06-Jamajka > Floryda
15.03.2013 – piątek
Przelatujemy z Antiqua na Jamajkę. Cofamy wskazówki o 1godz. Wynajmujemy na lotnisku Toyotę Yaris za 246$USD na 5dni (dodatkowo zabezpieczenie na karcie kredytowej 750$, zwrotne po zdaniu auta) i przemieszczamy się z lotniska do centrum stolicy Kingston, gdzie mamy zarezerwowany pokój w hostelu: Reggae Hostel, adres: 8 Burlington Ave, Kingston 10, St. Andrew Kingston, nr tel: +1 876 9206528, e-mail: scotty@reggaehostel.com (63$USD pokój z łazienką na korytarzu), tak naprawdę hostel, okazał się być schroniskiem młodzieżowym i była to najtańsza dostępna oferta noclegowa, inne opcje już powyżej 100$). Wymieniamy pieniądze 1$USD = 97 dolarów jamajskich (JMD). Jamajka (JA) wyspa i państwo położona jest na Morzu Karaibskim w archipelagu Wielkich Antyli na południe od Kuby i na zachód od Haiti. Została odkryta przez Krzysztofa Kolumba w 1494, początkowo nazwana Santiago. Pierwsi skolonizowali ją Hiszpanie, a w 1655, w ciągu zaledwie dwóch dni (10-11 maja), została podbita przez Anglików. Flotą inwazyjną dowodzili admirał William Penn i generał Robert Venables. Na pokładach 38 angielskich statków było 7 tys. żołnierzy i 1 tys. marynarzy. Mimo że Anglia formalnie nie była w stanie wojny z Hiszpanią, angielska marynarka wojenna na rozkaz Cromwella agresywnie operowała na Karaibach, nieustannie nękając osłabionych Hiszpanów. Flota Penna usiłowała już wcześniej bez powodzenia zdobyć Santo Domingo (Dominikanę). Po fiasku tej akcji okręty skierowały się ku Jamajce, zdobywając ją bez żadnych strat – Hiszpanie w obliczu wroga zrejterowali i wycofali się w głąb wyspy. W latach 1780-1787 z powodu spadku popytu na cukier, zmarło tu z głodu 15 tys. niewolników. Od 1958 do 1962 członek Federacji Indii Zachodnich, a całkowitą niepodległość uzyskała 6 sierpnia 1962. Jest ojczyzną muzyki reggae, ska, dub oraz dancehall. Klimat Jamajki od zawsze stanowi jej największą atrakcję. Ciepło, które kusiło najdawniejszych przybyszów, co roku przyciąga ponad milion spragnionych słońca turystów. Pory roku nie występują, a roczna średnia temperatura wynosi ok. 27 °C.
Nasze pierwsze wrażenie po wyjściu z lotniska mało pozytywne, pada deszcz, jest smętnie i pochmurno. Droga do centrum dziurawa, połamane krawężniki, wokół jakieś posklecane naprędce małe domki, odrapane i pozbawione wyrazistego koloru, wokół śmieci i brud. Jedziemy dalej wzdłuż zatoki nabrzeżnym bulwarem, zabudowanym obskurnymi przemysłowymi obiektami i nawet w samym centrum, gdzie jezdnia przechodzi obok wieżowców, nie widać zmiany na lepsze. Totalny brak kwiatów, gdzie w zetknięciu z drogą do lotniska w Antigua, która przebiegała przez kwiatowe ogrody, daje bardzo przygnębiający widok. Na usta ciśnie się pytanie: gdzie ta kolorowa i słoneczna Jamajka? Może gdzieś dalej? A dalej to już było tylko gorzej, gdyż miasto przedstawia tragiczny widok, to takie połączenie Belize i Georgetown w Gujanie Brytyjskiej. Do tego dochodzą w większości czarni obywatele pochodzenia afrykańskiego, o smutnym wyrazie twarzy, pozbawionym uśmiechu i taki to obraz mamy na powitanie. Nasze wyobrażenie o Jamajce, bynajmniej tymczasem, rozwiało się jak proch na wietrze. Próbowaliśmy wspólnie znaleźć choćby jedno pozytywne zjawisko lub ciekawostkę i choć mocno się staraliśmy… nie dano nam szans. Dopiero po przyjeździe do hostelu i kontakcie z rozbawioną recepcjonistką, ujrzeliśmy inny świat…beztroski, wyzwolenia i nieustającego chichotu… a wszystko to dzięki… marihuanie. Toteż zalogowanie okazało się dość trudne, gdyż młoda recepcjonistka na ten czas, nie dawała rady skoordynować myśli z czynnościami i naszą rejestrację przerywała spontanicznym śmiechem połączonym z brakiem orientacji w czymkolwiek.
Ale kiedy już weszliśmy w posiadanie ciemnej nory, czyli naszego pokoju z brakiem pościeli… pomyśleliśmy… jutro będzie lepiej… i wyszliśmy na patio podpatrywać jak wszyscy palą skręty, piją piwo i patrzą w magiczne kawałki plastiku… radosne dzieci Windowsa i Ganji… tylko my…jacyś tacy mało chilloutowi.
16.03.2013 – sobota
Po nocnych ulewach, pogoda się nam poprawiła i rankiem przywitało nas słoneczko. Tym razem sytuacja się odmieniła, my wyspani i zadowoleni ruszamy w drogę, a wczorajsze śmieszki, jakby to ująć…nieco zdezelowane. Od dzisiaj, zapach ten będzie dla mnie nie do podrobienia i zawsze dokładnie wyczuwalny – o odcieniu lekko podpalanej na ogniu gumy. Ponieważ od początku tego odcinka podróży czekaliśmy na spotkanie z Jamajką, kiedyś zanotowaną w młodzieńczej wyobraźni, tęskniąc za tymi obrazami, zaczynamy nasze zwiedzanie od stolicy Jamajki, Kingston. Jako pierwszą atrakcję wybieramy Bob Marley Museum. Już na wstępie mały zgrzyt i rasistowskie podejście do tematu ceny wstępu: miejscowi, właściwie tylko czarni płacą 5$ USD, turyści, właściwie tylko biali 20$ USD, takie postępowanie, to nie była idea Boba Marleya. Lekko poirytowani tą sytuacją wyłożyliśmy na wstępie nasze zastrzeżenia z niemałym oburzeniem… i o dziwo poskutkowały, dano nam upust 5$ na każdym bilecie. Nie jest to do końca fair, ale niech tak już zostanie! W tym obitym deskami domu z ogrodem, muzyk mieszkał i tworzył. Bob Marley, właściwie Robert Nesta Marley (ur. 6 lutego 1945 w Nine Mile, zm. 11 maja 1981 w Miami) – jamajski wokalista, wykonawca muzyki reggae, zaś na początkowym etapie kariery – ska i rocksteady; współzałożyciel, główny wokalista i gitarzysta rytmiczny grupy The Wailers.
Osobie i twórczości Marleya przypisuje się ogólnoświatową popularyzację muzyki reggae i ruchu Rastafari. Podobnie jak większość rastamanów, Marley był zwolennikiem używania marihuany (ganji) jako sakramentu. Niezwykła popularność Marleya na Jamajce sprawiała, że tamtejsi politycy prześcigali się w wykorzystywaniu jego wizerunku dla swoich doraźnych celów politycznych, niejednokrotnie nawet bez wiedzy samego muzyka. Choć w tekstach niektórych utworów, można doszukiwać się lewicowych sympatii Marleya, on sam zawsze stanowczo podkreślał apolityczność swojej twórczości. W tym miejscu przywołam cytat, który jest mi bliski…
„nie jestem po stronie prawicy, ani po stronie lewicy, idę prosto przed siebie. (…) Pamiętacie, jak ukrzyżowali Chrystusa? Razem z Nim ukrzyżowano kogoś po Jego lewej stronie i kogoś po prawej. Obaj to byli złoczyńcy! To samo dotyczy ideologii. (…) Ludzie mówią, że moja muzyka jest zaangażowana politycznie, ale ja tylko głoszę prawdę i mówię, co jest dobre. Politycy nie lubią ludzi. Oni lubią swoich wyborców, a nienawidzą tych, którzy głosują przeciwko nim. Polityka to szaleństwo”.
Następną na trasie po stolicy, tym razem architektoniczną atrakcją jest z pewnością Devon House, zbudowana w 1881r. przez, George’a Stiebela, Jamajczyka, który zarobił fortunę w kopalniach Ameryki Łacińskiej i był jednym z pierwszych czarnoskórych milionerów na Karaibach. W budynkach obok mieszczą się sklepy z rękodziełem, butiki, dwie restauracje, lodziarnia, piekarnia i sklep z czekoladkami, gdzie serwują gorącą jej postać. Po zwiedzeniu tej okazałej posiadłości, objeżdżamy stolicę wzdłuż i w szerz, kilka razy, szukając ciekawych obiektów, ale poza budowlami starego uniwersytetu, tak naprawdę nic interesującego nie wpadło nam w oko. Ruszamy więc w poprzek wyspy, na północ poprzez pasmo Gór Błękitnych do Port Antonio. Bardzo wąska, dziurawa droga na odcinku 60km wije się najpierw pomiędzy stromymi zboczami w korytach rzek spływających z gór, a później już po drugiej stronie wyspy prowadzi wzdłuż jej brzegów na wschód. Północne wybrzeże przywitało nas niestety deszczową aurą i z pięknych, krajobrazowych widoków zostało niewiele. Natomiast samo miasteczko, reklamowane jako mekka sławnych i bogatych, okazało się być zaściankowym miejscem z nutą brytyjskiego konserwatyzmu. Statki wycieczkowe nadal cumują w rejonie Navy Island, która przez pewien czas była własnością aktora Errola Flynna. Mieszkańcy Port Antonio kochali go jak swojego… za słabość do pięknych kobiet i alkoholu.
Już późnym wieczorem wracamy z Porto Antonio tą sama drogą w kierunku zachodnim, wzdłuż północnego wybrzeża wyspy do Annotto Bay, by za kilka chwil w miejscowości Buff Bay, przy samej plaży (kamienista wersja), wynająć pokój na dzisiejszą noc ( 30$USD).
17.03.2013 – niedziela
Kontynuujemy objazd Jamajki północną stroną wyspy na zachód. Jak do tej pory, od stolicy Kingston jakoś niczym nas nie zachwyciła, a obraz pn-wsch. wybrzeża też przedstawia raczej takie sobie widoki. Natomiast najbardziej rozczarowali nas mieszkający tam ludzie, pozbawieni serdeczności, uśmiechu na twarzy i patrzący niejednokrotnie z agresją w oczach – nie tego spodziewaliśmy się. Gdy zamierzamy zrobić zdjęcie, wymachują rękami i wydają jakieś dziwne, nieludzkie, ryczące odgłosy… nie wiemy czy to pozdrowienia czy groźby. Zauważamy całkowity brak białych mieszkańców w wioskach i małych miasteczkach, zaludnionych wyłącznie czarnoskórymi. Do tej pory to też, na Karaibach jakaś społecznościowa nowość. To z pewnością częściowo konsekwencja niewolnictwa. W głowie się nam ta cała sytuacja nie mieści, gdyż wszystko to się działo w owych czasach, niespełna dwa wieki temu, za przyzwoleniem Watykanu i innych głów mianujących się przywódcami kościoła chrześcijańskiego. Chociaż jako Polacy, nie uczestniczyliśmy w tym paradoksalnym procederze, jednak jako biali wstydzimy się tej całej sytuacji, a najbardziej za nasz kościół katolicki! Tu z pewnością nie wystarczą przeprosiny które wypowiedział w Afryce, w Senegalu na wyspie Gore nasz papież Jan Paweł II podczas pobytu w tym kraju, gdzie byłem podczas motocyklowej podróży wokół świata i oglądałem miejsce niegdysiejszego spędu czarnych obywateli Afryki, jak bydła przed wysyłką na rzeź – machina działała bardzo sprawnie! Biały okupant wkraczał na nowe tereny nie licząc się z lokalnymi obowiązującymi tam prawami i własnością, ustanawiał swoje prawo i w jego imieniu rabował, grabił, zniewalał, zamykał w rezerwatach i mordował. A wszystko odbywało się w majestacie prawa i z błogosławieństwem!
Tak więc, mamy teraz właśnie taki obraz Karaibów. Właśnie z powodu tego „majestatu prawa i błogosławieństwa” spotykamy się tu obecnie już z wolnymi mieszkańcami, potomkami czarnej ludności Afryki, którzy żyją bez wyraźnych perspektyw lepszego bytu w przyszłości. Rdzennych mieszkańców, Indian, którzy zamieszkiwali ten archipelag spotkaliśmy tylko garstkę, zamkniętą w ramach rezerwatu jedynie na Dominice, a wszystko to stało się za sprawą białego, pazernego człowieka. Wielkie, drogie resorty i rezydencje będące w posiadaniu białych okupują biali, a na straży, w kuchni i do wszelkiej obsługi używa się miejscową, czarnoskórą ludność.
Rozpisałem się, a droga ucieka i dojechaliśmy już do Ocho Rios. Już na 10km przed tym miastem zmienił się radykalnie styl zabudowy i skromne domki sklecone z byle czego, zastąpiły rezydencje i modelowe resorty. O zgrozo, nagle okazało się również, że nie mamy dostępu do plaż, bo wszystko okratowane, zasiatkowane i aby wjechać na teren posiadłości trzeba pokonać szlabany z pilnującymi ochroniarzami. Nawet w samym centrum miast, aby wejść na plażę, należy wykupić bilet za 2$USD –a cóż to? Jamajka nie dla Jamajczyków, tylko dla bogatych białych turystów? No tak, teraz rozumiemy, dlaczego czarni mieszkańcy tego kraju traktują nas nie jak ludzi, tylko jak dawców i na każdym kroku wyciągają rękę, abyśmy rozdawali im pieniądze, a jeśli coś kupujemy, to już wiadomo, że doliczą do tego całą rodzinę – co za patologia!
Jadąc dalej na zachód, od teraz aż do Montego Bay jesteśmy w całkowicie innym społecznościowo klimacie, gdzie prym wiodą nieprzyzwoicie bogaci biali właściciele wielkich i rozległych posiadłości. Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy tymi nadmorskimi miastami w historycznym miasteczku Falmouth wybudowano nawet dla tych potrzeb specjalny terminal, aby turyści przypływający tu Cruisami, mieli dobrą bazę do odwiedzenia całego przygotowanego właśnie dla nich 100km wybrzeża. Chatki czarnych Jamajczyków ulokowane gdzieś na obrzeżach kurortowych miast, w slamsowych dzielnicach ukrytych daleko od drogi, a dzikie, powiedzmy, otwarte, publiczne plaże to brudne i zaśmiecone skrawki mniej urokliwego nabrzeża. Jesteśmy nawet świadkami jak „zaobrączkowani pensjonariusze” resortowych ośrodków przyjechali sobie zrobić egzotyczne zdjęcia na takiej plaży, wśród czarnoskórych plażowiczów i mieszkańców pobliskiej wioski. Przy jednym z takich miejsc testowaliśmy miejscową jamajską, domową kuchnię, najedliśmy się zupy, bo jeśli nie ona, to zostaje nam niezastąpiony kurczak.
Podczas dalszego przejazdu, skupiliśmy się na odwiedzeniu kilku historycznych posiadłości. Pierwszej będącej obecnie połączeniem galerii i restauracją, znajdującej się we włoskich rękach oraz drugiej, czyli Greenwood Great House, wzniesionej w 1780r. w stylu gregoriańskim. Była ona niegdyś rezydencją Richarda Barretta, kuzyna poetki Elizabeth Barrett Browning. Na wyspie rodzina należała do najzamożniejszych plantatorów. W posiadaniu właściciela, swego czasu było 33,6 tys. ha ziemi i około 3000 niewolników. Na chwilę obecną w domu można podziwiać oryginalną bibliotekę, kolekcję antycznych mebli, portretów olejnych, porcelany i rzadkich instrumentów muzycznych. Z tego co przekazała nam pani oprowadzająca, mieszka tu na stałe rodzina, lecz wyszło to w wyniku zapytania, bo skoro zwiedzamy rezydencję muzeum, to dlaczego przy głównym stole odbywa się obiad? Później kiedy zza sznurów podziwialiśmy bardzo stare meble, oprowadzająca otwierając szafę, pozbawiła nas złudzeń i stało się jasne dlaczego wstęp jest tak drogi (20$ USD od os.)… za rzeźbionymi drzwiami stał… 60 calowy nowoczesny telewizor LCD…
Na koniec tego dzisiejszego objazdu, przyszła kolej na trzecią, Rose Hall Great House, najsłynniejszą jamajską rezydencję, obecną w licznych gotyckich powieściach, m.in. w „White Witch of Rose Hall” (Biała czarownica z Rose Hall). Zbudowana w latach 1778-1790 przez Johna Palmera, bogatego brytyjskiego plantatora, w czasach swej świetności, była sztabem plantacji liczącej 2640 ha i ponad 2 tysiącami niewolników. Swą obecność w beletrystyce zawdzięcza jednak Annie Palmer, żonie jednego z potomków pierwszego właściciela, parającej się rzekomo czarną magią. Nazywana „Złą Annie”, a przez służbę voodoo, wybierała sobie kochanków spośród niewolników, a kiedy się nimi znudziła…po prostu ich uśmiercała. Mówi się, że podobny los spotkał także kilku jej mężów. Finałem jej krótkiego, 29-letniego życia, było to, że sama została zamordowana przez rodzinę ostatniego z jej mężów, a następnie w największej tajemnicy pochowano białą wiedźmę w przygotowanym uprzednio grobowcu. Na płycie wyryto krzyż i odprawiono rytuał voodoo, który miał zapobiec jej powstaniu z martwych jako zombie – chodząca śmierć – i wędrówce po plantacji. A jednak widocznie nie odprawiono ceremonii dokładnie, bowiem duch Anny straszy do dziś i wiele świadków twierdzi, że widziano ją o różnych porach dnia i nocy.
Kończymy dzisiejszą jazdę w centrum Montego Bay, wynajmując pokój w skromnym hotelu z widokiem na morze, ale bez dostępu do niego (57$USD pok 2os.) Wejście na plażę po drugiej stronie jezdni, przy której stoi hotel, możliwe po wykupieniu biletu za 2$USD (całość jest ogrodzona siatką oraz zabezpieczona materiałem, by plaży widzieć tylko trochę) . Z czystej ciekawości, sprawdziliśmy resortową cenę pokoju w sieci Sandalsa, najtańszy kosztował 369$USD.
18.03.2013 – poniedziałek
Ruszamy rano z Montego Bay dalej na zachód północnym wybrzeżem wyspy, w kierunku Negril. Po wyjeździe z rozległego miasta, ponownie wracamy do obrazów sprzed Ocho Rios. Skończyła się strefa resortów i powróciła natura. W takiej atmosferze tylko nielicznie poprzecinanej polami golfowymi i z rzadka owymi kompleksami dla „resortowców”, dotarliśmy do tej miejscowości, usytuowanej w najbardziej wysuniętej na zachód części tej wyspy, ciesząc się na trasie pięknymi widokami.
Negril dzieli się na dwie wyraźnie odmienne części, ta zachodnia jest skupiskiem lokalnych knajpek i tradycyjnych domostw, o atmosferze lat 60 XX w. To całkiem inne klimaty, przede wszystkim jak dla nas bardziej ludzkie i swojskie, to nie makieta, to życie i historia kształtowały obraz tej miejscowości od czasów Boba Marleya, hipisów i wolnej miłości, kiedy w latach 60-tych, amerykańscy i kanadyjscy hippisi, zachwycali się jego technicznym konserwatyzmem. Licznie odwiedzali to miejsce, pozbawione cywilizacyjnych standardów, takich chociażby jak elektryczność czy telefony. Widać zresztą, że sentymentalnie powracają tu stali bywalcy, teraz już nieco podstarzali. Natomiast wschodnia część, to zupełnie inny świat…to świat z perspektywy luksusowych ośrodków Dalej nasza droga prowadzi już południową stroną wyspy, w kierunku wschodnim do stolicy Kingston.
Najbardziej zachwycił nas pierwszy fragment tej trasy biegnący klifowym wybrzeżem, gdzie ulokowały się małe pensjonaty, hoteliki i guest housy. Choć nie tak wyobrażaliśmy sobie Jamajkę, to miejsce budzi w nas sympatię i chętnie polecilibyśmy ten rejon do nadmorskiego odpoczynku. Oferta jest bardzo duża i w normalnych cenach, widać również więcej młodszych białych turystów, lubiących luz i swojską atmosferę. Po następnych 35km przejeżdżamy przez paskudne miasto Savanna-la-Mar. Na ostatnim odcinku trasy mieliśmy ciekawe spotkanie z twórcą ludowym , rastafarianinem, który dzielił się z nami opowieściami o tym ruchu, podpalając jointa. Kiedy zakupiliśmy u niego rzeźbiony w drewnie przedmiot, on zadeklamował nam twórczość własną, czyli… „Odę do marihuany”. Po dzisiejszym przejeździe i zaznajomieniu się dogłębniej w temacie Jamajka, jak i zrozumieniu niektórych zawiłości postrzegania tego państwa, mamy nieco lepsze odczucie w odbiorze, pomimo iż jesteśmy ciągle nagabywani do zakupu marihuany, jak i mnóstwa innych rzeczy, nie wspominając o datkach, bo ludzi wyciągających do nas rękę…jest zaprawdę wielu. Na na nocleg zatrzymaliśmy się Whitehouse w Guest House Ocean Viev, przy samym morzu… o klifowym, skalistym brzegu.
19.03.2013 – wtorek
Dzisiejszy dzień postanowiliśmy spędzić bardzo relaksacyjne, gdyż mamy tylko niespełna 200km do stolicy i prawie dwa dni do dyspozycji, a w rejonie gdzie obecnie się znajdujemy, poza plażami w South Coast, to tak naprawdę nie ma nic. Ruszamy więc z Whitehouse południowym brzegiem wyspy na wschód w kierunku Black River. Nieco zmienia się struktura ludności, która zamieszkuje te tereny, więcej Mulatów i twarzy o rysach hinduskich, a co za tym idzie, jakiś taki większy porządek i bardziej zadbane, w większości już murowane domki, ale wszystko zgodne z naturą i stwarzające pozytywne odczucia widokowe. Właśnie z powodu tych odczuć i zachęcającej krajobrazowo scenerii, postanowiliśmy pozostać już od południa w dość odludnym miejscu, jakim jest wybrzeże Treasure Beach. Małe pensjonaty, ukwiecone hoteliki, a wokół dziko i spokojnie. Ceny do wyboru na każdą kieszeń. My wynajęliśmy domek z tarasem, przy samym morzu, tuż obok przystani rybackiej z wszelkimi wygodami za 50$USD, a dodatkowo rodzina właścicieli opiekuje się nami ponad przeciętnie. W restauracji ceny wbiły nas w osłupienie, gdyż za dwa obiady ze smaczną wołowiną w roli głównej, zapłaciliśmy jedynie 7$USD – okazuje się, że i na Jamajce może być normalnie, kiedy wokół bak wypasionych resortów. Spotykamy tu również ludzi Europy, którzy podobnie jak w Kostaryce, porzucili unijny ordnung i osiedlili się tutaj, aby w spokoju wieść swoje dalsze życie i cieszyć się wolnym, zupełnie nieskomplikowanym światem. Realizujemy więc napięty plan leniuchowania, zażywając od czasu do czasu kąpieli w cieplutkim morzu.
Do Kingston mamy już tylko 2,5godz. jazdy. Jutro żegnamy się z Jamajką, jak i z archipelagiem wysp karaibskich, a wieczornym lotem do Miami na Florydzie zakończymy spotkanie z tym niezwykle ciekawym rejonem, łączącym obie Ameryki.
20.03.2013 – środa
Opuszczamy to wspaniałe miejsce, najciekawsze i najpiękniejsze jakie udało nam się na terenie tej wyspy znaleźć i jedziemy w kierunku stolicy. Kiepska i wąska droga wije się w kierunku centralnego masywu górskiego aż do Mandeville, a później już główną trasą, niewiele lepszą przez May Pen, Spenisch Town do Kingston. W ogóle co do dróg, to w spuściźnie po Brytyjczykach jeździmy lewą stroną, ich stan jest gorzej nisz kiepski, oznakowania prawie brak, kierowcy nerwowi i niecierpliwi z małą dozą wyobraźni, a za paliwo musimy płacić 120JD za litr (ok. 1,30$USD). Co do dzisiejszego przejazdu to nic nas dodatkowo nie zaskoczyło, śmieci, dziadostwo i beznadzieja, a doznania z ostatniego fragmentu przejazdu przez stolicę Kingston utkwiły nas w przekonaniu, że jest to najbrzydsza ze stolic na Karaibach. Zdajemy o 14.00, na lotnisku naszą Toyotę Yaris, którą przejechaliśmy w ciągu ostatnich pięciu dni po tym kraju 750km i czekając na lot do Majami piszemy ostatnią relację z Jamajki. Wylot na Florydę mamy dopiero o 18.30.
Po przylocie okazało się że przybyliśmy na lotnisko Fort Lauderdale, co prawda międzynarodowe, ale nie to przez które lecieliśmy na Trynidad siedem tygodni temu i ulokowane po północnej stronie Majami, tuż przy Atlantyku. Do hotelu gdzie zarezerwowaliśmy nocleg, koło głównego międzynarodowego lotniska (Miami International Airport) musimy pokonać więc dystans prawie 25mil. Zamawiamy zbiorową taksówkę i za 42$ za dwie osoby i po pół godzinnej jeździe jesteśmy na miejscu w hotelu Rodeway Inn Miami Airport (80$ pok 2os.)
Pokonaliśmy tym samym alternatywną trasą do „Panamericany” dystans dzielący Amerykę Południową, od delty rzeki Orinoko poprzez archipelag wysp karaibskich aż do Florydy, docierając do stałego kontynentu północno-amerykańskiego, co było między innymi założeniem naszej obecnej podróży.
Nasz lot przebiegał nad największą z wysp archipelagu, Kubą i jeśli komuś mało jest karaibskich tematów, to zapraszamy do przeglądnięcia relacji z poprzednich naszych podróży. Obecnie z tego powodu, ta wyspa została pominięta na szlaku naszej wędrówki - (kliknij tutaj).
Podsumowanie:
…eh ta Jamajka… zastrzeliłam się Jamajką prosto w głowę… roztrzaskały się myśli i wyobrażenia o niej… mój założony wcześniej raj… został utracony… nim się na dobre ukazał… gdzie te katalogowe obrazy?… czyżby ktoś ukradł farby?… a może tylko farby ukradły kolory?… (nie piszę przez pryzmat resortów)… gdzie ci życzliwi i pomocni ludzie?…(większość reprezentuje pozornie miłych natrętnych biorców)… gdzie negocjacje i logika w handlu?… (naciągane ceny, traktowanie białego jak głupca, który ma poważne matematyczne braki, czyli… a może się uda i zapłaci)… gdzie te cudne plaże z białym piaskiem?… (nie było mi dane zobaczyć takowych)… gdzie to wszystko o czym czytałam przed wyjazdem?… (sama nie wiem)… a może by to zobaczyć, trzeba wejść na wyższy poziom świadomości?… (na każdym kroku oferowano receptę na wszystko)… a wszystko to nic… kiedy na bieżnię wychodzą pięknie zbudowani czarni sprinterzy, a przez głośniki padają takie nazwiska jak Usain Bolt, Yohan Blake, Asafa Powell czy Nesta Carter… wtedy kibice wstrzymują oddech… a wśród nich i ja… Od lat Jamajka, ojczyzna reggae i mocarstwo sprintu, króluje na krótkich dystansach tak samo niepodzielnie, jak Kenia na długich, skutecznie budując nową rasową legendę: „Czarne jest najszybsze”. Niestety, tylko na bieżni. Bo w gospodarce Jamajka wlecze się na samym końcu latynosko-karaibskich statystyk. A przecież powinno być odwrotnie. Górzysta, tropikalna wyspa, leży tylko o 90 minut lotu do USA, swego największego rynku zbytu, z którym na dodatek – jako była kolonia brytyjska… porozumiewa się tym samym językiem. Ma świetny klimat, bogatą roślinność i najobfitsze źródła najlepszej wody na Karaibach, przez co zawsze była ulubioną bazą dla piratów. Leży na szlaku żeglugowym do Kanału Panamskiego, a jej stolica Kingston, to jeden z najlepszych naturalnych portów na świecie, czasami klasyfikowany jako czwarty co do wielkości. Wyspa jest też politycznie stabilna, rasowo jednolicie czarna i nie ma tu etnicznych ani religijnych waśni, tak jak na wielu innych wyspach Antyli. Ostatnio, owszem, sporo się na światowych rynkach zachwiało. Turystyka, która zatrudnia 10% tubylców, głównie w zamkniętych enklawach luksusowych wakacyjnych hoteli, mocno tąpnęła odkąd biali z bogatych krajów Europy i Ameryki mają mniej środków na kontach i martwią się o utrzymanie pozycji w miejscu pracy. Również rynek boksytów i aluminium, głównego bogactwa mineralnego kraju, okazał się bardziej chwiejny niż dla innych metali. Ale przecież gospodarka Jamajki stała w miejscu już na długo przed kryzysem światowych finansów. Poziom zamożności Jamajczyków, mierzony w kategoriach dóbr realnych i siły nabywczej nie zmienił się od 1970 roku. I większość chronicznych problemów wyspy, właśnie od jej finansów zaczynając, ma swe źródło w wadliwej lub nieudolnej polityce kolejnych rządów. Budżet państwa kuleje, bo podobnie jak w większości biednych krajów trzeciego świata… podatki płaci niewielu obywateli. Tzw. klasy średniej na wyspie prawie nie ma, życie ogromnej większości Jamajczyków toczy się w szarej strefie, o ile w ogóle mają jakieś dochody, a w strefie czarnej jeżeli ich nie mają. Formalnie zarejestrowane jest tam 65.000 firm, ale fiskus jak dotąd poznał ich tylko 3.000. Prawo jest egzekwowane na długość pistoletu gangstera lub noża portowego rzezimieszka. Sytuację pogarsza sam rząd, który chcąc promować najbardziej obiecujące gałęzie gospodarki, wabi inwestorów niskimi podatkami. Sektor turystyczny płaci tylko 5%. Jeszcze gorszy skutek miały np. trwające przez wiele lat częściowe lub całkowite zwolnienia hoteli z ceł przy imporcie np. żywności, zwłaszcza luksusowej, co w praktyce wyeliminowało miejscowych dostawców i podcięło rynek pracy. Młodzi Jamajczycy muszą szukać tylko okruchów zarobku sprzedając tandetne rzemieślnicze pamiątki lub marihuanę na plażach. Jamajka słynie bowiem z marihuany odkąd w latach 70-tych, wylansował ją urodzony na wyspie słynny ruch religijny rastafarian, a w nim m.in. Bob Marley i reggae. Do dziś ten miękki narkotyk, nazywany tam hinduskim słowem ganja… palony jest powszechnie. Bieda i beznadzieja są codziennością. „Money goes where money is, and the rest of us stay poor” (Pieniądze lgną do pieniędzy, a reszta z nas klepie biedę)… można usłyszeć na ulicy. Nie mając dostatecznych dochodów Jamajka ratuje się notorycznym pożyczaniem. Przez 50 lat niepodległości wyspa miała 44 lata fiskalnego deficytu. Góra narosłych w ten sposób i zaległych płatności, ratowanie upadłych banków w roku 1995, karne odsetki, itp. rozdęły długi państwa do iście greckiego poziomu 140% PKB. Obsługa takiego garba pochłania obecnie ponad połowę budżetu wyspy. Gospodarczo Jamajka wciąż przypomina sprintera w blokach startowych, który ma potencjał i czeka na sygnał. A tymczasem wprowadzono 16,5% podatek od żywności, obkładając nim mięso, ryby, jaja, mleko i m.in. takie jamajskie specjały uliczne jak patties, jerk spices albo akee, którymi żywią się głównie ludzie biedni. Patty to na Jamajce wypieczony na sucho i nawet smaczny placek z nadzieniem z mielonego mięsa (koziego lub kurzego) sprzedawany na straganach. Jerk spice to przyprawa do nacierania mięsa, której podstawowymi składnikami są ziele angielskie zwane na wyspie „pimento” (przyprawa ta pochodzi właśnie z Jamajki i poza nią jest nazywana allspice, czyli „wszystkie korzenie”, bo łączy w sobie smak pieprzu, imbiru, kardamonu i jeszcze kilku przypraw, które najlepiej rozróżniają Hindusi) oraz piekielnie ostre papryczki chili zwane scotch bonnets (capsicum chinense), jedne z najostrzejszych na świecie w słynnej skali Scoville’a. Używa się ich przy pieczeniu kawałków podsuszonego mięsa w metalowych beczkach, które też są serwowane na ulicy. Samo słowo jerk, jerky na Jamajce pochodzi od hiszpańskiego charqui, które oznacza suszoną w cienkie paski wołowinę. Na Jamajce jest to kozina. Z kolei akee lub ackee to toksyczny owoc drzewa Blighia sapida, przywieziony z Afryki Zachodniej dla wyżywienia niewolników przez słynnego kapitana Bligha (tego od buntu na „Bounty”, który miał sprowadzić z Tahiti sadzonki drzewa chlebowego, również dla wyżywienia niewolników). Rodzi on owoce o silnie trujących pestkach, ale obrosłych miękkim, tłustawym, żółtym miąższem, który w stanie dojrzałym jest jadalny i po usmażeniu wyglądem, smakiem i wartością kaloryczną przypomina jajecznicę. Jest zresztą nazywany roślinną jajecznicą i zwykle jadany z dorszem.
… i choć wydaje się… na ogół odwykliśmy od takiego myślenia… że dużo zależeć może od zwyczajnej polityki… a życie polityczne na Jamajce kontrolują dwie główne i kilka pomniejszych partii, ich elektoraty są lojalne i stałe, wyborcy głosują na nie z nawyku, nie pytając o programy, a wyniki wyborów są przewidywalne… tak jak w Korei Północnej. Aby obudzić wyspę z tego marazmu, przydałoby się jej, tak jak Polsce, jakieś porządne polityczne trzęsienie ziemi. Bez tego… jak widać… na półmetku jest prawie tak samo jak na starcie… a i na mecie nie zapowiada się dużo lepiej… tym bardziej… że tu wcale nie chodzi o sprint i jeszcze jeden złoty medal… lecz o naprawdę długi dystans i dużo więcej kruszcu.
Na koniec chciałabym polecić utwór Aloe Blacc – „I need a dollar”… od teraz nieodłącznie kojarzył mi się będzie z Jamajką.
Wiola tak się rozpisała, że mnie pozostaje jedynie podpisać się pod tymi słowami, zaznaczając iż jak nigdy dotąd, całkowicie rozpłynęło się moje wyobrażenie o tej wyspie, w zetknięciu z twardą rzeczywistością, którą tu zastaliśmy, tak w sferze krajobrazowej, widokowej, jak i społeczno-obyczajowej.
21.03.2013 – czwartek
Floryda przywitała nas piękną, klarowną, słoneczną pogodą, ale upały zelżały, temp. w dzień ok. 20ºC, a wieczorem zrobiło się nawet nieco zimno, tylko 11ºC. Rankiem, hotelowym transportem udajemy się na pobliskie międzynarodowe lotnisko, celem wynajęcia samochodu na cały pobyt na Florydzie, gdyż jeszcze wczoraj przez internet zarezerwowaliśmy tam małego dwudrzwiowego Chevroleta w firmie Alamo Rent a Car, za 262.86$ na pięć dni. Po przyjeździe, ponad pół godziny z plecakami kluczyliśmy po terenie ogromnego lotniska, aby następnie po trzech minutach, odebrać auto i to na zasadzie: weźcie które chcecie, kluczyki są w stacyjce, a dokumenty w schowku. Wybraliśmy czterodrzwiowego Chevroleta Cruze… zaskakujące i dziwne, bo za to auto w internecie była sporo wyższa cena! Za doradztwem wielu naszych znajomych, którzy zwiedzali Florydę i odpowiedzieli na naszą prośbę o podpowiedź – “co należy tu na pewno zobaczyć?”, okazało się, że prawie w 100% wszystkie rekomendowane miejsca, były takie same i tylko jedne: Key West – mała wysepka na końcu łańcucha wysp, najdalszy na południe wysunięty punkt Florydy, ośrodek lotów kosmicznych im. J. F. Kennedy’ego na przylądku Cape Canaveral, Park Narodowy Everglades – aligatory i przejazd po bagnistym terenie płaskodenną łodzią napędzaną śmigłem, St. Augustine – hiszpańskie kolonialne miasto z początku XVI wieku. Polecano nam również wiele parków rozrywki z Disneylandem na czele, ale to nie nasza bajka. Nikt nie wspomniał o Daytona Beach, więc dodaliśmy to miejsce do naszego programu podróżniczego po Florydzie i… ruszamy zwiedzać ten półwysep… gdyż czas nie czeka.
Floryda to półwysep w południowo-wschodniej części USA, między Zatoką Meksykańską i Oceanem Atlantyckim. Główne miasto Miami, jednak najwięcej mieszkańców ma Jacksonville, a oficjalną stolicą stanu jest Tallahasse. Obszar ten ma charakter nizinny, częściowo bagienny, a już w lutym temperatury w ciągu dnia mogą dochodzić do 20°C, natomiast w środku lata normalnością jest, że sięgają powyżej 30°C, co przy bardzo dużej wilgotność sprawia, że letnie upały są trudne do wytrzymania. Groźne huragany również regularnie nawiedzają ten rejon.
Florydę dla Europy odkrył w 1513 r. hiszpański szlachcic, żołnierz i awanturnik…Juan Ponce de Leon. W 1565 r. Pedro Menendez de Aviles założył tam, z rozkazu króla Hiszpanii, Filipa II, miasto St. Augustine i pierwszą misję katolicką, rozpoczynając tym samym formalną kolonizację i chrystianizację Ameryki Północnej. W 1763 r. Hiszpania przekazała Florydę Brytyjczykom w zamian za odzyskanie Kuby na mocy traktatu paryskiego, po czym odzyskała ją w 1783 r. po wybuchu rewolucji amerykańskiej w koloniach brytyjskich. W 1819 r., w wyniku zakupu przez USA, Hiszpania przekazała Florydę rządowi amerykańskiemu. To tyle jeśli idzie o historię, a w czasie bieżącym, ruszamy z Miami wzdłuż plaży Miami Beach drogą nr A1A (droga tuż przy plaży, prowadząca wzdłuż prawie całego atlantyckiego wybrzeża Florydy) w kierunku na północ. Za Palm Beach przerzucamy się jednak na autostradę nr 95, gdyż ze względu na ruch i ograniczenia prędkości, chyba nie dojechalibyśmy do Daytona Beach, celu dzisiejszego przejazdu. Jesteśmy na miejscu o 17.00 i wreszcie po wielu latach, spełniły się moje marzenia, aby zobaczyć to słynne historyczne miejsce, tak mocno związane z rozwojem motoryzacji i przejechać się po tej plaży, co prawda nie na motocyklu, tylko autem, ale zawsze to coś! Podobnie jak ostatnio w Sturgis i tu jesteśmy cztery dni po zakończeniu jednego z najsłynniejszych zlotów motocyklowych, czyli 72-go Daytona Beach Bike Week, który odbywał się od 8 do 17marca 2013roku. Mamy tu dzisiaj nasze motocyklowe święto i wynajmujemy dwuosobowy domek, tuż przy samej plaży za 70$.
A teraz trochę historii związanej z Daytona Beach:
Plaża ma długość 32km i 150m szerokości podczas odpływu. Jest niezwykle płaska i twarda, gdyż biały piasek ma bardzo małą granulacje i zbija się jak beton. W kwietniu 1902 roku, dwóch amerykańskich pionierów motoryzacji: Ransom Eli Olds oraz Alexander Winton, na zawsze odmieniło los tego miejsca, rozgrywając tu w ramach wzajemnej rywalizacji, pierwszy wyścig. W 1903 roku, wyścig powtórzono, tym razem towarzyszyła mu 3000 publiczność. Rozgłos jaki towarzyszył tej potyczce, bardzo szybko zaowocował również, popularnością tejże plaży wśród ówczesnych śmiałków i pionierów sportów motorowych. Toteż wyścig ten, ochrzczony mianem „Speed Carnival”, z łatwością znalazł kontynuatorów, dzięki czemu rozgrywano go regularnie od 1910 do 1936 roku. Plaża zaś uzyskała miano Daytona Beach Road Course. Na przełomie lat 20 i 30-tych poprzedniego wieku plaża Daytona stała się istną mekką entuzjastów motoryzacji. W 1935r Sir Malcolm Campbell w jednym ze swoich Bluebird’ów, podczas próby pobicia założonej przez siebie prędkości 300 mph, rozwinął zawrotną na owe czasy prędkość 276 mph czyli 444.17 km/h, celu co prawda nie osiągnął, ale trzeba to uznać za niesamowity wynik. Plaża w Daytona dla takich prędkości stawała się niebezpiecznie wąska, dlatego też rolę światowej mekki dla śmiałków bijących rekordy prędkości, przejęło wyschnięte jezioro Bonneville. Ale historycznie to właśnie w tym miejscu ustanowiono pierwsze piętnaście rekordów prędkości na lądzie. Wyścigowy duch nie opuścił jednak plaży Daytona, wprost przeciwnie, to właśnie w tym miejscu skupiły się wyścigi samochodów seryjnych. Pierwszy z nich odbył się już 8 marca 1936. Kierowcy ścigali się tu na odcinku długości ok 5,15 kilometra, po prowizorycznej pętli, pokonując połowę dystansu plażą, następnie wykonując nawrót, by odcinkiem pobliskiej szosy A1A, ponownie powrócić na plażę. Tor ten używany był później przez serię NASCAR, kiedy to Bill France 21 lutego 1948 utworzył tę organizację, aby ukrócić wątpliwy proceder, dotyczący zakładów pieniężnych pomiędzy graczami, a nieuczciwymi zawodnikami. Pierwszy wyścig NASCAR został zorganizowany na torze Daytona Beach Road Course 15 lutego 1948 roku, a wygrał go Red Byron, pokonując Marshalla Teague’a. Start i meta znajdowała się na drodze A1A i prowadziła 2 mile na południe, równolegle do Atlantyku. Następnie kierowcy wjeżdżali w pierwszy zakręt, south turn (zakręt południowy), z którego wyjeżdżali na plażę, gdzie tor ciągnął się 2 mile na północ, również równolegle do oceanu. Później zawodnicy wjeżdżali w drugi zakręt, north turn (zakręt północny), który prowadził ich z powrotem na drogę. Obecnie w miejscu zakrętu znajduje się restauracja „North Turn”.
Natomiast motocyklowa historia Daytona Bike Week zaczęła się w dniu 24 stycznia 1937 roku, gdy 1500 fanów dopingowało ścigające się po piaskowym torze Harleye i Indiany. Ten pierwszy wyścig odbył się na dystansie 3,2 mil (5,1 km), plażą i drogą wzdłuż plaży. Wygrał go Ed Kretz z Kalifornii jadąc motocyklem marki Indian ze średnią prędkością 73,34 mph (118,03 kmh). Czas II wojny światowej, do której włączyło się USA, spowodował przerwę w latach 1942 do 47r. W 1947 wyścig oficjalnie wznowiono, a impreza została również promowana przez nieżyjącego już „Bill Big” France, współzałożyciela NASCAR.
Obecnie na plażę można bezpłatnie wjechać własnym pojazdem i z prędkością 10mil/h poruszać się wytyczoną trasą, co my uczyniliśmy na dystansie 10mil, na którym towarzystwo zapewniało nam mnóstwo ptaków
22.03.2013 – piątek
Od rana cieszymy się przebywaniem na terenie Daytona Beach. W południe przemieściliśmy się dalej wzdłuż brzegów Atlantyku drogą A1A, do promowanego jako perła kolonialnej Hiszpanii, miasta St.Augustino.
Miasto założone zostało w 1565r. przez Hiszpanów, którzy wybudowali tu – fort Castillo de San Marcos, który możemy podziwiać do dzisiaj, a który obecnie zwany tu jest zamkiem. Był on przez wiele lat najbardziej wysuniętą na północ placówką hiszpańskiej części Nowego Świata. Jest to najlepiej zachowany przykład murowanej fortyfikacji z czasów hiszpańskiej kolonizacji w kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych. Głównym jego zadaniem była ochrona miasta przed wypadami piratów, głównie brytyjskich, którzy byli wówczas największym rywalem Hiszpanii. St. Augustine znajdował się na szlaku „Floty Skarbów”, która wywoziła z Ameryki do Hiszpanii bogactwa, w tym złoto, srebro, czekoladę, cukier, perły, przyprawy i inne wartościowe na ówczesne czasy rzeczy. Był to ostatni port, do którego mogły zawinąć hiszpańskie statki, zanim wypłynęły w stronę Europy. Wzdłuż Florydy przepływa prąd morski Golfsztrom (Prąd Zatokowy), którego wody płyną w stronę Europy, stąd duże znaczenie tego miejsca (statkom szybciej i łatwiej płynie się z prądem). Rzeczywiście miasto świetnie utrzymane, jednak trzeba się mocno natrudzić i wpatrywać, aby po trzech wiekach znaleźć te prawdziwe hiszpańskie akcenty, poza jednym wyjątkiem jakim jest fort Castillo de San Marcos.
Po zwiedzeniu miasta, wracamy tą samą trasą do Daytona Beach, a po drodze odwiedzamy jeszcze następny, po hiszpański fort Matanzas. Oczywiście ponownie jedziemy naszym Chevroletem po plaży, a po wyjeździe, mamy sposobność uczestniczyć w spotkaniu i prezentacji tuningowanych starych aut, które ścigały się i chyba nadal ścigają na pobliskiej plaży.
Ponieważ dzisiaj zaczyna się weekend, w Daytona Beach brak tanich noclegów, więc lepiej poszukać ich poza atrakcyjnymi i turystycznymi rejonami, w mniej renomowanych miejscach. Toteż już o zmroku przy drodze nr. 1 prowadzącej do Cape Canaveral, wynajmujemy pokój w przydrożnym motelu za 40$, a w pakiecie (smród palonych papierosów, jeden ręcznik, szmaty zamiast zasłon i połamane drzwi do łazienki)…i to wszystko tylko dla nas.
23.03.2013 – sobota
Wyjeżdżamy wcześnie, bo przed nami przylądek Canaveral i zwiedzanie Kennedy Space Center, czyli Centrum Lotów i Badań Kosmicznych Nasa. Docieramy tam po godzinie jadąc na południe drogą nr A1, a następnie za Titusville skręcamy na wschód w drogę nr 405, prowadzącą do tego ośrodka. Mamy też informację, że aby zobaczyć wszystko, łącznie z wyjazdem autobusem na teren kosmodromu, trudno się zmieścić w czasie jednego dnia zwiedzania. Zaskakuje organizacja jaką tu zastosowano, wszystko jest przejrzyste i czytelne dla zwiedzającego. Cena wstępu zawierająca pełne zwiedzanie wynosi 53$ od osoby. Kosmodrom ten znajduje się na terenie półwyspu i zajmuje powierzchnię 567 km² tworząc prostokąt o wymiarach 50 na około 10 km. Zatrudnionych jest tu około 17 tysięcy pracowników. Początki kosmodromu na przylądku Canaveral (tak naprawdę jest to wyspa Merritt Island, położna pomiędzy lądem, a przylądkiem Canaveral) sięgają roku 1949, gdy prezydent USA Harry Truman przeznaczył te tereny dla potrzeb testów rakietowych. Po roku 1964 , gdy nastąpiło rozszerzenie programu badań kosmicznych, głównym terenem działań stało się Centrum Lotów Kosmicznych im. Johna Fitzgeralda Kennedy`ego na Merritt Island. O lokalizacji zadecydowało przede wszystkim położenie geograficzne, jest to bowiem najbliższa równikowi część kontynentalnego terytorium Stanów Zjednoczonych.
Po wejściu na teren ośrodka, zwiedzeniu muzeum pierwszych lotów kosmicznych „Early Space Exploratinn” i zwiedzeniu „Ogrodu Rakietowego”, udaliśmy się od razu na wycieczkę po całym terenie „Kennedy Space Center”. Składa się ona z pobytu w kilku punktach, a pomiędzy nimi podróżuje się, wahadłowo krążącym autobusem. Stanowisko pierwsze to wieża obserwacyjna „LC39 Observation Gantry”, gdzie mamy panoramiczny obraz na wyrzutnie rakietowe i miejsce startu promów kosmicznych. Stanowisko drugie, „Apollo/SaturnV Center” oferuje kilkadziesiąt bardzo ciekawych eksponatów; można tam obejrzeć rakietę Saturn V, największa rakietę jaką kiedykolwiek zbudowano i dzięki której kosmonauci z USA dotarli na księżyc, kapsułę Apollo 14, oryginalną salę z której nadzorowano start Apollo 8. Tu też podczas specjalnego spektaklu w połączeniu z prezentacjami filmowymi, można się wiele dowiedzieć o światowych początkach lotów w kosmos, o sukcesach i porażkach NASA. Wracamy na teren Center Visitor Complex. Monitory telewizorów zamontowanych w autokarze pokazują poszczególne starty i lądowania wszystkich amerykańskich statków kosmicznych. Dowiadujemy się, że… najtrudniej jest wylądować. Niektóre statki kosmiczne mogą podchodzić do lądowania tylko raz. A co jest w lądowaniu najtrudniejsze? Wejście w atmosferę ziemską. Tarcie jest wówczas tak silne, że kapsuły statku kosmicznego mogą spłonąć. Trzeba więc wejść w atmosferę pod odpowiednim kątem i przy odpowiedniej prędkości. Kosmonauci opowiadający to co przeżyli w kosmosie, wzruszają widza uporem z jakim doszli do osiągnięcia marzeń z dzieciństwa. Wielu z nas w dzieciństwie marzy o podróżach, potem te marzenia gdzieś uciekają lub schodzą na plan dalszy, gdzieś w fazę oczekiwania na kiedyś… a jeśli kiedyś nie nadejdzie nigdy?… jeśli jest tylko tu i teraz?… to co?… to właśnie w centrum kosmicznym NASA staje się oko w oko z opowieściami ludzi, którzy zrobili wszystko, by marzenia z dzieciństwa stały się prawdą. A my?… możemy zrobić coś więcej niż tylko pamiątkowe zdjęcie?… które jakże cieszy… biorąc pod wzgląd brak szans by polecieć w kosmos. Można zobaczyć jak wyglądają skafandry kosmonautów, ich śpiwory, kabiny i tym podobne. Co robią kosmonauci podczas lotu? Zadziwiające są komentarze zwiedzających, którzy najwyraźniej zapomnieli o tym, że w kosmosie nie ma grawitacji: „Jak oni mogą spać głowami w dół?” – pyta jakaś kobieta.
Nieoczekiwanie nadszedł moment (pewnie w wyniku chwilowego zafascynowania), kiedy postanowiłam zostać samozwańczą kosmonautką (jak zwykle mnie poniosło), wszystko układało się pięknie (na tyle, że strach oślepł), dopóki na własnej skórze nie doświadczyliśmy symulacji startu promu kosmicznego w Shuttle Launch Experience… po wejściu do kapsuły… pomyślałam… nie zapowiada się złowrogo… ale kiedy zapięłam pasy bezpieczeństwa, zamknęły się drzwi, a monitory przerzucały niekończące się ilości jakichś danych, coś błysnęło, coś się zaświeciło, rakieta zaczęła przyjmować pozycję pionową, tymczasem ja przeszłam w poziomą, wszystko zaczęło się strasznie trząść i łomotać… moja głowa odbijała się jak piłeczka pingpongowa… odczuwalne przeciążenia wbijały mnie w fotel… nagle nastała cisza… już teraz nie wiem, czy wiszę, czy leżę… powoli otworzył się sufit, niczym fatamorgana… i zobaczyłam kulę ziemską z góry… jeszcze nie zdążyłam wczuć się w zaświaty… włączył się alarm o sytuacji awaryjnej promu… a ja tylko patrzyłam i zastanawiałam się… jeśli z każdym startem, przewidziany jest taki wstrząs mózgu oraz stres, że w tej kupie blachy coś się popsuło… marna to satysfakcja, że kiedy jedyne możliwe lądowanie się nie powiedzie… otrzymam medal, którego nigdy nie zobaczę… już nie chcę być kosmonautką.
A tak na marginesie, wszystko tutaj jest perfekcyjnie przygotowane i wspaniale wyeksponowane. W porównaniu z kosmodromem i muzeum lotów kosmicznych w Kourou w Gujanie Francuskiej, dużo więcej i ciekawiej wszystko jest zaprezentowane. Jest to sztandarowe miejsce, którego nie należy pominąć, będąc na Florydzie. Już tego lata po przebudowie „Atlantis Shuttle Launch Experience” będzie można wiele więcej dowiedzieć się o programie lotów promów kosmicznych i dostępne będzie sporo więcej eksponatów, my możemy jedynie zobaczyć prom kosmiczny i podczas projekcji filmu w systemie 3D, pobyć na międzynarodowej stacji kosmicznej.
Żeby wszystko porządnie obejrzeć, trzeba co najmniej jeden, cały dzień, a jeżeli jesteśmy w weekend to trzeba dodatkowo uzbroić się w cierpliwość, bo kolejki do niektórych atrakcji potrafią być duże. Tak więc, jeśli to możliwe należy być tu już o 9.00, aby zwiedzić wszystko.
Opuszczamy ośrodek dopiero o 17.00, równo z jego zamknięciem i ruszamy w kierunku Miami autostradą nr 95. Po 220 milach docieramy do miasta i jadąc dalej na południe przy drodze nr 1 w przydrożnym motelu opodal parku narodowego – Everglades National Park, wynajmujemy motelowy 2os. domek za 80$ – tu ceny wariują, nie dość że baza turystyczna jest skromna, to ceny w porównaniu do oferowanego standardu… są jakby z kosmosu… czy to nie zbieg kosmicznych okoliczności?
24.03.2013 – niedziela
Cały dzisiejszy dzień przeznaczamy na zwiedzanie Parku Narodowego Everglades. To taki brazylijski Pantanal, tylko dużo mniejszy, rozpostarty pomiędzy Atlantykiem, a Zatoką Meksykańską i zajmujący południową część półwyspu. Został utworzony 6 grudnia 1947 roku i jest to największy obszar dzikiej przyrody subtropikalnej, zachowany w Stanach Zjednoczonych oraz jest trzecim co do wielkości parkiem narodowym w kontynentalnej części USA. P. N. Everglades został stworzony w celu ochrony delikatnego ekosystemu lasów namorzynowych, jako największy na północnej półkuli i jest jednym z najważniejszych miejsc rozrodu tropikalnych ptaków brodzących. Teren ten jest nawadniany przez rzekę Kissimmee i jezioro Okeechobee. Park jest położony na wysokości od zera do ośmiu metrów nad poziomem morza i obejmuje bagna, wysepki oraz słodko i słonowodne rozlewiska.
My rozpoczynamy zwiedzanie od pobytu na farmie aligatorów – Everglades Alligator Farm, w miejscu gdzie płaskodenną łodzią z napędem śmigłowym, możemy przemieszczać się po bagnistych terenach parku, oraz uczestniczyć w pokazach, między innymi wszelkiego rodzaju węży (wstęp z przejazdem łodzią po bagnach 23$ od os.).
Po dwóch godzinach spędzonych wśród aligatorów, jedziemy do głównej części Parku Narodowego. Za wjazd płacimy 10$ od pojazdu i dalszą część dnia, aż do zmroku spędzamy na jego terenie, ciesząc się niezapomnianymi widokami i niezwykłą różnorodnością fauny i flory tego obszaru. Oczywiście największą atrakcją są aligatory, nigdy dotąd aż w takiej ilości nie występujące na trasach naszych wędrówek. Do tego dochodzą niezliczone gatunki ptaków, które podglądamy na trasie całego naszego przejazdu przez park.
Park Everglades („wieczne polany”), rozciąga się na powierzchni ponad 6107 km², a zasiedlające go rośliny i zwierzęta egzystują tu od zarania dziejów, natomiast ich ludzcy „sąsiedzi” zmieniali się dość często. Pierwszymi mieszkańcami podmokłych terenów południowej Florydy były indiańskie plemiona Calusa i Seminole. Po hiszpańskiej inwazji w XVI w. plemię Calusa przestało istnieć. Rdzenni Amerykanie, żyjący w zamkniętych społecznościach, nie przeżyli kontaktu bakteriami i zarazkami, które przybyły licznie wraz z intruzami z Europy. Indiańskie plemiona, jedno po drugim, ginęły nie od kul i miecza, ale po prostu umierały na grypę. Pozostali przy życiu członkowie plemienia Calusa wyemigrowali na Kubę, by tam rozpocząć nowe życie. Natomiast Indianie z plemienia Seminole, którzy przeżyli spotkanie z bakteriami, postanowili pozostać tam, gdzie był ich dom. Dumne plemię jako jedyne nigdy nie przyjęło praw narzucanych przez białego człowieka. Seminole latami prowadzili wojny z intruzami i konsekwentnie odmawiali życia w rezerwatach. Dziś Seminole posiadają swoją plemienną konstytucję, własny rząd, szpitale, szkoły, a nawet hotele i kasyna.
My wybieramy trasę przez cały park, aż do Flamingo Lake – najbardziej wysuniętej na południowy-zachód części parku i pokonujemy 150km po jego terenie. Po drodze mijamy malownicze, bagniste tereny, gęsto porośnięte przez roślinność mangrową, której korzenie wystają wysoko ponad powierzchnię wody. Aligatory występują jako główna atrakcja Everglades… wylegują się leniwie na słońcu, powolnie pływają kanałami, lecz pomimo swej pozornej niemrawości, nieustannie swoim obojętnym wzrokiem… wypatrują przekąski. Te olbrzymie gady, żywią się głównie rybami i drobnymi sakami. Ponieważ wodne kanały ciągną się wiele kilometrów poza Everglades, więc aligatory pływają swobodnie niemal po całej Florydzie.
Pod wieczór, wracamy tą samą drogą ciut przed Miami i w miejscowości Leisure City 20mil przed miastem, wynajmujemy pokój w przydrożnym motelu za 67$ (przyzwoite warunki).
25.03.2013 – poniedziałek
Cały dzisiejszy dzień przeznaczamy na przejazd do Key West. To najdalej na południe wysunięty punkt USA. Z Miami, jedzie się tam prawie cztery godziny, drogą zbudowaną wzdłuż archipelagu urokliwych wysepek. Miasto to, będące w rzeczywistości wyspą w archipelagu Florida Keys, liczy około 25,5 tys. mieszkańców i jest stolicą historycznego Conch Republic. 92 mile (147 km) na północ od Hawany i 150 mil (240 km) na południowy zachód od Miami. Wielkość wyspy, to 6,4 km długości i 3,2 km maksymalnej szerokości. Niemal corocznie, w okresie od czerwca do października, nawiedzane przez huragany. Obok wysp hawajskich jedna z najbardziej znanych wysp turystyczno-wypoczynkowych w USA. Key West stanowi też historyczną bazę Marynarki Wojennej USA, obecnie straży przybrzeżnej USA oraz najdalej na południe wysuniętą bazę wojskowego lotnictwa morskiego na terytorium Stanów Zjednoczonych (Naval Air Station Key West). Średnia temp. roczna na Key West wynosi 26 stopni Celsjusza i nigdy nie notuje się wartości poniżej zera.
Według legendy… na wyspie ciąży indiańska klątwa… zgodnie z którą, kto raz znajdzie się na wyspie… do końca życia będzie chciał na nią powrócić… oj… czyżbyśmy chcieli kiedyś powrócić tu?… a może klątwa nie zadziała?… a może jest tylko odroczona w czasie?…
Wyspa została odkryta w 1513 roku przez Ponce de Leon. Pierwotnie znana była jako Cayo Hueso (Wyspa Kości), co do dziś znajduje odbicie w stosowanej niekiedy nazwie „Bone Island”, prawdopodobnie z powodu znalezionych na niej kości, pozostałych na indiańskim pobojowisku bitewnym. Wyspa Key West weszła w skład terytorium Stanów Zjednoczonych dopiero od 1821 roku, gdy John Simonton, biznesmen z Alabamy, odkupił wyspę od Hiszpanów za 2 tys. dolarów. Pierwsze stałe osadnictwo rozpoczęło się już rok później – w 1822 roku, w związku z powstaniem na wyspie strażnicy walczącej przeciwko piratom marynarki. Użytkowanie wyspy przez Marynarkę Wojenną, stało się milowym krokiem w jej rozwoju. W wyniku intensywnego osadnictwa po Wojnie secesyjnej, już około 1890 r., Key West stał się największym i najbogatszym miastem Florydy, jak i największym skupiskiem ludności w tym stanie. Intensywny napływ ludności kubańskiej, spowodował iż wyspa stała się ważnym amerykańskim ośrodkiem przemysłu tytoniowego z wieloma fabrykami cygar. W celu ułatwienia pracownikom dojazdu do zakładów pracy, w 1885 r. właściciele tych wytwórni sfinansowali pierwszy publiczny system komunikacyjny miasta, w postaci ciągniętych przez muły wagoników szynowych, który zmieniony w 1899 r. w system elektryczny, ostatecznie przestał funkcjonować w roku 1920. W 1912 roku wyspy zostały połączone drogą, a co za tym idzie, wraz ze stałym kontaktem i transportem lądowym, dotarła na nią szybko również cywilizacja. Zanim stała droga połączyła ją z lądem, na wyspy można było dostać się jedynie za pomocą łodzi, Przełom wieków wiąże się też ze stagnacją w rozwoju wyspy i spadkiem jej populacji. Dopiero II wojna światowa, wraz z bazą US Navy wykorzystywaną do działań przeciwko niemieckim U-Bootom, przyniosła wyspie ponowny rozwój i podwojenie liczby ludności do roku 1960. W 1982 roku, Straż Graniczna Stanów Zjednoczonych ustanowiła blokadę drogi US-1, której celem było niedopuszczenie do przenikania nielegalnych emigrantów na kontynentalną część Stanów Zjednoczonych. Blokada, wiążąca się ze szczegółowymi kontrolami każdego zmierzającego na północ samochodu, uderzała w turystykę regionu, która jest do dzisiaj podstawową gałęzią gospodarki Florida Keys. Mieszkańcy archipelagu poczuli się też urażeni faktem, traktowania ich jak obywateli drugiej kategorii, którzy muszą udowadniać swoje obywatelstwo Stanów Zjednoczonych. W odpowiedzi na blokadę, Key West wraz z pozostałymi wyspami Florida Keys… w sposób żartobliwy… ogłosiły „niepodległość”, deklarując powstanie Conch Republic. Flagi, koszulki i inne emblematy „Republiki Muszli”, do dziś są bardzo dobrze sprzedającymi się pamiątkami, a godło Conch Republic, turystycznym symbolem Florida Keys.
Key West jest miejscowością typowo turystyczno-wypoczynkową, z bardzo bogatym zapleczem hotelowym, gastronomicznym, rozrywkowym i żeglarskim oraz szeroką, jak na tak niewielką miejscowość, ofertą muzealną. Hotele, restauracje i liczne knajpki, ciągną się wzdłuż drogi na wszystkich wysepkach, a tłumnie przybywający turyści, odwiedzają rafy koralowe, białe plaże, rezerwaty przyrody i dając się porwać chwili uniesienia… biorą tu ekspresowe śluby. Miejscowość nieco przypomina polskie Międzyzdroje, czy Ustkę, ale z jednym wyjątkiem… tutaj sezon trwa cały rok. Przez 365 dni w roku turyści fotografują, najbardziej na południe wysunięty punkt USA oraz początkowy punkt, gdzie zaczyna się droga nr, prowadząca brzegiem Atlantyku na północ. Znajdująca się za horyzontem Kuba jest odległa jedynie o 147 kilometrów. Pomimo bliskości geograficznej, pomiędzy Key West a Kubą, nie pływają żadne statki, a to ze względu na politykę amerykańskiego rządu, obywatele USA mają utrudniony dostęp do kraju swoich południowych sąsiadów. Powiązania historyczne widać tu na każdym kroku i są one akcentowane i mocno zauważalne… po prostu pachnie tu Kubą.
Po południu wracamy w kierunku Miami tą samą drogą i po czterech godzinach, ponownie jesteśmy w tym samym hotelu co wczoraj, w miejscowości Leisure City 20mil przed tym miastem
26.03.2013 – wtorek
Rankiem przejeżdżamy na międzynarodowe lotnisko w Miami, gdyż do 10.00 jesteśmy zobowiązani zdać naszego Chevroleta Cruze, którym pokonaliśmy po terenie Florydy, trasę liczącą prawie 1900km. O godz. 18.00 mamy lot liniami Swiss do Zurychu, a po przylocie już 27.03.2013r o godz. 8.05 następny lot do Warszawy. Dalej, już pociągiem „Inter City” do Bielska Białej, aby jeszcze tego dnia, późnym wieczorem dotrzeć do naszej Chałupy na Górce i…napalić w piecu…
Podsumowanie naszej dwumiesięcznej włóczęgi:
…chciałabym napisać o Wyspach Karaibskich, że to raj na ziemi… chciałabym też napisać, że to nieskalana dziewicza przyroda… że to idealne miejsce najczęściej kojarzące się z imprezami, pina coladą i popołudniowym lenistwem w hamaku… że to najpiękniejsze plaże z białym piaskiem… że mieszkańcy to szczęśliwi i zadowoleni z życia ludzie… ale nie mogę tego napisać… bo byłoby to zakłamywanie rzeczywistości… i jak to zwykle bywa… punkt widzenia zależy od punktu patrzenia… zapewne gdybym pisała z pozycji plaży i drinka z palemką… byłaby to jedyna i niepodważalna prawda… ale piszę z pozycji historii i zupełnie zwyczajnego życia i bycia w drodze… faktem jest iż przygoda z Karaibami to nieprzeciętne przeżycie i niezwykle pouczające… wiele nieprawdopodobnych sytuacji przemieszanych z brutalną historią… urzekające kolorami obrazy przechodzące z wolna w strefę skraju rozpaczy… wspaniała kuchnia i ta z rodzaju podtrzymywania funkcji życiowych… jeśli szukasz przygody… dobrowolnie godzisz się na to wszystko co przyniesie dzień… jeśli chcesz rajskich wakacji… to all inclusive zrobi wszystko, by właśnie takie były… tak więc… każdy znajdzie coś dla siebie… bo Karaiby są tak różnorodne… że starczy ich tutaj dla wszystkich… opinia zależy od tego, czego się szuka, czego oczekuje, co chce zapamiętać, a co zapomnieć na zawsze… a ja?… biorę wszystko… bo to moja krótka chwila w czasie… replay’u nie będzie…
Ja natomiast podpisując się pod powyższymi słowami, podkreślę iż była to jedna z najtrudniejszych logistycznie do ogarnięcia podróży i dołączę do tego trochę statystyki:
Odbyliśmy podczas ośmiu tygodni naszej podróży, pomiędzy wyspami archipelagu karaibskiego, 14 lotów rożnego rodzaju liniami lotniczymi. Odwiedziliśmy na trasie 13 nowych państw oraz 3 departamenty zamorskie należące do Francji i Holandii. 10 dni pomiędzy wyspami płynęliśmy jachtem na dystansie prawie 300mil morskich, a 5 razy przepływaliśmy promami pokonując 300km. 12 razy wynajęliśmy samochód na potrzeby podróży po wyspach, a cztery razy korzystaliśmy z publicznych środków transportu lub wynajmowaliśmy auto z kierowcą, pokonując dystans 8 tys. km. Z pewnością, łącznie podczas tego odcinka podróży, przebyliśmy drogę liczącą ponad połowę długości równika.
Jak zwykle szczegóły wyprawy zapisało życie, a dla nas nuda jest zbyt nudna aby się nudzić!
<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>