4-Tajlandia>Malezja>Singapur
30.11.2018 piątek – dzień 42. Bangkok lotnisko Don Mueang – odbiór wypożyczonego auta (Toyota Hilux Revo) > Cha Am > Chumphon > Kra Buri > Ranong > Kapoe – 685km
Dziś, niespiesznie jedziemy o ósmej rano na stare lotnisko „Don Mueang”, gdzie mamy odebrać wypożyczone auto z firmy „Budget”. Szybko wydają nam samochód, tym razem jest to nowa Toyota Hilux Revo. Dziwne auto, niby Hilux, a tylko z napędem na tylną oś, najuboższa wersja pick-upa, półtorej kabiny i jakby na zbyt małych kołach, jak na takie wielkie auto. Ponieważ w Tajlandii Toyota ma swoje fabryki, więc stworzono tu taki tani model na wewnętrzny rynek. Jeśli jesteśmy przy temacie samochodów, to należy nadmienić, że Tajlandia jest państwem chyba najbardziej nasyconym w pojazdy typu pick-up, nawet USA i Kanada gdzie te auta są powszechnie stosowane pozostają za tym krajem daleko w tyle. Oczywiście prym w tej dziedzinie wiedzie Toyota, ze swym sztandarowym modelem pick-upa, Hiluxem. Gdzie by nie spojrzeć na drogę, zawsze w zasięgu wzroku wypatrzymy takie auto. Dotyczy to również pozostałych państw Półwyspu Indochińskiego, jednak w Wietnamie, Laosie czy Kambodży, na zdecydowanie mniejszą skalę.
Przed 10.00 ruszamy już na trasę, kierując się na południe Tajlandii. Dzień całkowicie przeznaczamy na przejazd, aby jak najszybciej dotrzeć na wyspę Phuket. Po drodze nie przewidujemy żadnego zwiedzania, krajobrazy monotonne, a do zobaczenia mielibyśmy kilka następnych świątyń buddyjskich, których odczuwamy już wybitny przesyt. Najtrudniej wydostać się z aglomeracji Bangkoku, tym bardziej, że lotnisko jest po północnej stronie stolicy. Na szczęście jakoś sprawnie idzie, pogoda od niepamiętnego czasu mocno pochmurna, co sprzyja jeździe.
Zatrzymując się na przysłowiową „sikundę”, kawuchę i kurczaka w „KFC”, dość szybko pokonujemy przestrzeń tego rozległego kraju. Dopiero za Chumphon, kiedy to zboczyliśmy na zachód, przecinając w tym miejscu wąski pas Półwyspu Indochińskiego, gdzie Tajlandia graniczy z Myanmar (Birmą), opuściliśmy równinne tereny i wjechaliśmy w niewysokie góry. Wreszcie krajobrazy stały się mniej monotonne. Ponieważ nie rezerwowaliśmy wcześniej noclegu, dzisiaj zdaliśmy się na przypadkowość w tej materii, a lokum postanowiliśmy poszukać dopiero, kiedy warunki drogowe i zmęczenie, do tego nas zmuszą. Takim to sposobem, dopiero po przejechaniu 685km z 930, które dzieliło nas od Phuket, przed 20.00 zjechaliśmy z trasy do przypadkowego resortu, który wskazał nam nasz GPS. Szumna nazwa, a „DD Resort” okazał się być zwykłym, tanim motelem w stylu amerykańskim (500baht – ok.60zł pok.2os.-klima, boks na auto). Super miejsce na odpoczynek po długiej jeździe. Co do jazdy, to Tajlandia posiada świetne drogi, kierowcy jeżdżą szybko, ale w miarę poprawnie, nie ma większego stresu podczas przemieszczania się poprzez ten kraj.
01.12.2018 sobota – dzień 43. Kapoe > Phuket > Patong Beach – 260km
Rano ruszamy dalej. Jedziemy pagórkowatym terenami, droga mocno kręta, a wokół na przemian plantacje palm olejowych, bananów i drzew kauczukowych. W takiej scenerii docieramy wczesnym popołudniem na miejsce, na wyspę Phuket, największą wyspę Tajlandii. Ze stałym lądem łączy ją most rozpięty nad wąską cieśniną „Sarasin Bridge”. Administracyjnym centrum jest miasto Phuket. Turyści rzadko zatrzymują się w tym mieście, gdyż w okolicy nie ma plaż. Częściej wybierają zachodnie wybrzeże wyspy, zwłaszcza kurort Patong, ze słynną plażą „Patong Beach”.
My również wybraliśmy taką opcję i wcześniej zarezerwowaliśmy pokój w „BGW Hotel”, w samym centrum kurortu. Zaraz po zakwaterowaniu ustaliliśmy w hotelowej recepcji plan naszego pobytu i jeszcze dzisiaj, idziemy na spektakl show „Simon Cabaret” (wstęp 900baht od os.), a na jutro wykupiliśmy rejs szybką łodzią motorową (Speed Boat) po przyległych wyspach z tymi najciekawszymi, czyli archipelagu „Ko Phi Phi” (koszt 1400baht od os.). Oczywiście nasz pobyt rozpoczęliśmy od przejścia po rozległej plaży i odwiedzenia ścisłego centrum kurortu „Patong Beach”.
O 19.30 rozpoczyna się spektakl w specjalnym teatrze, położonym na drodze wyjazdowej z Patong do Karon. Jak się domyślacie, jest to podobny spektakl jak ten na którym byliśmy w Bangkoku, który wystawiał „Calypso Cabaret”, w wydaniu „ladyboys”. Gdy tam dotarliśmy akurat skończył się poprzedni spektakl, gdzie po występie jest możliwość zrobienia sobie zdjęć z „shemale”. Wykorzystujemy więc tę okoliczność dwukrotnie, przed i po spektaklu. Co do samego występu, to sytuował się na o wiele wyższym poziomie niż ten w Bangkoku, zachwycała scenografia, niezwykle bogate stroje i mistrzowskie wykonanie. Olśniewające i rzetelne widowisko.
Po spektaklu, pieszo udaliśmy się do centrum, odwiedzając po drodze wiele różnorodnych straganowych „stołówek”. Jest na tyle późno, że bezwzględnie musieliśmy odwiedzić rejon ulicy Bangla Road. To ulica, która za dnia wygląda zwyczajnie… ale nocą… to turystyczne eldorado, wzięte pandemonium, turystyczne piekło… to centrala przetwórstwa turystycznego. Kipi, krzyczy i tańczy upojona alkoholem i pożądaniem. Dziewczyny tańczące na barach, transwestyci, prostytutki, głośna muzyka i tłum ludzi ciekawych… co też to miejsce ma do zaoferowania… a oferuje wiele… boks, pokazy tańca „freestyle”, „ping pong show”, „sex show”, etc,etc, etc. Co kto lubi…. lecz lokalizacja ta, dzieciom i osobom o żelaznych zasadach moralnych, absolutnie nie jest wskazana. No ale być na Phuket i nie odwiedzić Bangla Road… to tak, jak być w Paryżu i nie zobaczyć placu Pigalle. W niewielu podobnych temu miejscach na świecie, można zbliżyć się tak tuż tuż do zagadnienia seksturystyki i pozostać tylko obserwatorem. Jednocześnie rejon ten jest bezpieczny, co nie zdarza się często w innych rejonach świata.
Wiele osób ma opory, by udać się na Bangla Road, naszym zdaniem warto, aby mieć pogląd na rzecz i potwierdzić własną opinię… że miejsce to, jest z pewnością dla wielu, lecz nie dla nas… Nie podoba nam się, kiedy kobieta wystawia się lub jest wystawiana jak towar… a atmosfera tego zjawiska… jest mocno „wyślizgana”… Wciąż jest to element kluczowej frazy „Phuket – co warto zobaczyć”.
02.12.2018 niedziela – dzień 44. Patong > Phuket > rejs na archipelag Ko Phi Phi
Już o 7.30, spod naszego hotelu odbiera nas bus i jedziemy do portu „The Royal Phuket Marina”, skąd wyruszają wszystkie rejsy na rajskie wysepki okolic Phuket i Morza Andamańskiego. My płyniemy na archipelag „Ko Phi Phi”. To jedne z najchętniej odwiedzanych przez turystów wysp Tajlandii. Wyspy dzieli od Phuket około 50 km. Właściwie na archipelag składają się dwie wyspy, „Phi Phi Ley” – poszczerbiony wapienny monolit pokryty zielenią i objęta parkiem narodowym „Phi Phi Don”. Program wycieczki „Phi Phi, Maya & Khai Island”, który wykupiliśmy jest bardzo atrakcyjny. W jego cenę wliczony jest lunch, owoce i nielimitowane zimne napoje (woda, soki, coca-cola) podczas całej podróży. Nie jest to zwykły rejs łódką, lecz bardzo szybką łodzią motorową z trzema silnikami o łącznej mocy 750KM. Łodzie te osiągają prędkość do100 km/h, tak więc dystans 50 km, przy bez wietrznej pogodzie, pokonujemy w zaledwie 40 minut. Na trasie rejsu, przy jednej ze skalistych wysp otoczonej rafą koralową, zatrzymujemy się na półgodzinny snorkeling.
W południe dopływamy do archipelagu i co widzimy? Jak na ironię, najlepiej rozwinięta infrastruktura jest na wyspie „Ko Phi Phi Don”, objętej parkiem narodowym, w którym wbrew przepisom, mocno rozwija się zaplecze turystyczne. Jest to również jedyna zamieszkała na stałe wyspa archipelagu. Mieszka tutaj zaledwie 1000 lokalnych mieszkańców, pozostałe, mniejsze wysepki są niezamieszkane. Do maleńkiej osady bezlitośnie wkroczyła cywilizacja. Szyldy, sklepy z koszulkami, małe targowiska, ośrodki dla płetwonurków, hamburgerownie, biura podroży i zakłady fryzjerskie, wydaja się przepychać jedno przed drugie. Co ciekawe, pomimo oblężenia turystów, wyspie udało się jeszcze zachować coś z dziewiczego uroku, nie zbudowano tutaj żadnych dróg, a co za tym idzie, nie jeżdżą samochody, ani nawet skutery.
Kolejnym etapem zwiedzania „Phi Phi Don” była „Monkey Beach”, czyli bardzo wąska plaża, na której na co dzień mieszkają małpy.
Niepodlegająca ochronie „Phi Phi Leh”, zachowała bardziej dziewicze środowisko naturalne i jest idealna na plażowanie… ale tymczasem jest zamknięta, ponieważ została zbyt naruszona turystycznie, ma to dać czas na odbudowę rafy koralowej w tym rejonie. Tak piękne okoliczności przyrody, stały się również ulubionym miejscem filmowców z Hollywood. W tym miejscu nakręcony był film z 2000r. „Niebiańska plaża” („The Beach”) z Leonardo DiCaprio w roli głównej. Wiąże się z tym również pewna kontrowersyjna historia. Otóż producenci filmu dość mocno naruszyli naturalny wygląd Maya Bay, usuwając wydmy i drzewa kokosowe, w miejsce których posadzono około 60 palm. Po zakończeniu zdjęć, próbowano przywrócić dawny wygląd plaży, jednak dopiero 10-metrowe fale tsunami w 2004r., nadały jej ponownie naturalny wygląd.
Na wyspie „Phi Phi Leh”, znajduje się również „Jaskinia Wikingów” i niesamowita historia z nią związana. Na jej ścianach podziwiać możemy liczące kilkaset lat malunki, przedstawiające statki Wikingów. Legenda bowiem głosi, że jaskinia ta, dała schronienie Wikingom, ratując ich przed ogromnym monsunem. Będziemy musieli naprawdę dobrze wytężyć wzrok, ponieważ jaskinia na co dzień, nie jest dostępna dla turystów. Jedyną opcją jest podziwianie jej z naszej łodzi wycieczkowej. Jednak to, co najbardziej zdumiewa to fakt, że w jaskini na co dzień mieszkają mali mieszkańcy, których wyroby są na wagę złota! Jest to dom ptaków Salanganów, z których gniazd przyrządzana jest najbardziej luksusowa zupa świata Yan Wo. Głównym importerem ptasich gniazd jest Hong Kong, który za kilogram gniazd płaci nawet 10tys. $USD. Zupa stała się ulubionym przysmakiem zamożnych Chińczyków, ze względu na swoje niespotykane właściwości lecznicze (pomaga w trawieniu, chorobach układu pokarmowego, a także korzystnie wpływa na struny głosowe). Salangany, do budowy swoich gniazd wykorzystują algi morskie, okoliczne trawy oraz mchy. Jednak głównym budulcem gniazd, jest ślina tych ptaków. To wszystko znajdziemy w luksusowej zupie, za miseczkę której zapłacimy nawet 100$ USD… skusilibyście się?
W drodze powrotnej, zatrzymaliśmy się na dłuższy pobyt na maleńkiej wysepce „Khai Nai Island”. Ponownie był czas na snorkeling i plażowanie. O 17.00 powróciliśmy na Phuket, skąd busem dowieziono nas do naszego hotelu. To był doskonale spędzony czas.
Podobnie jak cała Tajlandia, archipelag „ Ko Phi Phi” utkany jest z kontrastów. Na jednym rogu przyprawia o wściekłość… na drugim napawa radością.
03.12.2018 poniedziałek – dzień 45. Patong Beach > Krabi > Trang > Hat Yai – 450km
Kończy się nam pobyt na wyspie Phuket, kończy się przejazd przez Tajlandię, ruszamy dalej na południe, w kierunku Malezji. Powracamy na ląd, poprzez most „Sarasin Bridge”, gdzie robimy mały postój i kilka fotek. Teraz musimy objechać całą przyległą zatokę Morza Andamańskiego, aż po Krabi, znajdujące się po wschodniej jej stronie. To najpiękniejszy i najciekawszy przejazd z tych wielu tysięcy kilometrów przejechanych po tym kraju. Zewsząd wyrastają wielkie strome góry, porośnięte dżunglą, niczym wielbłądzie garby. Równiny porastają lasy kauczukowców i palm olejowych, gdzieniegdzie potężne pola uprawy ananasów, a pomiędzy nimi, jak chwasty, wyrastają palmy kokosowe i bananowce.
Po opuszczeniu rejonu zatoki, ponownie dopadły nas zielone, monotonne tajlandzkie równiny. Tęsknimy za jakąś zmianą w tym kierunku, ale na to się z pewnością nie zanosi. Na szczęście droga jest doskonała i już przed 16.00 dotarliśmy do celu, jakim było miasto Hat Yai, położone o 450km od wyspy Phuket. Auto mamy zdać na lotnisku dopiero jutro, ale wobec takiej sytuacji, zrobimy to jeszcze dziś, tak więc podjeżdżamy do biura „Budget” tam ulokowanego i oddajemy Toyotę Hilux Revo, która wiozła nas na przestrzeni 1400km z Bangkoku aż tutaj. Bardzo oszczędne auto, spalało tylko 6l oleju napędowego na 100km (cena oleju napędowego 27,50 baht – ok.3,20zł). Pracownik wypożyczalni, odwozi nas jeszcze tym autem do centrum miasta, do zarezerwowanego wcześniej hotelu „U Hat Yai”. Mamy dzisiaj jeszcze ciut czasu, aby przejść się po tym rozległym mieście.
O dziwo, podczas trzygodzinnego spaceru, nie spotkaliśmy ani jednego „białasa”, a sprzedawcy nie namawiali nas do zakupu swych towarów czy usług… wreszcie byliśmy powietrzem. Kompletnie nieturystyczne miejsce Tajlandii, zadziwia nas swoją innością, gdzie toczy się normalne, lokalne życie. Na trasie marszu, tuż obok centrum odwiedzamy zadziwiającą świątynię buddyjską, „Chue Chang Temple”. Choć zapewne niezbyt stara to misterne wykończenia, a bryła budowli zachwyca architektoniczną kompozycją chińskiego stylu. Przemaszerowaliśmy również przez lokalne bazary i stołówki, wszystko oferowane jest wyłącznie dla miejscowych. Na jednym ze straganów, po raz pierwszy widzieliśmy tak potężne krewetki, że rozmiarem mogłyby się mierzyć z langustami.
Jeszcze dzisiaj zrobiliśmy rozeznanie, co do jutrzejszego przejazdu do granicy z Malezją. Musimy się dostać autobusem do granicznej miejscowości Dannok położonej 50km od Hat Yai, odprawić się w obu biurach immigration i już po malezyjskiej stronie w Kayu, wynająć następny transport do położonego o 40km dalej na na południe, miasta Alor Setar, gdzie mamy wynajęty pokój w hotelu „Sentosa Regency Hotel”.
04.12.2018 wtorek – dzień 46. Hat Yai > Alor Setar – 100km
Od wczorajszego wieczora do rana leje jak z cebra, wkroczyliśmy w region, gdzie pora deszczowa ma się jeszcze całkiem dobrze i zakończy się dopiero początkiem stycznia. Jak do tej pory, przez te siedem tygodni nas rozpieszczała, końcówka naszej podróży w tym względzie może być gorsza. Rano, o 9.00 zajeżdża pod hotel, zamówiony jeszcze wczoraj tuk-tuk, którym dostajemy się na „Hat Yai Bus Station” (koszt 80baht). Lokalny transport do pomniejszych miast zorganizowany jest tak, że na dworcu w kolejnych boksach stoją 13-os. busy, które dopiero z kompletem pasażerów odjeżdżają. My wykupujemy bilety do miejscowości granicznej po tajskiej stronie, Donnok, oddalonej od Hat Yai o 50km. Musimy wykupić trzy bilety (60baht od os.) gdyż nie ma w nich miejsca na nasz, ponadstandardowy bagaż. Końcowy przystanek jest przy samej granicy, tak więc pokonujemy pieszo jedynie odległość 200m i stajemy do tajskiej odprawy. Po 10 minutach, maszerujemy dalej na malezyjską stronę. Okazuje się, że jeszcze przed punktem odpraw, ale już za granicą stoją miejscowe taksówki. Uzgadniamy cenę dowozu do Alor Setar (70 MYR-ringgit malezyjski – ok.60zł) i jedziemy na oddalone o 1,5km przejście drogowe. Tu standardowa odprawa z podaniem paszportów z auta. Po godzinie jazdy, pokonujemy odległość 50km i już o 13.30 jesteśmy pod hotelem „Sentosa Regency Hotel” w Alor Setar , gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy nasze dzisiejsze lokum (128 ringgit – ok. 120zł). Po zakwaterowaniu, odbyliśmy mały rekonesans po centrum, tego niezbyt starego i dużego, zaledwie 100tys. miasta. Dalsze spacery, skutecznie ograniczył nam monsunowy deszcz.
Kurs wymiany ringgita malezyjskiego (MYR)
1 USD – 4,15 MYR
1 EUR – 4,73 MYR
1 PLN – 1,09 MYR
05.12.2018 środa – dzień 47. Alar Setar > wyspa Penang > George Town > Cameron Highlands > Tanah Rata – 380km
Zaraz po śniadaniu o 9.00 przejazd do Alor Setar na lotnisko (30 MYR), aby pobrać wynajęte auto w firmie „Hertz” (koszt wynajmu auta za 5 dni ok. 650 zł + 250 MYR za pozostawienie auta w innym miejscu niż odbiór). Do dyspozycji mamy malezyjskie dzieło motoryzacji, marki Proton Persona SV 1.6 CV. Taksówkarz który wiózł nas na lotnisko, przekazał nam trudne realia obecnego stany turystyki w Malezji, ten deficyt turystów, spowodował iż ostatni kurs na lotnisko oddalone o 8km, miał dwa tygodnie temu. Ponoć winny tej sytuacji jest obecny rząd (przy władzy jest islamska partia), a co za tym idzie, kiepski stan gospodarki, który zbyt mocno obciąża społeczność i turystów podatkami.
Z lotniska jedziemy autostradą na południe, aby po 100km zboczyć na zachód w kierunku wyspy Penang, na którą prowadzi długi na 13,5km most. Po kilku kilometrach, docieramy do jednego z największych miast malezyjskich, George Town. Miasto jest stolicą stanu Penang, liczy ok. 700tys. mieszkańców, położone jest na wschodnim wybrzeżu wyspy Penang, nad Morzem Andamańskim. Tu spędzamy sporą część dnia. Znajduje się tu piękna starówka i stary, drewniany port, całość wpisana w 2008r. na światową listę zabytków UNESCO, a brytyjski Guardian w 2014r., umieścił miasto na liście najlepszych miejsc do odwiedzenia na świecie.
Nasz pojazd zostawiliśmy na parkingu blisko portu, tak więc od tego miejsca rozpoczynamy zwiedzanie miasta. Najciekawszym miejscem są położone opodal chińskie klanowe domy na palach, czyli „Chew Jetty”. Myśleliśmy, że to będzie tylko taka atrakcja dla turystów, coś jak skansen, ale okazało się, że domy są zamieszkane. Dawniej ich właściciele żyli głównie z rybołówstwa, obecnie najczęściej z handlu. Większość z budynków w ciągu dnia ma otwarte drzwi i okna, więc codzienne życie ich mieszkańców toczy się na widoku publicznym. Pomiędzy domami suszy się rozwieszone pranie, w donicach rosną kwiaty, stoją rowery, a nawet motory. Ot… normalnie, jak na lądzie, tyle że to wszystko znajduje się jakiś trzy metry nad wodą, a na drewnianych podestach, tu ktoś coś naprawia, tam maluje, a gdzie indziej pierze, sprząta i gotuje.
Miasto jest świetnym przykładem mieszania się kultur i zwyczajów, ponieważ na przestrzeni wieków wyspa zasiedlana była przez niemal wszystkich sąsiadów Malezji, bliższych i dalszych. Nie mówiąc już o piętnie odciśniętym w okresie kolonializmu przez Anglików. Stąd też znajdziemy tutaj monumentalne budowle pozostawione przez kolonizatorów, ale i dzielnice chińskie, hinduskie, żydowskie… Stare George Town to także bardzo klimatyczne dzielnice, do chwili obecnej zamieszkane przez mniejszości narodowe. W „Little India” poczujecie się jak w prawdziwych Indiach, tyle tylko… że jest znacznie czyściej. Kobiety chodzą ubrane w sari, wokół mnóstwo straganów i restauracji z indyjskimi potrawami, mrowie sklepów z ubraniami i płytami, rozbrzmiewa głośna muzyka, a nawet jeżdżą riksze. Jest również świątynia hinduska.
Zapraszamy na dalszy spacer ulicami George Town. Najpiękniejsza jest Armenian Street, przy której znajdują się pięknie odnowione domy kolonialne należące do bogatych Chińczyków, świątynie i restauracje. Prowadzi przez nią także szlak sławnych murali. Pierwszym ich twórcą był Litwin , Ernest Zacharevic, który podczas „George Town Festival” w 2012r. otrzymał zgodę rady miasta, na pomalowanie kilu ścian. W chwili obecnej, jego najsłynniejsze murale są atrakcją turystyczną numer jeden. Każdy słysząc o wyspie Penang, kojarzy „Street Art” i wspaniałą pracę „Little Children on a Bicycle”, czy „Boy on a Bike”. Potem do projektu Zacharevica dołączyli inni artyści, ale murale jego autorstwa zdecydowanie są najpiękniejsze. Wyglądają bardzo realistycznie, czasem trzeba wręcz ich dotknąć, by przekonać się, że to tylko obraz.
Szlak murali jest bardzo popularny, w punktach informacji turystycznej można dostać specjalne mapy, na których zaznaczone są budynki z pomalowanymi ścianami. Co jakiś czas mijamy kolejne osoby, pary lub małe grupki osób z mapką w ręce. Przystają na chwilę, obracają się dookoła szukając nazwy ulicy lub charakterystycznego motywu. W miejscu, gdzie znajduje się kilka, kilkanaście osób możemy mieć dużą pewność, że właśnie znaleźli następne miejsce, gdzie ulokowano naścienną kompozycję. Murale w George Town, to dla wielu powód odwiedzin tego sympatycznego miasta. Miejscowi rikszarze wyczuli interes i oferują swoje usługi dumnie pokazując plan miasta i zaznaczone na nim poszczególne naścienne malunki. My również podaliśmy klimatowi poszukiwań i nasza kolekcja fotograficzna ma ich kilkanaście. Okazuje się, że oprócz najsłynniejszych murali są także specjalne konstrukcje, rzeźby z metalu upiększające miejski krajobraz George Town. Czasami w humorystyczny sposób, pokazują lokalne miejsca, czasami ułatwiają turystom orientację w terenie, a czasami są po prostu ciekawą formą sztuki, której w George Town nie brakuje. Niestety malezyjski, wilgotny klimat sprawia, że murale są bardzo nietrwałe. Kilka zostało już zniszczonych. Koty… koty… koty… .to jeden z najważniejszych elementów w wystroju miasta… wygięte z drutu, zrobione z włóczki, namalowane na drzwiach i ścianach, kolorowe i czarno-białe… nieistotne… najważniejsze, że po prostu są.
Późnym popołudniem opuszczamy wyspę i kierujemy się dalej na południe, aby za miastem Ipoch, zboczyć na wschód w stronę „Cameron Highlands”. Żyzne gleby, stosunkowo niska temperatura i wysoka wilgotność, warunkują to miejsce jako stworzone do upraw herbaty i uwaga … truskawek! Toteż ośmielamy się powiedzieć, że jest to miejscowy „HiT”… (czyli herbata i truskawki). Herbatę uprawia się w niezwykle malowniczy sposób, jej wiecznie zielone krzaki, pokrywają całe zbocza wzgórz, niczym gęsty dywan… choć ciut pomięty. Można wśród nich spacerować i cieszyć się wyjątkowym zapachem. „Cameron Highlands” jest jednocześnie najwyższym w Malezji kurortem wypoczynkowym z trzema miastami: Ringlet, Brinchang i Tanah Rata. Soczysto zielone pola herbaciane, plantacje truskawek, warzyw i kwiatów, to domeny tego regionu, położonego w górach na wys. ponad 1500m n.p.m. Dzięki w miarę jednostajnej temperaturze w ciągu roku, która w dzień nie przekracza z reguły 25 ºC, zaś w nocy nie spada raczej poniżej 16ºC , jest idealnym miejscem ucieczki dla mieszkańców Kuala Lumpur oraz Singapuru. Wybierają się tam, aby odpocząć od nieprzerwanych wysokich temperatur. Jest to zarazem miejsce, które w Malezji posiada najdłuższe tradycje turystyczne. Miejsce to zostało założone jeszcze w czasach, gdy tereny te były pod zarządem Brytyjczyków, co do teraz jest bardzo widoczne w budownictwie. Na trasie, co rusz natrafiamy na ogromne przydrożne bazary, gdzie oferowane są wszelkie ww. produkty. Większość pól, wygląda jakby były pokryte foliowymi szklarniami, w rzeczywistości są to jedynie foliowe dachy, z jednej strony chroniące przed ulewnymi deszczami, z drugiej przed palącym słońcem. Niestety dzisiejszą jazdę i podziwianie krajobrazów, skutecznie utrudnia rzęsiście padający deszcz. Jest to też jedno z niewielu miejsc w Malezji, gdzie trzeba wieczorami założyć sweter i długie spodnie. Naszą dzisiejszą podróż, kończymy w sercu tego rejonu, miejscowości Tanach Rata, gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy nocleg w hostelu „Orchid Haven” (95 MYR, pok. 2os. z łazienką, bez klimy, gdyż zwyczajnie nie jest tutaj potrzebna). Ponieważ mieszkamy w hotelu prowadzonym przez muzułmanów, pobyt obostrzony jest wieloma zakazami (widoczne na fotce). Dzisiejszego dnia zostaliśmy oszukani zaledwie dwa razy… raz przy zakupie czekoladek z truskawkami, duże opakowanie zawierało znikomą ilość czekoladek płaskich jak opłatek… bez truskawek! Drugi raz, w zarezerwowanym hotelu z darmowym parkingiem i śniadaniem… a tymczasem na miejscu okazało się, że za parking mamy uiścić 6 MYR, a na jutrzejsze śniadanie, wskazano nam tost z margaryną i dżem zgadnijcie jaki?… truskawkowy! Już wieczorem zrezygnowaliśmy z opcji śniadaniowej … ot co! Turystę można, a wręcz należy oszukiwać… „bankomat” sam się pcha w objęcia spektakularnych miejsc… hm… szkoda tylko, że zasady, choćby tylko w okrojonej wersji, stoją przeważnie po jednej stronie… programu płatnik!
06.12.2018 czwartek – dzień 48. Cameron Highlands > Kuala Lumpur – 270km
Jak już wcześniej wspomnieliśmy, „Cameron Highlands” jest idealnym miejscem na odpoczynek, od nieznośnych upałów Kuala Lumpur. Oczywiście, pogoda nie jest jedyną przyczyną. Miejsce to słynie przede wszystkim z rozpościerających się kilometrami pól herbacianych, tworzących malownicze, przepełnione bujną zielenią krajobrazy. Ponadto, dla spragnionych pieszych wędrówek, miejsce to oferuje różnorodne szlaki turystyczne, biegnące przez otaczającą plantacje dżunglę.
Rano przebija się słońce, a górskie zbocza porośnięte dżunglą, otacza unosząca się poranna mgła. Wykorzystujemy sytuację i objeżdżamy przyległe tereny, zaglądając do kolejnych farm uprawy warzyw, owoców, w szczególności kwiatów i truskawek, a one nie są tutaj tanie, gdyż za op. 250gram należy uiścić 24 MYR, to ok. 22 zł.
W tym miejscu ciut historii; odkryte dopiero w 1885r. przez Brytyjczyka Williama Camerona, to właśnie jemu zawdzięcza swoją nazwę. Niedługo po odkryciu tego miejsca, brytyjscy koloniści wpadli na pomysł stworzenia w tych okolicach czegoś w rodzaju sanatorium. Wytyczono więc wąską ścieżkę przez dżunglę, dzięki której można było dotrzeć w te właśnie rejony. Musiało upłynąć kolejne 40 lat, aby coś zaczęło się dziać w górach Cameron. W latach 30 XXw. postanowiono stworzyć tu kurort. Chwilę po tym, wysłano ekspedycję, która miała sprawdzić, czy w okolicach można hodować herbatę, warzywa i owoce. Pomyślne rezultaty badań sprawiły, że Brytyjczycy postanowili ruszyć z pracami.
Plantacje herbaty w „Cameron Highlands”, to jedno z tych miejsc, które trzeba bezwzględnie zobaczyć. Zwiedziliśmy plantację „Bharat” („Cameron Bharat Plantations”), drugiego co do wielkości producenta tego napoju w Malezji. Widoki na plantacje herbaty, są rzeczywiście spektakularne. Wybraliśmy się na krótki spacer pomiędzy drzewkami, zrobiliśmy kilka zdjęć i nagle zaczęło lać jak z cebra. Krótki sprint, mała zadyszka, lekko przemoczone ubrania i już jesteśmy w bezpiecznym schronieniu… w restauracji. Tutaj też radośnie zakupujemy kilka paczek widzianej herbaty i jedziemy dalej w kierunku stolicy. Większość malezyjskiej herbaty produkowana jest na rynek lokalny. Nie dziwi nas to specjalnie, gdyż produkt najwyższych lotów to nie jest, choć w smaku absolutnie nie jest najgorsza. Chodzi mam po prostu o to, że z chińskimi herbatami, zbieranymi ręcznie i kosztującymi swoją cenę, mało kto może konkurować. Są po prostu lepsze w smaku i bardziej szlachetne. I teraz zagadka… czy zakupiona przez nas herbata to ta, która tak cudnie tutaj rośnie? Oczywiście że nie! Dopiero w hotelu, rzecz jasna drobnym drukiem, przeczytaliśmy na opakowaniu… produkt sprowadzony z Chin, a tylko pakowany przez firmę „Bharat”… czyżby to kolejne oszustwo? Ponad wszelką wątpliwość! Na trasie zatrzymujemy się jeszcze przy przyjemnym wodospadzie „Hutan Lipur”, gdzie można się nieco zrelaksować, a przy okazji przekąsić miejscowe owoce i przekąski. Po drodze musimy zatankować auto i natychmiast zrobiło się przyjemnie, gdyż za litr etyliny 95, płacimy jedynie 2,20 MYR – niecałe dwa zł.
O 15.00 opuszczamy truskawkowe imperium i jedziemy do stolicy, szybko i sprawnie docieramy do samego centrum Kuala Lumpur w pobliże słynnych „Petronas Twin Towers”, gdzie w odległości zaledwie 800m od nich, mamy zarezerwowany nocleg na następne dwie noce, w hotelu „The Zon” (oferta specjalna – suites 60m² za 218 MYR, ok. 190zł, śniadanie, basen, widok na miasto i… odźwierny). Po zakwaterowaniu od razu idziemy w miasto, penetrując okolice dwóch wież. Wreszcie poczuliśmy nieco smak świątecznej atmosfery, gdyż pomimo, że Malezja to kraj muzułmański, to wystrój łącznika w którym mieści się potężna galeria handlowa, przybrał świąteczny, bożonarodzeniowy wystrój. Na zewnątrz wystawiono potężną choinkę, która przy wysokich wieżach i tak wygląda skromnie. Pomimo przechodzących ulew, udaje nam się wiele zobaczyć i zwiedzić dzisiejszego popołudnia. Wjazd na wieże i ich zwiedzanie zarezerwowaliśmy na jutro rano, mając nadzieję, że pogoda się nieco poprawi (80 MYR od od.).
07.12.2018 piątek – dzień 49. Kuala Lumpur – zwiedzanie miasta
O 9.30 jesteśmy już pod wieżami „Petronas Twin Towers”, spacerem z hotelu to zaledwie 10 minut. Wykorzystujemy więc słoneczną pogodę, która zaskoczyła nas nieco tego ranka i wreszcie jest możliwość zrobienia dobrych fotek. Punktualnie o 10.00, tak jak wykupiliśmy bilety, jedziemy na taras widokowy znajdujący się na 86 piętrze z 88, które liczy ta niezwykła budowla. Winda, poruszająca się z prędkością 5m na sekundę zabiera nas w nieznane przestrzenie . Najpierw zatrzymujemy się na 41piętrze, na wysokości przewiązki łączącej obie wieże, czyli „Sky Bridge”. Tutaj odnotowujemy iż jesteśmy pierwszą grupą , która zwiedza dziś ten obiekt. Na poprzednie dwie tury nie było chętnych, tak mało jest obecnie turystów w Malezji, jak również stolicy (turystów obłożono stosownym podatkiem). Nasza grupa liczy zaledwie kilkanaście osób. Teraz zostało jedynie podziwiać spektakularne widoki, które roztaczają się wokół. Po 10 minutach, wyjeżdżamy następne 42 pietra, aby znaleźć się na 83, skąd następną już wolnobieżną windą podjeżdżamy na 86 pietro, gdzie znajduje się taras widokowy. Teraz mamy całe 15 minut, aby nacieszyć się widzeniami. Z wys. 450 metrów, podziwiamy panoramę miasta, stolicy Malezji, Kuala Lumpur. Tu małe wtrącenie, gdyż od 1999r. Putrajaya jest nową stolicą administracyjną rządu federalnego Malezji. Powstała, by odciążyć przeludnione Kuala Lumpur. Gabinet premiera został przeniesiony do Putrajayi w 1999r., a cały proces przenosin zakończył się w 2005. Kuala Lumpur nadal pozostaje siedzibą parlamentu oraz komercyjną i finansową stolicą państwa.
Ciut informacji… Malezja, państwo leżące na Półwyspie Malajskim i wyspie Borneo. Obejmuje dwa terytoria oddzielone Morzem Południowochińskim, południową część Półwyspu Malajskiego oraz północną część wyspy Borneo. Malezja to federalna monarchia konstytucyjna. Głową państwa jest sułtan, wybierany co 5 lat przez Zgromadzenie Władców (władcy i gubernatorzy stanów – sułtani). Tradycyjnie władcą zostaje najstarszy wiekiem spośród elektorów. Dziewięć stanów posiada tytularnych władców, sułtanów, zwanych też radżami oraz własnych premierów. Pozostałe 4 stany, Penang, Malakka, Sabah oraz Sarawak, będące niegdyś koloniami Korony Brytyjskiej, mają tytularnych zarządców, gubernatorów. Stany Malezji mają autonomię wewnętrzną z własną konstytucją i organami władz, ale sprawy zagraniczne, obrona, finanse i oświata podporządkowane są rządowi centralnemu. Pierwsza organizacja państwowa na terenie dzisiejszej Malezji powstała dopiero na początku XVw., kiedy powstał sułtanat Malakki. W tym czasie, na obszarze Azji Płd.-Wsch. rozprzestrzenił się islam. W drugiej połowie XIXw., wiele państewek malezyjskich prosiło o pomoc Wielką Brytanię, w celu rozwiązania konfliktów wewnętrznych. Chociaż formalnie były suwerenne, to faktyczną władzę sprawowali brytyjscy rezydenci, mianowani jako doradcy miejscowych władców. Brytyjczycy przejęli kontrolę nad gospodarką i nałożyli podatki na towary eksportowe tj. cynę i kauczuk, będące podstawą gospodarki Malajów. W styczniu 1942r. wojska japońskie zaatakowały Półwysep Malajski, tym samym rozpoczynając bitwę o Malaje. Mimo zaciekłego oporu sił brytyjskich, australijskich i indyjskich, armia japońska do końca lutego opanowała półwysep oraz wyspę Borneo. Po zakończeniu wojny, w 1945r. Brytyjczycy ustanowili w Brytyjskich Malajach administrację wojskową, a dopiero 31 sierpnia 1957r. Federacja Malajska ogłosiła niepodległość od Wielkiej Brytanii. Na początku lat 60-tych rząd Malajów rozpoczął proces zjednoczeniowy z pozostałymi krajami regionu. Został on zahamowany antymalezyjską rebelią w Brunei, w wyniku której rząd brunejski wycofał się ze zjednoczeniowych pomysłów, a w 1965r. od Malezji odłączył się Singapur, który stał się suwerennym państwem. Obszar państwa znajduje się w strefie klimatu równikowego. Nawiedzają go monsuny płd.-zach. (od kwietnia do października) oraz intensywniejsze, płn.-zach. (od października do lutego). Tych ostatnich właśnie doświadczamy obecnie.
Tak wysoko latając, nie chce się spadać w dół… no cóż musimy. Będąc już na ziemi, raz jeszcze obchodzimy obszar wokół wież, a później na przystanku przed ich frontem, wsiadamy do wycieczkowego, odkrytego autobusu („KL HOP-ON HOP-OFF”), aby podczas trzygodzinnego objazdu zwiedzić miasto, jego najciekawsze zakątki i najważniejsze zabytki. Bilet kosztuje 55 MYR od os. i zatrzymujemy się na 23 przystankach, gdyby zechcieć wysiadać na każdym, to można to czynić na przestrzeni całego dnia. Co po drodze?: „Menara Kuala Lumpur”– wieża telewizyjna, ma 15 pięter i wysokość 421 metrów, „Chinatown”, „Little India”, National Museum, National Mosque (Masjid Negara), Istana Negara – oficjalna rezydencja króla Malezji, National Art Galery, ogrody botaniczne w parku nad jeziorem „Perdana Botanikal Gardens” i wiele innych miejsc miejsc, w których zapewne warto się zatrzymać. Wysiadamy tylko przy niektórych, gdyż jak to o tej porze roku bywa, z małej chmury… wielki deszcz. Słoneczny piękny dzień, w południe przeistacza się błyskawicznie, napływają burzowe chmury i ulewa gotowa. W takiej to atmosferze, przed czwartą, kończymy nasze dzisiejsze zwiedzanie, w miejscu z którego wyjechaliśmy, czyli tuż obok wież „Petronas Twin Towers”
Pomimo, że pada cały czas, nie odpuściliśmy nocnego spojrzenia na miasto i z parasolem w ręku, ponownie zawitaliśmy pod słynne wieże, aby zrobić choćby kilka nocnych ujęć. Kiepsko, bo woda zalewa aparaty, a deszcz skutecznie ogranicza przejrzystość powietrza. Jesteśmy nieco zaskoczeni, gdyż iluminacją świetlną, objęte są jedynie wieże i jeden z biurowców naprzeciwko, reszta potężnych drapaczy chmur, śpi gdzieś ukryta w mrokach nocy.
08.12.2018 sobota – dzień 50. Kuala Lumpur > świątynia hinduska Batu Caves > świątynia buddyjska Thean Hou > Melaka – 180km
Ponieważ wczoraj nie chcieliśmy ruszać naszego auta z parkingu, na dzisiejszy poranek pozostawiliśmy miejsca, lokujące się gdzieś w okolicach szczytu listy okolicznych atrakcji, a są toadwie świątynie, hinduska i buddyjska, znajdujące się nieco poza ścisłym centrum Kuala Lumpur. Najpierw jedziemy 15km za miasto na północ, do „Batu Caves”. Kompleks świątyń hinduistycznych przy „Batu Caves”, jest jednym z najważniejszych takich ośrodków usytuowanych poza Indiami, odwiedzanym nawet przez 5 tys. osób dziennie! Został odkryty ponad 130 lat temu i od tamtej pory, zaczęto budować tu świątynie. Przy wejściu do świątyni, wzniesiono najwyższy na świecie posąg stojącego, złotego Murugana o wysokości 42,7 m. Jest to bóg wojny, zwycięża chaos który wprowadza boski ład, coś jak Archanioł Michał u Chrześcijan. Dowiedzieliśmy się, że jedną z wielu niezwykłych rzeczy jakich dokonał Murugan, było pokazanie bogu Śiwie sylaby „Om”. Teraz wiemy dlaczego wszyscy mnisi robią „ommm…”. Sylaba ta uważana jest za najważniejszą mantrę i jednocześnie jest to dźwięk jaki towarzyszył powstaniu wszechświata. Jaskinie stanowią ważne centrum pielgrzymek dla miejscowych hinduistów, zwłaszcza podczas corocznego święta Thaipusam. Do głównej jaskini o wysokości 100 metrów „Cathedral Cave”, czyli „Jaskini Katedralnej”, prowadzą schody o 272 stopniach. Przed rozpoczęciem wspinaczki (schody są strome i wysokie, wznoszą się na ponad 100 metrów), następuje obowiązkowa kontrola ubioru… w końcu idziemy do miejsca kultu. Po schodach biegają małpki makaki, więc można robić przystanki na zdjęcia i trochę odsapnąć, bo pokonanie tylu stromych schodów w upale, do łatwych nie należy. Panorama rozciągająca się z góry nie robi szczególnego wrażenia, ale za to po wejściu do jaskini stwierdzamy, że widok wart był wysiłku. Następnymi schodami możemy dotrzeć do kolejnej groty, tym razem otwartej u góry i oświetlonej naturalnym światłem. Ściany z każdej strony pokryte są zielonym dywanem roślinności, dodatkowo w środku obu grot znajduje się kilka kolorowych hinduskich świątyń z kolorowymi postaciami z ich mitologii, zewsząd spoglądają na nas ludzie o głowach małp, krokodyli, a gdzieś w głębi, ukryty w cieniu, stoi posąg złośliwego boga Ganesa. To mężczyzna o czterech ramionach i głowie słonia… symbolizuje dostatek i powodzenie finansowe, tak więc wielu kieruje się ku niemu… by poocierać się na lub o szczęście. Spacerujemy po obu grotach, robiąc zdjęcia i ciesząc się przyjemnym chłodem. Opuszczamy wybitnie kolorowy hinduski skrawek połączenia natury z… festiwalową dekoracją.
Przejeżdżamy do następnej świątyni, „Thean Hou”, tym razem buddyjskiej, która mieści się na południowych obrzeżach stolicy. Poświęcona jest ona bogini Tian Hou, znanej również jako Mazu. Budowa świątyni została ukończona w 1987r., a obiekt łączy w sobie nowoczesną architekturę z tradycyjnymi elementami, nawiązującymi do Buddyzmu, Taoizmu oraz Konfucjanizmu. Dekoracyjne belki, niezwykłe dachy i sklepienia sufitów oraz malowidła i rzeźby, doskonale odzwierciedlają cechy chińskiej architektury. Świątynia „Thean Hou” posiada cztery poziomy. Na najniższym poziomie znajduje się: przedszkole, sklepy z pamiątkami i restauracja. Na pierwszym piętrze jest główny hol. Na drugim poziomie znajduje się urząd, gdzie pary młode mogą zawrzeć ślub. Co roku odbywa się ponad 5tys. takich uroczystości. Główne miejsce w świątyni zajmuje sala modlitw, znajdująca się na trzecim piętrze. Odbywają się tu liczne imprezy kulturalne, uroczystości urodzinowe dla bogini Tian Hou, czy chińskie 15-dniowe obchody Nowego Roku.
Po zakończeniu wizyty w tym miejscu, jedziemy następne 150 km ma południe, do nadmorskiego, historycznego miasta Melaka. Myśleliśmy, że przejazd autostradą zajmie nam 1,5godziny, niestety zrobiło się z tego trzy, gdyż ruch jest tak gęsty iż pomimo czterech pasów w jedną stronę, przemieszczaliśmy się jedynie ze średnią prędkością 60km/h. Dopiero przed 16.00 dotarliśmy do miasta.
Melaka została założona w XIVw. i od tego czasu można powiedzieć, że w Malezji ktoś się tak naprawdę osiedlił. Tak więc, najpierw powstało miasto Melaka, a dopiero później państwo Malezyjskie. Jako pierwszy przybył tu ówczesny władca Indonezji, na polowanie w tutejszych lasach. Zmęczony, zdecydował się odpocząć pod drzewem i w tym momencie wpadł na genialny pomysł: „założę tu osadę”… zupełnie przypadkiem, owo drzewo nazywało się „melaka”, więc tak też nazwano nowo powstałe miasto. Czyli, mniej więcej można tą historię porównać do legendy Lecha, Czecha i Rusa. Na przestrzeni dziejów miasto przechodziło przez ręce Holendrów, Portugalczyków, Brytyjczyków i Japończyków, by w końcu po II wojnie światowej, stać się malezyjskim miastem. Melaka, to również ośrodek kultury „nyonya”, czyli grupy Chińczyków, którzy wżenili się w rodziny muzułmańskie i stworzyli unikaną społeczność, widoczną tylko w tym mieście. „Nyonya” to kultura nawróconych na islam chińczyków, zawierająca w sobie elementy obu kultur. Jest to bardzo widoczne w tradycyjnych strojach, potrawach i architekturze. Do tego, przez wiele lat, był to główny ośrodek, w którym za czasów kolonialnych osiedlili się Portugalczycy. Do całej tej chińskiej otoczki, dochodzą więc bielone domki i białe kościoły w portugalskim stylu… unikalna mieszanka. Melaka w całości, jako stare miasto, objęta jest patronatem dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Zakwaterowani jesteśmy na starym mieście, w dzielnicy „Cheng Lock” w hotelu „Swiss Hotel”. Robimy mały rekonesans po starym mieście, na jutro zarezerwowaliśmy sobie czas na gruntowniejsze zwiedzanie. Dzisiaj sobota, mamy dodatkową atrakcję, na uliczkach rozlokował się nocny bazar „Night Market”. Dzielnica rozświetliła się tysiącami sznurów lampek choinkowych, pojawiło się mnóstwo ludzi, a każdy metr kwadratowy ulicy zastawiony został stoiskami z ulicznym jedzeniem i innymi artykułami wystawionymi do sprzedaży. Przy końcu ulicy, na scenie, rozpoczyna się karaoke w stylu „jak chcesz, to wejdź na scenę, weź mikrofon i śpiewaj”… i to właśnie nas zaciekawiło… zawodzący koncert starszych panów śpiewających chińskie piosenki… hm… śpiewać każdy może trochę lepiej lub trochę gorzej… klimat niezapomniany! Ponieważ przebywamy w chińskiej kulturze, tak więc oprócz kolorów i zapachów, jest też smród i głośne „szczekanie”, gdyż tak od pewnego czasu, określamy głośne zachowanie nacji z rodziny „wrzaskunów”. A jeśli już jesteśmy przy Chińczykach i zapachach, to musimy nadmienić iż nacja ta, ma mocno przesuniętą granicę pomiędzy zapachem… a smrodem. Dla nich, przypalenizna, zgnilizna lub wariacje na temat duriana są nadal ujmującym zapachem. Ach ten durian!… o zapachu i smaku zgniłej cebuli w połączeniu z zepsutym serem, ileż to wariantów czeka na klienta (suszony, ciasteczka, lody itp.).
Bazar poza jedzeniem, to wielkie nieporozumienie, gdyż sprzedaje się tu artykuły pierwszej potrzeby dla miejscowej ludności, wszystkie gadżety do telefonów, a do nich mnóstwo infantylnych dodatków, ładowarki, zabawki, kosmetyki, i inne artykuły przydatne pani domu w kuchni. Typowych turystów jest niewielu. Przesuwamy się powoli w ludzkiej masie w rytm nieudolnych śpiewów przypadkowych wykonawców. Dopiero kiedy dotarliśmy do rzeki, rozpostarły się wspaniałe nocne widoki. Melaka od tej strony, bardzo pozytywnie nas zaskoczyła. Od razu przypomniało nam się Hoi An w Wietnamie, jedynie świecących lampionów brak, są za to podświetlone drzewa. Nasyciwszy zmysły, wracamy bocznymi drogami do hotelu, tak aby ominąć nocny bazar, który tym razem nas nie zaintrygował, a raczej zmordował.
09.12.2018 niedziela – dzień 51. Melaka > Johor Bahru > Singapur – 270km.
Rano jak zwykle w tym rejonie piękna, słoneczna pogoda i tylko kilka błąkających się chmurek na niebie. Wykorzystujemy tę sytuację, gdyż około południa, zapewne nastąpi zmiana. Ponieważ wczoraj obeszliśmy już miasto, dzisiaj skupiliśmy się na wybranych obiektach. W niedzielny poranek, miejscowi kramarze w okolicy Jonker Street, rozstawili swe stragany ze starociami. Niektóre eksponaty pamiętają jeszcze czasy kolonialne. Po drodze zaglądnęliśmy do miejscowego meczetu „Masjid Kampung Kling”, który architektonicznie łączy w sobie wpływy muzułmańskie i chińskie, a później do położonej obok świątyni hinduskiej „Sri Poyyatha Vinayaga Moorthy Temple”, nad wyraz skromnej, jak na ich zwyczaje. Wybudowano ją w 1781r., a więc w czasie holenderskich rządów.
Następnie udaliśmy się ponownie nad rzekę Sungai Melaka i do dzielnicy położonej po jej wschodniej stronie. Teraz, za dnia podziwiamy kamieniczki rozlokowane na jej brzegach i ich chińsko-portugalską architekturę. Po drugiej stronie znajdują się najciekawsze i najstarsze budowle w mieście pamiętające czasy wszystkich kolonizatorów, którzy na przestrzeni historii miasta, nim zawiadywali. Jednym z najbardziej charakterystycznych widoków na pocztówkach z Malezji jest „Plac Czerwony”, zwany holenderskim. Kościoły Church of St. Francis Xavier, Christ Church Melaka, wieża zegarowa „The Stadthuys”, mury starego, portugalskiego fortu, to najbardziej sztandarowe miejsca. Spod bramy „A Famosa”, wspinamy się na wzgórze „St. Paul’s Hill”. z pozostałościami najstarszego portugalskiego kościoła w mieście St. Paul’s Church. Roztacza się stąd piękny widok, który wynagradza krótką, ale intensywną wspinaczkę na szczyt. Tuż przy bramie, wznosi się odbudowany przez Holendrów Pałac Sułtana „Perbadanan Muzim Melaka” (wstęp 5 MYR d os.). Przepiękny, drewniany, wbudowany w bardzo interesującym stylu, ze spadzistym dachem i „przybudówkami”, dającymi wrażenie osobnych domków przyklejonych do podłużnej, głównej konstrukcji pałacu.
Najbardziej chyba charakterystyczną atrakcją Melaki są przebojowo kiczowate, wielobarwne, jazgotliwe, wystrojone w świecidełka, łańcuszki, kokardy, obklejone sztucznymi kwiatami i ogromnymi pluszowymi maskotkami riksze rowerowe… takich nie ma nawet w Indiach! Zastanawiamy się, gdzie może być granica ludzkiej infantylności… lub zamiłowania do tandety. Nie mamy nawet fioletowego pojęcia, do jakiego nurtu artystycznego, te mimo wszystko dzieła zakwalifikować.
W Południe kończymy przygodę ze zwiedzaniem starej Melaki, wykwaterowujemy się z hotelu, wsiadamy w auto i jedziemy dalej na południe, w stronę Singapuru. Droga ubywa bardzo szybko, autostrada w jakości doskonałej, pomimo ograniczenia do 110km/h, już przed 15.00 docieramy w okolicę Johor Bahru i zbaczamy na tamtejsze lotnisko w Senai, gdzie mamy zdać nasz pojazd. Mamy to zrobić co prawda dopiero jutro, ale nie ma sensu wracać się 30km, więc robimy to dzisiaj. Jest jedynie mały problem, gdyż firma „Hertz”, która wypożyczyła nam auto, w niedzielę ma zamknięte biuro. Jest jednak informacja, gdzie pozostawić auto i specjalna skrzynka wrzutowa na kluczyki. Pierwszy raz mamy do czynienia z taką procedurą, jednak pracownicy innych wypożyczalni potwierdzają iż tak stanowi zwyczaj i nie będzie żadnych problemów, jeśli auto nie było podczas naszego użytkowania uszkodzone i jest do pełna zatankowane. Przejechaliśmy nim przez Malezję od granicznego miasta Alor Setar 1030km.
Na lotnisku dowiadujemy się, że najlepszą i dostępną tu opcją dotarcia do Singapuru jest wynajęcie taksówki, która dowiezie nas bezpośrednio do hotelu w tym mieście. Cena usługi 285 MYR(60km – ok.250zł), jest to wartość ryczałtowa, niezależnie jaką mamy lokalizację w Singapurze. Jest i inna opcja, dojazd autobusem do Johor Bahru, a dalej to już wielka niewiadoma, gdyż przedostanie się na piechotę, przez kilku kilometrowy kanał, nad którym przerzucono most, będzie raczej trudne. Mamy spore bagaże, nie będziemy się trudzić, bierzemy taxi i jedziemy. Po 30km, zatrzymujemy się w tłocznym, autostradowym korku, kierowca wyjaśnia nam, że to kolejka do drogowego przejścia granicznego. Jak się okazało, korek mierzy kilka kilometrów i przewidziany jest na około 1,5godziny oczekiwania. Sama odprawa po obu stronach sprawna, paszporty podajemy przez samochodowe okno i dalej w drogę. Teraz już wiemy, że przejście pieszo, na drugą stronę granicy, byłoby niewykonalne. Po następnych 30km, tuż przed 20.00, docieramy na miejsce, do wcześniej zarezerwowanego butique hotel „Eng Hoon Street Hotel”. Było nieco zamieszania ze znalezieniem adresu, a później z zakwaterowaniem, gdyż lokum okazało się być kwaterą w nieoznakowanej kamienicy typu B&B, a raczej zakamuflowany B without B. Standard okazał się być zgodny z przedstawionym w ofercie na booking.com. Nie spodziewaliśmy się cudów, ponieważ wiemy, że poziom cen w tym państwie-mieście jest bardzo wysoki i przeciętnego hotelu, poniżej 100$ USD za noc, nie znajdziemy. Nasze lokum znajduje się 2,5 km od centrum, za 4 dni pobytu zapłaciliśmy 248$ SGD, czyli 1 dzień to około 172zł za 2os. pok. z łazienką, z dostępem do tarasu i kuchni.
Kurs wymiany dolara singapurskiego (SGD)
1 USD – 1,36 SGD
1 EUR – 1,57 SGD
1 PLN – 0,36 SGD
1 dolar singapurski (SGD) = 2,77zł
No cóż, nastąpił dzisiaj szczególny moment, po 52 dniach od opuszczenia naszej „Chałupy na Górce” i rozpoczęcia podróży po Indochinach w Hanoi, dotarliśmy do stacji końcowej… jesteśmy w Singapurze, położonym na południowym krańcu Półwyspu Malajskiego. Mieliśmy tu dojechać naszą Toyotą Hilux 4×4, alej jak już wielokrotnie informowaliśmy, nie dostaliśmy zgody na wjazd do Tajlandii naszym pojazdem i tamtą podroż musieliśmy zakończyć w Rangun, w Myanmar (Birma) – od stycznia do marca tego roku. Tym razem pokonaliśmy przestrzeń Wietnamu, Kambodży, dwukrotnie Tajlandii (najpierw północne rejony tego kraju, a w następnym wjeździe południowe), Laosu, Malezji i dotarliśmy do Singapuru. Wobec tychże zdarzeń, ta część naszej podroży, musiała odbyć się różnymi środkami transportu, samolotem, pociągiem, autobusem, busem, taksówką, rikszą, tuk-tukiem, motocyklem, statkiem, łodzią, na piechotę, tak naprawdę czym się dało w danym momencie. Łącznie pokonaliśmy przestrzeń ponad 10tys. km. Na właściwe podsumowanie przyjdzie czas na końcu naszej relacji, ale od tego momentu, przed nami jedynie powrót do kraju, kilkoma samolotowymi przelotami – Singapur > Bangkok > Moskwa > Warszawa.
10.12.2018 poniedziałek – dzień 52. Singapur – zwiedzanie miasta
Singapur to miasto-państwo, położone na południowym krańcu Półwyspu Malajskiego, na wyspie Singapur o powierzchni 576 km² wraz z 60 otaczającymi wysepkami, otoczonymi w większości rafą koralową. Powierzchnia lądowa Singapuru, ulega stałemu wzrostowi… ot fenomen… na skutek prac prowadzonych nad pozyskaniem lądu od morza. Tereny pod obecne miasto, zostały wydzierżawione w 1819r. od sułtanatu Johor, przez Kompanię Wschodnioindyjską. Stworzono tu placówkę handlową, a w 1826r. Brytyjczycy wykupili Singapur od sułtana. Odtąd był wykorzystywany głównie jako brytyjska baza morska. Po I wojnie światowej, Singapur stał się najważniejszą brytyjską bazą wojskową na Dalekim Wschodzie. Został zaprojektowany tak, aby mógł oprzeć się atakom morskim. Podczas II Wojny Światowej, w lutym 1942r. został zaatakowany i zdobyty przez Japończyków. W roku 1946, Singapur stał się oddzielną kolonią brytyjską, autonomię uzyskał w 1959r., a pełną niepodległość dopiero 9 sierpnia 1965r. Jego nazwa pochodzi od dwóch sanskryckich słów: singa (lew) i pura (miasto), stąd stosowana nazwa „Miasto Lwa”. W zabudowie Singapuru przeważają wieżowce. Sercem miasta jest stara dzielnica kolonialna. Znajdują się tu gmachy rządowe, kościoły, hotele, kluby sportowe, luksusowe domy mieszkalne oraz nowoczesne drapacze chmur. Jest to miasto, gdzie intensywna zabudowa kontrastuje z bujną zielenią rozlicznych parków. Po Monako, Singapur jest drugim najgęściej zaludnionym państwem świata. Sukces gospodarczy zawdzięcza stabilizacji politycznej, dogodnemu położeniu, właściwemu planowaniu gospodarczemu, stałemu unowocześnianiu transportu i przemysłu oraz zachęcaniu firm zagranicznych do inwestowania w tym kraju. Dzięki niskim podatkom dla firm, w Singapurze działa ponad 3tys. zagranicznych przedsiębiorstw. Singapur jest najbardziej, po Japonii, rozwiniętym państwem Azji oraz czwartym finansowym centrum świata po Londynie, Nowym Jorku i Tokio. Port w Singapurze jest drugim co do wielkości portem na świecie (większy znajduje się w holenderskim Rotterdamie). Singapur to niewielki kraj, ale jednocześnie jedno z najsłynniejszych miast Azji. Kiedyś mała rybacka wioska, obecnie jedno z najważniejszych ośrodków finansowych i biznesowych Azji. Ten Azjatycki Tygrys nazywany jest wręcz „Azją w miniaturze”, gdyż do oazy dobrobytu gospodarczego, finansjery, handlu i dobrej opieki medycznej, od kilkudziesięciu lat ciągną rzesze emigrantów z wielu państw Azji. Dla wszystkich póki co starczyło miejsca, żyje tu prawie 6 mln ludzi. Są miejsca na Ziemi, gdzie prawdopodobieństwo spotkania milionera jest bardzo wysokie, to miasto zapewne właśnie takim jest. Magazyn „Spear’s” przy pomocy firmy „Wealth Insight”, sporządził listę miast o największej liczbie bogaczy w przeliczeniu na zwykłego mieszkańca. Nazywany domem milionerów Singapur, to jedno z zaledwie dwóch azjatyckich miast, które znalazły się w pierwszej dziesiątce najgęściej zaludnionych milionerami metropolii. Z ponad 5,6 mln ludności tego miasta-państwa aż 2,7%. to osoby obracające majątkiem przekraczającym milion $USD, to prawie 4 mln zł. Wśród nich, najbogatsi są dwaj mieszkańcy Singapuru, bracia Robert i Philip Ng, potentaci rynku nieruchomości, których majątek szacowany jest na 7,6 mld $USD . Tyle w ramach oczywistości. Teraz czas na naszą wersję…
Tyle naczytaliśmy się o tym mieście, że przed rozpoczęciem zwiedzania, mamy skrajne opinie o tym, co zobaczymy i co za tym idzie… jakie będą nasze odczucia? Najpierw zapoznajemy się z miejscowym transportem, oczywiście myśląc o tutejszym metrze. Do stacji metra MRT mamy 400m i tam szybciutko ogarniamy sprawę jego organizacji i systemu jego działania. Wszystko jest bardzo przejrzyste i logiczne, bilety zakupujemy w automacie, za kurs do centrum płacimy 1,5 $SGD od os. (ok.4,20zł). Po drodze mamy przesiadkę, ale wszystkie informacje i wskaźniki, prowadzą nas jak po sznurku do celu. Wysiadamy na stacji przy „Marina Bay”… i właśnie tutaj zaczyna się nasz futurystyczny dzień. Od razu wchodzimy więc na tereny wydarte kiedyś morzu, a dziś zagospodarowane w sposób niesamowity, niewyobrażalny i imponujący. Widoki wręcz oszałamiają i przytłaczają, z trudem ogarniamy obraz tego co stworzył człowiek w tym miejscu. Potęga zainwestowanego kapitału… nakazuje zadzierać głowę do góry, a oczy zmuszone są krążyć dookoła głowy… i tak przez cały dzień.
Na brzegu ogromnej zatoki, precyzyjnie zaprojektowanej i skomponowanej architektonicznie, stajemy najpierw przed niezwykłą budowlą, jaką jest „Marina Bay Sands”… po prostu hotel ze statkiem na dachu. To kluczowe miejsce Singapuru i chyba najbardziej rozpoznawalna budowla w mieście. Projekt architektoniczny 3 wież spiętych ponad pomostem w kształcie statku o długości ponad 150 metrów… z najdłuższym „podniebnym” basenem na świecie, to prawdziwy majstersztyk, znajdujący się na 57 piętrze. Niestety, ceny wysokich lotów noclegu w tym miejscu, nie należą do drogich… a raczej bardzo drogich. Przed hotelem znajduje się równie imponująca budowla, jaką jest gigantyczny kwiat lotosu, zawierający wewnątrz „Artscience Museum”. Jeszcze dobrze nie zachwyciłam się tym budynkiem, a oczom ukazało się kolejne cudo… pływający sklep Louis Vuitton’a… brylant nie tylko architektury… dla niektórych kobiet jest to jeden z najbardziej pożądanych sklepów na świecie. Nieco dalej „ The Esplanade” w którym mieści się „Theatres on the Bay”, przypominający dwie połówki duriana oraz centrum artystyczne i sala koncertowa. Po drugiej stronie zatoki na Raffles Place, rozpościera się ściana największych wieżowców, które znajdują się w tym mieście . Nasz marsz, rozpoczynamy od przejścia przez galerię „The Shoppes at Marina Bay Sands”, położoną przy brzegu zatoki, tuż u stóp hotelu „Marina Bay Sands”. Na pierwszym poziomie, w „Food Court” mamy okazję zjeść typowe, singapurskie śniadanie (tościki z miodem, dwa jajka gotowane bez skorupki na wrzątku i pyszna kawa). Jeszcze tylko znajome, chińskie „pampuchy” z mięsem i jesteśmy przygotowani do wyjścia do ogrodów. Jeszcze tylko słówko odnośnie galerii handlowej… takiej jeszcze nie widzieliśmy nigdzie… do kawiarenki całej w storczykach lub sklepu Chanel… można podpłynąć gondolą!
Następnie, poprzez wiele poziomów ruchomych schodów i wind, wchodzimy na teren „Gardens By The Bay”… to jeden z najwspanialszych ogrodów na świecie. W 2012r. miejsce to wygrało konkurs „World Architecture Festival”… a co jest w nim takiego wyjątkowego? Połączenie natury z architekturą, przyrody z techniką, zieleni z betonem. Singapurczycy stworzyli coś, co z jednej strony wygląda jak scenografia z filmu science fiction, a z drugiej jest przepięknym ogrodem botanicznym. Ogród zajmuje 101 hektarów i dzieli się na trzy części: Bay South, Bay East i Bay Central. Nad tą przestrzenią pracowali architekci z 24 krajów (17 najlepszych firm ze świata), dzięki nim powstało miejsce, które stanowi nie tylko wspaniałą przestrzeń rekreacyjną, ale też jest symbolem Singapuru i jego ekologicznego podejścia do tworzenia przestrzeni miejskiej. nowego symbolu miasta i wielokrotnie już nagradzanego w różnych konkursach architektonicznych i turystycznych, kompleksu ogrodów botanicznych. Najbardziej charakterystycznym elementem tego kompleksu jest „las” ogromnych sztucznych drzew („Supertree Grove”), z których kilka połączono wiszącym mostem, a największe chowa w sobie taras widokowy i restaurację. Osiemnaście takich tworów w kształcie ogromnych drzew, będących jednocześnie pionowymi ogrodami dla blisko 200 tys. egzotycznych roślin z całego świata, stoi w samym sercu Singapuru. Pełnić rolę rusztowania dla bujnej flory, to nie jedyna ich rola. Mają wiele innych funkcji. Dzięki ogniwom fotowoltaicznym, generują energię słoneczną, którą wykorzystuje się do oświetlania pobliskich terenów. Gromadzą wodę deszczową, nawadniającą roślinność i tryskającą z okolicznych fontann. Dostarczają również estetycznych wrażeń, gdy po zapadnięciu zmroku migotają światłami i mienią się kolorami. Tymczasem wykupujemy w OCBC Skyway za 8 $SGD od os. spacer po mostku pomiędzy super drzewami. Na końcu kompleksu, pod gigantycznymi kopułami, stworzono przedziwne światy, „Cloud Forest” oraz „Flower Dome”. Pogoda w południe się nieco załamuje, tak więc burzę, przeczekujemy w strefie sztucznych, aczkolwiek magicznych drzew. Cały czas w naszym spacerze po „Marina Bay” towarzyszył nam widok na „Singapore Flyer”, diabelskie koło, drugie najwyższe na świecie (165 metrów).
Pozostało nam jeszcze obejście całej zatoki. Najpierw przechodzimy przez imponujący most „Helix Bridge”, to kolejna surrealistyczna budowla, swoim kształtem przypominająca makietę ludzkiego DNA. W roku 2010 most okazał się najlepszą konstrukcją transportową na świecie i wygrał barceloński konkurs architektoniczny „World Architecture Festiwal”. Następnie przeszliśmy obok wspomnianych na wstępie dwóch połówek owocu duriana, by dotrzeć do rzeźby-fontanny, Merliona. Dziwaczne połączenie ryby i lwa, który jest symbolem tego miasta-państwa. Przechadzamy się „Olimpijską Alejką” i zmierzamy do niedaleko położonej dzielnicy kolonialnej. Dalej spacerując nad rzeką Singapur, oglądamy „Fullerton Hotel” (piękny architektonicznie budynek dawnej poczty brytyjskiej), Pomnik Józefa Korzeniowskiego (Joseph Conrad) – pierwszy, z trzech punktów polskich w Singapurze, Most Cavenagh (jedyny oryginalny most wiszący w Singapurze), Muzeum Cywilizacji Azjatyckich (mała i przyjemna galeria z obiektami historią sięgającymi IV wieku), Pomnik Stamforda Rafflesa (ojca potęgi Singapuru), „Victoria Theatre and Concert Hall” (budynek z bogatą historią i użytkowaniem – począwszy od ratusza, przez szpital wojenny i teatr), Budynek Parlamentu Singapurskiego (jednoizbowy) oraz neogotycką Katedrę św. Andrzeja (największa katedra w Singapurze). Nasz dzisiejszy spacer wokół „Marina Bay”, kończymy w starej części Singapuru, w samym centrum dzielnicy biznesu, Riffles Place. Kolorytu zdjęciom nadają ołowiane chmury, które rozpostarły się po południu nad miastem.
Od dziewiątej rano jesteśmy na nogach i maszerujemy cały czas w gorącu i potwornej wilgotności, tak więc o 16.00, kiedy dotarliśmy z powrotem do hotelu, nogi odmówiły posługi. Nareszcie ciut odpoczynku, nawet zrezygnowaliśmy dzisiaj z kolacji, racząc się jedynie zimnym piwem, ze sklepiku naprzeciwko. A jak już jesteśmy przy sklepiku, to zdamy relacje z obowiązujących tutaj cen. Jedno krótkie zdanie… jest odstręczająco drogo, tak z grubsza ceny są podobne w nominale do polskich, tylko przemnożyć je trzeba przez kurs dolara singapurskiego, czyli, razy 2,76. Natomiast alkohol, to już inna bajka i chyba jest droższy niż w Finlandii, najtańsze piwo 0,5l, hinduski „Kingfisher” to koszt 5,5 $SGD ok. 15zł, w restauracji cena zapewne wyższa. Mocniej oprocentowane trunki, to już poważniejszy wydatek, gdyż najzwyklejsze wina, zaczynają się w przeliczeniu od 70zł, a wódka Absolut 0,7l, to koszt 220zł… na wyższe półki lepiej nie spoglądać… tam vertigo w portfelu gra.
W tym miejscu, należy wspomnieć o kolejnej dyskomfortowej sytuacji, która może każdego turystę tutaj zaskoczyć, czyli… zakazy w Singapurze. Po pierwsze zakaz żucia gumy, a skoro już wywołaliśmy ten przykład to tablicy, od niego zaczniemy. Powszechna jest opinia, że w Singapurze panuje bezwzględny zakaz żucia gumy! Generalnie, zakaz dotyczy importu i sprzedaży gumy do żucia, a dozwolona jest jej sprzedaż jeśli są np. wskazania medyczne. Nie można też przywozić gumy z innych krajów. Skąd taki przepis? Singapur miał olbrzymi problem z przyklejonymi wszędzie gumami do żucia. Koszt czyszczenia był ogromny, więc postanowiono zakazać ich importu, sprzedaży i wyrzucania gdzie popadnie. Drugi, mówi o przypadkach, kiedy wandale celowo zaklejali gumą czujniki drzwi w metrze. Dojście do tego co było przyczyną, konsekwencje oraz czas, były bardzo kosztowne, więc był to kolejny powód do wprowadzenia zakazów. Zakaz śmiecenia na ulicach… proste… wychowawcze i skutkujące porządkiem. Zakaz palenia papierosów w miejscach publicznych… bierne palenie wbrew swojej woli? Zakaz sikania w miejscach publicznych… oj… a co z Hindusami? Zakaz przytulania w miejscach publicznych… odruchy pierwotne zostawmy w chałupie. Zakaz zrywania kwiatów… to zrozumiałe… skoro rosną tylko publiczne. Zakaz niespuszczenia wody w toalecie… jak to dobrze, że nie funkcjonują tutaj „sławojki”. Zakaz jedzenia i picia w komunikacji miejskiej… a to akurat pozytyw… jest czyściutko. Zakaz plucia na chodnik… oj… a co z Chińczykami? Zakaz karmienia małp… pokrewieństwo nie zobowiązuje? Zakaz łapania ptaków i łowienia ryb… cóż za piękna idea… w tak wielu miejscach, zwyczajnie wykluczona. Zakaz niszczenia mienia publicznego… zakaz doskonały… pożądany również w naszym kraju. Zakaz życia w związku homoseksualnym… środowiska LGBT nie mają łatwego życia w Singapurze. Stosunki seksualne z partnerem tej samej płci są nielegalne i karalne…do 2 lat więzienia, kary finansowe i… chłosta. Zakaz ekshibicjonizmu… nawet we własnych czterech ścianach? .Zakaz podłączania się do cudzej sieci Wi-Fi lub niezabezpieczonej… podłączenie do niezabezpieczonej sieci uchodzi za czyn hakerski. Zakaz malowania grafitti… ten zakaz powinien funkcjonować również w naszym kraju.
Do tego punktu, mówimy o dużych karach pieniężnych i o następnej uciążliwej karze stosowanej powszechnie w tym kraju, czyli chłoście… ale jest jeszcze dodatek specjalny! Zakaz posiadania i handlu narkotykami… za samo posiadanie określonych ilości narkotyków grozi kara śmierci! Singapur uchodzi za państwo z najbardziej rygorystycznym prawem, jeśli chodzi o kwestie narkotyków… wg rzymskiej zasady prawniczej… dura lex, sed lex.
11.12.2018 wtorek – dzień 53. Singapur – dalsze zwiedzanie miasta
Dzisiejszy dzień nazwaliśmy kulturowym i podzieliśmy na dwa etapy, pierwszy dopołudniowy obejmujący zwiedzenie trzech dzielnic, chińskiej – „Chinatown”, hinduskiej – „Little India” i arabskiej – „Kampong Glam” przy Arab Street. Ponownie zaczynamy od metra, a pierwszy przejazd mamy tylko o jedną stację dalej od naszej (Outram Park), do „Chinatown”. Poza starą zabudową tej części miasta, to różnego standardu restauracje, kilka świątyń i mnóstwo tandety za kilka dolarów, oferowanej w każdym sklepiku i na straganach.
Co ciekawe, w sercu „Chinatown” znajduje się najstarsza w Singapurze i chyba najbardziej popularna świątynia hinduska, „Sri Mariamman Temple”. Ze względu na architektoniczne i historyczne znaczenie, uważana jest za pomnik i skarb narodowy Singapuru. Dwie ulice dalej stoi okazała, trzypiętrowa „Buddha Tooth Relic Temple&Museum”, reliktem świątyni jest rzekomo autentyczny ząb Buddy, który pokazywany jest publiczności tylko od wielkiego dzwonu. Inną świątynią, na którą warto rzucić okiem jest ładna „Thian Hock Keng Temple”, to najstarsza chińska świątynia w Singapurze, poświęcona jest Mazu, Bogini Morza. Jest też meczet „Masjid Jamae (Chulia). Generalnie… kulturowy miszmasz.
Mkniemy trzy stacje metra dalej i jesteśmy w hinduskiej dzielnicy, zwanej „Little India”. Pierwsze wrażenie?… jeśli spośród niezliczonej ilości ulic, które widzieliśmy w Indiach, wybierzemy jedną, oczyścimy ją ze śmieci i ekskrementów, usuniemy krowy, świnie, kozy, kury, dzieci, tumany kurzu, przeładowane skutery i ryksze oraz masę innych pojazdów, naprawimy dziury w drodze lub położymy nowy asfalt, poprawnie to oznakujemy… to otrzymamy mniej więcej „Little India”. Poza tym, jest tutaj mnóstwo stołówek, gdyż punkty gastronomiczne trudno nazwać restauracjami, sklepów z których dochodzi zapach indyjskich przypraw i kilka ulic o kolonialnym charakterze zabudowy. Na trasie marszu znajduje się hinduistyczna świątynia „Sri Veeramakaliamman Temple”, poświęcona bogini czasu i śmierci, Kali. W tych okolicznościach, pozwoliliśmy sobie na zastrzyk hinduskich doznań kulinarnych i obiad zjedliśmy w typowej wegetariańskiej restauracji. Specyficzne smaki, kolektywnie orzekliśmy iż następnej próby nie będzie.
Do dzielnicy arabskiej „Kampong Glam”, doszliśmy już pieszo, gdyż dzieli je przestrzeń około jednego kilometra. Jeżeli byłeś wcześniej na „Chinatown” i na „Little India”… to zapewne myślisz, że to miejsce będzie czymś podobnym, miejscem zupełnie nie odzwierciedlającym klimatu, który ma wyrażać. A tymczasem… pozytywne zaskoczenie, piękna dzielnica, w której czasem możemy poczuć się jak w Turcji, a czasem jak w bocznych uliczkach Agadiru. To niezwykle malowniczy obszar miasta, mieszanka islamu i europejskiej kolonialnej zabudowy. Znajduje się tu największy meczet w Singapurze „Masjid Sultan”, ponadto mnóstwo kameralnych restauracji i pubów.
Wczesnym popołudniem wracamy do naszego lokum w dzielnicy Outram Park, aby uzupełnić siły na dzisiejszy wieczorny obchód „Marina Bay”.
O 18.00 powtórka dnia poprzedniego, jedziemy metrem w okolice „Matina Bay”, aby przedostać się do „Supertree”, które często ze względu na swój kosmiczny urok, nazywane są „Ogrodami Avatara”. O 18.45 rozpoczyna się pokaz „światło i dźwięk” (Garden Rhapsody), na który to spektakl koniecznie chcemy zdążyć. Normalnie pokaz jest bezpłatny, jednak w przedświątecznej atmosferze, przygotowano dodatkowo Bożonarodzeniową scenerię („Christmas Wonder Land”), a utwory są wyłącznie tematyczne (wstęp 8 $SGD od os.). Z pewnością jest to intrygująca atrakcja i godna polecenia, bo czegoś takiego, nigdzie indziej nie zobaczymy. Gardens by the Bay” doskonale oddają ducha Singapuru… postępująca awangarda!
Po pokazie, kolejny raz obchodzimy całą zatokę „Marina Bay” i podziwiamy jej wieczorowe wydanie. Wczoraj za dnia, dzisiaj w pełnej iluminacji świetlnej, wygląda to jeszcze bardziej efektownie. Tak zafascynowały nas te widzenia, że do hotelu powróciliśmy dopiero przed północą.
12.12.2018 środa – dzień 54. Singapur – dalsze zwiedzanie miasta
Ten dzień, postanowiliśmy przeznaczyć na dopięcie zwiedzania ścisłego centrum Singapuru, a w szczególności dotrzeć do tych miejsc, które pominęliśmy na trasie naszych wędrówek, po tym potężnym mieście. Ponownie wsiadamy w metro i dojeżdżamy do „Marina Bay”. Dzisiaj zaglądamy do „Gardens by the Bay”. Dlaczego? Bo wcześniej pominęliśmy dwie potężne stalowo- szklane, nowatorskie konstrukcje- kopuły… ot taki ekologiczny kosmos! Dwie klimatyzowane, wielkie szklarnie. W pierwszej „Flower Dome”, podziwiać można między innymi rośliny pochodzące z klimatów półpustynnego i śródziemnomorskiego oraz tymczasowe wystawy kwiatów (wstęp 28 $SGD. od os.).
W drugiej, wyższej „Cloud Forest”, znajduje się „mglista góra”, oferująca podróż po regionach tropikalnych, ale chłodnych, bo w naturze położonych wysoko, gdzieś pomiędzy 1000, a 3000 m n.p.m. Co prawda sztuczna góra mierzy „zaledwie” 35 metrów, ale pokryta bez mała w całości epifitami, otoczona mgłą i udekorowana wodospadem (jest to najwyższy, zadaszony wodospad na świecie!)… robi wrażenie. Na szczyt sztucznie uformowanej góry, z której spływają wody wodospadu, podróżuje się po specjalnych trapach. Natomiast, aby nadać odpowiedni klimat temu miejscu, oprócz odpowiedniej temperatury, natryskiwana jest wodna mgiełka.
Po 2 godzinach pobytu w „Gardens by the Bay”, opuszczamy futurystyczne szklarnie, w których łącznie podziwiać możemy około 220 tys. gatunków roślin i fantastyczny ogród z super drzewami („Supertree Grove”) mierzące od 25m, a najwyższe ma 50m… gdzie całej idei przyświeca cel zachowania równowagi środowiskowej, wykorzystania odnawialnych źródeł energii oraz edukacji, a sposobów na podejście do tematu jest tutaj naprawdę dużo. Ponownie, z „Marina Bay” przedostajemy się do centrum miasta. To spora odległość, ponad 2km, a dzisiaj gorąco i do tego potworna wilgotność powietrza, 98%. Marsz umilają wspaniałe, panoramiczne widoki na wszystko to, co położone wokół zatoki. Po dotarciu do starego centrum, kierujemy się w stronę okazałego budynku „Galerii Narodowej” („National Gallery Singapore”). W jej dwóch budynkach, przypominających Kapitol, niegdyś mieścił się Sąd Najwyższy i Urząd Miejski. Tuż obok znajduje się anglikańska katedra Św. Andrzeja „St Andrew’s Cathedral”, największa w kraju. Wracamy szybkim marszem do Raffles Place, gdyż nad miastem zaczęły się tworzyć ołowiane chmury, a w planie mamy jeszcze zamiar wyjechać na 63 piętro drapacza chmur przy Raffles Place No.1, aby z tarasu klubu „Stellar at 1-Altitude”, podziwiać panoramę miasta. Klub jest podobno najwyżej położoną, otwartą knajpą na świecie (282 m n.p.m.). Roztacza się z niego 360º panorama Singapuru, a to jest coś, co z pewnością warto zobaczyć. No cóż, nie udało się, gdyż zerwała się burza z potworną ulewą i dosłownie na 15 minut przed naszym przyjściem, zamknięto możliwość wjazdu na górę. Taras jest odkryty, więc podczas deszczu, nie wpuszcza się tam klientów. Tak klientów, gdyż podziwianie panoramy jest jednoznaczne z pobytem w barze, za co pobiera się stosowna opłatę 25 $SGD i podaje „soft drinka”, czyli bezalkoholową wersję. Z prognozy pogody wynika, że dzisiaj nie ma już szans na wjazd, więc wracamy do hotelu i patrzymy, jak do wieczora leje deszcz. Ależ szczęście nas spotkało, dziś w naszym sklepiku jest promocja i trzy piwa „Anchor” 0.5l, mamy za jedyne 11 $SGD, czyli 30zł… ale okazja;-) Jest szansa, że jutro uda nam się to, czego nie zobaczyliśmy dzisiaj. Nie mamy na to zbyt wiele czasu, gdyż jutro opuszczamy Singapur i o 17.05 liniami „Thai AirAsia”, przelatujemy do Bangkoku.
13.12.2018 czwartek – dzień 55. Zwiedzanie Singapuru > przelot liniami Thai AirAsia do Bangkoku
Jak zaplanowaliśmy, tak uczyniliśmy, pogoda jak na razie nie zapowiada deszczu, choć mocno pochmurnie, już o 8,45 jesteśmy ponownie w centrum Raffles Place i stoimy pod wieżowcem, aby wjechać windą na 63 piętro do klubu „Stellar at 1-Altitude”. Miało być otwarte od 8.30, a tu wszystko pozamykane. Próbujemy się czegoś dowiedzieć, ale jakoś nikt nie potrafi udzielić nam logicznej informacji. W całej tej niewiadomej, nagle pojawia się przy windzie pani, z którą konwersowaliśmy wczoraj i prosi abyśmy chwilę poczekali, gdyż nie wie, czy dzisiaj będzie można wjechać na górę. Po kilku minutach wychodzi po nas (chyba zstąpiła na nią litość), płacimy do ręki należną sumę 50 $SGD (kasa była nieczynna) i jedziemy z nią na ostatnie piętro. Ekskluzywny bar, wkomponowany jest w dach wieżowca i okazał się być tarasem na planie trójkąta, okolonym szybami na wysokość półtora metra. Rozkoszujemy się panoramicznymi widokami, jako jedyni klienci baru, natomiast pani wprowadzająca, uraczyła nas „soft drinkiem” (sok pomarańczowy) i dała nam do dyspozycji 40 minut, na spozieranie w lilipuci pejzaż. Od południa mamy pełny wgląd na Cieśninę Singapurską, która łączy Morze Andamańskie i cieśninę Malakka z Morzem Południowochińskim. Przez nią przechodzi ważna, bardzo uczęszczana droga morska z Europy, Afryki Wschodniej, Azji Zachodniej i Południowej, do Azji Wschodniej i Australii. Na zachodzie, widać brzegi indonezyjskiej wyspy Sumatra, a dalej obracając się w północną stronę, widzimy wielki port Singapur. Natomiast „pod stopami”, ulokowały się wszystkie atrakcyjne miejsca miasta, które odwiedziliśmy wcześniej, w czasie naszej wędrówki po centralnych dzielnicach. Miejsce to, jest również stykiem dwóch oceanów, na wschodzie Pacyfik, na zachodzie Ocean Indyjski, a na południu mamy jedynie 130km do równika. Trudno te widoki komentować, choć pogoda niespecjalna, najlepiej niech oddadzą wizualny obraz zdjęcia.
Tak wysoko latając, nie che się spadać w dół, ale musimy. Obchodzimy jeszcze starą dzielnicę portową, położoną nad Singapore River i wracamy do naszej bazy. Trzeba się spakować, za kilka godzin mamy lot do Bangkoku. Zamawiamy taksówkę, a dystans na lotnisko „Changi”, pokonujemy w 25 minut, za 22 $SGD (15km – ok. 60zł). Singapurskie lotnisko emanuje spokojem, wdała się tu nawet kolonialna nostalgia, a jednocześnie jest mocno uporządkowane, nasycone nowoczesną techniką i elektroniką. Na przykład sprzedawcy w punktach gastronomicznych, nie przyjmują do rąk pieniędzy, robią to za nich maszyny i precyzyjnie wydają resztę.
Lot tanimi liniami „Thai AirAsia” dość przyjemny, lecz nie podają za darmo nawet wody. Po 2,5h ponownie, już trzeci raz w tej podróży, zawitaliśmy do Bangkoku, tym razem lądujemy na lotnisku „Don Mueang”. Byliśmy tu dokładnie dwa tygodnie temu, aby odebrać wypożyczoną Toyotę Hilux, którą wyruszyliśmy przez Tajlandię w stronę Singapuru. Odprawa lotniskowo- graniczna na starym singapurskim lotnisku, kiedy ponad 25 lat temu biznesowo latałem przez ten kraj, dzisiaj nad wyraz bardzo opieszała. Do immigration czekamy 45 minut. Lotnisko, które w tamtych czasach nie było zbyt nowoczesne, nie modernizowane, obecnie ma mocno „zapyziały” wygląd, ponuro, niezbyt czysto, brak informacji, ogólnie kiepsko. Później wkroczyliśmy w krótką negocjację cenową z kierowcą taksówki i za 400baht (48zł), jedziemy 25km do starego centrum, do „New Siam Guest House”, który ponownie, już trzeci raz, wybraliśmy jako nasze lokum w Bangkoku. Czujemy się tu wręcz jak u siebie w domu, wszystko takie znajome. Najmilsze okazują się ceny, po Malezji, a w szczególności po Singapurze, wręcz wydają się niskie. Choć późno idę jeszcze na ostatni masaż, tradycyjny masaż tajski „Thai massage” (250 baht). Co jest przyjemnego we wbijaniu łokcia pod łopatkę, wciskaniu stopy w łydkę, naciąganiu szyi i strzelaniu kręgosłupem?… nic… bo nie chodzi o to, jak jest w trakcie… tylko o to, jak jest potem. Legendy mówią, że masaż tajski stworzył osobisty lekarz Buddy. W rzeczywistości to mieszanka wpływów z Chin, Indii, Kambodży… akupresura łączy się z rozciąganiem, refleksologia z jogą. Palce, łokcie, nadgarstki, przedramiona, stopy i kolana masażysty masują kanały sen (w ciele człowieka jest ich siedemdziesiąt dwa tysiące), którymi ponoć płynie powietrze. Przywraca się w ten sposób równowagę. Masaż jest świetny na bóle w plecach, migreny, zakwasy i stres. Po godzinie wykręcania na wszystkie strony… choć zmaltretowana, jakby przejechał mnie tramwaj… wiem, że jutro satysfakcja jest gwarantowana.
14.12.2018 piątek – dzień 56. Zwiedzanie Bangkoku, zakupy i przygotowanie do wylotu do kraju
Przed wylotem do kraju, mamy tylko jeden dzień pobytu w Bangkoku i chcemy go maksymalnie wykorzystać, przede wszystkim na to, czego nie udało się zobaczyć wcześniej w najbliższej okolicy. Zaczynamy od przemarszu nad rzekę Menam, aby obejrzeć „Phra Sumen Fort”, ulokowany zaledwie 500 metrów od naszego hotelu. Kiedy w 1782r. Bangkok został założony, było to niewielkie, otoczone murem miasto z fortyfikacjami, które chroniły go przed najeźdźcami. Ta oryginalna część Bangkoku, znana jest jako wyspa „Rattanakosin Island”, gdzie zachowało się kilka śladów dawnych fortyfikacji starego miasta. Za panowania króla Ramy I zbudowano czternaście wież strażniczych w różnych strategicznych punktach miasta, wzdłuż murów miejskich. Najbardziej na północ wysuniętą cytadelą, był właśnie „Phra Sumen Fort”. Z przyległego parku nad rzeką roztacza się widok na wiszący most „Rama VIII Bridge”.
Przemieszczamy się wzdłuż rzeki Menam, dokładnie w drugą stronę na południe i dochodzimy w okolice pomnika ochotników z I Wojny Światowej (Tajlandia walczyła przeciw Aliantom). Na przeciwko znajduje się Muzeum Narodowe „The National Museum Bangkok”, którego nie udało się nam zwiedzić poprzednim razem, gdyż było zamknięte z uwagi na uroczystości rządowe (wstęp 200baht od os.). Tutejsze muzeum nie posiada jakiegoś jednego zachwycającego zbioru. Jest to ogromny kompleks, składający się z kilku cennych budynków, niektóre są przeniesione tu z innych miejsc Tajlandii. W pawilonie „Siwamokkhaphiman Audience Hal” poznajemy dzieje Tajlandii od najstarszych po dziś, w „Wat Buddhaisawan” z piękną drewnianą podłogą, zachwycamy się wnętrzem pełnym naściennych malowideł. Dalej jeszcze kilka pawilonów, ale najciekawsza dla nas, była w hali „Royal Funeral Chariots”, kolekcja rytualnych powozów, lektyk, nosideł i wind, służących niegdyś podczas uroczystości z udziałem króla. Na zwiedzenie całości, trzeba poświęcić sporo czasu, nam zajęło to ponad dwie godziny.
Kończymy zwiedzanie Bangkoku, teraz przyszła pora na przygotowanie się do przelotu, do kraju. Najpierw zakup biletów na bus, który jutro odwiezie nas na lotnisko „Suvarnabhumi Airport”, położone 35km od centrum (150baht od os.). Później, biegamy po przyległych ulicach, uskuteczniając zakup drobnych prezentów i pamiątek. Cały czas, przebywamy w atmosferze dzielnicy ulokowanej wokół Khao San Road. W tym miejscu chcielibyśmy polecić naszą bazę noclegową, jaką był trzykrotnie „New Siam Guest House” www.newsiam.net , położony przy Soi Chanasongkram 21, przecznicy Phart-Athit Road, na wyspie „Rattanakosin Island”. To idealna lokalizacja dla wszystkich, którzy wybierają się do Bangkoku. Dobry standard za rozsądną cenę (75baht pok.2 os. z łazienką i klimatyzacją- 90zł). Znajduje się tuż przy rzece Menam, gdzie jest tylko 150 metrów do przystanku transportu wodnego. W restauracji obiektu można zjeść świetne i tanie śniadanie („Big Breakfast” – 109baht ok.13zł), a ulica Khao San Road i Soi Rambuttri, są dosłownie na wyciągnięcie ręki, gdzie aż roi się od różnorodnych punktów gastronomicznych, barów, pubów i sklepów. Jest to również świetna baza do zwiedzania miasta, „Wielki Pałac Królewski”, „Muzeum Narodowe”, „Wat Phra Chetuphon”. Niektórzy twierdzą, że jest tu brudno, my stwierdzamy, że raczej nie. Ten stereotyp, chyba rozsiewają osoby, które swoją znajomość azjatyckich metropolii znają tylko stąd. W porównaniu z podobnymi miastami w Azji, Tajowie dbają o czystość, ulice są myte, ludzie aż przesadnie czyszczą posesje, chodniki, obejścia. Przykre zapachy czasami się zdarzają, ale to normalne w takich miejscach, gdzie przebywają tysiące turystów. Nie ma natomiast takiej sytuacji, aby na chodniku zalegały kupy śmieci. Nawet w zakamarkach miasta, nasza ocena pod tym względem jest pozytywna.
15.12.2018 sobota – dzień 57. Przelot na trasie Bangkok > Moskwa > Warszawa
Nasz dzień transportowy zaczyna się o 9.00 od przejazdu do głównego lotniska Bangkoku, „Suvarnabhumi Airport”. Dalej liniami „Aeroflot”, o 12:35 lecimy do Moskwy, 9,5h lotu Boeingiem 777, minęło spokojnie i w miarę komfortowo. Po krótkim transferze na lotnisku „Szeremietiewo”, o 21:25 startujemy do Warszawy. Na miejscu jesteśmy punktualnie, zgodnie z rozkładem o 22:00. Dzisiejszy dzień, biorąc pod uwagę przesunięcia czasowe był dla nas o 6godzin dłuższy. Z lotniska odbiera nas nasza koleżanka Aga u której znaleźliśmy również lokum na dzisiejszą noc. Oczywiście jak w takich sytuacjach bywa, zasiedzieliśmy się przy miłych rozmowach do późna w nocy. Powracając po dwóch miesiącach do jakże nam miłych polskich smaków, szczególnie kiełbasa i chleb były tymi za którymi już mocno zatęskniliśmy.
16.12.2018 niedziela – dzień 58. Warszawa > Międzyrzecze Górne „Chałupa na Górce”
O 8.50 wsiadamy do pociągu Inter City – „Pendolino” i po trzech godzinach jazdy, jesteśmy na dworcu w Bielsku Białej, a stąd do naszej „Chałupy na Górce”, to już dosłowny „rzut beretem”.
Zakończyliśmy kolejny etap naszej włóczęgi po świecie, tym razem po Półwyspie Indochińskim i Półwyspie Malajskim. Pierwsze wrażenia po powrocie… była to chyba najintensywniejsza część podróży w trakcie „Wielkiej Podróży”, toczącej się już od ponad dziewięciu lat. Każdy dzień niósł nowe emocje, nie było nawet jednego momentu, gdzie zagościłaby nuda. Trasa okazałą się być dobrze skomponowana, zygzakami przemieszczaliśmy się po rozległej przestrzeni Półwyspu Indochińskiego, a później po Półwyspie Malajskim. Nie pominęliśmy ani jednego miejsca, o którym wiedzieliśmy i było zaplanowane do zobaczenia, a nie znalazło się na trasie i żałowalibyśmy, że do niego nie dotarliśmy. Była to niezwykle interesująca i niosąca nowe watki podróż, wojaż przez religie, nowe kultury, z którymi jedynie co nieco zapoznaliśmy się na trasie poprzedniego etapu, w Myanmar (Birmie). Obraz przejazdu, wszelkie informacje, jakie były nasze spostrzeżenia i odczucia, przekazywaliśmy w tekście reportażu na bieżąco. Pamiętając o tym, że poprzedni etap, który realizowaliśmy naszym pojazdem, musieliśmy zakończyć z powodów od nas niezależnych w stolicy Myanmar (Birmy), Rangun, dalej kontynuowaliśmy podróż, wykorzystując inne środki transportu. Takim to sposobem, powoli przesuwamy się w stronę Australii, która będzie następnym etapem naszej podróży.
Jak zwykle, w podsumowaniu przejazdu po danym rejonie, poruszam temat motocyklizmu. Trafiamy tu na obszar, gdzie ten środek transportu, jest podstawowym narzędziem do przemieszczania się na krótszych dystansach w wioskach, a przede wszystkim w dużych miastach. Może nie jest to tak ogromna skala zjawiska, jak w odwiedzonej przez nas dwa lata temu Indonezji, ale tu również bez skutera lub małego motocykla, o pojemności 100-150cm², po prostu nie da się żyć. Odczuliśmy to wielokrotnie na własnej skórze, gdy na piechotę musieliśmy się przemieszczać zwiedzając miasto. Chodniki, służą tu raczej jako parkingi dla jednośladów, skutecznie blokując przejście, a my przedzieramy się w tym gąszczu lub musimy maszerować po jezdni i uważać na panujący tam ruch. Zauważamy, że „lokalsi” w ogóle nie przemieszczają się na piechotę, nawet do przebycia dystansu zaledwie kilkuset metrów, czasem za następne skrzyżowanie lub tylko do sklepu… wsiadają na skuter, który zawsze jest pod ręką, gdyż tak wygodniej i bezpieczniej. Przemieszczając się nocnymi autobusami, zauważyliśmy, że w luku bagażowym przewozi się również motocykle. To lokalna ludność bierze w drogę swój sprzęt, aby dalej kontynuować swą podróż do celu, który nie znalazł się na autokarowej trasie. Mały jednoślad, to również baza napędowa do przeróżnych wersji pojazdów transportowych. I co widzimy, riksze, sidecary, motorki z bocznym wózkiem, do motocykla doczepia się przeróżne przyczepy, a czasem stają się wręcz małą wersją ciągnika siodłowego, do którego dopięto naczepę, poprzez specjalny zaczep umiejscowiony na tylnym siodełku. Tak przygotowane konstrukcje stają się czasem sklepem, czasem straganem gastronomicznym, czasem wersją towarowo-osobową, wszystko zależy od pomysłowości domorosłych konstruktorów. W ilości motocykli na Półwyspie Indochińskim, zdecydowanie prym wiedzie południowa część Wietnamu, a w Malezji, skala używania tych pojazdów jest najmniejsza. Większych motocykli w ogóle się nie zauważa, a jeśli już, to nawet cztery-setka… wygląda tu jak monstrum.
…Wojtek…
… przeznaczenie rozdało karty… zagraliśmy… powróciliśmy z walizką bezlitośnie niepospolitych epizodów… torbą osobliwych nowin i skomasowanym atakiem myśli z pierwszego tłoczenia… szaro białe korytarze uruchomiły proces tworzenia… spanoszona treściami i obrazami głowa… wygenerowała konwersję oglądów… i tak powstała „Deszczowa piosenka”…
… brzemienna deszczem śliska paszcza nieba… szczerzy się zmywalną szarością wycieczając z hukiem milimetry sześcienne emocji… patrząc na to nieboczące niebo… będę powtarzać jak mantrę… splot marzeń z domieszką rzeczywistości… prowokuje eksplozję przemian… na klawiaturze moich wzruszeń, wybrzęczał nie do końca rytmiczny utwór… złowrogie nuty zakradły się, wprowadzając fałszywe tony… i co?… i co?… melodyjka zaczyna się w drutostanie… choć tak miło przemokłam Halongiem… a gdzieś w oddali czarne Dalatowe kropelki, sączą ulubioną linię melodyczną… złowrogo wybrzmiały wojenne tony… ohydztwo grozy, rzecz niełatwa zapomnieć, gdy się raz go zna… lecz pazerne zmysły żądają kolejnych nut, w następnym drutostanie… zatapiam się w dźwiękach malowanych łzami… przebiegam długą drogę pięciolinii, by spróbować pojąć tak amoralny zew krwi… złamałam ciszę tysiącem srebrnych kropli… lecz cóż to?… tonacja kawałka staje się bardziej pastelowa… wstępuję w nieskromne Angkoru progi… nie znajdę słów właściwie dosłodzonych, by należycie docenić rytm… z wolna wstępuję w labirynt kolejnego drutostanu… przesuwam się do przodu z prędkością światła… ścieżka dźwiękowa cała w królewskich taktach… nuty porywają mnie i rzucają gdzieś na brzeg… a tam?… kwadratowy deszcz ladyboysów… tajemnice wewnętrznego rozdarcia, tymczasowego ukojenia… miraż nadziei i przemiany uwięziony w czasie… inny już drutostan, przerzuca moje odbicie na Mekongowe wody… a ja?… nieustannie brnę w poprzednie kawałki… czyżby to refren tej zręcznej melodyjki?… stubarwne Phuketowe widzenia… tony drżące w dorywczy, krótki dźwięk… wśród ciągłej snują się podniety… czas przesuwa się bezpiecznie do przodu… by spocząć tam, gdzie tony falują całe w sopranach… beton, chmury i stal, atak szkła… przemycam się w Petronasowe westchnienia… zziajane zmysły, zamieniły w dźwięki sen… czekam co przyniesie kolejny dzień… świat arię swą coraz ciszej gra… skąpana w blasku krajobrazu niepojętych lśnień… niczym zbiornik retencyjny, kumuluję rytmy nieznane… i nie potrzebne mi są w tym celu… skrzydła doklejane…
…Wiola…