Polska>Ukraina>Mołdawia>Ukraina>Morze Czarne>Gruzja>Azerbejdżan

Przed relacją ostrzeżenie dotyczące eksploatacji starszych egzemplarzy motocykli BMW R 1200GS i R 1200 GS Adventure - tych wyprodukowanych od początku kiedy zaistniały na naszym rynku, do końca 2009r (od 2010r przeprowadzono modyfikację techniczną). Dotyczy to egzemplarzy, które mają nakręcone na licznik około 50tyś km i więcej. Zalecam, jeśli ktoś wybiera się w daleką trasę, która przebiega w egzotycznych rejonach, pozbawionych serwisu, zabrać ze sobą lub wymienić profilaktycznie łożysko w napędzie przekładni kątowej (głównej) tylnego koła. Koniecznie zabierzcie ze sobą lub wymieńcie po takim przebiegu łożysko nr części katalog BMW 33 11 7 720 235 ( 6013 RS), oraz dwa pierścienie uszczelniające (simmerring) 33 11 7 679 864 (80×100x9), 33 11 7 679 862 (60×75x8). Niestety pomiędzy ostatnimi weekendami po przejechaniu 51 tyś km, po dwóch latach eksploatacji naszego, wyprodukowanego końcem 2009r „Advenchera”  nastąpiła nagła awaria której pierwszym objawem był wyciek oleju z przekładni, luz na kole i powiększony luz międzyzębny przekładni kątowej ( wyraźnie zwiększony luz i stuk w przekładni przy przechodzeniu z hamowania silnikiem do napędzania ). Po następnych kilkudziesięciu km. wyciekł całkowicie olej, łożysko było w ostatnim stadium przed zatarciem. Na szczęście stało się to w okolicy komina Bielska Białej i dzięki sprawnej  naprawie w tutejszym serwisie bielskiego BMW Sikora AC (dzięki za fachowe i szybkie podejście do sprawy Zbyszkowi Madanemu z BMW Polska oraz Tomkowi Sapeli i Dominikowi Kopciowi z bielskiego serwisu BMW ), po paru dniach motocykl był ponownie w pełni sprawny i gotowy do następnych wypraw. Aż strach pomyśleć gdyby spotkało to nas np. dwa miesiące później gdzieś w Azji Środkowej. Wymiana tych elementów w najgorszej z wersji jest możliwa na trasie, lecz będzie potrzebny warsztat ze skromnym zapleczem i ogólną, mechaniczną wiedzą techniczną oraz oczywiście części o których piszę. Dłuższa jazda z taką usterką może doprowadzić do zniszczenia całej przekładni napędowej. Jako, że przeprowadziłem głębszy wywiad na temat tej usterki pośród moich kolegów i znajomych jeżdżących na tych modelach motocykli, a których to również spotkało, okazuje się że awaria ta, to nie odosobniony przypadek.

Jako, że niegdyś przejechawszy dookoła świata na poprzednim modelu GS-a, o pojemności 1150 i wyraziłem swoje zdanie o tej marce, oraz jego niezawodności w dalekich motocyklowych wyprawach, zamieszczając to stwierdzenie w wydanej przeze mnie książce, obecnie umieszczam ten komunikat, chcąc pomóc podróżnikom motocyklowym, aby nie zostali gdzieś z taką poważną usterką w odległych od wielkiej cywilizacji rejonach świata!

Dzień 1. – 2 lipiec - Bielsko-Biała > Krościenko – 360km

Aby rozpocząć tę relację, musimy wrócić do poprzedniego dnia: rankiem 1-go lipca w piątek kurier dostarczył paszporty, które przybyły wprost z Berlina po wizowaniu w konsulacie Turkmenistanu. Jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem na wizie Azerbejdżanu, poprawioną w chamski sposób datę jej ważności z 15lipca na 18lipca. Błyskawiczny telefon do agencji załatwiającej wizy, odpowiedź pracownik poprawił datę abyśmy nie mieli problemów z wyjazdem z tego kraju ???!!!, a powód poprawki to nieprawidłowo wpisane przez niego daty wjazdu i wyjazdu na wniosku wizowym do tego kraju. Ponadto tłumaczy, że konsulowie często poprawiają w taki sposób adnotacje na wizach??? Następny telefon do konsulatu Azerbejdżanu i pytania w tej konkretnej sprawie, co należy teraz zrobić? Mam szczęście trafiam na sympatyczną panią konsul, która godzi się pozostać dłużej w konsulacie, aby dokonać urzędowej poprawki, zaopatrzonej stosownym podpisem i pieczęcią. Jest 14.00, pakuję się w auto i do Warszawy. Pogoda fatalna, miejscami ściany deszczu, wichury i do tego potworny ruch w połączeniu z całkowitą przebudową dawnej „Gierkówki”, klnąc po drodze „na czym świat stoi” , nie mogąc zrozumieć beznadziei jaką zademonstrował pracownik biura wizowego, o 19.00 staje na rogatkach Warszawy i razem z tym nieszczęśnikiem, zaopatrzony w pisemne wyjaśnienia owego biura o zaistniałej sytuacji, pędzimy do konsulatu. Pani konsul na szczęście czekała prawie dwie i pół godziny po zamknięciu, więc o 20.00 mamy oficjalnie poprawioną wizę i nasza wyprawa jest uratowana! Gdybyśmy pojechali bez urzędowej poprawki, po prostu nie wpuszczono by nas na teren Azerbejdżanu, a nie załatwienie tego dzisiaj, spowodowałoby całkowite załamanie naszej wyprawy, gdyż dokonanie tego dopiero w poniedziałek, oznaczałoby, że nie mielibyśmy żadnej szansy dotrzeć do Odessy (1500km) i zdążyć na prom do Gruzji, natomiast przesunięcie wyjazdu na następny tydzień, powodowałoby utratę ważności wiz do następnych krajów, będących na trasie podróży. O pierwszej w nocy, styrany do granic możliwości dojeżdżam do domu. Motocykl nie spakowany, bo przecież właśnie ten czas miał być przeznaczony na te czynności. Rano jeszcze huczy mi w głowie, pakowanie na ponad dwa miesiące zajęło sporo czasu i dopiero o 14 ruszamy w kierunku Bieszczad, gdzie w Krościenku mamy przekroczyć granicę z Ukrainą. Jadąc przez Beskid Sądecki i Niski, Bieszczady dojeżdżamy wieczorem do Ustrzyk Dolnych i zatrzymujemy się na nocleg w gospodarstwie agroturystycznym.

Dzień 2. – 5 lipiec - Krościenko > gr. Ukraina > Kamieniec Podolski – 400km

Ruszamy na przejście graniczne w Krościenku. Odprawa błyskawiczna, po 20minutach jesteśmy już po drugiej stronie i wymieniamy walutę u pani z reklamówką i kalkulatorem, która stoi obok ogromnego drzewa, tuż za wyjazdem z przejścia ( była nam polecona – uczciwa i oferuje stosunkowo dobre kursy: 1zł – 2.86 hr, 1$ – 7.80 hr), tankowanie ( 1l – 10.20hr – 95oktan) i w drogę. Jakby to powiedzieć, a oddać pełny obraz drogi, dziura na dziurze, jama na jamie i tak, aż do Truskawca (90 km jedziemy prawie trzy godziny).Ukraińcy mawiają, że kto jedzie slalomem znaczy, że trzeźwy, a kto prosto i powoli, to znak, że jest pijany i ma gwarantowane zatrzymanie przez milicję. Z dawnego polskiego uzdrowiska pod Lwowem, nie pozostało prawie nic, obecną zabudowę architektoniczną zdominowały jakieś paskudne obiekty postkomunistyczne oraz potężne inwestycje, zatrzymane zawieruchą dziejowych przeobrażeń Ukrainy. Na głównym deptaku można kupić obrazy, stoją też kobiety sprzedające maliny, grzyby i zioła, natomiast najbardziej widowiskową atrakcją jest możliwość sfotografowania się z pawiami. Opuszczamy to niezbyt ciekawe miejsce i jedziemy do Kamieńca Podolskiego, gdzie docieramy wieczorem. Tu zauważamy, że od ostatniego pobytu (dwa lata temu), nic się nie zmieniło na lepiej i więcej, przybyło jedynie targowisko, przypominające miniaturową zabudowę starego miasta. Bardzo mało turystów, śpimy w pensjonacie tuż przy rynku (380hr pokój 2os. ze śniadaniem).

Dzień 3. – 5 lipiec - Kamieniec Podolski > gr. z Mołdawią > Kiszyniów – 330km

Krótkie zwiedzanie i dalej w drogę. Przez Chocim na granicę z Mołdawią w Mamałydze. I tu daje nam o sobie znać stara sowiecka szkoła kultury i zachowania, pogranicznicy trzymają nas prawie dwie godziny, robiąc wszystko i nic, by tylko pokazać nam kto tu rządzi i choć prawie nie ma żadnego ruchu na przejściu, czekamy w nadziei na łaskę pani blondynki z okienka. Na szczęście po mołdawskiej stronie sympatycznie i szybko, mkniemy dalej w kierunku stolicy tego państwa – Kiszyniowa. Przed wjazdem do tego milionowego miasta, skręcamy do piwnic winnych w Cricovej i mamy sposobność zwiedzić te „podwały” przypominające podziemne miasteczko, gdzie wina dojrzewają i leżakują, by tacy jak my mogli popatrzeć i dokonać ich degustacji. Bardzo wytwornie i dostojnie, po wykutych w skale ulicach poruszają się elektryczne pojazdy. Jednak nie można wjechać do nich na motocyklu, a jeszcze dwa lata temu było to możliwe, nam świta jednak myśl, aby tego dokonać w innych podziemiach. Mamy informację, że jest to ponoć jeszcze możliwe w innej winiarni po drugiej stronie Kiszyniowa, w Milestii Mici. Docieramy tam jednak na tyle późno, że z dzisiejszego zwiedzania nic nie będzie, jednak uczynni strażnicy dają nam nadzieję na jutrzejszy wjazd motocyklowy w podziemia oraz namiar na pensjonat w przyległej wiosce. Ich kolega, pracownik tego winnego kombinatu ma tam jako jedyny mini gospodarstwo agroturystyczne (Pensiune Turistica – Doina & Jon, Milestii Mici, ul. Stefan Cel Mare 37, tel: 069202164 e-mail: ion.buzun@yahoo.com ). Od teraz rozkoszujemy się naturalnymi strawami popijając domowe wino z ich prywatnej piwniczki. Wspaniale, sympatycznie, kolorowo i pięknie. Gospodarz w międzyczasie organizuje nam jutrzejsze zwiedzanie „podwałów” na motocyklu.

Dzień 4 – 6 lipiec – Kiszyniów > gr. Ukraina > Odessa – 350km

Po domowym śniadaniu, już o 9.00 jesteśmy przed bramą piwnic w Milestii Mici. Z większego motocyklowego objazdu podziemi, mających łącznie 200km dróg nic nie wyszło, nie ma przewodnika, możemy jedynie wjechać na mały początkowy fragment, no cóż dobre i to, dla wyobrażenia o temacie. Dalsze zwiedzanie już szablonowe, ich pojazdem, za dodatkową opłatą. Wszystko bardziej surowe i naturalne, inaczej niż w Cricovej i zdecydowanie mniej wystawne. Obiekt wpisany w 2007 r. na Listę Guinnessa, w podziemiach drążonych od 1860 r w celu pozyskiwania budulca, od 1969 r organizowano jeszcze za Sowietów piwnice winne, zgromadzono od tamtych czasów 2miliony butelek wina, żeby nie wspomnieć o hektolitrach ulokowanych w setkach dębowych beczek. Tu można zakupić kolekcjonerskie egzemplarze, zaopatrzone w informacje o roku zbioru, roku przelania z beczek do butelek i o kolejnym nr. butelki. Ceny w zależności od gatunku 20÷50$. Zakupujemy jedną jako prezent dla Vitalija (większość motocyklistów zna go jako ksiądz Vitalij z Charkowa) z którym dzisiaj spotkamy się w Odessie, bo tam przyszło mu obecnie służyć, a który właśnie dziś kończy 35lat. Opuszczamy to wielkie podziemne miasto i kierując się na przejście z Ukrainą w Polance, tak aby ominąć Pridniestrowie, separatystyczną część Mołdawii po wschodniej stronie Dniepru, jadąc do Odessy. Odbieramy zarezerwowane bilety na jutrzejszy prom do Batumi w Gruzji (1650hr od os. z trzy posiłkowym wyżywieniem w kabinie 2os. z oknem i łazienką – 1900hr transport motocykla, tak wiec płacimy łącznie 5200hr), jutro o 15.00 mamy być w porcie w Ilichevsku i ładować się na pokład.( www.ukrferry.com Vladlen Tarasenko, e-mail: vyt-ukrferry-tour@mail.ru tel: +38 050 3911391 www.passage.odessa.ua )

Wieczorem 15km na wschód od Odessy, w nadmorskiej miejscowości Fontanka spotykamy się z Vitalijem. Ten z marszu porywa nas na podmiejska wycieczkę, połączoną z realizacją projektu, który sprowadził go w ten rejon Ukrainy. Realizuje w ramach misji swego zakonu Księży Misjonarzy Św. Wincentego, a Paulo, trzy segmentowy projekt, dotyczący charytatywnej strony działalności posługi kościelnej, tj. dożywianie bezdomnych na terenie miasta Odessy, stworzenie miejsca dla ludzi zagubionych w życiu, aby przywrócić ich na powrót do społeczeństwa kierującego się wartościami chrześcijańskimi, a wszystko to realizować poprzez wspólną pracę na gospodarstwie. Misjonarze chcą zakupić podupadłe posowchozowe gospodarstwo, aby tam stworzyć warunki do resocjalizacji tych ludzi, dając im miejsce do życia i stworzyć warunki do samo utrzymania (Wińceńtańska Przystań). Właśnie na taki zapoznawczy objazd po wioskach, gdzie można zakupić ziemię, zaprosił nas Witalij. Prosił nas, aby rozpropagować tą myśl wśród braci motocyklowej, licząc na wsparcie, lecz sam o tym opowie jak przybędzie na nasze motocyklowe spotkania. Mamy przy okazji możliwość zaobserwować jak mało zmieniła się, a może nawet uwsteczniła, jakość życia w tych odciętych od dróg, pozbawionych możliwości pracy miejscach – smutny to widok – bieda, brud i beznadzieja. Tymczasem tuż obok rosną kapitały, za betonowymi wysokimi murami potężne domy, a w miastach za ciemnymi szybami luksusowych samochodów, skrywają się twarze tych,,zaradnych”.Jednym z nich jest ,,ukraiński hrabia Monte Christo”czyli Rinat Achmetow ,najbogatszy człowiek na Ukrainie, a w krok za nim Ihor Kołomojski, to właśnie oni budują stadiony, hotele, wytworne sklepy etc. Oni zdecydowanie zdążą na Euro 2012, natomiast to co próbują stworzyć zarządzające inwestycjami rady miast, to zapewne tylko nieznaczny dodatek do potęgi mocy mamony oligarchów.

Wracamy i jubileuszowa biesiada – kolekcjonerska butelka wina Sauvignon rocznik 1988, rozlana z dębowej beczki do butelki w 1997r, o numerze 3978 jakoś tak szybko się skończyła, a degustacja następnych trwała do późna w nocy.

Dzień 5. – 6 lipiec – Fontanka > Ilichevsk > odprawa na prom do Gruzji – 50km

Pogoda jakoś na warunki Morza Czarnego w lipcu niezwykła, zimno, 20ºC, ponuro i mgliście. Po porannej mszy, odprawianej przez pięciu księży (goście Vitalija), powędrowaliśmy na przyległą plażę, której zbocza usłane są śmieciami. Następnie razem z Vitalijem jedziemy do przystani promowej w Ilichevsku. Procedura załadunku trwa od 15.00 i trwa, i trwa, i trwa! O 20.30 jesteśmy na promie i z trudem wywalczyliśmy należną nam tego dnia kolację, jak się to mówi „od śniadania nie mieliśmy nic w ustach”. Port typowo towarowy, żadnego choćby małego bufetu, a procedury to takie chodzenie ,,od Iwana do pogana”. My nieco przywykliśmy do takich sytuacji, nasi nowo poznani koledzy motocykliści ze Szwajcarii Florian i Johan, jadący na dwóch BMW R 800GS są mocno zagubieni (mnogość procedur), pozbawieni dodatkowo możliwości komunikacji (nie znają rosyjskiego). Zakwaterowanie i dzień minął. Kajuta całkiem niezła, czysto i jak na warunki promowe dość przestronnie. Większość podróżnych stanowią kierowcy tirów.

Dzień 5,6,7. – 7÷9 lipiec – Ilichevsk > Morze Czarne > Batumi (Gruzja) – prom 1100km

Ranek nadal zastał nas w porcie, nocą ładowano jeszcze wagony kolejowe i dopiero o 9.00 odcumowaliśmy od brzegu. Poza nami płynie jeszcze para młodych Polaków Renata i Łukasz z Wrocławia, którzy chcą zakupić motocykl marki „IŻ”w Gruzji i dotrzeć nim poprzez Azję Centralną do Indii. Sprzedali swoją firmę, a zarobione pieniądze chcą wydać w ciągu najbliższego półrocza na tą podróż – wspaniały pomysł i odwaga! Życie promowe przypomina nieco pobyt w szpitalu i toczy się z przymrużeniem oka, od osiłku do posiłku, a dodatkowo menu przypomina bardziej szpitalne niż wczasowe. Zadziwiająco szybko rozkręciło się życie towarzyskie, doświadczamy niezwykle przyjaznej i szczerej gościnności gruzińskiej. Jedynym sensownym człowiekiem z obsługi promu jest barman Oleg, zawsze uczynny, grzeczny i uśmiechnięty, reszta jakby wyjęta jeszcze z komunistycznych czasów, myśląca kategoriami, że to my, pasażerowie jesteśmy dla nich , a nie na odwrót, taka mała cząstka władzy wykorzystana do maksimum. Natomiast my bawimy się wspaniałe w towarzystwie Avtandila, Elguja i Rezo, trójki Gruzinów, którzy wieczorami urządzają koncerty ich narodowego śpiewu oraz możliwości przyswajania mieszanek rozweselających, a my mając przedsmak tego co będzie nas czekało na trasie, jadąc przez ten kraj, już czujemy klimat.

0 14.00, 9 lipca w sobotę dopłynęliśmy do Batumi i czekamy na szybką odprawę, niestety to szybko zakończyło się dopiero o 21.00 i pozostało nam jedynie poszukać noclegu w mieście. W podobnej sytuacji była także dwójka motocyklistów ze Szwajcarii, więc postanawiamy razem znaleźć jakieś lokum. W hotelu brak miejsc, ale mają kontakt na czteroosobową kwaterę w samym centrum za jedyne 60$, całość. Resztę późnego wieczoru i nocy spędzamy na penetracji miasta i uczestniczeniu w jego kurortowym życiu, dodatkowo smakując gruzińską chaczapuri (coś na wzór pizzy, lecz z białym lekko solonym serem), popijając wspaniałym białym winem Cinandali. Następnie biesiada swój dalszy ciąg miała na podwórku naszego zakwaterowania.

Należy nam nadmienić, iż w Gruzji fenomenem jest stół biesiadny, liczne toasty wznoszone wódką i winem (piwem jeśli to wróg lub komuś źle się życzy). Posiłkom towarzyszy śpiew, a przewodniczący przy stole zwie się Tamada, to taki szef stołu, bezwzględny dyktator wybierany na początku biesiady, zwykle to osoba z wykształceniem oraz mądrościami, otwartym umysłem i jako jedyny może proponować toast.Spóźnionym zaleca na podstawie oceny trzeźwości punktualnych ile ,,karnych kolejek” należy wypić, by dorównać poziomem rozluźnienia pozostałym. Znamy to z autopsji, choć krótkie z nimi spędziliśmy chwile.

dzień 8. – 10 lipiec -Batumi > Tibilisi – 420 km

Żegnamy się z naszymi kompanami Florianem i Johanem ( Szwajcarscy bankierzy) i wcześnie rano ruszamy na trasę do stolicy Gruzji- Tbilisi. Przelotne opady deszczu powodują, iż mamy trening w ubieraniu i zdejmowaniu przeciw deszczowych ubranek. Po drodze spotykamy grupę polskich motocyklistów z Białegostoku, którzy ładowali swoje Africa Twin na lawetę, wracając do Polski z dwutygodniowej wyprawy po Armenii i Gruzji. Jednak najwspanialszym momentem było spotkanie z podróżnikami jadącymi z Szanghaju do Paryża, na chińskiej wersji licencyjnego Urala. Są już w drodze 70 dni pokonując dziennie 200÷250km. Para Francuzów, Austriak i Chińczyk, jadą na trzech motocyklach z bocznym wózkiem. Zakończył się ich kontrakt pracy w Szanghaju i w ten sposób postanowili powrócić do swoich domów w Europie – coś wspaniałego!!!

Po przekroczeniu Kaukaskiej przełęczy pogoda radykalnie się zmienia i w takim, już słonecznym klimacie docieramy do Gori, miejsca gdzie urodził się syn szewca i prostej gospodyni domowej-Józef Wissarionowicz Dżugaszwili- ,,Stalin”, największy morderca czasów nowożytnych. Chcemy zobaczyć jak rozpamiętują wspomnienia o nim miejscowi i tu pełne rozczarowanie, nie dość, że sporo należy zapłacić za wstęp do muzeum, to z pełnym przekonaniem stwierdzamy, że kultywują wspomnienia o nim, jak przystało na ,,wielkiego wodza”. Pamięć o nim wciąż tli się wśród Gruzinów, kiedy to w Tbilisi demontowano ogromny pomnik Stalina, musiano użyć do tego celu helikoptera. Operację przeprowadzono podczas meczu piłkarskiego Tbilisi-Erewań, kiedy całe miasto zasiadło przed telewizorami, albo na trybunach stadionu. Mecz się zakończył. Na postumencie został jeszcze tylko jeden but. Robotnika, który próbował go odbić pneumatycznym młotem, przegnano kamieniami. Następnego dnia ktoś postawił na postumencie, obok tego buta, małą figurkę Stalina. A to przecież on powiedział kiedyś ,,śmierć jednostki to tragedia… milion to tylko statystyka” i pomyśleć, że matka posłała go na nauki by był księdzem…hm… Z wielkim niesmakiem opuszczamy to miejsce, gdzie obok skromnego domu w którym urodził się ten potwór… i tu ciekawostka…w dalekiej przeszłości panowało w Persji przekonanie, że dzieci urodzone 21 grudnia należy zabijać, gdyż są naznaczone piętnem zła. Stalin urodził się 21 grudnia 1879 roku…w 1957r utworzono jego muzeum, to niezwykłe jak podchodzą do tematu ludzie, którzy obsługują to muzeum i jak w ich oczach wygląda i przedstawiany jest ,,Stalin”. Jego historię należy znać, pamiętać…lecz nie kultywować!!!Sprawdzian ten wyszedł z wielkim minusem dla Gruzinów, no cóż wieloletni strach ciągle rodzi swe zepsute owoce, a jak to mawiał ,,Stalin”…,,wolę gdy ludzie popierają mnie ze strachu niż z przekonania…przekonania są zmienne…strach zawsze jest ten sam”…

Po opuszczeniu miasta Gori, jedziemy dalej w towarzystwie pewnego rodzaju przemyśleń, wymieniając się nimi.

Jedziemy dalej, 20km przed Tbilisi, zajeżdżamy do starej stolicy Gruzji Mccheta ze słynnym, XI w monastyrem Sweti Cchoweli (Drzewo Życia), nad którym po drugiej stronie rzeki Kura, na przyległym skalnym wzgórzu umiejscowiony jest następny monastyr, Dżwari (Monastyr Krzyża) z przełomu VI i VII w, a miejsce to u zbiegu tej rzeki i rzeki Aeagvi, ściśle związane jest z przyjęciem przez Gruzję chrześcijaństwa już w IV w. Tam też w środku miasteczka, tuż pod klasztornymi murami zostajemy na nocleg w sympatycznym pensjonacie Tamarindi www.tamarindi.ucoz.com (50 lari pok. 2 os. ze śniadaniem – 1$ = 1.65 lari). Obok w restauracji rokoszujemy się smakiem wspaniałych pierogów chinkali.

A teraz legenda o powstaniu Gruzji:

…kiedy to Bóg tworzył świat…wszystkie narody walczyły i kłóciły się o terytorium dla siebie…o najlepsze miejsce do życia…Gruzini w tym czasie, znudzeni czekaniem…rozłożyli kobierce i zaczęli biesiadę…nie zauważyli kiedy zapadł zmrok…strudzony Bóg udawał sięę na spoczynek…kiedy dojrzał rozśpiewanych Gruzinów…rzekł: ,,kiedy inni kłócili się i walczyli ze sobą o ziemię…wyście bawili się i pili wino…podzieliłem już cały świat…został mi tylko mały, ale za to najpiękniejszy zakątek…chciałem go zostawi dla siebie…ale spodobaliście mi się i wam go oddaję”…

dzień 9. – 11 lipiec – Tbilisi > gr. Azerbejdżan > Ganca – 300km

Całe popołudnie zwiedzamy stolicę Gruzji- Tbilisi położoną wzdłuż rzeki Kura.

Odwiedzamy najbardziej ciekawe i historyczne miejsca. Podziwiamy wspaniałą panoramę miasta z przyległych wzgórz. Niegdyś można było tam wjechać kolejką linową uruchomioną jako jedną z pierwszych na świecie w 1905r, niestety zostały po niej obecnie jedynie ruiny. Można tam jednak dojechać 8km szlakiem, a na wzgórzach utworzono lunapark.

Opuszczamy stolice Gruzji i mkniemy na granicę z Azerbejdżanem. Odprawa nieco skomplikowana, pasażerowie pojazdów odprawiają się osobno i dopiero po wyjeździe z przejścia granicznego spotykają się ponownie. Oczywiście od razu zwrócono uwagę na poprawioną datę na wizie, jednak odpowiedni, potwierdzony pieczęcią wpis dokonany w konsulacie okazał się wystarczający, musiał to jednak ocenić dodatkowo starszy zmianowy!

Jak się spodziewaliśmy od początku tej wyprawy…termin…godzina…dane słowo…to jedno…a brutalne realia…to drugie…i tak mamy już pierwszy absurd, my jesteśmy w posiadaniu wizy tranzytowej na 5dni, natomiast motocykl musi opuścić Azerbejdżan już po trzech dniach…niewiarygodne ale jakże realne. Jest jednak na to sposób, należy go odprawić wcześniej i pozostawić na celnym parkingu w porcie?!…hm…ależ jesteśmy zaradni…

Ruszamy dalej i tu zaskoczeniem są wspaniałe drogi, jedzie się jak po stole, szerokimi i nowymi drogami. Krajobrazy z zielonych przeobraziły się w wyschnięte stepy. Po przejechaniu miasta Ganca zatrzymujemy się na nocleg w przydrożnej restauracji, która oferuje jeden pokój noclegowy w skromnym domku. Jest późno, właściwie nie mamy wyjścia i zostajemy, po mocnych negocjacjach z 50$ zostało na 30$, a za kolacje i śniadanie będziemy płacić osobno- ich walutą czyli manatem (1€ = 1 manat, 1$ = 0.78 manat – benzyna 95ok. = 0.60manat). Na kolacje żeberka z barana i wspaniały owczy ser z pomidorami i ogórkami, arbuz, a do tego zakupione na przejściu gr. za ostatnie lari gruzińskie, wino Old Tbilisi, coś wspaniałego!

dzień 10 – 12 lipiec – Ganca > Baku – 330km

Całą noc trwała ulewa, rano już po opadach atmosfera jak w „mokrej saunie” 30ºC i wilgotność 100%. Ruszamy na trasę, im bliżej Morza Kaspijskiego, tym bardziej pustynne widoki.

Jadąc takimi drogami, gdzie dziura to pojęcie nie znane, już o 15.00 jesteśmy w przystani promowej, by zaciągnąć języka na temat możliwości i daty naszej przeprawy do Turkmenbasi w Turkmenistanie. Po kilku godzinach wiemy teoretycznie prawie wszystko: 100$ US od os. 120$ motocykl http://azerbaijan24.com . Promy odchodzą dwa razy w ciągu dnia, jedyny problem, że gdy wiozą pociągi z paliwem, to nie zabierają pasażerów. My musimy wypłynąć dopiero 15 lipca, gdyż wizę turkmeńską mamy od 16 lipca, tak więc motocykl będziemy musieli pozostawić już dzień wcześniej w porcie na celnym parkingu, ze względu na bzdurny przepis celny dotyczący motocykli, a opisany powyżej. Przy okazji tych wielu przejazdów zwiedzamy miasto z motocykla, a na nocleg stajemy za murami starego miasta (zwanego wewnętrznym) w kameralnym hoteliku ,,Baleva” płacąc za 2os. klimatyzowany pokój ze śniadaniem 50 manatów (po negocjacjach) www.balevahotel.com . Ceny w Azerbejdżanie najmniej przygotowanym na turystów państwie (jak dostrzegliśmy, nie specjalnie im na tym zależy, gdyż żyją głównie z ropy), są abstrakcyjne i nie adekwatne do normalnie przyjętego standardu. W tym mieście i tak udało nam się uzyskać w miarę przystępną cenę, taniej mieliśmy jedynie ofertę noclegu w wieloosobowym pokoju na piętrowych łóżkach z łazienką na korytarzu w hostelu, oczywiście bez śniadania za 32 manaty. O pokojach oferowanych przez ludzi lub agroturystykach można tu całkowicie zapomnieć. Nieco styrani wrażeniami dnia udajemy się w objęcia Morfeusza…by pośród mgieł spowijających myśli…strudzone ciała mogły w ciszy zasnąć…

Dzień 11 – 13lipca – Baku

Rankiem ruszamy spenetrować miasto. Najpierw zwiedzamy stare miasto (wewnętrzne) z jego najświetniejszymi zabytkami czyli Pałac Szirwanszachów, Wieża Dziewicza, meczety, dziedzińce i grobowce. Większość budynków starannie odrestaurowana z użyciem najlepszych materiałów, wszędzie czysto i schludnie. Jednak to co ujrzeliśmy opuszczając jego okalające mury, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania.

Teraz dokładnie widzimy jak azerbejdżańska ropa jest przetwarzana na obiekty budowlane i inwestycje służące mieszkańcom Baku. Kilkukilometrowy nadmorski bulwar o szerokości co najmniej 200m, to starannie zaprojektowany i z wielką pieczołowitością wykonany parkowy kompleks architektoniczny. Do wykonania tego dzieła użyto najlepszych gatunków marmurów, szkła, stali nierdzewnej, oraz kompozycji roślinno – kwiatowych. Nie jest naszym zamiarem rozśmieszać, ale zachwycaliśmy się konstrukcjami koszy na śmieci. Kwiaty, równo przycięta trawa są podlewane kilka razy dziennie, służby sprzątające chodniki, nie mają wiele zajęcia, gdyż jest tak czysto, że można rozkładać dywany. Tutaj w powietrzu unosi się zapach azerbejdżańskiego czarnego złota, które nieprzerwanym strumieniem płynie z dna Morza Kaspijskiego od ponad 100lat, a dopiero od 20lat tak naprawdę pracuje dla tego kraju. Nadmienić należy, iż to wszystko dzięki polskiemu wkładowi, gdyż to właśnie ,,ojcem nafty bakijskiej” był nikt inny tylko polski geolog, nafciarz Witold Zglenicki, to on odkrył wiele roponośnych terenów, jak i opracował sposób wydobycia nafty z dna morskiego. Na początku boomu naftowego Baku składało się jakby z dwóch miast, pierwszym z nich było niewielkie centrum, wzdłuż którego pyszniły się rezydencje potentatów naftowych. Drugie to przedmieścia nędzarzy nazywane ,,czarnym miastem”, gdzie latem życie było udręką (upały, brak kanalizacji, śmieci, brak jakiejkolwiek zieleni i unoszący się wszędzie zapach nafty) sprawiały, że nie można tu było normalnie żyć. Kiedyś Czechow napisał o nim: ,,nie chciał bym tu mieszkać…nawet za milion rubli”, teraz z pewnością zmieniłby zdanie, gdyż wszystko jest pięknie odrestaurowywane, a po ulicach jeżdżą tylko najlepsze marki samochodów. Tak na marginesie, szkoda tylko, że tak trudno jest przejść przez pasy, niekończące się sznury pędzących limuzyn, a do tego te zaparkowane dokładnie na pasach…no cóż takie tutejsze obyczaje…

Jednak czujemy ponadto, że obecny prezydent Alijew dba o to, aby nie napełniać kasą tylko własnych kieszeni, ale dobrem tym dzielić się z resztą narodu, za co jest tu ceniony, a każdy napotkany mieszkaniec zapytany jak żyje się w tym kraju obecnie, odpowiada z dumą, że świetnie i w prawdziwej demokracji, gdzie dba się o obywatela. Jeśli chodzi o ludzi to szokującą rzeczą jest jak wielu z nich, również młodych jest w posiadaniu tzw. ,,złotych tarasów”- złote zęby. Jednego z nich postanowiliśmy o to zapytać. Okazuje się, że już w 15 roku życia w bogatych rodach zastępuje się te prawdziwe, tymi ze złota, co jest oznaką bogactwa i zamożności – szokujące, ale prawdziwe! Nie zapominamy oczywiście o miejscowych kulinariach – placuszki z mięsem, miniaturowe wielkości orzecha włoskiego gołąbki w liściach winogron z mięsem baranim, faszerowane bakłażany, papryka i pomidory farszem z kaszy gryczanej i mięsa, zupa z ziół z pierożkami mięsnymi wielkości orzeszka laskowego, a do tego zawsze chleb wypiekany w piecu o kształcie studni. Jedno co tylko przeraża to ceny za te porcje dla przedszkolaków.

Ostatnim etapem jest popatrzenie na miasto nocą. Wszystko jest tak oświetlone, że każdy budynek sprawia wrażenie jak gdyby mieszkał tam św. Mikołaj, najlepsze markowe sklepy, zapach drogich perfum, co rusz fontanny o różnych kolorach, światełka tu, światełka tam, telebimy, muzyka, mnóstwo ludzi i ten kompletny brak nietrzeźwych, awanturników i proszących o datki.

Dzień 12 – 14 lipca – Baku – 3700km od domu

Zgodnie z ustna umową z celnikami azerbejdżańskimi o 14.00 meldujemy się przystani promowej z myślą, że może w nocy będziemy już płynąć do Turkmenistanu. Niestety, prom będzie prawdopodobnie dopiero jutro, więc musimy pozostawić motocykl na parkingu Urzędu Celnego, gdyż dzisiaj o 16.35 kończy się ważność dokumentu tranzytowego na nasz pojazd. Uczestniczymy w tym absurdzie biurokratycznym, nasz osobowy tranzyt ważny jest do 16 lipca. Mamy ponownie stawić się w porcie jutro o 10.00, jest nadzieja, że popołudniu będzie odpływał prom do Turkmenbasi. Nie można nadal kupić biletów, bo będą dopiero sprzedawać jak prom zawinie do portu. Bierzemy taksówkę i jedziemy do hotelu, tym razem poza centrum, dwa kilometry od przystani (hotel „Araz”, www.arazhotel.az 40 manatów za 2os. pokój, klima łazienka) – zdecydowanie polecamy ten na starym mieście, nawet żałujemy, że tu zatrzymaliśmy się na tę noc, smród papierosów w całym obiekcie. Należy tu wspomnieć, że zarówno Gruzini jak i Azerbejdżanie namiętnie palą i to dosłownie wszędzie, jak wspaniale, że u nas kultura palenia jest zdecydowanie po stronie niepalących. Gorąc i do tego wilgotne morskie powietrze dają się nieco we znaki.

Jako, że chyba już za wiele nie napiszemy o Azerbejdżanie, możemy dokonać krótkiego podsumowania przejazdu przez te dwa zakaukaskie, azjatyckie kraje. Rozwój widoczny jest w obu, jednak ten gruziński ma tempo żółwia, azerbejdżański jaguara! Gruzini narzekają i z rozrzewnieniem wspominają czasy komuny, nie biorąc dzieła w swoje ręce, czekając, że wszystko za nich zrobi prezydent, mieszkańcy Azerbejdżanu cieszą się z wolności i demokracji, chwaląc się dumnie z ich obecnego życia i rozwoju gospodarczego w czym zdecydowanie pomagają im wpływy ze sprzedaży ropy naftowej, a to 70% ich dochodu narodowego! Jeszcze jedno, zapraszają ponownie za 5 lat, bo wtedy Azerbejdżan, a w szczególności Baku, będzie ponoć nie do poznania, tak wiele nowych inwestycji ma mieć właśnie finał po tym czasie. Oba narody, bardzo gościnne, otwarte dla przybyszów i turystów. Zawsze można liczyć na pomoc i serdeczność. Nie spotkaliśmy się z żadnymi przejawami zagrożenia. Obowiązkowa jest dobra znajomość rosyjskiego – bez tego dosłownie ani rusz, chyba ze się zna azerbejdżański lub gruziński, angielski dopiero tu wchodzi i zaczyna się rozpowszechniać wśród młodzieży, nawet jeśli się znajdzie człowieka z angielskim, pobratanie się z nim i komitywa jest możliwa tylko na linii rosyjski-angielski i w żaden sposób nie oddaje kaukaskiej specyfiki, kolorytu i języka. Jednym co łączy oba narody, to kompletny brak kultury poruszania się po drogach, im większa i droższa  “fura”, tym mniej rozumu i wyobraźni u jej właściciela, kompletnie nie przestrzegają zasad ruchu drogowego, co dla nas objawiało się stałym zagrożeniem na drodze. Kulinaria wspaniałe, jedyny minus to ceny w Azerbejdżanie, bardzo wysokie i nieadekwatne do standardu, no cóż tak pachną „petromanaty”.

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>