02-Senegal-Gambia-Mali-Niger
01.11.2015 – niedziela
„Hotel Mermoz” jest tak przyjemnym miejscem, że wyjeżdżamy dopiero o 10.00. Dzień rozpoczynamy od zwiedzenia Saint-Louis, kolonialnego miasta wpisanego na światową listę UNESCO. Ciężko dziś w mocno nadgryzionym zębem czasu mieście ujrzeć „Perłę Afryki Zachodniej”. Piękne kiedyś kamienice i pałace robią wrażanie, jakby za chwilę miały się rozpaść lub co najmniej zamierzały prowokować do remontu… kilka z nich wyprosiło renowację. Promenada nadmorska mimo rzędu malowniczych palm nie kusi do spacerów, a tam, gdzie cumują kolorowe pirogi, zalegają ogromne stery śmieci i właśnie stąd zaczynamy naszą włóczęgę. Niesamowitą przygodą są odwiedziny w dzielnicy rybackiej Guet Ndar. To miejsce niezwykłe nie tylko ze względu na położenie na mierzei. Z jednej jej strony mamy rzekę, a z drugiej ocean. Środkiem biegnie główna ulica, od której odchodzi kilka małych traktów. Główną atrakcją są ludzie. To bardzo specyficzna społeczność żyjąca w odrębności od innych mieszkańców Saint – Louis lud Lebou. Przedstawiciele Leobu zajmują się rybołówstwem. Wieczorem wyruszają na połów swymi kolorowymi pirogami, albo większymi łodziami. O poranku wyładowują swoje „skarby” z wyprawy, do koszy pełnych lodu, które mężczyźni wynoszą do ciężarówek – chłodni, rozwożących ryby po Senegalu i innych krajach Afryki. To, czego nie uda się sprzedać, znajduje się na straganach dla mieszkańców miasta, albo suszone, by w takiej formie trafiać nawet do najodleglejszych zakątków Afryki.
Ich domostwa są zaniedbane do granic możliwości. Całe życie toczy się na chodnikach. Tu kobiety gotują, piorą, suszą pranie. Mężczyźni odpoczywają po pracy, a dzieciaki, których jest tu mnóstwo, bawią się, grają w piłkę, biegają, a pomiędzy nimi stada kóz i owiec. Znajdziemy tu prymitywne garkuchnie i kramy ze wszystkim, co możliwe do sprzedania. Są też ogromne połacie śmieci, wędrują po nich kozy, które pożerają wszystko, co jadalne… niestety, toreb foliowych i plastikowych butelek, jeszcze nie potrafią trawić… a to byłoby doskonałe rozwiązanie… Gdyby chcieć pokusić się o określenie atmosfery, to słowo cuchnąca, będzie najbardziej akuratne… patrząc na wszystko to z bliska, zastanawiamy się… ile bakterii, zarazków i wirusów… prowadza się tutaj pod rękę, wyczekując zaangażowania w chorobę. W bardzo gwarnym centrum, mnóstwo kolorowych samochodów transportowych, które nie posiadają szyb, bagaże układa się na dachu, ci co nie zmieścili się do środka, wiszą na tyle pojazdu. Na chodnikach siedzą kolorowo ubrane przekupki. Sprzedają warzywa, owoce i orzeszki ziemne. Tych jest tu naprawdę dużo. Wszak Senegal, to główny producent tych przysmaków. Jest też elegancki metalowy most. Ten most został zaprojektowany przez pracownię francuską Gustave Eiffela, tego samego od paryskiej wieży. Obiekt wzniesiono pod koniec wieku XIX, a jego długość to ponad pół kilometra. Kręcimy się po uliczkach, które za czasów kolonii francuskiej, musiały był naprawdę piękne. Kamienice z wewnętrznymi dziedzińcami, balkonami, okiennicami zamieszkane były przez najbogatszych, teraz odpadają z nich tynki i gzymsy, okna często pozbawione są szyb.
Dalsza nasza trasa, biegła następne 260km do stolicy Senegalu, Dakaru. Jedziemy do miasta podrzędną drogą, omijając autostradę, więc mamy sposobność podziwiać przydrożne życie mieszkańców małych osad i wiosek. Docieramy wreszcie do portu, ustalamy położenie urzędu celnego, robimy zakupy w świetnym sklepie na stacji paliw (ceny niższe niż na przydrożnych bazarach) i już końcem dnia, objeżdżamy Dakar wzdłuż brzegów i na najdalej na zachód wysuniętym punkcie miasta i zarazem kontynentu afrykańskiego, pozostajemy na nocleg. Miejsce to, to dawny fort ze stanowiskami dział, obecnie pozostający pod jurysdykcją armii Senegalu. Ale, żeby pozostać n nocleg, należało zapytać mundurowych, oni chętnie się zgodzili, spisali nasze dane i za miejsce na trawniku pod drzewem zażądali… 40 tys. CFA… to jest 264 zł.!… oni mają problem z rozpoznawaniem wartości pieniądza!… po uzasadnieniu z naszej strony… zgodzili się na 10 tys, CFA.
Senegal to kierunek turystyczny numer jeden w Afryce Zachodniej, można go uznać za zimowe słońce Europy. Od tryskającego życiem Dakaru po magiczne i spokojne Saint-Louis, od sawann wschodniego Senegalu, po idylliczną wyspę Goree i buntowniczą, fascynującą rzekę Casamance — wszędzie znajdziemy interesujące miejsca. Wybieramy się więc na podbój kraju o tysiącu obliczy, zamieszkanego przez plemiona Wolofów, Sererów, Fulanów, Tukulerów, Diola, Mandingo i jeszcze kilku innych… Ciut historii… Senegal był zamieszkany już w paleolicie i neolicie, co stwierdzono po odkryciach domowych narzędzi lub kamiennych kręgów. Ponadto w rejonie deltowego ujścia rzek Sine i Saloum, odkryto wyroby z miedzi i żelaza. Od XI w. stwierdza się w istnienie w dolnym Senegalu ludu Tukulerów oraz istnienie państwa Takrur. W XI w. poprzez kontakty z krajami arabskimi, Senegal uległ islamizacji. W latach 1549-1886 na terenie północnego Senegalu istniało królestwo Kajor ludu Wolof. Szczyt potęgi królestwo osiągnęło w XVIII w. W 1886 r. tereny te zostały zajęte przez Francuzów, a w 1895 r. weszło w skład ich koloni Francuskiej Afryki Zachodniej. W okresie kolonialnym w latach 30. XX w. rozpoczął się proces kształtowania tożsamości narodowej, na co największy wpływ mieli działacze przebywający na imigracji w Europie. W okresie II wojny światowej Senegal znalazł się pod kontrolą marionetkowego rządu Vichy. Po Wojnie dzięki lokalnym grupom politycznym zlikwidowano podział nielicznych „poddanych” i nielicznych „obywateli”, dzięki temu każdy mieszkaniec był traktowany jako pełnoprawny obywatel. Początkowo politycy senegalscy opowiadali się raczej za federacją afrykańską aniżeli niepodległością. Wybory z marca 1957 r. wygrał Blok Postępowy, który utworzył własny rząd, a 1958 r. w referendum, obywatele kraju opowiedzieli się za zachowaniem związków z Francją. Dwa lata później, kraj uzyskał całkowitą niepodległość.
Saint-Louis > Dakar (śpimy na najbardziej wysuniętym na zachód punkcie Afryki) – 270km
02.11.2015 – poniedziałek
Po małym rekonesansie po mieście, jadąc naszym autem w nieprawdopodobnych korkach, pozostawiamy nasz pojazd na strzeżonym parkingu i wyruszamy najpierw podbić karnet CPD, a następnie statkiem na wyspę Goree. Pierwszy punkt programu był dość zabawny, a dlaczegóż to?… ano, w pierwszym biurze pan w mundurze coś napisał, poszedł po pieczątkę do szefa, który siedział za drzwiami z kodem, po czym nakazał pójść do drugiego, gdzie procedura odbyła się analogicznie do pierwszej, dodatkowym elementem był zeszyt, który należało zwrócić po podpisaniu, zawsze temu wcześniejszemu mundurowemu, tymczasem trzeci mundurowy bez munduru, gdyż wisiał on na ścianie w worku foliowym, wyrwał wypisane i ostemplowane dwa wcześniejsze dokumenty i… podbił karnet CPD… cóż powiedzieć… metodyka papierzana! Drugi punkt to wyspa Goree, płyniemy promem (5.200CFA od os.), a już na miejscu opłacamy bilet wstępu z przewodnikiem (8 tys. CFA dla naszej trójki) i turystyczną taksę (500CFA od os.). Goree jest wyspą, ale nie rajską, choć na pierwszy rzut oka taką się wydaje, nawet antena sieci komórkowej „przebrana” jest za palmę. Piękna plaża, bawiące się w wodzie dzieciaki, turystów jest niewielu, ale za to bogato rozwinięty handel pamiątkami. Można byłoby przyjechać tu na wakacje, wylegiwać się na plaży i spędzać przyjemnie czas, gdyby nie znało się historii Ile de Goree. Ulokowany na wyspie Fort d’ Estrees od XVI do XIX w. stanowił największą w Afryce bazę handlu niewolnikami, gdzie ich więziono, w razie konieczności tuczono do wymaganej wagi 60kg i sprzedawano. Aby lepiej poznać tę historię odwiedziliśmy Dom Niewolników (Maison des Esclaves, wstęp 500CFA od os.). Handel niewolnikami, był jednym z fundamentów gospodarczych organizacji każdej kolonii. To właśnie z tej pozornie malowniczej wyspy, przedstawiciele ludów afrykańskich wyruszali w swój niewolniczy rejs, zwany „podróżą bez powrotu”, kiedy tylko przekroczyli te stare drzwi „drzwi bez powrotu” przez prowadzący do nich straszny, ciemny korytarz, miliony Afrykańczyków opuściło to miejsce i… nigdy nie wróciło do domu. Ładowani na statki i wywożeni do obu Ameryk, gdzie musieli odnaleźć się w zupełnie innej rzeczywistości, rozdzieleni od rodziny i wyrwani z korzeniami, które nigdy nie pozwolą im zapomnieć, kim są i skąd się wywodzą.
Utworzono tutaj Muzeum Niewolnictwa, ukazujące warunki w jakich przetrzymywano „czarne złoto” z Afryki. Jest tu też kościół św. Karola Boromeusza ze wspólnotą katolicką mieszkającą na wyspie , który w 1992 r. odwiedził papież Jan Paweł II. W czasie pobytu w sanktuarium niewolnictwa, papież przeprosił za „okrutne aberracje tych, którzy poniżali swoich braci i siostry”. Były to ważne słowa w tak symbolicznym miejscu. W forcie, od strony południowej, dostępu do wyspy bronią strome urwiska. znajduje się tam bateria artylerii dalekosiężnej, bo przecież miejsce znane jest w świecie stąd, że właśnie na tych urwiskach kręcono sceny do przygodowego filmu wojennego „Działa Navarony”. Kolonialny charakter fortecznej zabudowy, zatrzymany czas w kadrze, trochę wyobraźni… to wszystko w odpowiednim połączeniu, tworzy niepowtarzalny nastrój. Spacerujemy, wręcz snujemy się po wyspie, gdzie co rusz prezentują swoje prace przeróżni artyści, jest mnóstwo małych knajpek i kobiet nagabujących do zakupu biżuterii. Wyspa Goree została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Jeszcze tego dnia wyjeżdżamy z Dakaru i kierujemy się na południe w stronę granicy z Gambią. Co do samego miasta, mamy trzy zdecydowane spostrzeżenia, pierwsze… jest brzydkie, drugie… pokaźna ilość ludzi na wózkach inwalidzkich, kalek i żebraków i trzecie… wspomnienia po Rajdzie Paryż- Dakar. Co po drodze? Mnóstwo ludzi handlujących owocami (arbuzy, pomarańcze, banany). Przez Mbour dojeżdżamy na przedmieścia Kaolack, i na parkingu obok stacji paliw „Elton”, pozostajemy na nocleg. Jedyne czego mamy tu pod dostatkiem to… muchy.
Dakar > wyspa Goree > Mbour > Kaolack (nocleg 5km przed Kaolack na parkingu stacji paliw) – 200km
03.11.2015 – wtorek
Rano krótki 90km przeskok i już o 10.00 jesteśmy na granicy z Gambią. Po stronie senegalskiej wszystko trwa kilka minut – nie zamykamy karnetu CPD, gdyż to powodowałoby iż ponownie, przy wyjeździe z Gambii, należałoby go otworzyć na nowej winiecie i musielibyśmy powrócić do Dakaru po dużo stempli – zamkniemy go dopiero przy wyjeździe do Mali. Po gambijskiej stronie, wszystko wydawało się być poprawnie, aż do momentu kontroli pojazdów! Nasza cierpliwość podczas tych czynności została wystawiona na próbę, gdyż czterech mężczyzn i jedna kobieta, zaglądali we wszystkie zakątki auta, coś jak w Turkmenistanie czy Izraelu, a najbardziej przypadł im do gustu nasz zestaw leków, które zawsze mamy w podróży na tzw. „wypadek”. Oglądali je i studiowali nazwy, potem porównywali z jakimś katalogiem, czy to aby nie narkotyki, szukali broni, gazu paraliżującego, zaglądali do kosza na śmieci, pytając… co to?… to było dla nas nawet zrozumiałe, przecież tutaj śmietnik jest wszędzie. Ale najmocniejszym punktem przeszukania były nasze książki, gdzie zamiast kartek, między okładkami… mogłaby znajdować się broń, tłumaczyliśmy iż służą do czytania, ale to nie był przekonujący argument. Nic nie znajdując, grzebali tam, gdzie już wcześniej było plądrowane. Pod wpływem bzdurnych procedur, doszło w pewnym momencie do wygenerowania łagodnych środków perswazji, później już pyskówek, a na koniec ostrej wymiany zdań. Mamy wspólny wniosek… wyprodukujemy sobie koszulki z napisem: „Nie mamy broni, narkotyków i nie jesteśmy terrorystami… tylko turystami”, choć czy to coś da? Jedziemy następne 20 km do miejscowości Barra, leżącej na północnym brzegu rzeki Gambia, tuż u jej ujścia do Atlantyku i promem przeprawiamy się na drugą stronę do stolicy Banjul. Przeprawa z całym ceremoniałem, trwa prawie dwie godziny (koszt 6.525CFA za auto plus pasażer). Tylko Gambijczycy płacą w lokalnej walucie. Przelicznik 100€- 4.900 dalasi (GMD). W mieście oprócz nowoczesnego łuku triumfalnego, odnajdziemy jedynie skromny port morski i wielki kipisz.
„Opłynęliśmy” stolicę, nowością jest blacha falista, natomiast bajzel podobny do wcześniejszych, tak więc szoku kulturowego nie doznaliśmy. Opuszczamy szybko to miejsce i przez Serekundę (jeden wielki przydrożny market na dystansie 10km), jedziemy na atlantyckie wybrzeże. Gambia jest znana w branży turystycznej, jako państwo złotych plaż… to właśnie w tym kraju znajdują się jedne z najpiękniejszych piaszczystych plaż na całym Czarnym Lądzie. Łączy się to również z faktem iż białe kobiety narażone są na zaczepki mężczyzn, którzy w celach matrymonialnych poszukują partnerek z paszportem europejskim. Wielkim problemem w tym kraju jest turystyka seksualna, w tym pedofilska; władze gambijskie powołały nawet specjalne oddziały do walki z tym zjawiskiem. Natomiast niewiele turystów wie, że Gambia to także dom rezerwatów przyrody, a także opustoszałych obozów niewolniczych. Kiedyś królestwo łowców niewolników… ziemia splamiona krwią. Dziś niewielki pasek ziemi, wcinający się w terytorium Senegalu, ciągle pozostaje nieodkryty przez turystów, a przecież jest tutaj wiele możliwości aktywnego spędzenia czasu: w dolinie rzeki Gambia, w parkach narodowych obfitujących w zwierzynę wszelkiego rodzaju, czy też na atlantyckich plażach. Za główny ośrodek turystyczny Gambii, uznaje się nadatlantycką część miasta Serekunda, która wyróżnia się największą bazą noclegową w całym kraju i najciekawszymi kąpieliskami rozłożonymi wzdłuż wybrzeża oceanu. Ponieważ nie jesteśmy zainteresowani plażami, kierujemy się tam, gdzie coś się dzieje, do małej rybackiej wioski Gunjur.
W kilka minut poznajemy przyjemnego Gambijczyka, rastafarianina Malawga Nyassa, który to (wg jego opowieści) ma z Polką dziecko. Zna parę słów po polsku, oferuje się jako przewodnik i co dziwo… zupełnie bezinteresownie. Dzięki niemu poznajemy cały „proces technologiczny” wioskowego przetwórstwa rybnego… to coś nie do opisania… uwierzcie!… wyrazistość egzystencji niejednokrotnie aż powala z nóg, a nozdrza nieznośnie wzburzają się… bezpowrotnie odeszła od nas chęć zjedzenia ryby… (nocleg na prywatnej posesji dopiero co poznanego Gambijczyka – Malawg Nyass tel: +220 7464706, 6261449). Dziś dostałam pierwsze prezenty, Malawg podarował mi dużą muszlę po świeżo wyjętym ślimaku i naszyjnik z koralików i muszelek (kiedyś służyły jako środek płatniczy), można powiedzieć… noszę na szyi bardzo stare pieniądze. Wieczór w ogrodzie rozwijał się wraz z ilością wypalonych „ziół” przez Malawga i jego kompanów, my piliśmy zimne piwo, a oni herbatę, były tańce do muzyki Boba Marleya, ale i granie na bębnie.
Trochę historii: Gambia stanowiła niegdyś część historycznych królestw Ghana i Songhaj. Pierwsze wzmianki o tym obszarze pochodzą z IX i X w. od arabskich handlarzy, którzy przewozili przez Saharę niewolników, złoto i kość słoniową. W XV w. pojawili się Portugalczycy, którzy przejęli kontrolę nad handlem, również niewolnikami, rozwijając morskie szlaki handlowe. W tym czasie obszar dzisiejszej Gambii wchodził w skład państwa Mali. Jako ciekawostkę należy nadmienić iż w latach 1651-1661 część terenów obecnej Gambii była kolonią Księstwa Kurlandii (ówczesnego lenna I Rzeczypospolitej) – ziemie u ujścia rzeki Gambii (m.in. Wyspę James i Wyspę Św. Marii), kupił bowiem kurlandzki książę Jakub Kettler. O kontrolę nad ujściem rzeki Gambii współzawodniczyli Portugalczycy, Hiszpanie i Holendrzy, a później Anglicy i Francuzi. Obszar ten był uznawany za idealne miejsce do penetracji wnętrza Afryki. Ostatecznie z rywalizacji o kontrolę nad Gambią, zwycięsko wyszła Anglia, która zaczęła organizować handel w tym obszarze. Mimo to Francja nie ustępowała i dopiero traktat z 1783r. zapewnił Wielkiej Brytanii pełną kontrolę nad rzeką Gambią. Po II wojnie światowej zapoczątkowano przemiany polityczne, które doprowadziły do uzyskania niepodległości przez Gambię 18 lutego 1965r..
Kaolack > Karang > granica pomiędzy Senegalem, a Gambią > Barra > prom poprzez rzekę Gambia > Banjul (stolica Gambii) > Serekunda > Gunjur (nocleg na prywatnej posesji Gambijczyka – Malawg Nyass tel: +220 7464706, 6261449) – 180km
04.11.2015 – środa
Rankiem opuszczamy posesję Malawga i tą samą drogą, jaką tu przybyliśmy, przeprawiamy się na drugą stronę rzeki Gambia. Tym razem idzie to sprawniej i już po godzinie od dotarcia do przystani promowej, jedziemy dalej po północnym jej brzegu. Udajemy się na wschód do miejsca uważanego za największą atrakcje turystyczną Gambii, na Wyspę James (Kunta Kinteh Island), gdzie będziemy mogli zwiedzić ruiny XVII-wiecznego fortu (Fort James). W czasach niewolnictwa z Afryki wywieziono około 12 milionów ludzi. Ich symboliczną ojczyzną stała się Gambia… malutkie państwo, rozsławione dzięki powieści i serialowi „Korzenie”, który zapewne wielu z Was oglądało. Jest to zdecydowanie najciekawsza budowla w całej Gambii, która wraz z innymi zabytkami położonymi w pobliskiej miejscowości Albredaczy (Albadarr), stanowi historyczny kompleks wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Zachowane zabytki obrazują długą i niechlubną historię kontaktów między Europą a Afryką, sięgającą jeszcze czasów przedkolonialnych. Aby tam dotrzeć jedziemy malowniczą, gruntową drogą poprzez małe wioski. Na placu przed muzeum pozostawiamy pojazd, zwiedzamy obiekt ( bilet do „National Center For Arts And Culture James Island Juffureh Museum”- 100 dalasi od os.), potem jeszcze opłata lokalna 50 dalasi od os., kolejna to guide 500 dalasi za naszą trójkę, kapitan 50 dalasi i ostatnia to łódkowy 800 dalasi, na koniec jeszcze jakiś ochroniarz się przyplątał i też chciał pieniądze, ale go przegoniliśmy… dość opłat! Tak więc, prymitywną łodzią wolno płyniemy na wyspę.
Ruiny fortu pomagają wyobraźni… w sumie budowla mała, ale jaka przepastna, przez swoje progi przepędziła dwa miliony czarnych niewolników, z których połowa, z wycieczenia tu zakończyła swój żywot, a miejscem pochówku była rzeka Gambia z docelowym miejscem przeznaczenia w paszczy krokodyla. Patrząc na to miejsce, zastanawiamy się, jaki światopogląd, jaka moralność, jaka kompania i jakie ideały… katolickimi Portugalczykami kierowały??? Wyspa kurczy się, dziś została już tylko jedna szósta dawnego obszaru, bo stale podnosi się poziom rzeki, zmywając pozostałości po największym targu niewolników w Afryce Zachodniej. Historia głosi, że kiedy w 1807 roku Brytyjczycy znieśli w Gambii niewolnictwo, na wyspie przebywało 90 niewolników. Urzędnicy obiecali im, że jeśli zdołają dopłynąć do Albreda-Jufureh, będą wolni. Żaden się nie uratował.
Nasz przewodnik zaproponował nam obiad w jego domu, z czego skorzystaliśmy, co było osobliwym epizodem. Siedzieliśmy na podwórku, gospodyni gotuje dla nas coś na ogniu, dzieciaki kręcą się wszędzie. Kiedy nadszedł czas obiadu, na stół wjechała potężna micha ryżu z przyprawami, smażona cebula, gotowana dynia i… mocno wybiegany kurczak, a raczej kurczątko (koszt 1.200 dalasi za nas troje). Na wpół głodni, boimy się opuścić dom… jesteśmy otoczeni… dzieci z całej wioski, handlarze z rzeźbami, maskami i wszystkim co do sprzedania, a nas tylko troje. Dzieciom daliśmy piłki, długopisy i cukierki, a drewnianego Kunta Kintego z łańcuchami i tak musieliśmy kupić. Kiedy rozdawałam dzieciom podarki, myślałam iż będzie jak zawsze, ale nie… podrapały mi ręce, napastliwie wyrywając to co w nich trzymałam, biły się między sobą, a na koniec wkładały mi ręce do kieszeni, kontrolując ich stan posiadania. To była chciwa dzicz… co to za miejsce? Ano, odkąd pod koniec lat 60. afroamerykański pisarz Alex Haley ustalił, że jego przodkiem był wywodzący się z tej wioski Kunta Kinte ze szczepu Mandinka, mieszkańcy Juffureh są uzależnieni od turystów, a sama wioska ma reputację stolicy naciągaczy, toteż większość z i tak niewielkiej ilości turystów, ją po prostu omija.
Jeszcze tego dnia jedziemy dalej na wschód wzdłuż brzegów rzeki, do małej osady Wassu i tam na miejscowym placu parkingowym, już o zmroku, pozostajemy na nocleg. Robalandia… dopiero rano zobaczyliśmy, że stacjonujemy na śmietniku.
Gunjur > prom poprzez rzekę Gambia > Barra > Albadarr – Fort James na Kunta Kinteh Island > Faraffenni > Wassu (nocleg na parkingu w wiosce) – 310km
05.11.2015 – czwartek
Zapewne wielu turystów zaskoczy fakt, iż Gambia może poszczycić się konkurentem dla angielskiego Stonehenge! W wiosce Wassu na szczególną uwagę zasługują kamienne kręgi obszaru Senegambii, są jedną z najstarszych budowli w Afryce, datuje się je na ok. VIII w naszej ery. „Wassu Stone Circle Site And Museum” (100 dalasi od os.). Kamienie w kształcie walca, mają zróżnicowaną wysokość, sądzi się, że były to groby dawnych władców. Mają kolor rdzawo-brązowy, ponieważ są wykonane z laterytu. Jeden z kamiennych kręgów Wassu umieszczono na banknocie 50 dalasi, co świadczy o znaczeniu tego miejsca dla Gambii. W Gambii i Senegalu znajdują się inne, podobne kamienne kręgi, jednak te w Wassu są najbardziej znane i chyba najlepiej zadbane. Niezwykłe miejsce wzbogacone osobą opiekuna obiektu Pa-Sanyang, który to jako piętnastolatek umieszczony został na banknocie 10 dalasi. Opowiadał i rysował na piasku jak to słońce, księżyc i gwiazdy w połączeniu z cyframi, gdzie liczba 7 jest szczęśliwą, tworzyły kombinacje symboliki przestrzennej, tajemniczości i kultu. Zanim wsiedliśmy do samochodów, pojawił się dziecięcy zespół muzyczny, oczekujący na datki, no cóż to tylko dzieci, ale najbardziej irytującym jest fakt mnóstwa kontroli, gdzie czy to żandarm, czy policjant też pyta o prezent dla siebie. Patologia!
Teraz pozostało nam przeprawić się najkrótszą trasą ponownie do Senegalu, biorąc pod uwagę fakt iż będziemy dalej jechać na wschód w kierunku Mali. Po małym wywiadzie na miejscowym posterunku żandarmerii, mamy informację, że istnieje taka możliwość i to kilkanaście km na zachód od Wassu, obok miejscowości Dingarai. Szukamy i niedowierzając podpowiadającym mieszkańcom wioski, jedziemy miedzą o niewyraźnych śladach kół 3km do granicy. O dziwo jest budynek i jest jakiś celnik (odprawy paszportowej brak). Celnik ma pieczątkę i podbija to, co mu podsuwamy, bez pozostawienia sobie żadnej adnotacji??? Drogi na naszym GPS-e brak, do najbliższego miasta Koungheul na senegalskiej trasie w linii prostej mamy 30km. Jedziemy polnymi drogami, pomiędzy baobabami i miejscowymi uprawami orzeszków ziemnych. Po drodze w jednej z pierwszych wiosek bierzemy miejscowego autostopowicza, który przy tej okazji pokazuje nam właściwą drogę. Wraca z wizyty u swojego ojca w Gambii, mającego kilka żon, do swojej wioski, gdzie mieszka wraz z mamą i rodzeństwem. Domki piramidki, pranie przy studni, kozy, konie osły, skromne sklepiki, bardzo przyjemni ludzie, a wszystko to w gąszczu dzikich traw. Te 30 km przejazdu to niezapomniane wrażenia i chwile tak autentyczne, że sami zastanawiamy się, czy aby dzieje się to naprawdę?
Docieramy do głównego szlaku i już tylko slalomem, jedziemy dalej w kierunku granicy z Mali. Droga tak wysłużona, że wykończyła już wielu, ulokowała ich na swoich poboczach, a prażące słońce utrudnia naprawy. Już po zmroku, docieramy do granicznej miejscowości Kidira i na parkingu stacji paliw „SDPP”, rozbijamy nasze obozowisko.
Wassu > kamienne kręgi Senegambii > Dingarai > Granica Gambia-Senegal w szczerym polu 3km od głównej drogi > 30km dojazd polnymi drogami przez urocze wioski do Koungheul ( po drodze bierzemy miejscowego autostopowicza, który przy tej okazji pokazuje nam właściwą drogę) > Tambacounda > Kidira (nocleg na parkingu stacji paliw SDPP) – 360km
06.11.2015 – piątek
Rano dość szybko przekraczamy granicę, choć urzędnicy niezbyt rozgarnięci. Urząd imigracyjny znajduje się nie na granicy, potrzeba nam było skorzystać z pomocy przewodnika. Nadgorliwi policjanci stemplują nam oprócz paszportów, również karnet CPD. Po późniejszych wyjaśnieniach, już na granicy w senegalskim urzędzie celnym, dostajemy również ich pieczątkę (widocznie dla nich pieczątek nigdy dość, a dodatkowo było całkiem zabawnie). Po stronie Mali w Diboli, wszystko szło poprawnie, tylko celnicy zawiesili się, jak zobaczyli karnet CPD i zaczęło iść opornie, czterech mundurowych zaczęło dumać co z tym zrobić, popatrzyli, a po namyśle poszli do piątego, on podzwonił i już wiedzieli jak zrobić to źle. Musieliśmy wskazywać, co i gdzie podstemplować, natomiast oni nic nie dokumentując po stronie urzędu, wykazali się niedbałością, ale to już nie nasza sprawa. Po godzinie jesteśmy ponownie na trasie zmierzając w kierunku stolicy tego państwa, Bamako. Po drodze wstrętne miasto Kayes, sprzedają paliwo w butelkach, arbuzy, gotowane jajka, żółte kanistry, stanowiska napraw, jest dużo motocykli, niewiele samochodów, płatne drogi (500CFA, stała stawka) i wyłudzeń ciąg dalszy. Po przebyciu tego dnia 470km pustynnej drogi, w większości w koszmarnym stanie, w okropnym kurzu, swądzie wypalanych traw i gąszczu zdezelowanych ciężarówek, na nocleg pozostajemy 60km przed Didjeni, na przydrożnym parkingu w wiosce, razem z kierowcami ciężarówek, to taki truck stop po katastrofie.
Wjechaliśmy dzisiaj do Mali, które to jest kolebką największych cywilizacji, jakie rozkwitały na afrykańskiej ziemi. Wybieramy się tu na poszukiwania tajemniczego ludu Dogonów, w którego mitologii centralne miejsce zajmuje Syriusz. Bogactwem tego kraju jest majestat krajobrazów, mnogość ludów i plemion, serdecznych i uśmiechniętych. I co najważniejsze… jest to jeszcze i nadal kraj wolny od zagrożeń związanych z masową turystyką.
Kidira > granica Senegal-Mali > Diboli > Kayes > Diema > (nocleg 60km przed miejscowością Didjeni, na poboczu drogi razem z kierowcami ciężarówek) – 470km
Trochę historii: W okresie od VIII do 1078r. ziemie dzisiejszego Mali wchodziły w skład Imperium Ghany, a dopiero w 1235 roku Sundiata Keita z plemienia Mande zakłada Imperium Mali. W XIX w. tereny dzisiejszego Mali opanowuje Francja, która robi z tych obszarów własną kolonię, a 1905r. włącza Mali do Sudanu Francuskiego. Po II wojnie światowej narodził się ruch niepodległościowy któremu przewodził Modibo Keita stojący na czele Związku Sudańskiego, będącego częścią składową Afrykańskiego Zrzeszenia Demokratycznego. W 1958r. Sudan Francuski proklamował powstanie autonomicznej Republiki Sudanu Zachodniego w ramach Wspólnoty Francuskiej. W 1959r. Sudan Zachodni i Senegal utworzył Federację Mali, do której przez krótki czas należała też Górna Wolta i Dahomej. W 1960r. Sudan Zachodni ogłosił niepodległość pod nazwą Mali, co miało być nawiązaniem do dawnego imperium malijskiego. W tym samym roku z Federacji Mali wystąpił Senegal, co poskutkowało rozpadem Federacji i od tego czasu państwo to stanowi samodzielny twór.
Wojna domowa w Mali (2012-2014) i zamach stanu w Mali (2012).
Do zaognienia relacji państwa z Tuaregami doszło w 2011r., kiedy po obaleniu i zabójstwie przywódcy Libii, pułkownika Muammara al-Kaddafiego do Mali powrócili tuarescy najemnicy, walczący w czasie wojny domowej po jego stronie. Napływ nowych, dobrze uzbrojonych i wyćwiczonych, bojowników zmienił sytuację w regionie i w rezultacie w styczniu 2012r. doszło do wybuchu zbrojnego powstania Tuaregów, które przerodziło się w wojnę domową pod przewodnictwem Narodowego Ruchu Wyzwolenia Azawadu. Do rebelii włączył się też Arabski Ruch Azawadu. W związku z niepowodzeniami rządu w walce z rebeliantami tuareskimi, w marcu 2012r. doszło w kraju do zamachu stanu. Władzę w państwie w następstwie przewrotu objął Narodowy Komitet na rzecz Przywrócenia Demokracji i Państwa. W odpowiedzi na pucz separatyści utworzyli państwo Azawad. W czasie trwania rebelii u boku Tuaregów walczyło ugrupowanie Ansar ad-Din (Obrońcy Wiary), mające powiązania z Al-Kaidą Islamskiego Magrebu (AQIM) oraz fundamentaliści islamscy z Zamaskowanej Brygady i Ruchu na Rzecz Jedności i Dżihadu w Afryce Zachodniej (MUJAO), którzy wydzielili się z AQIM. Ugrupowania te były wspierane przez nigeryjskie Boko Haram, Front Obrony Muzułmanów w Czarnej Afryce oraz Ansar asz-Szari’a. Ekstremiści domagający się wprowadzenia prawa szariatu, wkrótce wystąpili przeciwko separatystom i przejęli pokaźne rejony Azawadu. W obliczu zajęcia części Azawadu przez islamskich fundamentalistów, w grudniu 2012r. Tuaregowie zgodzili się na terytorialną integralność z Mali. Mali zyskało poparcie Francji, która zorganizowała koalicję międzynarodową skierowaną przeciwko skrajnym islamistom. Wojska francuskie, malijskie, czadyjskie i ich sojusznicy w styczniu 2013r. rozpoczęli operację Serwal. Konsekwencje tej sytuacji trwają do dzisiaj, a w obszarze tym stacjonuje mnóstwo wojska.
07.11.2015 -sobota
Już o 8.00 jesteśmy na trasie. Droga – masakra!!! Tak zrujnowany asfalt, że nie sposób omijać dziur, wielkich i głębokich jak jamy, do tego o ostrych krawędziach. Ponadto panuje tu wielki ruch przeładowanych do granic możliwości ciężarówek. Co kawałek, któraś z nich po awarii, stoi na środku drogi i przechodzi gruntowny remont z wymianą mostów i silnika włącznie, o reperowanych „gumach” już nawet nie wspomnę. Co po drodze? Skończyły się baobaby, zaczęły drzewa i krzaki, wielu ludzi handluje drewnem, owocami, pomidorami, cebulą, kapustą, bakłażanami i nieustająco paliwem z butelek. Po 250km walki kończy się ten koszmar i wjeżdżamy do stolicy Mali, Bamako. O dziwo jest tu większy porządek i nieco czyściej. Na stacji paliw poznajemy sympatycznego przewodnika o imieniu Ali i za jego sprawą (5tys. CFA za naszą trójkę), docieramy do kompleksu turystycznego położonego nad samym brzegiem rzeki Niger „Hotel Plage” (koszt 26tys. CFA za pokój). Po zakwaterowaniu, taksówką wraz z nim, udajemy się na zwiedzanie stolicy Mali.
Bamako, największe miasto kraju, które liczy prawie dwa miliony mieszkańców. Tempo wzrostu liczby mieszkańców jest obecnie najwyższe w Afryce. Jest centrum administracyjnym kraju, ważnym portem rzecznym i istotnym ośrodkiem handlowym dla całego regionu. Żyzna dolina Nigru, w której leży również Bamako, to tereny, na których ślady osadnictwa ludzkiego sięgają paleolitu. Formujące się na tych terenach wczesne organizmy państwowe szybko rosły w siłę dzięki szlakom handlowym, łączącym południowe peryferie Sahary z Afryką północną. Przedmiotem handlu były wówczas złoto, kość słoniowa, orzeszki koli i sól. W drugiej połowie XIX w. Bamako było dużym, ufortyfikowanym miastem. Okres dominacji francuskiej wiązać należy z przybyciem 1 lutego 1883 r. do miasta wojsk francuskich pod dowództwem Gustave’a Borgnis-Desbordesa, a ziemie obecnego Mali stały się wówczas częścią Sudanu Francuskiego. Dodatkowym bodźcem do rozwoju Bamako było ukończenie w 1904 r. budowy linii kolejowej do senegalskiej stolicy Dakaru, będącego ważnym portem morskim.
Zwiedzamy ścisłe centrum mekki bębniarzy, które jest jednym wielkim, nad wyraz egzotycznym bazarem. Niesamowite zbiorowisko ludzi, hałasu, wszelkiego towaru, talizmanów (zasuszone formy głów zwierzęcych drapieżników) i smrodu. Sprzedaje się tutaj wszystko: niby złotą biżuterię, maski, bębny, nową i używaną odzież, garnki, dzbany, stare beczki po oleju, pataty, banany i cokolwiek sobie można wyobrazić. W zakamarkach ciasnych budynków mieszczą się szwalnie, czego tam nie szyją w tym obcisłym miejscu. Tłum ludzi bezustannie płynie we wszystkie strony, starając utorować sobie drogę pomiędzy koralikami, a frytkami z mięsem na patyku, a wszystko to w pobliżu Grande Mosque – Wielkiego Meczetu. Zmęczeni i zamęczeni wracamy taksówką do hotelu, ruch pojazdów jest tak chaotyczny, że w tym całym przesileniu… uderza w nas auto transportowe, wszyscy rozjeżdżają się, jakby fakt nie miał miejsca, właściwie nikomu nic do przeżywania, wszystkie te samochody są niczym pokraki po wielu już kolizjach… więc i żalu nie ma i stresu. Wieczorem nasze auta biorą kąpiel, my robimy porządki i patrzymy jak tutejsza klasa zamożna, przyjechała na basen, kawę i piwo, to taka oaza wśród rynsztoków okolicy.
Diema > Bamako > (nocleg w kompleksie turystycznym „Hotel Plage” nad samym Nigrem) – 250km
08.11.2015 – niedziela
Rano przyszedł czas opuścić to piękne i spokojne miejsce, jakim była dzisiejsza baza noclegowa, wyjechać z zatłoczonego Bamako i skierować się dalej na trasę w kierunku wschodnim, w stronę słynnej krainy Dogonów. Pokonujemy tego dnia ogromne przestrzenie malijskiego kraju, zaglądając do interesujących wiosek, jadąc już dużo lepszą drogą. Pod wieczór, na 100km przed Mopti, zjeżdżamy z głównego traktu i kierujemy się następne 30km w stronę historycznego miasta Djenne. Aby tam dotrzeć, trzeba pokonać promem rzekę Bani (koszt 3tys. CFA za auto tam i z powrotem). Na wjeździe nagabywani przez wielu „pomagaczy”, wybieramy tego, który mówi po angielsku i zostaje od teraz naszym przewodnikiem. Za jego sprawą znajdujemy lokum na przyhotelowym kempingu w „Campement- Hotel Houber”( 3.300 CFA od os.).
Na koniec dnia, już nieco zmęczeni, musimy odbyć długą procedurę meldunkową na miejscowym posterunku policji. Nadgorliwy szef tego urzędu, zrobił sobie z tego pamiętnik turystów, gdzie obok meldunkowych wpisów… dokleja również ich zdjęcia… nasze wyciął z ksero paszportów. Zachęca do rozmowy, a my raczej chcemy coś zjeść i odpocząć, czego on nie rozumie. Dyskusja prowadzi donikąd, tak więc ustalamy z Ismailem plan jutrzejszego zwiedzania, zimne piwko i do legowiska.
Bamako > Segou > Bla > San > Djenne (nocleg na kempingu w samym centrum miasta – „Campement-Hotel Houber”) – 550km
09.11.2015 – poniedziałek
Już od 8.00 zwiedzamy Djenne. Na skalę Mali jest miastem zupełnie wyjątkowym, istnieje tu nadal czterdzieści szkół koranicznych (więcej niż gdziekolwiek indziej w Mali), jest też sporo wspaniałych budynków i rezydencji kupieckich oraz największy na świecie błotny meczet. To właśnie ten meczet, jest magnesem przyciągającym turystów. Powstał na początku XXw. jako replika średniowiecznej świątyni, która w XIXw. została zrujnowana przez ultraortodoksyjnego władcę miasta. Wielki Meczet w Djenne to największa gliniana budowla sakralna i największy wolno stojący budynek z cegły suszonej na świecie – jego powierzchnia wynosi 75 x 75 m (5.625 m²). Budowlę tę uważa się za najważniejsze osiągnięcie sudańsko-sahelskiej architektury. Meczet zalicza się do najbardziej znanych budowli w Afryce i został w 1988r. wraz z zabytkowym centrum Djenne, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Współcześnie meczet zamknięty jest dla nie-muzułmanów po incydencie ze zorganizowaniem na jego dachu i w pomieszczeniach modlitewnych sesji fotograficznej dla producentów odzieży. Za wstawiennictwem naszego przewodnika, po uzgodnieniach z imamem i uiszczeniu stosownej opłaty (10tys. CFA od os.), mamy zezwolenie na zwiedzenie tego niezwykłego obiektu od środka, a syn jego ma mieć nas na uwadze. Zapłata, jakoby ma wspierać prace rekonstrukcyjne.
Gliniane ściany chronią wnętrze budynku przed upałem, same jednak rozgrzewają się w ciągu dnia na tyle, że trzymają ciepło także w nocy. Dzięki wystającym ze ścian ceramicznym korytom woda deszczowa nie ścieka po ścianach, co byłoby fatalne w skutkach dla glinianego budynku. Ustawienie ściany modlitewnej Wielkiego Meczetu umożliwia muzułmanom zwrócenie się w czasie modłów na wschód ku Mekce. Przed frontową ścianą położone jest główne targowisko miasta. Nad nią górują natomiast trzy duże minarety i osiemnaście małych kopuł. Na dach każdego minaretu prowadzą wewnętrzne spiralne schody, a ich dachy mające formę stożka, zwieńczone są ozdobami ze strusich jaj. Największym zmartwieniem budowniczych meczetu są szkody powodowane przez wodę, szczególnie przez podmywanie. Coroczne wylewy rzeki Bani sprawiają, że Djenne staje się wyspą, a podtapiane bywają nawet niektóre części miasta. Z tego też powodu meczet zbudowano na niewielkim podwyższeniu i jak dotąd, nawet największe wylewy go oszczędziły. W czasie corocznego święta mieszkańcy Djenne wspólnie naprawiają szkody spowodowane w meczecie przez wodę podczas pory deszczowej. Przy muzyce i dobrym jedzeniu poprawiają oni pęknięcia w murach, powstałe na skutek wahań wilgotności powietrza i temperatur. Na kilka dni przed świętem przygotowuje się gładź glinianą potrzebną do napraw, gdyż materiał należy rozrabiać przez wiele dni. Zadanie to przypada w udziale chłopcom, którzy się w gładzi taplają, turlają i skaczą, w ten sposób ją rozrabiając. Kobiety i dziewczęta noszą wodę, która potrzebna jest do tego procesu, a także później, kiedy mężczyźni pracują na rusztowaniach. Święto rozpoczyna się od wyścigów mężczyzn, którzy przenoszą gładź do meczetu. Wspinają się tam na rusztowanie z bali palmowych, wpuszczonych w ścianę i rozsmarowują gładź na powierzchni murów. Ten, który szybciej wdrapie się po palmowych balach i naniesie glinianą gładź na ściany świątyni, znajdzie uznanie w oczach Najwyższego… gliną chwaląc Pana. Pracami kierują członkowie cechu murarskiego. Starsi członkowie wspólnoty, którzy wielokrotnie uczestniczyli już w dorocznym święcie, siedzą na honorowym miejscu na targowisku i obserwują przebieg święta. W średniowieczu Wielki Meczet (ten poprzedni, stał na miejscu obecnego) był jednym z najważniejszych ośrodków islamu. Tysiące uczniów studiowało Koran w tutejszej medresie. Mimo iż w Mali istnieje wiele meczetów, starszych od obecnego budynku świątyni w Djenne, pozostaje on jednym z najważniejszych symboli miasta i kraju.
Resztę czasu przeznaczonego na zwiedzanie, spędziliśmy snując się leniwie po rozgrzanych uliczkach, podziwiając architekturę i wdychając woń ścieków z rynsztoków i śmietników, opędzając się od sprzedawców pamiątek, których na m² jest więcej, niż w jakimkolwiek innym malijskim mieście. Właśnie dzisiaj w mieście rozpoczął się okrzyczany we wszystkich przewodnikach, słynny poniedziałkowy targ i mamy okazję w nim uczestniczyć. Plac przed meczetem od rana zaczął się stopniowo zapełniać sprzedawcami ze wszystkich możliwych zakątków regionu, sprzedających cokolwiek malijska dusza zapragnie, od wędzonych ryb ryb, poprzez artefakty na odczynianie uroków, aż do motocykli. Kobiety oferują ręcznie tkane i malowane obrusy i narzuty, biżuterię z hebanu, szkła malowanego ręcznie i symbolu miasta… „pereł Djenne”. Doskonała okazja do robienia zdjęć, do kupowania, może mniej. Tłok, chaos, wariactwo barw, zapachów i dźwięków. Afryka w całej okazałości. Nie warto tego z pewnością przegapić i nie każdy targ ma w tle Wielki Meczet. Kto już się obkupił, pakuje swe sprawunki na dach mercedesa bagażowego, który jest pakowny na tyle, że fabryka która go wyprodukowała, sama nie uwierzyłaby co stworzyła.
W południe opuszczamy to niezwykłe miejsce i jedziemy wraz z naszym przewodnikiem Ismailem do Mopti, położonego 130km dalej na płn.-wsch. Jeśli idzie o przewodnika, to miał być z nami tylko w Djenne (koszt 3tys. CFA od os.), ale zapytaliśmy go, czy pojechałby z nami dalej, do kraju Dogonów, a on się zgodził (52.400 CFA za dwa dni). Jeśli idzie o Mopti (co oznacza spotkanie), jest ośrodkiem administracyjnym regionu, położonym na trzech wyspach połączonych groblami, u ujścia rzeki Bani do Nigru. Jest to również największy port na Nigrze, ważny ośrodek handlowy regionu rolniczego – uprawy ryżu, bawełny oraz rybołówstwa. W górnym biegu rzeki, w porze suchej, jest za mało wody dla większych statków. Poniżej Mopti zaczyna się tak zwana wewnętrzna delta Nigru… obszar dużych jezior i rozlewisk, które pełnią rolę naturalnego zbiornika retencyjnego, umożliwiając całoroczną żeglugę. Do wielu miejscowości położonych w obrębie delty można dostać się tylko wodą. Niger, to również najlepsza droga do Timbuktu… legendarnego miasta karawan leżącego na skraju Sahary, mamy propozycję odbycia takiej wyprawy łodzią, ale zajęłoby to co najmniej pięć dni… będziemy jednak próbować dotrzeć tam lądem, choć do dzisiaj nie prowadzi doń żadna przyzwoita droga, a i sytuacja rozruchów w tym rejonie niezbyt korzystnie nastraja… toteż całe zaopatrzenie dla miasta transportowane jest rzeką.
Zwiedzanie zaczynamy od meczetu, a następnie kierujemy się w okolice portu. W jego centralnym miejscu ulokowana jest prymitywna stocznia, produkująca drewniane pirogi, zwane tu pinasami. Metody produkcji są tak archaiczne, że trudno sobie uzmysłowić, aby w dzisiejszych czasach, czasach zaawansowanych lotów kosmicznych, rozbudowanej genetyki wielozadaniowych iPhone’ów, czy smart domu, ktoś jeszcze wykuwał gwoździe do łączenia desek. Na wodzie w pobliżu portu uwijają się mniejsze i większe łodzie. Mniejsze napędzane są siłą mięśni ludzkich, większe mają silniki. Po wąskich trapach lub wprost przez wodę wędrują na grzbietach tragarzy worki z sorgo, żywe barany i mnóstwo innych towarów ładowanych do łodzi i na ich zadaszenia… to trzeba widzieć… to mistrzowie pakowania. Wielkie czółna o ciemnych burtach, kolorowo zdobionych dziobach i rufach, stopniowo zagłębiają się pod ciężarem ładunku. Chronieni przed słońcem przez trzcinowy daszek, właściciele towaru pilnują załadunku, którymi częstokroć są kapitanowie jednostek. Nawet oni nie wiedzą, kiedy odpłyną ich łodzie, ponieważ całe funkcjonowanie portu, w pełni opiera się na przypadku i wierze w moc Allaha.
Z powodu tej całej oprawy, Mopti nazywane jest „Wenecją Mali”. Ktoś, komu te podstawy wydają się wątłe, może wyruszyć w dół rzeki statkiem. Solidna, francuska konstrukcja o czterech białych pokładach zjawia się w Mopti raz na tydzień. Statek jest uważany za najsolidniejszy i najbardziej przewidywalny środek transportu, nikt jednak nie wie, kiedy dokładnie przybędzie… wszystko przecież może się opóźnić lub przyspieszyć.
Późnym popołudniem opuszczamy Mopti i jedziemy przez Bandiagara, do wiosek Dogonów. Robi się ciemno, na nocleg pozostajemy w wiosce Teli obok skromnej bazy turystycznej, prowadzonej przez brata naszego przewodnika (3.500 CFA od auta). Ponieważ nie jesteśmy za ogrodzeniem, zostaliśmy otoczeni… jest pięknie, gapie, sprzedawcy, narastająca ilość dzieciaków i zero spokoju… kiedy dałam im cukierki, bo nas notorycznie zaczepiały, rozpętała się wojna w piasku i kurzu, trwająca kotłowanina przegoniła mnie na podwórko gospodarza… już wolę ciepłe piwo.
Djenne > Mopti > Bandiagara > Teli (nocleg w wiosce plemienia Dogonów obok skromnej bazy turystycznej należącej do brata naszego przewodnika, który jedzie z nami od Djenne) – 230km
10.11.2015 – wtorek
Rankiem udajemy się na skalne zbocza, podziwiać niegdysiejsze domostwa mieszkańców tej wioski. Obecnie przenieśli się do ich podnóża i tu prowadzą swe życie. Dogoni, to jedno z najbardziej tajemniczych plemion Afryki. Skomplikowana mitologia i fascynujące zwyczaje plemienne od lat interesują etnografów i antropologów. Ich dziejami interesują się również archeologowie, bo jak dotąd nie udało się dokładnie ustalić, skąd pochodzi ten niezwykły lud. Do licznego grona wielbicieli plemienia z Mali z pewnością powinni zaliczać się też architekci, albowiem wioski Dogonów to istne dzieła sztuki konstrukcyjnej. Czy pradawni bogowie z systemu gwiezdnego Syriusza odwiedzili przed 5000 lat jedno z afrykańskich plemion? Dogoni zamieszkujący Mali w Afryce posiadają znaczną wiedzę o Syriuszu, której nie mogli pozyskać od gości z Zachodu. Czy możliwe, że ów lud był, jak próbowali nas przekonywać wszelkiej maści pisarze, żywym dowodem na odwiedziny obcej cywilizacji. A może to nic więcej, jak jeden wielki mit?
Historia o plemieniu Dogonów, którzy posiedli w starożytności zaawansowaną wiedzę o systemie gwiezdnym Syriusza, zyskała światową sławę w roku 1976 dzięki książce Roberta Temple’a pt. „The Syrius Mystery” („Tajemnica Syriusza”). Dogoni, wierzą w bóstwo zwane Nommo, który był synem stwórcy świata. Aby oczyścić ludzi z grzechów, rozerwał się na 60 kawałków i po kilku dniach zmartwychwstał, jednakże stracił prącie, które zostało zjedzone przez rybę. Uważają, iż sami pochodzą z kosmosu i wylądowali przy akompaniamencie huków i płomieni nad jeziorem Debo. Ciekawą sprawą jest to, iż religijnie mieszkańcy dogońskich wiosek podzieleni są na dzielnice wyznaniowe, gdzie często w jednej wiosce zamieszkują muzułmanie, chrześcijanie (głównie owoc pracy amerykańskich misjonarzy) i animiści. Religia Dogonów łączy w sobie wątki monoteizmu, animizmu wraz z kultem przodków oraz wiarę w magię. Wiara w dusze i duchy, oraz przypisywanie ich posiadania obiektom natury, zwierzętom, roślinom itp. jest najstarszą formą wierzeń religijnych, a zjawiska określane mianem animizmu, są blisko powiązane z zachowaniami określanymi mianem szamanizmu. Opiekunem duchowym wioski jest hogon… dogoński szaman. Hogoni to wymierająca profesja, ma ich niewiele wiosek, bo to wymagający zawód. Trzeba porzucić rodzinę i żyć w pustelni. I nie myć się, bo hogona wylizuje do czysta święty wąż leve… a przecież żyć z turystów można przyjemniej.
Niestety obecnie sytuacja napływu turystów diametralnie się zmieniła, wojna domowa i zagrożenia terrorystyczne w Mali, pozbawiły również Dogonów ich napływu… co obserwujemy tu na każdym kroku i chyba ta okoliczność, jeszcze przez długi okres się nie zmieni.
Dziś Pays Dogon, charakteryzuje się wioskami położonymi na odcinku około 200 km, wzdłuż spektakularnego uskoku Bandiagara. Dziedzictwo naturalne i kulturowe Dogonów zostało wpisane w 1989 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Obecnie kraj Dogonów, ich tańce, maski, drewniane rzeźby i architektura, są jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych Mali. Przez całe ubiegłe stulecie badacze odnotowywali znaczące zmiany w organizacji społecznej, kultury materialnej i wierzeń tego ludu. W dużej mierze za tę transformację odpowiada duży ruch turystyczny w tym regionie. Dylematy, przed którymi stają jej mieszkańcy… z jednej strony pragnący dostosować się do nowoczesności panującej wokół… z drugiej chcący zachować swoje unikalne tradycje. Tymczasem, zamieszkują około 700 wiosek, z których żadna nie przekracza 500 mieszkańców. Wiodą spokojne życie rolników i hodowców bydła, uprawiając na pobliskich poletkach kukurydzę, sorgo, milet, czy bardzo popularną tu cebulę. Są ludem bardzo pracowitym, przez co cenieni są nie tylko w Mali, ale i w innych krajach Afryki Zachodniej, gdzie często emigrują na saksy Sami są bardzo dumni ze swej pracowitości i żartują, że w ich społeczności nie ma złodziei… wszyscy są zbyt zajęci, by zajmować się tym procederem.
Centralnym punktem każdej wioski jest Togu-na… drewniany, bądź kamienny szałas, na szczycie którego umieszczone są snopki siana. Pełni on rolę miejsca spotkań rady starszych. Tu właśnie zapadają najważniejsze decyzje dotyczące bieżących spraw, czy rozstrzygane są spory pomiędzy zwaśnionymi sąsiadami. Togu-ny są stosunkowo niskie po to, by przebywający w nich mężczyźni (kobietom wstęp jest zabroniony) musieli siedzieć, co zapobiega „żywiołowym wymianom zdań” podczas burzliwych dyskusji. Każde gospodarstwo domowe składa się z kilku glinianych domków, zbudowanych na podstawie małego kwadratu, osiągających wysokość około dwóch metrów, nie licząc krytego strzechą, spadzistego dachu. Domownicy zajmują zaledwie część zabudowań, większość z nich przeznaczona jest dla trzody lub na magazyny żywności. Charakterystyczne jest też, że każdy z takich domków nie stoi bezpośrednio na ziemi, a wznosi się na palach… ma to zapobiegać dostawaniu się do pomieszczenie insektów i gryzoni. Tak więc, po kolei jedziemy od wioski, do wioski podziwiając i podpatrując miejscowe życie, zwyczaje i sztukę tego ludu.
Do ostatniej wioski Begnemato, porzuciliśmy swe auta pomiędzy polami sorgo i zabieramy się w ponad godzinny trekking w góry, do czego zbytnio nie nastraja panująca temperatura sięgająca 43ºC. Wpinamy się po skałach w górę, polewamy się wodą i brniemy naprzód. Jesteśmy na klifie, a nagroda już czeka… panorama z górnej skały i odmienność nie tylko architektoniczna. Zmierzamy prosto do szefa (hunting man), gdzie za odpowiednia opłatą (30 tys. CFA za naszą trójkę), wcześniejsza stawka wynosiła 100 tys. CFA… ludzie kosmiczni… to i ceny prosto z kosmosu, zyskujemy możliwość podziwiania masek i rytualnych strojów. Tancerze w strojach ozdobionych kwiatami, piórami ptaków i koralikami, odprawiają rytualny taniec. Jak w całej kulturze afrykańskiej, stanowi on odtworzenie wydarzeń z dalekiej przeszłości. Zdumiewają precyzją wykonania i przywodzą na myśl… hełmy, jakich mogliby używać astronauci. Tancerze-aktorzy uzmysławiają epizod, że do wioski przybywa ktoś z „nieba”… prawdopodobnie z układu Syriusza. Aha… bez przewodnika turysta może nieświadomie zbezcześcić wiele świętych miejsc lub rzeczy, których „odkażenie” będzie go kosztować słoną ofiarę. Jak zwykle kobiecie czegoś nie wolno, w tym przypadku niczego dotykać, czego dowiedziałam się po fakcie, a przewodnik nie zdążył powiedzieć… toteż muśnięte, aczkolwiek skalane „obiectum”… poleci w próżnię.
Po zejściu w dół, dzisiejszy obchód i objazd kończymy w wiosce Djiguibombo, a na nocleg pozostajemy na zamkniętym podwórku szefa miejscowej społeczności (3500 CFA od auta).
Teli > Ende > Begnemato > Koni Kombole > Djiguibombo (nocleg u szefa wioski na zamkniętym podwórku) – 30km
11.11.2015 – środa
Rankiem opuszczamy wioskę i zarazem niezwykły świat Dogonów. W Sevare, pozostawiamy naszego sympatycznego przewodnika Ismaila, nieco zaniemógł po trudach wczorajszego dnia i wspinaczki do górskiej wioski w nieznośnym upale, toteż poratowaliśmy go specyfikami na wzmocnienie i zostało mu dotrzeć do Djenne. Podajemy jego namiary, gdyż uważamy go za przyjemnego w obyciu i uczynnego chłopaka. Soumaila Traore, guide touristique, Djenne, e-mail ismaeltraore2003@yahoo.fr, tel. 0022376200718. Jedziemy dalej na wschód do miejscowości Douentza z myślą o dalszej jeździe do sławetnego, saharyjskiego Tombouctou (Timbuktu). Tymczasem droga wciąż płatna (500 CFA za auto) i nieprzerwanie kiepska, ale mijane strefy nenufarów, wynagradzają zmysłom braki. Przychodzi nam na myśl… „Calineczka”, „ Noce i Dnie”, wiele lat temu zachwycił się nimi wielki impresjonista Claude Monet… namalował całą serię tych przepięknych lilii wodnych… natomiast Maria Pawlikowska-Jasnorzewska ujęła to tak: „… liść nawodny porozumiał się z deszczem: podobne są ich kręgi i w kształcie i obwodzie… nenufar… koła wodne pochwala… innym formom nie ufa…”.
Ale wróćmy do tu i teraz… dotarliśmy dość szybko do miasteczka, zbaczamy z głównej trasy na północ i po kilku kilometrach, zatrzymujemy się przed wojskowym posterunkiem, obok czołg i inne pojazdy opancerzone. Niestety, nie pozwalają nam jechać dalej i kierują nas do miejscowego posterunku policji. Tam, dowiadujemy się, że nie ma możliwości indywidualnego przejazdu przez pustynię do Timbuktu, raz w tygodniu formowane są konwoje zabezpieczane przez wojsko i właśnie dzisiaj o 6.00 rano taki wyjechał, następny będzie za tydzień. Do Gao sytuacja analogiczna, ale szczęśliwym trafem, jutro jest do tej miejscowości formowany konwój i po aprobacie takiego rozwiązania, jesteśmy dopisani do jego składu… start 6.00 rano. Nocleg w skromnym „Campement Dogon Aventures” (15tys. CFA za pokój), preferowanym przez szefa miejscowej policji, ze względu na bezpieczeństwo. Jesteśmy przymusowo uziemieni na dalszą część dnia i czekamy. No cóż… marzenia o Timbuktu… rozwiały się jak proch na wietrze.
Djiguibombo > Sevare > Douentza (jesteśmy tu przymusowo zatrzymani do jutra. Nocleg w skromnym „Campement Dogon Aventures”, preferowanym ze względów bezpieczeństwa przez szefa miejscowej policji) – 260km
12.11.2015 – czwartek
Z niewielkim opóźnieniem, o 6.30 rusza konwój. Nasza eskorta to trzy toyoty pickup wypchane uzbrojonymi wojskowymi. Jedzie wiele ciężarówek, fatalna droga powoduje, że średnia przejazdu siego 25km/h. Tłuczemy się w kurzu, co kilka kilometrów konwojujący żołnierze sprawdzają całość składu. Jedynym pocieszeniem jest otoczenie, jedziemy w pięknym krajobrazowo terenie. Góry niczym klifowe wypusty, włażą do żółtej trawy posypanej drzewkami lub kamieniami. Gdzieniegdzie poletka sorgo i miletu, góry zmieniają formy, teraz przybrały kształty łodzi podwodnych i taszczą się nenufarom wprost do wody. Jedziemy… a raczej telepiemy się, droga jak serwetka dziergana asfaltem na więcej nie pozwala. Przed miejscowością Hombori, mamy przez wiele kilometrów wgląd na „Main de Fatma”, czyli „Reka Fatimy”… to wspinaczkowa Mekka Mali, nie lada gratka dla mających zamiar spróbowania swoich sił na ścianach masywu Hombori Tondo (1153 m n.p.m.), a wioska Daari leżąca u podnóża, jest dla nich wspaniałą bazą. W Hombori rozstajemy się z eskortą, która wraca do Douentza, tymczasem z Gao dojechać ma konwój przejmujący nas. Jakoś tak, za podpowiedzią lokalesa, podjęliśmy decyzję… jedziemy już dalej indywidualnie, stan drogi się nieco poprawił, góry zastąpiła równina, a nenufary spalone ciężarówki.
Przed zmrokiem docieramy do miejscowości Gao i przeprawiamy się na druga stronę rzeki Niger nowo wybudowanym mostem. Tankowanie (litr oleju napędowego 500CFA – tak niska cena paliwa jest tylko tutaj, wcześniej utrzymywała się w cenie 630CFA) i szukamy hotelu lub miejsca do kempingowania. Ostatecznie na nocleg pozostajemy w „Tizimizi Hotel”… coś typu „więzienie”, chroniony przez uzbrojoną obstawę, kontenery z piaskiem i zabezpieczony zasiekami z koncentriny (spiralne zwoje wykonane z drutu ostrzowego). Po kontroli podwozia (coś jak selfie), tylko zamiast aparatu, czy telefonu jest lusterko na kijku, zarozumiały właściciel, nie zezwala na kempingowanie, musimy wykupić pokoje (20tys. CFA za pokój).
Douentza > góra – Ręka Fatimy > Hombori (odcinek ten jedziemy w konwoju chronionym przez wojsko wraz z grupą pozostałych, malijskich pojazdów) > Gao (nocleg w zamkniętym murem hotelu typu „więzienie”, chronionym przez uzbrojoną obstawę, kontenery z piaskiem i zabezpieczonego zasiekami z koncentriny. – 400km
Jak do tej pory nie pisaliśmy nic o naszym wyżywieniu, tak więc… gotują dla nas najlepsi!… Knorr, Krakus, Sokołów, Liofiz i Jetboil ;-) … od czasu do czasu, oczywiście gdy jest taka możliwość, kupujemy pieczywo, pomidory, owoce i duuużo napojów typu coca-cola, tonik i piwo. Nasz mocno „urozmaicony” jadłospis, podpieramy kawą i rumem.
… chciałabym podsumować Mali, wlewam swoje myśli do formy, patrzę przez szkło powiększające i ciągle widzę Dogonów, niech więc będzie to myślą przewodnią, czymś co zszywa zmysły złotą nicią, tym co utwierdza każdego dnia… że warto czasem skoczyć za horyzont… rzucając swoje istnienie w niepewność…
… trzy tysiące metrów na sekundę spadam w dół… z Syriusza wprost na Ziemię… lecę bez zabezpieczenia, nie widząc swego cienia… przez okiennice moich zmysłów… w nieskończoności zwątpień… próbuję dogonić Dogonów… nawet Pan Cogito przestał myśleć, woli generować widzenia… za zasłoną pokrętnej filozofii… stoi realny lud… maski, maski, tysiąc barw… nim kogut zapieje trzy razy i na zawsze straci gardło… hogonowe czary przegonią mary… wierząc w swą wyjątkowość… strażnicy pamięci, zezwalają mędrcom łamać sobie głowy akrobacjami astrofizycznymi… do czcicieli psiej gwiazdy zapukała cywilizacja… co robić?… strzec nieprzeciętności?… czy z przymrożeniem oka oświadczyć sobie… pecunia non olet!…
…Wiola…
13.11.2015 – piątek
Rano jedziemy do jedynej atrakcji tego miasta „Tombeau Des Askia” (wstęp 1500 CFA od os.). Budowla w kształcie piramidy z cegły suszonej jest przypuszczalnym miejscem pochówku Muhammada I Turego (Askii), założyciela średniowiecznego afrykańskiego królestwa Songhaj. Budowla wraz z przyległym kompleksem dwóch meczetów, cmentarza i placu zgromadzeń, została w 2004r. wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Od 2012 roku, znajduje się na liście obiektów zagrożonych ze względu na trwający konflikt w Mali. Grobowiec uchodzi za jeden z najlepszych przykładów glinianych budowli w tradycyjnym stylu budownictwa strefy Sahelu. Mierzy 17 metrów wysokości, co czyni go najwyższą przedkolonialną budowlą w regionie. W zasadzie nic szczególnego, weszliśmy na szczyt, z którego jest widok na miasto i po 15 minutach jedziemy w kierunku granicy z Nigrem. Co do miasta Gao, to coś na wzór rozległego więzienia, tyle tylko, że… nikt nie posiada wyroku,.. wszędzie są beczki z piaskiem, druty kolczaste, koncentriny, kraty, bazy wojskowe, auta szturmowe, policja i kontrole, a wszystko to sponiewierane kurzem, śmieciami i co najistotniejsze… dramatem ludzkim. Wyjeżdżamy, nowa, wspaniała droga biegnie wschodnim brzegiem rzeki na południe, urozmaicona szykanami z beczek, opon kamieni oraz kontrolami. Malownicze krajobrazy z wijącą się tonią srebrzystej wody, pomiędzy zielonymi łąkami w czerwono-brązowej scenerii pustyni. Droga pusta, patrolowana przez wojska UN. Mijamy kolejne wioski, zajeżdżamy nad brzeg Nigru.
Po 200km stajemy na granicy malijsko-nigerskiej. W Labbezanga odprawa celno-paszportowa, tym razem to sama przyjemność… uprzejmie i miło, po 10 minutach jedziemy na nigerską stronę. Tutaj, o dziwo nie ma żadnego posterunku, dopiero po 30km, w szczerym polu znajduje się barak, a w nim posterunek policji, gdzie błyskawicznie dokonujemy odprawy paszportowej, Ponownie kulturalnie i szybko oraz żadnych opłat. Pięć kilometrów dalej w miasteczku Ayorou, na posterunku celnym podbijają nam karnety i kontynuujemy jazdę do stolicy Nigru, Niamey. Podziwiając na trasie wioskowe życie miejscowej społeczności, zdecydowanie różniącej się od Malijczyków, pod wieczór docieramy do miasta. Jakieś zmiany?… ano, skończyły się transportowe mercedesy, ich miejsce zajęły toyoty i dużo domków typu ule.
Niamey to największe miasto kraju i zarazem i stolica Nigru, położona nad rzeką Niger, która w 2011r. liczyła 1,3 mln mieszkańców. Jest ośrodkiem handlu, rzemiosła, przemysłu spożywczego, włókienniczego, skórzanego, materiałów budowlanych oraz centrum regionu uprawy orzeszków ziemnych. W mieście działają także drobne zakłady metalowe, chemiczne i meblarskie. Miasto zostało ustanowione stolicą kolonii Niger w 1926r., mając niespełna 3tys. obywateli. W 1960r., po uzyskaniu niepodległości przez Niger, zostało oficjalnie stolicą Republiki Nigru. Tak naprawdę miasto oparte na podwalinach wioski założonej w XVIIIw., bez specjalnej historii i zabytków.
Po małych perypetiach z przyzwoitym zakwaterowaniem, bazę noclegową na następne dwa dni będziemy mieli w „Hotel Sahel” (35.500 CFA pokój dla 2 os.), położonym nad samym brzegiem Nigru. Stołujemy się w auberge „Dragon D’OR”, prowadzonej przez Chińczyków, wreszcie po wielkiej posusze kulinarnej, dziś wołowinowa uczta z gorącej płyty z ryżem.
Gao > Labbezonga > granica Mali-Niger > Ayorou (35km od faktycznej granicy – 5km przed miastem w skromnym baraku odprawa paszportowa, a w mieście odprawa celna i podbicie karnetu CPD) > Niamey – stolica Nigru (nocleg w hotelu Sahel położonym nad samym brzegiem Nigru)
Po 30 dniach podróży i pokonaniu dystansu 12.100km od wyjazdu z naszej „Chałupy na Górce”, dotarliśmy do stolicy Nigru. Wiele zdarzyło się przez te dwa tygodnie od ostatniego naszego przekazu, ta część Afryki niejednokrotnie zachwyca pięknem, kulturą, obyczajami i historią, tą bardziej zawiłą i tą zwyczajną… a czasem wręcz przeraża. Ale jeśli chcemy oglądać uporządkowane kraje, to trzeba nam podróżować po Europie i to tej zachodniej, natomiast jeśli szukamy autentyczności w pełnym wymiarze, wskazane jest przyjechać tutaj.
14.11.2015 – sobota
W Niamey jesteśmy zmuszeni pozostać do poniedziałku, gdyż wyrabiamy tu wizę „Entente”, obejmującą takie kraje na naszej dalszej trasie, jak: Burkina Faso, Wybrzeże Kości Słoniowej, Togo i Benin. Na szczęście jesteśmy zakwaterowani w przyjemnym hotelu „Hotel Sahel”, tuż nad brzegiem rzeki Niger, a wyżywienie serwuje nam opodal chińska restauracja „Dragon D’OR”. Poza tym jest ciepło, wręcz gorąco ~ 40ºC, nieustająco świeci słońce i wieją saharyjskie wiatry.