01.01.10

Pierwszy dzień Nowego Roku rozpoczynamy od uzupełnienia zaległości na naszej stronie. Ponieważ rzadko mamy dostęp do internetu, ze względu na dzikość miejsc w których przebywamy, bądź nocujemy. Opuszczamy Ushuaia drogą nr.Rn3 w kierunku Rio Gallegos, choć nie lubimy powtarzać tych samych dróg, w tym wypadku nie mamy wyjścia i ponownie patrzymy na wspaniałą toń Lago Fagnano, tym razem w blasku słońca. Za miejscowością Tolhuin znajdujemy jednak alternatywny przejazd i jadąc szutrowymi drogami nr h, a następnie f, podziwiając bezkresne, dziewicze tereny Tierra del Fuego. Mijamy mnóstwo drzew, a każde z nich to egzemplarz jedyny w swoim rodzaju, od pięknych zielonych, aż po martwe kikuty obwieszone pasożytami. Rosnąc lub leżąc w kolorowym mchu, robią wrażenie jakby pozowały. Ponownie wjeżdżamy do Chile, jadąc wzdłuż zatoki Bahia Inutil, docieramy do miejscowości Porvenir z myślą, że promem przedostaniemy się do Punta Arenas. Niestety dzisiejszy prom już odpłynął, a następny jutro o 14.00. No cóż, ponieważ miasteczko jest mało interesujące podejmujemy szybką decyzję i pokonujemy następne 140 km, do tej samej przeprawy promowej, kiedy to przekroczyliśmy cieśninę Magellana i przybyliśmy na Tierra del Fuego. Tym sposobem dzisiejszego dnia mocno spenetrowaliśmy Ziemię Ognistą. Ostatnim promem, w strugach deszczu dostajemy się na drugą stronę i otwieramy naszą budkę na dachu, obok latarni morskiej (jest druga w nocy)

09_28-09_torres-del-paine-ushuaia

02.01.10

To nie był koniec naszych nocnych przygód, gdyż nad ranem zrywa się tak potężny wiatr, że w obawie przed zniszczeniem naszego dachowego domku, musimy uciekać, chroniąc się za ścianą budynku kapitanatu portu. Przygotowując się do wyruszenia, odbyliśmy sympatyczną rozmowę z grupą motocyklistów z Brazylii, oczekujących na pierwszy prom. Uciekamy szybko z tego „wygwizdowa” w nadziei, że wiatr nas nie dogoni, no niestety nie udało się i silne podmuchy powodowały, że targało nami po drodze, a o szybszej jeździe nie było mowy. Jazda pod wiatr spowodowała większe zużycie paliwa i w pewnym momencie strach zajrzał nam w oczy, okazało się, że w naszym dodatkowym 140 l zbiorniku paliwa powiało pustką, czy aby dojedziemy do najbliższej stacji paliw ?– chyba nie. Zapobiegając dramatycznej sytuacji, poprosiliśmy o pomoc Chilijskich kierowców jadących tirem i ratujemy się 10 l paliwa. Przemierzaliśmy ponownie drogi nr: 257, 255 i 9. Przekraczamy granicę z Argentyną do miejscowości 28de Noviembre i już prawie na oparach udało się dojechać do stacji paliw YPF. Tankujemy naszą Toyotę i aż nie mogę uwierzyć, weszło 232 l, nie chcę nawet myśleć o tym, jakby nam zabrakło gdzieś paliwa na tym niesamowitym odludziu. Okazuje się, że dodatkowy duży zbiornik bez wskaźnika jego zawartości musi być podparty dokładną kontrolą przebiegów dziennych, bo po obliczeniu naszych przebiegów wszystko jest ok i musiało nam zabraknąć paliwa. Dalej jadąc na północ drogą nr.40 , a następnie 23 docieramy do miasteczka El Chalten, położonego u podnóża masywu górskiego Fitz Roy (3441 m.n.p.m). Ostatnie 90 km to spektakl w wykonaniu natury, przed nami w pełnej krasie Cerro Fitz Roy, bez chmur, bez deszczu i cały masyw doskonale widoczny.

11-02-10_fitzroy

Ponieważ Wojtek widzi to wszystko już trzeci raz, moja reakcja była dla niego przewidywalna, gdyż dość często opowiadałam, że moim marzeniem od wielu lat, było zobaczyć najbardziej znane szczyty na ziemi. Kiedyś tylko o nich czytałam, gdyż moim ulubieńcem i zdobywcą czternastu ośmiotysięczników jest Reinhold Messner. Wyobrażenie sobie czegoś z obrazka, a zobaczenie własnymi oczyma, to spory dysonans poznawczy. Gdy już nacieszyliśmy oczy, przeszliśmy do bardziej prozaicznych czynności i udaliśmy się na kolacyjkę w jedynej Parrilli Como Vaca, by przy akompaniamencie dwóch utalentowanych młodych ludzi, zjeść baranie cordero (jagnięcina) i zakończyć dzień wypiciem wina z Mendozy.

03.01.10

Rankiem okazało się, że jak to w Patagonii zaczęło potężnie wiać i Fitz Roy cały w chmurach, tak więc szczęśliwym trafem był wczorajszy dzień, kiedy wszystko widzieliśmy jak na dłoni. Uzupełniamy zapasy i wracamy drogą nr.23, wzdłuż Lago Viedma do Ruta 40, aby podążać nią na północ. Po drodze podziwiamy niezwykłą toń Lago Cardiel, ze specyficznym księżycowym krajobrazem jego brzegów. Dzisiejszy przejazd czterdziestką to pokonywanie płaskowyżu śmierci- Maseta de la Muerte. Na przestrzeni 400 km, brak stacji paliw, jedynie co dziesięć do dwudziestu km znajdują się słupy SOS. Postęp modernizacji tej kultowej, szutrowej drogi przebiega sprawnie i już niebawem będzie w całości pokryta asfaltem. Tego dnia dojeżdżamy do Bajo Caracoles i na campingu przypominającym syberyjskie klimaty, zatrzymujemy się na nocleg. Gospodarze zapraszają nas na pizzę z puszki, opowiadając przy tym o warunkach życia na tym pustkowiu i jak ważna dla tego miejsca jest woda.

12_03-10_fitzroy-bajocaracoles

04.01.10

Opuszczamy camping i jedziemy w kierunku Cueva de las Manos drogą Rp 57. Po 45 km docieramy do kanionu rzeki Rio Pinturas, gdzie już osiem tysięcy lat temu zamieszkiwali Indianie, tworząc specyficzne malowidła naskalne. Przede wszystkim były to wizerunki dłoni i zwierząt, przypominające dzisiejsze graffiti. Miejsce to zostało odkryte w 1941 roku przez zakonnika salezjanina. Podróżni odwiedzali to miejsce już od połowy XIX w. – z tego okresu pochodzą pierwsze opisy jaskini. Dopiero jednak w 1964 r. została ona na dobrą sprawę odkryta dla świata przez profesora archeologii Carlosa Gradina, który przez kilka lat prowadził tu badania. Co ciekawe, Gradin nie chciał ujawniać swego odkrycia, obawiając się że “współcześni barbarzyńcy” szybko i sprawnie rozprawią się z tym, czego nie pokonał ani czas, ani przyroda. Na szczęście jego przewidywania się nie sprawdziły – w 1999 r. Jaskinia Rąk znalazła się na liście Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO ( wstęp 50 peso od osoby). Wracamy do Bajo de Caracoles, aby drogą nr Rp39 udać się nad jezioro Lago Pueyrredon. Niezwykłe kolory skał od żółtych przez zielone, do fioletowych i pomarańczowych, a wszystko to na tle ośnieżonych szczytów Andów, u podnóża których lśnią niezwykłą tonią jeziora. Najciekawszym jednak okazał się tego dnia przejazd nieoznakowaną gruntową drogą na północ pomiędzy Rp39, a Rp41. Te 50 km dziewiczego terenu z wieloma lagunami i wyschniętymi jeziorami, to uczta dla oczu oraz wyobraźni, jak kształtowała się i nadal przekształca nasza planeta. Późnym wieczorem docieramy do przełęczy Passo Rodolfo Roballos i na prymitywnym przejściu, przekraczamy granicę do Chile. Po kilku km zostajemy na nocleg na kompletnym odludziu, tylko my i dzika natura.

13_04-5-01_bajocorocoles-peritomoreno

Pełni optymizmu, że tym razem ani nie wieje szalony wiatr, ani nie jest niezwykle zimno jak na tą porę roku, zabieramy się do rozbijania naszego obozowiska. Nasze plany odpoczynku po podróży oraz przygotowania kolacji zburzyły tabuny atakujących nas komarów. Ubrani po zęby, nasmarowani muggą (skuteczny środek odstraszający komary) toczyliśmy nierówną walkę. Były w zupie, w winie, wszędzie. Ostatecznie bitwa ta zakończyła się ucieczką do naszego domku na dachu. Aż strach było pomyśleć o nocnych potrzebach fizjologicznych.

05.01.10.

Niestety rankiem sytuacja komarowa nie uległa zmianie, co spowodowało szybką ewakuację. Dojeżdżamy do drogi nr 7 i jadąc wzdłuż rzeki Rio Baker o kolorze atramentu zmieszanego z turkusem, ku naszemu zaskoczeniu, w tej dziczy ukazuje się naszym oczom, zawieszona nad urwistym brzegiem Hosterija (gościniec), gdzie w kameralnym klimacie tego miejsca, mamy okazję zjeść zupę z dyni, o egzotycznym dla nas smaku. Kierujemy się dalej na północ, do brzegów jeziora Lago General Carrera. Drogą nr 265 Ch, docieramy do miejscowości Chile Chico. Brakuje odpowiednich słów, aby oddać piękno krajobrazów i palety barw, która towarzyszyła dzisiejszemu przejazdowi. Cały dzień podróżujemy w towarzystwie zwierząt i niezliczonych ilościach różnorodnych, kolorowych kwiatów, oraz nieznanych nam roślin, co staramy się pokazać w dołączonych do relacji zdjęciach. Ponownie przekraczamy granicę z Argentyną w Los Antiguos, lecz w momencie zaczynamy odczuwać poważne braki kolorów, ponieważ otoczenie zamieniło się w typowe dla Patagonii wietrzne, porośnięte tylko niskimi krzakami przesuszone tereny. Jadąc drogą nr Rp43, nadal wzdłuż tego samego jeziora, które po stronie argentyńskiej zmienia swoją nazwę na Lago Buenos Aires, docieramy do miasteczka Perito Moreno. Nasza Toyota przebyła z nami dzielnie już 7.100 km i w związku z tym należała jej się wymiana oleju. Nocleg na miejskim campingu (35 peso).

06.01.10

Po bardzo zimnej nocy, poranek przywitał nas słonecznie, lecz ciągle towarzyszy nam niezmordowany wiatr. Ponieważ camping osłaniają drzewa, jest wystarczająco spokojnie. Przywitaliśmy się z podróżnikami z Europy, krótka wymiana zdań i spostrzeżeń, okazało się, że Francuzi jadący trzydziestoletnim VW transporterem mieli problem z wybitą szybą, ale poradzili sobie świetnie, gdyż wstawili prowizoryczną szybę z pleksi z drewnianymi rozpórkami. Ruszamy w kierunku Chile, północną stroną jeziora Lago Buenos Aires drogą nr Rp45. Szalejący wiatr unosi bryzę ze szmaragdowego jeziora, a nas ma ochotę zdmuchnąć z drogi. Granicę z Chile przekraczamy w Pto. Ingeniero Ibanez i dalej drogą nr X 65 Ch oraz nr 7 docieramy do Coihaique. Choć to stolica regionu, to miejscowość ta jest mało interesująca. Po krótkim spacerze postanowiliśmy wypić kawę w dość klimatycznej knajpce. Patrząc na bok drzwi wejściowych zastanawialiśmy się, dlaczego powieszony jest tam programowany odkurzacz, po obejrzeniu urządzenia z bliska, okazało się , że to automat telefoniczny. Po opuszczeniu miasteczka odczucia z otaczającej nas nieuporządkowanej przyrody, poruszają zmysły i zastanawiają. Wystarczyło przemieścić się na drugą stronę Andów, by z surowego, stepowego klimatu, przemieścić się w bajkowy świat zieleni i mnóstwa kolorowych kwiatów. Muszę powiedzieć, że jeszcze nigdy nie poruszałam się drogą usłaną różami. Jestem kobietą, więc ta ilość kwiatów zadziałała na mnie jak magnes, długo patrzyłam w milczeniu, nie mówiąc nic. Jadąc dalej na północ wjeżdżamy do miejscowości Manihuales, rozbijamy obóz na miejskim campingu w lesie, wcześniej jedząc kolację w chilijskim domu, gdzie gospodyni przyszykowała dla nas obfity posiłek. Jedno jest zastanawiające, dlaczego Chilijczycy nie potrafią przygotowywać takich steków jak Argentyńczycy.

14-06-01_peritomoreno-manihales

07.01.10

Ruszamy z campingu i jak nie zimno i wiatr, to tym razem zimno i deszcz. Jedziemy dalej na północ drogą nr 7, aby w miejscowości La Junta, penetrując Andy przemieścić się ponownie na Argentyńską stronę, jadąc do miejscowości Lago Verde drogą nr.X 10 Ch.. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy stając na punkcie granicznym, Chilijski Carabinieros powiadomił nas, że droga nie jest przejezdna, gdyż osunęła się lawina kamieni i trwają czynności porządkowe. Nie pozostało nic innego jak powrócić te 75 km do drogi nr 7 i próbować przekroczyć granicę następnym przejściem. Trzeba tu zaznaczyć, że nie mieliśmy tęgich min, bo niestety chilijskie szutrowe drogi w tym rejonie są niezwykle zrujnowane, wyboiste i dziurawe. Z trudem osiągamy przeciętną prędkość przejazdu 35 km/ h. Rekompensatą tego zdarzenia jest poruszanie się w dzikim nie zakłóconym ręką człowieka terenie. Choć trzeba tu wspomnieć o historycznym zdarzeniu, kiedy to Chile zachęcając kolonizatorów, oddało w dzierżawę tereny pod wypas i wyrąb drewna. Pewna firma otrzymała prawie milion hektarów ziemi w okolicy Coihaique. W latach czterdziestych firma ta do spółki z kolonistami spaliła niemal trzy miliony hektarów lasu, korzystając z prawa gruntowego, które nagradzało jego wycinkę. To zdarzenie spowodowało, że mijamy mnóstwo wyblakłych, zniszczonych i porozrzucanych bezładnie na stokach wzgórz drzew, których do chwili obecnej nikt nie uprzątnął. Przemieszczamy się przez tereny parków i rezerwatów, w pierwszej kolejności Reserva Nacional Lago Las Torres, a następnie Parque Nacional Queulat. Zbaczamy z siódemki w pierwszym możliwym miejscu w kierunku Argentyny jadąc do Futaleufu drogami nr X 235 Ch, a później X 231Ch. Poruszamy się w krainie szmaragdowych rzek i jezior w otoczeniu niesamowitej przyrody, przypominającej lasy deszczowe z mnóstwem paproci i łopianów. Z powodu nadłożonych km dzisiejszą jazdę kończymy dopiero o 22.00, szukając w ciemnościach campingu w tej małej miejscowości, która żyje głównie z raftingu po rzece Futaleufu płynącej przez rezerwat o tej samej nazwie. To był bardzo trudny, wyczerpujący, ale wspaniały dzień – szkoda jedynie, że pogoda nie dopisała.

15_07-01_manihales-futaleufu

08.01.10

Całą noc leje, a pogoda o tej porze roku jest wyjątkowo zła i choć na warunki południowej półkuli naszego globu, to przecież prawie środek lata, jest niezwykle zimno (8-12ºC). Wiatry wieją z ogromną siłą, co potęguje uczucie chłodu. Po zachodniej stronie Andów dodatkowo prawie stale leje i chmury dosłownie snują się nisko nad ziemią, zasłaniając całkowicie te piękne góry. Znajdujemy chwilę kiedy deszcz nieco osłabł, błyskawicznie składamy nasz domek na dachu i jedziemy na granicę z Argentyną. Przejście na drodze nr. Ra 259, a następnie kierujemy się do Parku Narodowego Los Alerces drogą nr. Rp71 (wstęp 30 peso od osoby). Pogoda nieco się poprawia i widzimy ponownie pasma ośnieżonych andyjskich szczytów. Poruszamy się wzdłuż jezior Lago Futalaufquen, Lago Verde, na którym to obchodzimy mała wyspę będącą jakby skansenem przyrodniczym tego parku . Dalej jedziemy brzegami Lago Rivadavia i docieramy ponownie do drogi R 40 kierując się na północ do miejscowości San Carlos de Bariloche. To taki odpowiednik naszego Zakopanego w wydaniu argentyńskim, którego głównymi rezydentami są przyjeżdżający tu odpoczywać zamożni mieszkańcy Buenos Aires. Próbujemy na chwilę pobyć w atmosferze tego miasta, lecz od razu zauważamy, że przebywamy jakby w wyciętym ze stolicy skrawku handlowego centrum. Zgiełk i tłok – widocznie przyjeżdżający tu ludzie chcą odpoczywać tak samo, jak żyją na co dzień w Buenos, w takim wielkim miejskim mrowisku. Zakupujemy tylko słodycze w słynnej cukierni Mamuschka i uciekamy z tego miejsca. Tego dnia jadąc przez Park Narodowy Nahuel Huapi docieramy już po północy do San Martin de Los Andes, gdzie mieszka nasz argentyński kolega Ignacy. Ponieważ jego rodzicami byli Polacy, przybyli tu po II wojnie światowej, Ignaś nieźle mówi po Polsku, więc przy buteleczce wina do rana trwały „Polaków rozmowy w świecie”

16a_08-01_futaleufu-sanmartindelosandes

ar_ch

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>