczas… „Biała księga”, „Praca na rzecz wody”… łatwość podróżowania, nowoczesne zaplecze turystyczne, atrakcje turystyczne ze ścisłej światowej czołówki i oczywiście ceny (niski kurs randa sprawia, że wakacje dla zagranicznego turysty są niedrogie) i dość płynnie przejdźmy do kultury osobistej mieszkańców (znajomość magicznych słów, wyższa niż gdziekolwiek indziej). Reasumując… jest pięknie, bezpiecznie, interesująco… więc jeśli szukasz przygody, wypoczynku, doznań kulinarnych i emocji… to RPA zapewni je w każdym wydaniu (mocno zróżnicowana oferta)… i nie ważne jakie krążą opinie i stereotypy… i choć trudno w to uwierzyć… ja też ciut patrzyłam przez ich pryzmat… by po czasie je zweryfikować… tylko pozytywnie.

…Wiola…

afryka_2014-2016-mapa

W RPA zaczęliśmy wielką przygodę z Afryką i tutaj ją kończymy. Trasa okrężna wokół tego pięknego kontynentu przez Polskę liczyła 65tys. km. Ogromne wyzwanie, wielka podróż, wyprawa trudna organizacyjnie i logistycznie. Może ktoś powiedzieć, że niebezpieczna, będzie miał rację, ale nie bardziej niż każda inna. Przeciętnemu Europejczykowi, Afryka kojarzy się ze źródłem zła. To o czym z mediów dowiadujemy się o tym kontynencie jest czasem przerażające, ale trzeba mieć świadomość, że trwa i po jakim czasie się kończy. Tu sytuacje zmieniają się czasem bardzo dynamicznie. W Burkina Faso, na miesiąc przed naszym przejazdem był przewrót, ale wszystko szybko ucichło i jest spokój. Jeśli dokonano zamachu w Nairobi, Bamako czy Lamu, zmieniamy plany podróży i tam nie jedziemy, a zła opinia o tym miejscu pokutuje niejednokrotnie jeszcze wiele lat. Gdy zamach ma miejsce w Europie, nie powoduje zmiany naszych planów, żyjemy z tym i chcąc, czy nie chcąc akceptujemy. Są też tu choroby, tak, ale gdzie mamy pełną gwarancję, że nie zachorujemy i nawet grypa ma czasem skutek śmiertelny. Nie przerażajmy się Afryką, żyją tu miliony ludzi, a skoro żyją, to znaczy, że żyć się tu da. I właśnie kierowani takimi spostrzeżeniami, objechaliśmy mozolnie ten kontynent na przestrzeni ostatnich dwóch lat. Piękna i wymagająca podróż, pouczająca i dająca szerszy pogląd na postrzeganie naszego świata. Można by przytoczyć jeszcze wiele przymiotników, które należałoby użyć, ale nie o to chodzi, to należy zobaczyć, przeżyć, gdyż tylko takie doznania powodują pełny odbiór tego kontynentu. Są tu kraje ciekawsze, lepsze, gorsze, ale wszystkie razem, dają dopiero obraz Afryki. Jeśli coś nie jest tak, jak wyobraża sobie cywilizowany Europejczyk, to zawsze dobrze przywołać slogan powszechnie tu używany: „To jest Afryka!”.

Żegnamy się z Afryką, czy tu jeszcze wrócimy? Z pewnością chcielibyśmy powrócić do części zapamiętanych obrazów, ale świat nie kończy się na Afryce i trzeba gnać dalej, a jeśli nadarzy się sposobność, to dlaczego nie?

afryka2014-2016

Na koniec mała ciekawostka – pamiętajcie, że Afryka jest większa niż myślicie, a to za sprawą złudzenia „płaskiej” mapy.

Większośc ludzi nie potrafi wyobrazić sobie, jak wielki jest czarny kontynent. Uświadamiamy więc, żę w Afryce zmieściłyby się całe Stany Zjednoczone, Chiny, Indie i cała Europa. Płaskie mapy które zwyczajowo oglądamy mocno zniekształcają rzeczywistość. Kiedy spoglądamy na standardową mapę świata, wydaje nam się, że Grenlandia jest tak duża jak cała Afryka, a naprawdę Afryka jest 14 razy większa. Większość map jest konwersją z kulistego kształtu Ziemi do „płaskiej” formy, tak aby dało się je wydrukować na zwykłej kartce papieru. W rezultacie źle oceniamy rozmiary niektórych rejonów. Te które są blisko równika wydają się dla nas mniejszymi niż w rzeczywistości, podczas gdy tereny w okolicy biegunów tak naprawdę są o wiele mniejsze niż nam się wydaje.

Afryka-prawdziwa-wielkosc

Obraz 1 z 1

Afryka-prawdziwa-wielkosc

Poniżej podaję informacje dotyczące wyrabiania wiz i używania karnetu CPD – kolejno, zgodnie z trasą podróży:

RPA – bez wiz – potrzebny karnet

NAMIBIA – wiza za pośrednictwem WizaSerwis w Berlinie – bez karnetu

BOTSWANA – wiza na granicy – bez karnetu

ZIMBABWE – wiza na granicy – bez karnetu

ZAMBIA – wiza na granicy – bez karnetu

MALAWI – wizę wyrabialiśmy w stolicy Zambii, Lusace (1dzień) – potrzebny karnet

TANZANIA – wiza na granicy – potrzebny karnet

BURUNDI - wiza na granicy – potrzebny karnet

RUANDA – wizę należy wyrobić w ościennym państwie, z powodu niejednoznacznej informacji nie wjechaliśmy do tego państwa, gdyż wizę można jedynie otrzymać w porcie lotniczym

UGANDA – wiza na granicy – potrzebny karnet

KENIA – wiza na granicy – potrzebny karnet

ETIOPIA – wiza za pośrednictwem WizaSerwis w Berlinie (wizy są również wydawane po przylocie na lotnisku, na drogowych przejściach granicznych nie ma możliwości – potrzebny karnet

SUDAN – wiza za pośrednictwem WizaSerwis w Berlinie – potrzebny karnet

EGIPT – wiza na granicy – potrzebny karnet

JORDANIA – bez wiz – potrzebny karnet

IZRAEL – bez wiz – potrzebny karnet

EUROPA – bez wiz – niepotrzebny karnet

MAROKO – bez wiz – bez karnetu

MAURETANIA – wizę wyrabialiśmy w stolicy Maroka, Rabacie (odbiór tego samego dnia) – potrzebny karnet

SENEGAL – wiza na granicy  - potrzebny karnet

GAMBIA - wiza na granicy – potrzebny karnet

MALI – wiza za pośrednictwem WizaSerwis w Berlinie – potrzebny karnet

NIGER – wiza za pośrednictwem WizaSerwis w Berlinie – potrzebny karnet

BURKINA FASO, WYBRZEŻE KOŚCI SŁONIOWEJ, TOGO, BENIN – wizę Entente załatwialiśmy w stolicy Nigru, Niamey (od ręki) – potrzebny karnet we wszystkich krajach.

Visa Touristique Entente – Pięć krajów Afryki Zachodniej – Benin, Burkina Faso, Niger, Togo i Wybrzeże Kości Słoniowej – można odwiedzić na podstawie jednej wizy. Visa Touristique Entente wydawana jest w ambasadach każdego z tych krajów oraz czasami przez ambasady Francji. Wiza taka jest ważna przez 60 dni (nawet w przypadku opuszczenia strefy, np. jadąc z Burkiny do Beninu przez Ghanę).

GHANA – wiza za pośrednictwem WizaSerwis w Berlinie, wniosek elektroniczny musimy wypełnić sami – potrzebny karnet

NIGERIA – wizę załatwialiśmy z wielkim trudem w konsulacie w Warszawie (wiele wyjaśnień, opisów celu podróży itp.) – potrzebny karnet

KAMERUN – wizę trzymiesięczną wyrabialiśmy w konsulacie w Berlinie poprzez indywidualne zaproszenie – potrzebny karnet

GABON – wizę wyrabialiśmy w stolicy Kamerunu, Yaounde ( w ekspresie teoretycznie na drugi dzień, w rzeczywistości pojutrze rano) – potrzebny karnet

KONGO BRAZAWIIE – wizę wyrabialiśmy w stolicy Gabonu, Libraville (w ekspresie tego samego dnia) – potrzebny karnet.

KONGO KINSZASA – wizę załatwialiśmy z wielkim trudem w konsulacie w Warszawie. Nawet do tranzytowej wizy potrzebne zaproszenie z miejscowego biura podróży. Nam udzieliła go firma Michel Van Roten, a jedyny kontakt jest poprzez e-mail: aitcongo@gmail.com – po dwóch tygodniach przesłano nam zaproszenia w cenie 140$ USD od osoby, płatne z góry poprzez Western Union, bez żadnej gwarancji! – ponadto wiele wyjaśnień celu podróży itp. – potrzebny karnet

ANGOLA – wizę załatwialiśmy z wielkim trudem w konsulacie w Warszawie, potrzebne bardzo dużo różnych zaświadczeń i poświadczeń, łącznie ze szczegółowym celem i opisem podróży, przetłumaczonym na portugalski – potrzebny karnet

NAMIBIA – wiza za pośrednictwem WizaSerwis w Berlinie – tym razem potrzebny był karnet, pierwszy raz kiedy wjeżdżaliśmy od strony RPA nie wymagano tego dokumentu

RPA – bez wizy i tym razem nie potrzebny był karnet, a od naszego kolegi, który wjeżdżał bezpośrednio z Namibii zarządano

<<<< POPRZEDNIA