11.01.2017 – środa

Dzisiaj „Dakar” jedzie jedną z najdłuższych tras Salta – Chilecito (ARG) – 977km. Natomiast my, zmierzamy na granicę Boliwii z Argentyną, najpierw jednak, jeszcze w Uyuni, odwiedzamy nowo tworzące się muzeum kolejnictwa „Museo Ferrocaril Centro de Interpretacion Uyuni” (wstęp 5bs). Niezwykle ciekawa kolekcja zabytkowych lokomotyw i wagonów, ulokowana w specjalnie wybudowanym dla tego celu obiekcie. Najciekawszym eksponatem jest czterosilnikowy parowóz z napędem na przód i tył o długości ponad 26m. Po zwiedzeniu kompleksu ruszamy na trasę. Okazuje się, że na przestrzeni ostatnich siedmiu lat, Boliwia poczyniła spore postępy w modernizacji dróg. Całkowicie wykonano nową drogę asfaltową z Uyuni do Oruro, jak również bardzo zaawansowane są roboty drogowe z wykonaniem drogi z Uyuni do Tupiza. Pierwsze 30km jedziemy już asfaltem, natomiast dalej to prawdziwa partyzantka, budowa drogi i resztki starej, na przemian, co powoduje, że przejazd jest mocno utrudniony i w dodatku absolutnie nie oznakowany. Tu też skończył się boliwijski asfalt, którego w tym kraju doświadczyliśmy jedynie wczoraj i dzisiaj na małym odcinku trasy.

Dalej to już totalna „wyrypa”, drogi które jeszcze kilka dni wcześniej musiały być korytami rzek, maziste błoto, gliniane domki rozpływają się, wszędzie widoczne wielkie zniszczenia! Pokonujemy w bród, wiele rozległych przepływów rzek. Pomarszczone góry i… kaktusy, mnóstwo kaktusów. W takim klimacie docieramy do małej górniczej osady Atocha, której wyróżniającym elementem, jest ustawiona Cessna na Plaza de Armas. Pokonując kolejne przełęcze usytuowane na wys.ok 4200m n.p.m, przebrnęliśmy mozolnie dalszą trasę do Tupiza. Przed wjazdem do miasta na rogatkach postawiono szlaban i skasowano nas 15bs za modernizację drogi. Dalej to już szybki przejazd do granicznego miasta Villazon. Ten odcinek obecnie również został całkowicie przeprojektowany (opłata 10bs). Pozbywamy się ostatnich bolivianos i w tym miejscu należy wspomnieć o sytuacji paliwowej panującej w Boliwii, odkąd byłem tu po raz pierwszy, czyli od 2006r. Na wszelkie paliwa obowiązują dwie ceny, dla miejscowych na przykładzie oleju napędowego, cena wynosi 3,7bs (0,40$USD), dla obcokrajowców 8,8bs( 1,20$USD). Jest jednak możliwość negocjacji i jeśli nie bierzemy faktury, można wynegocjować z „nalewakowym” niższą cenę, ok 6bs. Załatwiwszy sprawę paliwa, ruszamy na granicę i po godzinie jesteśmy w Argentynie, w sąsiednim mieście La Quiaca.

Argentyna wita nas dużym drogowskazem – Ushuaia 5121 km. Jedziemy jeszcze następne 20km na południe drogą nr 9 w kierunku Salty i 5km przed miejscowością Pumahuasi, już po zmroku, zostajemy na poboczu drogi na nocleg, rozbijając obozowisko „Toyota Inn”… i nie jest to hotel zaledwie pięciogwiazdkowy… bo co powoduje, że chodzi tu o miliony gwiazd?… wystarczy wieczorem napić się wina, by w absolutnych ciemnościach nocy, zejść z dachu i zobaczyć niebo tak wypełnione gwiazdami, że aż się nie mieszczą, na przecież obszernym firmamencie. I jak każdy hotel, nasz też nie jest doskonały, są dwie uciążliwości… wysokość 3500m n.p.m, co prowokuje dziwne sny i temperatura, która nocą spada zaledwie do kilku stopni… toteż śpimy w ubraniach.

17-01-11map

12.01.2017 – czwartek

Ranek wita nas temperaturą 6ºC… w słońcu, ale dość szybko robi się przyzwoicie ciepło. Główną drogą nr 9 docieramy do Abra Pampa, robimy uzupełniające zakupy i ruszamy ponownie w Andy. Tu kończy się asfalt, a my kierujemy się na zachód, w stronę osady Coranzuli, najpierw drogą nr 74, później nr 40. Na trasie biegnącej wąwozem wzdłuż skromnej rzeczki, napotykamy wiele gospodarstw pasterskich zajmujących się hodowlą krów, lam, osłów, kóz i owiec. Są też obwieszone czerwonymi flagami, przydrożne kapliczki Gauchito Gila i nie tylko. Panteon argentyńskich świętych zaludniają postaci, których darmo szukać gdziekolwiek poza Ameryką Łacińską. Są określani jako santos populares, santos poganos lub almas milagrosas i wierzy się, że posiadają moc czynienia cudów pomimo, że nie są kanonizowani przez kościół katolicki. Jednym z ciekawszych i najbardziej popularnych pogańskich świętych, jest właśnie Gauchito Gil… czyli w wolnym tłumaczeniu Kowbojek Gil. Wg legendy, żył pod koniec XIX w. i w wyniku komplikacji miłosnych wstąpił do wojska, w którym walczył przeciwko Paragwajowi. Karierę żołnierza postanowił przerwać, kiedy w Argentynie rozpętała się wojna domowa. Wraz z innymi dezerterami utworzył grupę rabusiów, którzy jak Robin Hood… czy Janosik nękali bogaczy, a wspierali biednych. Pomimo, że był kochany przez prosty lud, nie umknął karzącej ręce prawa. Został pojmany i stracony w okolicach miasta Mercedes w prowincji Corrientes (północna Argentyna). I to właśnie w momencie śmierci ujawniła się cudowność Gauchita. Oficerowi przewodzącemu egzekucji, przepowiedział chorobę i śmierć syna, jeśli ten nie pochowa jego ciała. Po powrocie do rodzinnego miasta, oficer przekonał się o prawdziwości przepowiedni i aby ratować życie dziecka wypełnił życzenie zabitego. Oczywiście syn powrócił natychmiast do zdrowia, a wdzięczny oficer wybudował Gauchito Gilowi kapliczkę w miejscu pochówku. Od tego czasu Kowbojek znany jest ze spełniania próśb o uzdrowienie, opieki nad podróżującymi (specjalnie upodobany przez kierowców, stąd większość kaplic znajduje się przy drogach, w miejscach odpoczynku) jak i wysłuchiwania wszelkich najbardziej przyziemnych intencji. Argentyńczycy tak chętnie obdarowują swojego „świętego” papierosami, pustymi butelkami po alkoholu i innymi cennymi podarkami, że okolice kapliczki wyglądają zupełnie jak wielka rupieciarnia. Kierowcy pragnący przychylności Kowbojka. zawieszają czerwone tasiemki na lusterku samochodu i za każdym razem pozdrawiają Gauchita klaksonem mijając go na drodze. Przemierzając Amerykę Łacińską, często natrafiamy na tego typu, zazwyczaj zadziwiające Europejczyka widoki. Tymczasem ludowi „święci”, czy nieżyjące postacie otoczone lokalną czcią, to po drugiej stronie oceanu taki sam element codzienności, jak w Polsce kult maryjny. Piszę „święci” w cudzysłowie, bowiem zwykle nie są oni uznawani przez Kościół katolicki. Mało tego, często są to postacie niemające z kościołem i wiarą nic wspólnego. Katoliccy święci mają w Ameryce Łacińskiej sporą konkurencję… świętych ludowych. Ci ostatni oprócz modlitwy, pielgrzymki i pomników… oczekują czasem także drinka i skręta. Na trasie pokonujemy przełęcz usytuowaną na 4238m n.p.m. Co po drodze?… Góry!… najpierw kupy kamieni, potem hałdy gęsto posypane krzaczkami, znalazły się też w barwne paski, a później to już tylko żwirownia.

Dalej drogami Rn 40 i 70 podążamy w kierunku „Salar de Olaroz”. Księżycowe panoramy, wielkie otwarte przestrzenie, pustka, na odcinku 150km nie napotkaliśmy żadnego pojazdu. Podążając na południe salar płynnie przechodzi w następny o nazwie „Salar de Cauchari”, zmienia się również nr drogi na 52. W tym nieprzeciętnym pejzażu, docieramy do drogi 51 i kierujemy się na zachód w stronę San Antonio de Los Cobres. Droga prowadzi wzdłuż najwyżej położonych torów trasy kolejowej z Salty do chilijskiego Copiapo.

Jadąc wzdłuż torów, pokonujemy przełęcz „Alto Chorrillo” (4560m n.pm.), a dalej na trasie podziwiamy kunszt sztuki inżynieryjnej, czyli stalowy kratownicowy most rozpostarty nad wąwozem o szer. 224m i wys. na 63m o nazwie „ La Polvorilla” – 4197 m n.p.m., gdzie i my docieramy naszą toyotą. Pociąg, który obecnie kursuje od marca do października, wykorzystywany jest wyłącznie w celach turystycznych, niegdyś wywoził andyjskie minerały. Trasa prowadzi z Salty wąwozem „Quebrada del Toro”, a pociąg ma do pokonania różnicę wzniesień prawie 3000 m na odcinku 136 km. Cała wyprawa trwa 14 godzin tam i z powrotem. Linia kolejowa na tym odcinku nosi nazwę „El Tren a las Nubes” („Pociąg do chmur”). Kolorystyka i struktura mijanych na trasie gór, w połączeniu z wysokością, powodują taki natłok przelatujących obrazów, że mamy oczy dookoła głowy, a w niej karuzelę, by pakiet wrażeń był skończony. Zjeżdżamy jeszcze nieco w dół i tuż przed San Antonio de Los Cobres, nad rzeczką na poziomie 3820m n.p.m. urządzamy dzisiejsze obozowisko. Myjemy auto, jemy kolację i pijemy wino… żeby znów zobaczyć gwiazdy ;-)

17-01-12map

… krótko mówiąc…

… gdy przeciętny turysta słyszy słowo „Boliwia”… nie kojarzy mu się to z celem wakacji, to nie jest kraj, który emituje kolorowe foldery… nazywana „osłem niosącym worki srebra”… bo przy swojej biedzie, posiada jednocześnie bogate złoża ropy, gazu srebra i złota, które wciąż spoczywają w ziemi… zwana też „Tybetem Ameryk”, ponieważ jest najwyżej położonym i najtrudniej dostępnym krajem Ameryki Łacińskiej… to tutaj biegnie najniebezpieczniejsza droga na świecie…„El Camino de la Muerte” („Droga Śmierci”)… dla Boliwii jedna stolica to za mało… La Paz (to właśnie w tym mieście znajduje się siedziba rządu), druga zaś to Sucre (to właśnie na nią wskazuje konstytucja)… to przecież tutaj, w Jeziorze Titicaca narodziło się słońce… a na największej solnej pustyni świata „Salar de Uyuni”, można zobaczyć jak wygląda sprasowane przez wiatr dziesięć miliardów ton soli… kraj historycznych kuriozów… to tutaj zginął komunistyczny rewolucjonista Ernesto Che Guevara, tu ukrywał się aż do starości nazistowski zbrodniarz Klaus Barbie i gdzież, jeśli nie w Boliwii, ukryli się przed długim ramieniem sprawiedliwości dwaj słynni bandyci z Dzikiego Zachodu… Butch Cassidy i Sundance Kid… to jedyny kraj Ameryki Południowej, w którym prezydentem jest Indianin… Evo Morales, który w młodości wypasał lamy, a jako dorosły przewodził związkowi producentów koki… ulubionym dodatkiem do oficjalnego stroju przy spotkaniach z dyplomatami… jest wieniec z liści koki… koka to zresztą nieodłączna część boliwijskiej tożsamości, używana przez miejscową ludność od czterech tysięcy lat, w pełni legalna i sprzedawana na każdym rogu…. tymczasem my… na tej przesadnie posolonej ziemi… pośród wybujałych dzikich gór… długich kobiecych warkoczy… lam, tych co jeszcze biegają i… tych co już na talerzu… kolejny raz chwytamy kolaż barwnych widzeń… piramida emocji sięgnęła spoconej paszczy nieba… bo przecież zaszumiał tu też rajd „Dakar”… kto żyw, rozpuszczał się w fali fascynujących wzruszeń, niczym tabletka musująca… taka to była przygoda!…

…Wiola…

13.01.2017 – piątek

Spanie na takiej wysokości, okupuje niedogodnościami, nie dość, że zimno, to doskwiera ból głowy i bezsenność, a jak już człowiek zaśnie, to śnią się jakieś koszmary. Niewyspani, ruszamy na trasę. Przemieszczamy się dalej na południe drogą nr 40 w kierunku Cafayate. Odcinek tej drogi z San Antonio de los Cobres (górnicze miasto) do La Pome to nie tylko pokonanie przełęczy Abra del Acay na wysokości 4995m n.p.m., ale również karkołomna trasa, gdzie zjazd przebiega złowieszczymi półkami skalnymi, na szerokość naszej toyoty. Co widzimy?… góry… ale jakie?… zardzewiałe rudzielce, czasem tylko zagubiona łata zielonego, co przyciąga vicunie. Pokonanie 90km zajmuje nam ponad trzy godziny. Od przełęczy, poruszamy się wzdłuż doliny „Valles Calchaquíes” i rzeki o tej samej nazwie.

Po przebyciu 125km, wśród kaktusów i upraw, docieramy do miejscowości Payogasta. Znajdujemy się w obszarze, gdzie zamieszkują rdzenni Indianie Argentyny. W tej małej mieścinie odbywa się festyn, więc mamy sposobność podglądać atmosferę imprezy, zobaczyć wirujące tancerki, prawdziwych gaucho (pasterz, kowboj) i zjeść porządne asado (grillowane mięso).

Zaspokojeni kulinarnie i duchowo, jedziemy dalej Rn 40 do następnej mieścinki ulokowanej wzdłuż wąwozu Calchaqui, do Cachi. Miasteczko do tej pory zachowało kolonialny charakter. Na szczególną uwagę, zasługuje bardzo stary kościół z sufitem i konfesjonałem wykonanym z desek kaktusa, jednego z niewielu dostępnych w okolicy materiałów budowlanych. Jest też muzeum archeologiczne, mnóstwo sklepów i restauracji.

Następną miejscowością na trasie było Molinos (molino znaczy młyn). Tu szczególnie poza masywnym kościołem, starym młynem i kolonialnymi uliczkami, wyróżnia się XVII w. kolonialny dom, w którym obecnie urządzono ekskluzywny hotel „Hacienda de Isasmendi”. Odrestaurowany, z dużym patio, łukami i wewnętrznym dziedzińcem z potężnym drzewem na środku, ma swój unikalny klimat… cenę też. Odwiedzamy „Casa Historica de Indalecio Gomez” (wstęp 20ar. peso od os.). Niewielka wystawa i rękodzielnictwo lokalne (swetry, dywany i kilimy). Przejazd malowniczą doliną Calchaqui, w otoczeniu „las kaktusas kandelabras ;-)”-(kaktus cardon, kandelabrowy)… to doskonale zużyty czas. Tuż obok miasteczka, w zacisznym zagajniku, urządziliśmy sobie obozowisko na dzisiejszą noc.

17-01-13map

14.01.2017 – sobota

Rano właścicielka terenu przyszła sprawdzić jak nam się spało. Żegnamy się, opuszczamy zagajnik i jedziemy winną doliną, drogą o nazwie „ Ruta del Vino”. To wielki obszar uprawy winorośli i produkcji wspaniałych argentyńskich win, takich jak „Torrontes”. Naszą przygodę z winem rozpoczynamy od odwiedzenia bodegi „Elcese”. Bezpłatna degustacja i zwiedzanie w towarzystwie miłego pracownika. Oczywiście zakupujemy butelkę wina „Torrontes” za 90ar. peso.

Jedziemy dalej na południe a na trasie stają ciekawe zabudowania kolonialne „Finca el Carmen”. Oprócz atrialnej haciendy, na zapleczu znajduje się stary, gliniany kościół (Capilla Historica) z 1780r. oraz małe gospodarstwo i zabudowa starego młyna wodnego. W Angastaco uzupełniamy zapasy, krótkie spojrzenie na „Iglesia de Angastaco” i wjeżdżamy w obszar „Corte el Canion” i „Monumento Natural Angastaco”. Twory skalne zadziwiają swą formą, to tak jakby skorupa Ziemi, chciała stanąć w pionie… a nie mogła, czasem udają składowisko drewna z kaktusa, a czasem jak warstwy zbitych płytek, oparte o siebie pod skosem.

Docieramy do San Carlos, po wizycie w kościele „Iglesia de San Carlos Borromeo”, idziemy do parku coś zjeść, empanady (pierogi z farszem) i humitas (kukurydziane gołąbki). Docieramy do Cafayate. Bodega „El Estaco” już zamknięta (sobota), ale następna bodega Vasija Secreta” jest czynna, specjalizują się w „Torrontes” i „Cabernet”, lecz degustacja jest płatna, na terenie znajduje się restauracja. Ta najbardziej interesująca nas „Bodegas Etchart”, znajdująca się na 4338 km Ruta Nacionale 40, Cafayate-Salta, niestety był nieczynna. Chociaż w Cafayate jest kilka winiarni z tradycjami sięgającymi połowy XIX wieku, bodega „Etchart” zajmuje wśród nich szczególne miejsce. To tutaj wytwarza się najlepsze i bardzo popularne w całej Argentynie wino „Torrontes” i „Etchart Privado”.Najważniejszym jest fakt zapoczątkowania przez założycieli winiarni uprawy odmiany torrontes, która półtora wieku później rozsławiła ten skrawek Argentyny w świecie. Przełomowy zarówno dla samego torrontesa, jak i całej winiarni był rok 1938, w którym Arnoldo Etchart nabył liczącą zaledwie 65 ha posiadłość o nazwie „”La Florida z winnicami posadzonymi jeszcze w połowie XIX stulecia. Miał już wtedy jasno wytyczony cel, rozpoczął dynamiczny rozwój bodegi, a na efekty działań nie trzeba było długo czekać. Kontynuował zainteresowanie torrontesem, co wyraźnie widać nawet dziś… bodega „Etchart” jest najważniejszym w Argentynie producentem win z tej odmiany. I nie chodzi tutaj o prymat ilościowy, ale przede wszystkim o jakość. Podajemy te dane, bo naprawdę wina warte są swojej wysokiej pozycji smakowo-zapachowej. Niezbyt wysoka cena sklepowa 60ar. peso (ok.15zł) za butelkę 0,75 l, czyni z niego bardzo popularny trunek. Mijamy kolejne bodegi z zabudową pamiętającą kolonialne czasy. Po przekroczeniu granicy okręgu Tucuman, napotykamy na bodegę „Chico Zossi”, gdzie wpadamy na właściciela o imieniu Baltazar, który entuzjastycznie prowadzi nas na bezpłatną degustację i opowiada o tajnikach produkcji wina, popierając to stosownym filmem. Kupujemy „Torrontes” (80ar. peso za butelkę) i żegnamy się z przyjaznym i zaangażowanym w to co robi, właścicielem.

Dalej jadąc na południe ocieramy do Quilmes, (5 km od Rn 40), gdzie odwiedzamy największy zabytek kultury miejscowych Indian „Ruinas de Quilmes” (wstęp 50ar. peso od os.). Ostatnia osada rdzennych mieszkańców Argentyny, miejscowi byli rolnikami i mieli imponująco zorganizowaną gospodarkę i strukturę społeczną. To najlepiej zachowany kompleks indiańskich fortyfikacji, które oparło się podbojowi Inków, ale nie było w stanie przeciwstawić się Hiszpanom. Ruiny zostały w roku 2007 przekształcone w muzeum-skansen. Ostatni odcinek trasy, to ponownie góry i wspaniałe widoki na ich kolorystykę i ukształtowanie.

Cały czas, poruszamy się w rejonie mocno zasiedlonym przez argentyńskich Indian, czyli rdzennych mieszkańców tych ziem. Funkcjonuje tutaj powiedzenie, a jednocześnie kwintesencja filozofii życia… „dla tego, kto patrzy, nie widząc… ziemia jest ziemią… niczym więcej”. Ostatnim miejscem do którego dotarliśmy, było miasteczko Amaicha del Valle, gdzie zwiedzamy okazałe muzeum „Museo Pachamama” (wstęp 60ar. peso od os.). Interesujące, choć nazbyt sztywno urządzone. Wyjeżdżamy z miasta w kierunku Santa Maria i tuż za nim, w korycie wyschniętej rzeki, pomiędzy krzakami i pająkami potworami (jednego wielkości dłoni, byliśmy zmuszeni ukamienować), rozbijamy obozowisko na dzisiejszą noc.

17-01-14map

15.01.2017 – niedziela

Noc całkiem spokojna, a dzień jak zwykle przywitał nas wspaniałą pogodą. Zjeżdżamy do Santa Maria, małej zapyziałej mieściny, w której to, tak naprawdę nie ma na czym oka zawiesić, zwykła przeciętność. Jak to nie przystało na Argentynę… wszędzie pieką się kurczaki z grilla, mamy zamiar coś zjeść, ale z założenia, nie mogą być to kurczaki! Znalazł się ktoś, z piekącymi się dużymi kawałkami (jak się zdawało na pierwszy rzut oka) mięsa, co jak się później okazało, było dużym kawałkiem… ale tłuszczu ( fuj) z cienkim, ledwie widocznym paskiem mięsa o nazwie matambre ( „matar” + „hambre” – „zabić głód”)… naszego nie zabiło… nie zdążyło. Kierujemy się więc dalej na południe, drogą przybierającą nazwę, „Ruta del Telar” („Droga Rzemiosła Tekstylnego”). Rozległe monotonne krajobrazy szerokiej doliny, w pustynnym klimacie przeciągającego się przez drogę piasku, ciągną się aż do Belen. Ponieważ dzisiejszym naszym celem podróży są termy „Complejo Touristico Termal de Fiambala”, od Belem zamierzaliśmy przejechać skrótem, drogą tranzytową do Tinogasta. Na wjeździe na trasę, co prawda były ostrzeżenia, że jest trudna i może być nieprzejezdna, ale cóż, podejmujemy wyzwanie. Już na początku widać, że sporadycznie przemieszały się tu jakieś auta. Dwadzieścia kilometrów poszło całkiem sprawnie, jednak kiedy zaczęliśmy piąć się na przełęcz przez góry „Sierra del Fiambala”, pojawiły się nie lada przeszkody, zarwania drogi i lawiny kamienne, przez co szansa przejazdu zredukowała nam się do minimum. Przy jednym z takich osuwisk, pozostał jedynie mały fragment drogi, co po 30km, zmusiło nas do odwrotu. Wróciliśmy do głównego szlaku i objechaliśmy góry wokół. Z Tinogasta kierujemy się drogą Rn 60, przybierającą nazwę „Ruta de Adobe” („Droga Budynków z Błota”). Na tej trasie główne budynki, gospodarstwa jak i kaplice oraz kościoły, zbudowane są z błota. W El Puesto, podjechaliśmy pod jedną z kaplic- Capilla „Oratorio de Los Orquera”… rzeczywiście trzyma się nieźle, jak na zadany materiał.

Teraz już bezpośrednio jedziemy do miejscowości Fiambala, od której kilkanaście kilometrów dalej, jadąc w góry, docieramy do naturalnych term „Complejo Tutistico Termal de Fiambala” (wstęp 75ar.peso od os. plus 130ar.peso camping wraz z autem). Jeszcze tego dnia, kąpiemy się, choć woda chłodna, jutro podjedziemy wyżej, tam gdzie nie ma campingu, ale woda jest gorąca.

17-01-15map

16.01.2017 – poniedziałek

Aż do godzin południowych, postanowiliśmy kąpać się w termach i zwiedzić cały kompleks naturalnych basenów, usytuowanych kaskadowo wzdłuż termalnego cieku wodnego wypływającego ze skał. W górnych basenach woda osiąga najwyższą temperaturę 48ºC , po czym z każdą kaskadą oziębia się, aby na dole osiągnąć przyzwoitą do pławienia się temperaturę, nieco powyżej 30ºC. Wymoczeni, zrelaksowani i prawie „ugotowani” ruszamy dalej, a dzisiejszym celem, jest przekroczenie Andów na przełęczy „Paso de San Francisco” i dotarcie do Pacyfiku. Uzupełniamy zapasy, a do granicy z Chile mamy 250km. Kontynuujemy jazdę drogą Rn 60 i pniemy się w potężne Andy. Dookoła góry… jedne zardzewiałe, inne siwe, niektóre zgięte niczym grzbiet dinozaura, a wszystkie zaprojektowane przez naturę z wielkim rozmachem. Wspinamy się na drugą stronę Andów rozległymi płaskowyżami, rozpiętymi pomiędzy górami o wysokości ponad 6500 na wysokość 4350 m n.p.m. Po dotarciu do argentyńskiego punktu odprawy granicznej, zastało nas nie lada zaskoczenie, kolejka na kilka godzin, wcześniej nie było prądu, a do dyspozycji jest tylko jeden komputer. Słońce przypieka niemiłosiernie, tlenu wciąż deficyt nęka, a my?… „wysychamy” w kolejce na otwartej przestrzeni i co rusz, dostrzegamy aroganckie traktowanie petentów przez pograniczników argentyńskich, którzy w tempie żółwia wypisują dokumenty. Dopiero po ponad dwóch godzinach, jesteśmy odprawieni i jedziemy dalej na przełęcz. Ołowiane chmury leżą prawie na ziemi, krajobraz niemal księżycowy, docieramy do przełęczy „Paso de San Francisco” usytuowanej na wys. 4724m n.p.m. Wokół trzy potężne wulkany: Co.El Condor 6443, Co.Incahuasi 6638, i Nevado Ojos del Salado 6879m n.p.m. Jadąc dalej wzdłuż rozległych płaskowyżów docieramy do laguny „Laguna Verde”, tym razem tylko z nazwy, gdyż brak słońca i ciemne chmury, zmieniły jej toń na zielonkawo-szarą. Posterunek graniczny Chile, znajduje się dopiero 120 km od faktycznej granicy. Na miejscu okazuje się, że kumulacja turystów przesunęła się również i na tę granicę, ponownie ponad dwie godziny czekania i jeszcze jakby tego było mało, drobiazgowa kontrola bagaży, przez nadzwyczaj gorliwego i zawziętego w swym dziele, celnika chilijskiego. Przypomniały nam się podobne odprawy w Uzbekistanie, czy Turkmenistanie.

Dopiero przed 20.00 zjeżdżamy w dół z poziomu ponad 4000, a musimy dotrzeć na około 2000m n.p.m., aby spokojnie i przyzwoitej temperaturze rozbić nasz dzisiejszy obóz. Aby osiągnąć ten cel, zjechaliśmy w dół na odległość 80km przed Copiapo. Miejsce na obóz znajdujemy w wyschniętym korycie okresowej rzeki „Oda.San Andres”. Jedyna woda która płynie, to ta chwycona gdzieś wyżej, do gumowego węża. Jest na tyle późno, że szybko jemy kolację, po szklance wina i do spania. Po godzinie, kiedy wszystkie auta zjechały z przełęczy (posterunek czynny jedynie do 19.00), nastała błoga cisza. W nocy… niebo wygwieżdżone milionem gwiazd… i tylko ten szum „rzeki” w rurce, zakłóca wzorową ciszę.

17-01-16map

17.01.2017 – wtorek

Rano szybko docieramy do Copiapo, górnicze, zapylone, wstrętne miasto. Uzupełniamy zapasy oraz paliwo i jedziemy w kierunku Pacyfiku pustynną drogą „Ruta del Desierto”, do nadoceanicznego porciku-kurortu Barranquilla. I tu zastaje nas, w pełnym znaczeniu tego słowa „szok”. Czegoś takiego jeszcze w Chile nie widzieliśmy, wokół rozległej i dość ładnej zatoki, rozlokowało się „budowo”, wyglądające jak nieuporządkowany konglomerat rożnego typu bud, altanek, nadbudówek, przybudówek, szałasów, namiotów i podobnych kompozycji wykonanych z dykty, blachy z beczek i wszystkich dostępnych materiałów odpadowych… nieokiełznany melanż. Pomiędzy tym funkcjonują bary, sklepy, a nawet skromne restauracje, oczywiście zmajstrowane w ww chaotycznym stylu. Całość zasiedlona jest wczasowiczami, rzecz jasna najuboższej klasy społecznej Chile. Wszystko to razem wzięte, prócz szoku kulturowego, ma jednak jakiś niepowtarzalny urok.

Ruszamy dalej na południe wzdłuż oceanu, a co po drodze?… zatoczki, kaktusy, kopalnie i suche krzaki. Po kilkudziesięciu kilometrach, docieramy do następnej podobnej mieściny, Carrizal Bajo, jest ciut wytworniej, ale zasady budownictwa wciąż niedomagają Postanowiliśmy zjeść tu rybkę, bo jak sami się reklamują… jesteśmy na ziemi rybaków. Jedną z lepszych ryb jest Congrio, którą wielokrotnie testowaliśmy (podobna do bałtyckiego dorsza), tyle że tym razem trafiliśmy na niezbyt udaną wersję, najpierw była prawie surowa, a po reklamacji przesmażona… no cóż rybacy potrafią łowić, zabrakło tego co potrafi upiec… tak więc, chyba bezpieczniej zajmować się algami. Jedziemy dalej na południe, ilość bud i baraków ulokowanych wzdłuż brzegu zagęszcza się, przeważnie są to rybacy, wędkarze i inni „oszuści” (taka dygresja do rybackich opowieści o wielkości złowionej ryby). W takim klimacie docieramy do następnej osady, tym razem typowego portu rybackiego, Huasco. Poza łowieniem ryb, miejscowi rybacy zajmują się również połowem alg, gdzie naocznie mogliśmy prześledzić cykl technologiczny, od wyłowienia aż do wysyłki. Miejscowość schludna, zadbana, a nadmorski bulwar, kończy się tam, gdzie stoi latarnia morska.

Tak przed, jak i po wyjeździe z miasta, jest mnóstwo gai oliwnych, w związku z czym, jest spora oferta zakupu oliwek. Kilkanaście km dalej, jadąc w kierunku na Vallenar, zbaczamy nad rzekę „Rio del Transito”, gdzie miejscowości Freirina, ustawiamy obozowisko na dzisiejszą noc. Jedyną uciążliwością są komary… mnóstwo komarów!

17-01-17map

18.01.2017 – środa

Komary pokąsały mnie tak, że mimo woli, czuję się jak honorowy dawca krwi, rzecz jasna Wojtka omijają szerokim łukiem. Dojeżdżamy do „Panamericany” w Vallenar i jedziemy dalej na południe, płatną autostradą nr 5 do La Serena. Założona 1544r. jako drugie miasto w Chile, w pełni sezonu zamienia się w modny, nadmorski kurort. Miasto w dużym stopniu zachowało oryginalną architekturę, po części kolonialną, w przeważającej mierze neokolonialną, wzbogaca ją imponująca liczba 29 kościołów, dlatego nazywana jest czasem „Miastem Kościołów”. Królewski Kraków i chilijskie miasto La Serena, łączy umowa miast bliźniaczych, zawarta w 1994 roku. My zajęliśmy się przede wszystkim tym, co mieści się wokół „Plaza de Armas”, nazwanego imieniem naszego Papieża, Jan Pawła II. Całe wnętrze placu wypełnione po brzegi kolorowymi jarmarkami, czego tu nie ma… ozdoby, wypieki, malarstwo, starocie, zioła, miedziane naczynia, muzykanci, rękodzielnictwo i… dużo więcej. Pokręciliśmy się to tu, to tam, po pięknej La Serenie i dalej na trasę.

Ponieważ dalszy nasz przejazd na południe aż za stolicę, nie nosi znamion turystycznych (wielokrotnie pokonywaliśmy w naszych podróżach ten mało interesujący odcinek), postanowiliśmy, aż do Rancagua za Santiago de Chile, potraktować typowo tranzytowo, jadąc płatna autostradą. Co po drodze?… w La Ligua „Area Dulces”, to tutaj ubrani na biało sprzedawcy wszystkiego co najsłodsze, machają do kierowców białą szmatką na patyku, by zakupili coś z koszyka, a przypomnijmy, jedziemy autostradą, gdzie zadana znakami prędkość to 120/h. Przyszedł czas na stolicę kwiatów Ocoa „Capital del La Flores” i rzeczywiście, nawet z drogi widać ilość upraw. Potem miasto Llay Llay i jego ogromna oferta owoców, serów, oliwek, warzyw, a w szczególności melonów i arbuzów. Następnie, spowita smogiem, pojawiła się stolica Santiago de Chile. Tuż za Rancagua, zjeżdżamy do pobliskiej wioski Graneros i tym razem z powodu zastanawiającego, mojego zmęczenia i braku miejsca do rozbicia obozowiska, wybieramy wersję „love hotel” na godziny o nazwie „Entrecubas”. Płacimy 20tys.ch.peso i mamy lokum na 12godzin. Jednak intryguje mnie moje dziwne osłabienie, przechodzące w wysoką gorączkę… coś się dzieje niedobrego w moim organizmie.

17-01-18map

19.01.2017 – czwartek

Nocny atak przeszedł dość szybko, rano nieco zmęczony tą sytuacją, pomimo braku snu, czuję się zupełnie nieźle. Jedziemy jeszcze krótki odcinek autostradą do Curico i zbaczamy na wschód w kierunku Andów. Dookoła rolnictwo przez duże „R”. Przed granicą tankujemy do pełna, pamiętając iż w Argentynie olej napędowy jest o 25% droższy i jedziemy na przełęcz „Paso Maule o Pehuenche” 2550m n.p.m. W obszarze przełęczy przejeżdżamy obok rozległej laguny „ Laguna Del Maule” o toni w atramentowym kolorze. Docieramy do posterunku argentyńskiego w Las Loicas, szczęśliwym trafem tym razem, odprawy po obu stronach przebiegły bardzo sprawnie. Dojeżdżamy do Rn 40 w Bardas Blancas, kierując się nią dalej na południe.

Na nocleg pozostajemy kilka km za miejscowością El Zampal, w wyschniętym korycie rzeki, dopływie Rio Grande. Cisza, rozgwieżdżone niebo, muchy i mrówki, to kompani naszego obozowiska. Jeszcze przed snem obserwowaliśmy, jak uwijają się w swej robocie mrówki, a ponieważ znów piliśmy wino, tak więc nocne spozieranie na roziskrzone sklepienie, było nieuniknione.

17-01-19map

20.01.2017 – piątek

Rano, jak zwykle wita nas słoneczne niebo, a po rześkim poranku przychodzi upał. Jadąc dalej na południe, na rzece Rio Barrancas, opuszczamy okręg Mendoza i wjeżdżamy do regionu Neuquen, Przez Chos Malal jadąc drogą Rn 40, docieramy do Las Lajas i teraz kierujemy się w stronę Chile drogą Rn 22, aby dotrzeć do araukariowych lasów, w okolicy jeziora Alumine. Endemiczne drzewa z rodziny araukariowatych obejmują aż 19gatunków, z czego dwa występują jedynie na południu Argentyny i Chile, reszta gatunków rośnie we wschodniej Australii, na Nowej Gwinei i Nowej Kaledonii. Drzewa są wiecznie zielone, a ich nazwa pochodzi od Indian Araukanów, rdzennych mieszkańców Chile, których tereny porastały drzewa tego rodzaju. Nasiona araukarii chilijskiej są jadalne i spożywane przez tubylców. Przemieszczając się wzdłuż granicy chilijskiej, podziwiamy te niezwykłe drzewa. Starsze egzemplarze dochodzące do wys.70m, mają pień pozbawiony gałęzi i wyglądają jak wielkie parasole.

W takim to otoczeniu, docieramy do Junin de Los Andes, a po następnych 20km, docieramy w progi posesji naszych przyjaciół Olgi i Ignasia, mieszkających w San Martin de Los Andes. Jesteśmy tu już kolejny raz, my byliśmy tu ostatnio siedem lat temu, oni gościli u nas przed sześciu laty.

17-01-20map

Gorące przywitanie, ale ja czuję, że z moim stanem zdrowia jest coś nie tak. Jest już późno, ratuję się podręcznymi prochami i idę od razu do łóżka. Jednak w okolicy północy, dostaję ataku gorączki połączonego z nadzwyczaj silnymi dreszczami. Pomimo spotkania z przyjaciółmi, przy tradycyjnym asado, Ignaś opuszcza towarzystwo i zawozi mnie i Wiolę do miejscowego szpitala. Po trzech godzinach jest diagnoza… malaria! Pierwszy taki przypadek w San Martin de Los Andes. Natychmiast, szpital kontaktuje się ze stolicą okręgu Neuquen, w zakresie techniki leczenia.

Zostałem zarażony zarodźcem ruchliwym (Plasmodium vivax) wywołuje zimnicę trzydniową – trzeciaczkę. Okres wylęgania wynosi przeciętnie 11 do 14 dni (w niektórych przypadkach nawet około 300 dni, więc mogłem ja przywlec jeszcze z Afryki, lub Indonezji), w tym czasie pasożyt rozwija się poza krwinkami. Charakterystyczny jest nagły początek choroby, a objawy przypominają grypę: bóle głowy, mięśni, stawów, zaburzenia oddychania z bólami w klatce piersiowej, ból brzucha i nudności (tych objawów nie miałem, lub jedynie w minimalnym stopniu). Typowy atak zimnicy trzeciaczki składa się z 3 okresów: dominuje uczucie zimna i dreszcze, następuje gwałtowny wzrost temperatury (do około 40°C), uczucie gorąca, suchość skóry, zaburzenia świadomości, gwałtowne powiększenie śledziony i związany z tym ból w lewym podżebrzu, później nagłe ustąpienie objawów, spadek temperatury, zlewne poty trwające 1-2 h. Faza ta kończy się snem (te objawy powtórzyły się w odstępach dwudniowych trzykrotnie). W trakcie napadu mogą pojawiać się silne bóle głowy z nudnościami i wymiotami, oraz charakterystyczna opryszczka wargowa (miałem opryszczkę). Napady pojawiają się co około 2-3 dni, po kilku napadach utrzymuje się powiększenie wątroby i śledziony oraz niedokrwistość, zwiększenie liczby retikulocytów i monocytów, leukopenia rzadziej eozynofilia i trombocytopenia. W pojedynczych przypadkach występuje żółtaczka hemolityczna (u mnie skończyło się na powiększeniu śledziony, wątroby, niedokrwistości i problemach oddechowych).

A tak wygląda zarodziec ruchliwy – Plasmodium vivax

plasmodium-vivax

21.01.2017 do 26.01.2017

Rano dostaje pierwszą serię leku antymalarycznego (6 tabletek). Już teraz wiem, że ta przedwczorajsza gorączka była oznaką nadchodzącej choroby. Sześciodniowy pobyt w szpitalu. Trudno pisać o przebiegu choroby, w życiu nie wyobrażałem sobie takich doznań i przejść. Użycie leków o bardzo mocnym działaniu antymalarycznym, w linii prostej doprowadza do stanu depresyjnego w połączeniu z totalną bezsennością, kompletnym odrzuceniem pożywienia, a na jego widok występuje odruch wymiotny. Kolejne efekty specjalne tej choroby to koszmary i natłok kłębiących się myśli o katastroficznym charakterze. Myślą przewodnią jest ta, by jak najszybciej opuścić to miejsce. Zarodźce w trakcie rozwoju malarii lokują się w wątrobie, śledzionie, nerkach i płucach. W trakcie choroby dochodzi do groźnych powikłań ze strony wielu narządów wewnętrznych, u mnie doszło do opuchnięcia wątroby i zaburzeń oddychania, pojawiła się woda w płucach i poważna niewydolność oddechowa, jeden dzień leżałem pod tlenem na intensywnej terapii. Po skończeniu czterodniowego faszerowania antymalarykami i antybiotykami, mój stan zdrowia uległ sporej poprawie, a największym problemem pozostała niewydolność płuc, która w następnym dniu nieco ustąpiła, a wynik RTG był już czysty od zgromadzonej wody w płucach. 26.01.2017r. jest decyzja o opuszczeniu szpitala. Pokaźna dewastacja zdrowia i organizmu, 5kg lżejszy, ewidentny brak sił, bezsenność, jedyne co powróciło do formy, to apetyt.

28.o1 do 29.01.2017

Teraz kilka dni odpoczynku, ale już na szczęście poza szpitalem.  Na koniec pobytu w San Martin de Los Andes, uroczysta, pożegnalna kolacja z gospodarzami i ich przyjaciółmi. 29 stycznia, jest już na tyle dobrze, że jutro ruszamy do Buenos Aires. Niestety, projekt Antarktyda upada, gdyż po takim leczeniu, nie ma mowy o tak ekstremalnym rejsie, gdzie wymagane jest podpisanie deklaracji o pełnosprawnym stanie zdrowia i niebytności w szpitalu przez ostatni rok. Organizator stawia takie wymagania, gdyż na Antarktydzie próżno szukać szpitala i fachowej opieki lekarskiej, poza tym wszelkie koszty transportu chorego do Buenos Aires… są ogromne, dlatego też wymagane jest ubezpieczenie powyżej 50 tys. $USD. Istnieje jedynie nadzieja, że uwzględniając okoliczności i stan zdrowia uczestnika rejsu, czyli mnie, część zapłaconej należności (13 tys. $USD), zostanie nam zwrócona. No cóż, nie zawsze jest pięknie i tak jak by się chciało, prawie dwadzieścia lat, mojego bezproblemowego podróżowania, musiało kiedyś objawić się takim lub podobnym zdarzeniem… tego też wymaga sprawiedliwość ;-) Wydaje mi się również, iż nie mając w podróży poważnego wypadku, przypadek ten wynika z prostego rachunku prawdopodobieństwa, który matematycznie, jest nie do podważenia.

30.01.2017 – poniedziałek

Rankiem, po dziesięciu dniach, opuszczamy gościnne progi domu Ignasia i Olgi. Jeszcze tylko mały rekonesans po urokliwym miasteczku San Martin de Los Andes i po przymusowej przerwie, ruszamy na trasę, ale nie tą chcianą i wyczekiwaną, lecz powrotną. Antarktyda przepadła, lecz by nie popaść w całkowite zaniechanie dalszej podróży, postanowiliśmy przejazd do Buenos Aires, odbyć poprzez Cordobę, w której to nigdy nie byliśmy, zawsze była ,gdzieś poza trasą naszych argentyńskich przejazdów. Musimy co prawda nadłożyć około 800km, ale biorąc pod uwagę fakt iż prawdopodobnie, jesteśmy tu już po raz ostatni, podejmujemy to wyzwanie. Ale jeszcze ciut o San Martin de Los Andes. Modna i ekskluzywna miejscowość na wschodnim brzegu jeziora Lago Lacar, niesamowicie wypieszczona i zadbana mieścina, przywodzącą na myśl alpejskie kurorty. Wszystkie budynki wykonane są tutaj z drewna, bądź zawierają drewniane elementy, nawet reklamy coca-coli zrobione są z drewna. Ceny wywindowane są bardzo wysoko, a sklepy ze sprzętem do trekkingu i „białego szaleństwa”, oferują produkty najlepszych światowych marek. Znaleźć można też i polski akcent, a mianowicie jedna z wielu „chocolaterii”, z których słyną te okolice Argentyny, nazywa się „Mamusia”, a fasadę budynku, w którym się znajduje, zdobią cepeliowskie wzory. Tam też postanawiamy zaszaleć i skosztować kilkunastu rodzajów czekolady, a przyjemność ta wcale nie jest taka tania (cena za 1 kg- 800ar. peso, czyli 216 PLN), natomiast lody (dwie gałki- 20 PLN)… co to za ceny?… coś nam się wydaje, że ta miejscowość nieźle oderwała się od światowej rzeczywistości. Początkowo głównym zajęciem mieszkańców okolicznych terenów była ścinka drzew i rolnictwo. W 1937 roku powstał park „Parque Nacional Lanin”, od tego momentu zmniejszyło się znaczenie pozyskiwania drewna, natomiast wzrosło zainteresowanie turystyką. Od lat siedemdziesiątych XX w., po wybudowaniu wyciągów i tras narciarskich, miasto jest związane głównie ze sportami zimowymi, a przewodnicy specjalizują się w wędkowaniu, polowaniach albo wspinaczce. Nieopodal znajduje się Cerro Chapelco- 2441 m n.p.m. i jest to jeden z najważniejszych ośrodków sportów zimowych w kraju.

W południe opuszczamy miasto i startujemy na trasę, najpierw drogą Rn 237 w kierunku stolicy prowincji, Neuquen i dalej na północ Rn 151 do Santa Isabel, gdzie w przydrożnym hotelu „Aquilina”, wynajmujemy pokój za 600ar. peso. Dzisiejszy przejazd przez pampy i tam, gdzie wydobywa się ropę (wszędzie kiwają się młotki), można określić… pampa, pampa… La Pampa…

31.01.2017 – wtorek

Po skromnym, hotelowym śniadaniu ruszamy dalej na trasę w kierunku Cordoby. Ciąg dalszy monotonnego przejazdu pofałdowanymi stepami, porośniętymi suchymi krzaczkami. Pod wieczór wreszcie docieramy do miasta, stolicy prowincji Cordoba.

W samym centrum miasta znajdujemy parking (24h 200ar. Peso),wynajmujemy hotel „Hotel Roma Termini” (620ar. peso) i jeszcze wieczorem, robimy pierwszy obchód Starówki.

01.02.2017 – środa

Zaczynamy zwiedzanie zabytkowej Cordoby (szlakiem kościołów), zachowało się tu sporo wspaniałej jezuickiej architektury. Najstarsza cześć miasta znajduje się w zakolu rzeki Primero, a jej centralnym miejscem jest plac „Plaza San Martin”, w pobliżu, którego są usytuowane najstarsze budowle miasta: uniwersytet „Manzana Jesuitica y Museo Historico de la Universidad Nacional de Cordoba”założony przez zakon Jezuitów; w samym centrum placu, znajduje się barokowa katedra „Iglesia Catedral de Nuestra Senora de Asuncion” zbudowana w latach 1577-1784, stary budynek rady miejskiej (Cabildo); dalej pałac wicekróla z XVII w.; kościół i klasztor Karmelitanek „Iglesia de Santa Teresa y Convento de las Carmelitas” z 1714 r. Inne interesujące budowle to: Szkoła Montserrat „Colegio Nacional de Monserat”, kościół Towarzystwa Jezusowego z XVII w. Dzielnica z zabytkami została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jest również wiele muzeów, ogromny park „Parque Sarmiento” i sporo starych, ale nieźle utrzymanych secesyjnych kamienic. Niestety nie poszliśmy w stronę „Paseo de las Flores”, gdyż wszystko było zablokowane przez policję, ze względu na odbywające się demonstracje. Podstawą gospodarki Cordoby są rolnictwo, hodowla bydła i przemysł samochodowy. Dogodne położenie na skrzyżowaniu wielu szlaków, przyczyniło się do szybkiego rozwoju i wzrostu znaczenia.

Około południa wyjeżdżamy z miasta, postanowiliśmy jeszcze odwiedzić dwa interesujące miejsca, leżce niedaleko, na południe od Cordoby. Jedno mocno związane z bytnością na tych terenach w XVI w. zakonu Jezuitów, czyli Alta Gracia. Do najważniejszych zabytków tego uroczego, zamożnego miasteczka, należy prawdziwy klejnot architektury kolonialnej, obejmujący kościół „Iglesia de la Merced” oraz rezydencja „Las Estancias Jesuiticas” – oba obiekty wpisane na listę UNESCO (wstęp bezpłatny). W mieście, znajduje się również „Museo Casa de Ernesto Che Guewara” (wstęp 75ar. peso od os.). W willi „Villa Nydia”, w której mieszkała rodzina Guevarów utworzono muzeum kontrowersyjnego Argentyńczyka, pokazujące głównie beztroskie i idylliczne dzieciństwo Ernesta. Mnóstwo fotografii i przedmiotów osobistych przybliża tę historyczną postać. Najważniejszym eksponatem jest motocykl „La Poderosa”, na którym młody Che przemierzał wraz ze swym przyjacielem Albertem Granadą argentyńską Patagonię oraz Chile. Podróż ta pozwoliła zaobserwować Ernestowi, nierówności społeczne w Ameryce i przyczyniła się do zmiany jego światopoglądu. Jak wiemy, pochodzący z burżuazyjnej rodziny Che, stanął później na czele rewolucji kubańskiej, jako jeden z przywódców. Po jej sukcesie wstąpił w skład rewolucyjnego rządu. W 1965r. brał udział w walkach partyzanckich w Kongo. Od 1966r. organizował oddziały partyzanckie w Boliwii. Tam został schwytany i zabity. Jako ideolog i pisarz stworzył własną oryginalną wersję wojny partyzanckiej (foco guerrillero), prowadzonej przez chłopów. Jego poglądy określa się mianem „guevaryzmu”. Przeszedł do historii jako idol zrewoltowanej młodzieży. Przez przeciwników oskarżany o liczne egzekucje, tortury i uwięzienia… co nie leży zbyt daleko od prawdy… zabijał, żeby stać się symbolem pokoju i ikoną popkultury… hm… taki pokój… jakie ikony.

Następne miasteczko, to Villa General Belgrano… to jakby fragment wycięty z bawarskiej przestrzeni. Założone podobno przez marynarzy z feralnego statku „Graf Spee”, którzy postanowili nie wracać do Niemiec. Urocze górskie domy, dobrze utrzymane ogrody i restauracje, zaświadczają o wyraźnym niemieckim charakterze. Nic dziwnego, że w pierwszym tygodniu października, obchodzi się tutaj Oktoberfest. Wszystko byłoby pięknie, gdyby tylko nie padało.

Pod wieczór, przejeżdżamy z Villa General Belgrano do Villa Maria drogą Rn 2, która na odcinku 54km… okazuje się być miedzą, niejednokrotnie bagnistą, prowadzącą pomiędzy polami uprawnymi. Już po zmroku docieramy na rogatki miasta i na parkingu dla tirów, obok stacji paliw IPF, rozbijamy nasze obozowisko, czyli „dachówkę”. Na szczęście, moje zdrowie z każdym dniem ulega poprawie.

02.02.2017 – czwartek

Szybki przejazd 570km autostradą do Buenos Aires. Około 16.00 jesteśmy u naszego kolegi Rysia Kruszewskiego, pod jego warsztatem produkcji kajaków www.sdk-kayaks.com w San Fernando 20km na północ od stolicy. Jak to zwykle bywa, a jesteśmy tu już kolejny raz na przestrzeni od 2006r., Rysio niezwykle serdecznie wita nas w progach swego domu. Dzień kończymy uroczystą kolacją, oczywiście ze wspaniałymi stekami występującymi w roli głównej. Zaserwowany „bife de chorizo” okazał się najsmaczniejszy i najlepiej podany ze wszystkich, które dane nam było konsumować podczas tej wyprawy. Stwierdzamy iż poziom kultury kulinarnej na prowincji upada, a życzenia klienta co do gatunku i stanu wysmażenia steków, nie są w ogóle respektowane. Bylejakość wkroczyła w wielu miejscach i kwestiach do Argentyny, ale także i do Chile, co można skwitować wypowiedzią naszego chilijskiego kolegi, Roberto: „kiepska jakość usług i produktów za bardzo wygórowana cenę!”. Do tego, mocno zapikowała w dół sfera bezpieczeństwa, długo zaniedbywana policja, poradziła sobie doskonale… weszła w strefę ciemności, a tam wszystko wygląda inaczej… reasumując… jeśli umiesz liczyć… licz na siebie i broń się, chroń się, a jak cię okradną, to trudno, a jeśli cię zabiją, jak zupełnie niedawno turystę, który robił fotki i nie chciał oddać złodziejowi aparatu… to też trudno… eh… Tak sobie dumamy, że w przyszłości bliższej lub dalszej, już nie zamierzamy tu powrócić. Wręcz żałujemy, że poprzez obecny pobyt, wypaczył nam się poprzedni obraz tego rejonu, który zachowaliśmy w pamięci, z pobytu przed siedmiu laty, a szkoda. Z pewnością również, nie będziemy go tak beztrosko polecać turystom, jako „must see” i to koniecznie, co kiedyś wielokrotnie czyniliśmy.

03.02.2017 – piątek

Buenos Aires – rozpakowywanie auta, generalnie dzień techniczny.

04.02.2017 – sobota

Dzisiejszego dnia, zostaliśmy zaproszeni do polskiej parafii katolickiej, przy kościele „Matki Boskiej Guadalupe”. Zaprosił nas, nasz znajomy, ks. Ksawery Solecki, pełniący swa misję w Argentynie już od 56 lat. Uroczy staruszek z ogromnym bagażem doświadczeń i wielce trzeźwym spojrzeniem na świat i religię oraz warunki i tradycje w środowisku, w którym przyszło mu pracować. Podczas każdej naszej bytności w stolicy, z wielką radością odwiedzamy księdza Ksawerego. Zafundował nam „harcerski” obiad, na plebani swego kościoła. Drobna prywata… ponieważ dziś są moje urodziny, sama już nie wiem które i nie proszę o podpowiedź, bo mogę się przestraszyć… zaprosiliśmy Rysia i jego brata Lutka na uroczystą kolację do restauracji. Było pysznie!

05.02.2017 – niedziela

Dziś, po raz kolejny, bo przecież nie jesteśmy tu pierwszy raz, zwiedzamy Buenos Aires i choć niedzielny poranek dżdżysty i wietrzny, nie odmawiamy sobie tej przyjemności. Zaczynamy od ścisłego centrum i słynnej „Casa Rossada”, oficjalnie nazywanej też jako „Casa de Gobierno” lub „Palacio Presidencial”, będącą siedzibą prezydenta Argentyny. Z balkonu tego budynku Peron i Evita pozdrawiali tłumy swych zwolenników, w tym miejscu śpiewała także Madonna w filmie „Evita” oraz przemawiał papież Jan Paweł II. Różowy kolor budynku, znalazł się tam na pamiątkę doprowadzenia do pokoju, pomiędzy czerwonymi Federalistami i białymi Unitarystami, przez Domingo Sarmiento podczas jego prezydentury w latach 1868-1874.

Spod pałacu, przeszliśmy do starych doków portowych „Porto Madero”, dzielnicy obejmującej znaczne obszary rzeki La Plata. Swą nazwę przyjęła na cześć biznesmena Eduardo Madero, który w 1882r. przedstawił tu projekt portu z podobnymi rozwiązaniami technologicznymi, jakie są w Londynie. Jest to jedna z najmłodszych, najdroższych i najbardziej ekskluzywnych dzielnic Buenos Aires, obecnie stała się jednym z największych centrum rozwoju handlu i biznesu oraz jednym z miejsc, gdzie można znaleźć najlepsze restauracje, dyskoteki, kina, centra kulturalne i inne instytucje, a wszystko to doskonale wkomponowane architektonicznie, w stare nabrzeża portowe. Odnowione Puerto Madero jest również, jednym, wielkim pomnikiem kobiet, wszystkie ulice noszą nazwy znanych argentyńskich kobiet, a w samym centrum znajduje się podwieszony most zwany „Puente de la Mujer” („Most Kobiety”). Cztery zbiorniki portowe i biegnący pomiędzy nimi deptak tworzą idealne miejsce do spacerów.

Następnie, udaliśmy się na słynną brukowaną ulicę Defensa, ciągnącą się przez dzielnicę argentyńskiej cyganerii o nazwie San Telmo, gdzie znajdują się oryginalne butiki, antykwariaty, pasaże handlowe, budki z czym się da i rękodzielnictwem oraz liczne restauracje. Natomiast na placu Dorrego, odbywa się najbardziej znany niedzielny pchli targ „Feria de San Pedro Telmo”. Jest to jedna z największych atrakcji Buenos Aires, przyciągająca zarówno turystów, jak i samych mieszkańców tego portowego miasta, czyli portenios. Można na nim znaleźć dosłownie wszystko, angielska porcelanę, francuskie gramofony, rosyjskie monety… od staroci, prawdziwych antyków, po wszelkiego rodzaju turystyczne gadżety. Niestety w pieszej wędrowce przez rozległy targ towarzyszył nam nieprzerwanie deszcz, co bezwzględnie utrudnia odbiór, co rusz zmieniających się obrazów tego miejsca.

Z San Telmo przenosimy się do pobliskiej, kolorowej dzielnicy La Boca. Nazwę (La Boca – usta) zawdzięcza swemu położeniu u ujścia rzeki Riachuelo do rzeki La Plata. Przyjmuje się, że położenie La Boca odpowiada miejscu, w którym Pedo de Mendoza założył pierwszą osadę w roku 1536. W tym też miejscu, marynarze-kolonizatorzy, zbudowali swoje pierwsze domy. W XIX w. dzielnicę tę zaczęli zasiedlać emigranci włoscy, głównie genueńczycy, którzy nadali jej obecny wygląd. Emigranci stworzyli zabudowę typu Conventillos. Domy były zdobione farbami pozostałymi z malowania statków, każdy w innym kolorze. Z powodu powodzi, domy były często budowane z blachy falistej i mocowane na palach. Kamienice Conventillos wyróżniały się dużą ilością małych pokoi, zamieszkałych przez pojedyncze rodziny oraz kuchni i łazienki wspólnej dla wszystkich lokatorów. Charakterystyczne były także, nieregularny dziedziniec oraz balkony z których wchodziło się do mieszkań. Był to obszar malowniczej rozmaitości, na którym mieszały się różne kultury, jak i mocno zróżnicowane postaci… strażacy, prostytutki, stręczyciele, pijacy i marynarze. Wizytówką turystyczną dzielnicy jest uliczka Caminito.

W dzielnicy znajduje się siedziba jednego z najpopularniejszych klubów sportowych Argentyny – Boca Juniors, a także stadion „La Bombonera” („Bombonierka”). Drużyna jest powodem dumy dla mieszkańców, a jej kolory, żółty i granatowy stały się również kolorami całej dzielnicy. Jej zawodnik Diego Maradona, jest uważany za jednego z najlepszych piłkarzy w historii tej dyscypliny sportu.

06 – 07.02.2017 – poniedziałek, wtorek

Jak widzicie, tym razem nasza przygoda z Ameryką Południową, kończy się trzy tygodnie wcześniej, ale niestety taki wystąpił zbieg niekorzystnych okoliczności, a przecież zdrowie jest najważniejsze. W Buenos Aires przebukowaliśmy bilety lotnicze i wracamy 8 lutego do kraju. Dzisiaj, w miejscowym szpitalu, zajmującym się chorobami tropikalnymi, dokonałem ponownych badań krwi na obecność zarodźców, wynik negatywny, jestem całkowicie wyleczony z malarii „plasmodium vivax”. Na pożegnanie seria kolacji, Rysiu przygotował steki wg własnej receptury, my następnego dnia w rewanżu, zaserwowaliśmy wersje restauracyjną w „La Colorada”.

Trzy tygodnie wcześniej, lotem przez Paryż powróciliśmy do kraju. Nasza wyprawa zakończyła się 10lutego, kiedy to po dziewieciu tygodniach zawitalismy w progi naszej “Chałupy na Górce”

<<<< POPRZEDNIA