19 luty 2011r.

Jardim opuszczamy dość szybko i jedziemy w kierunku Paragwaju, najpierw do granicznego miasteczka Bella Vista, później stroną brazylijską do Ponta Pora. Wjazd okazał się być targowiskiem pod gołym niebem, a kiedy nasze oczy generowały niespotykaną jak dotąd ilość towarów, okazało się, że gdzieś pomiędzy sklepami przebiegała sobie granica, na długości całego miasta. Po dopytaniu się, gdzie mamy przejść odprawę, pojechaliśmy na posterunek policji, gdzie zabawny pan policjant ostemplował paszporty i pokierował nas do miejsca, gdzie należy odprawić samochód. A tam, pani urzędniczka nie miała pojęcia jak to zrobić i wezwała na pomoc swoich dwóch kolegów, kiedy tak w trójkę pomyśleli, nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji i uzyskaliśmy stosowny dokument. Następnie udaliśmy się dokładnie na przeciwną stronę, by dokonać czynności odprawy do Paragwaju. Stanęliśmy grzecznie w kolejce, a kiedy już przybyła pani urzędniczka, wbiła stemple i rzekła, iż auta nie musimy odprawiać, jest sobota i tak urząd celny nie pracuje (to pierwszy kraj w Ameryce Południowej, gdzie auto nie jest opatrzone dokumentem wjazdu). Ale ponieważ mamy już spory zasób wiadomości na temat tego kraju, od poznanych wcześniej osób i z przewodników, wiemy więc, iż jest to kraj borykający się z potężną korupcją, bezrobociem i…kontrabandą. Widząc jak samochody w wyższej półki przemykają obok nas bez tablic rejestracyjnych, a „koniki” zapraszają do pohandlowania walutą, przypomina nam się sytuacja naszego kraju, z końca lat osiemdziesiątych. Paragwaj to jeden z najbiedniejszych krajów Ameryki Południowej (wyłączając polityków, ich współpracowników i przemytników). Tak więc, doskonale rozumiemy braki jakichkolwiek ewidencji, a niejasności w przebiegu granicy wyjaśniają resztę wątpliwości. Jednak po opuszczeniu paragwajskiego, granicznego miasta Pedro Juan Caballero, ujrzeliśmy inny świat. Zadziwiający porządek, czystość i ludzi jakby bardziej cywilizowanych, schludniej ubranych, a przede wszystkim uprzejmych – jakoś nie odczuwamy tej opisywanej i przekazywanej przez innych, tej jakże strasznej biedy. W takim klimacie zapoznajemy się z tą nową sytuacją, przemierzając monotonne, zielone, sawannowe przestrzenie, najpierw drogą nr.5, biegnącą na zachód w kierunku Concepcion, później nr.3 na południe do stolicy, Asuncion. Nie widzimy slamsów, faweli i domków z patyków i folii, które były nierozłącznym obrazem brazylijskim. Pierwsze zakupy i przechodzimy szok nie termiczny lecz cenowy, natychmiast nasuwają się pytania, na otwarte ze zdziwienia usta. W wioskowych sklepach wybór towarów jest taki jak u nas w kraju, a ceny brazylijskich produktów trzykrotnie tańsze, niż w kraju ich wytworzenia. Pytamy dlaczego tak jest, nikt nie potrafi nam dać logicznej odpowiedzi, my możemy sobie jedynie wyobrazić, że w Brazylii jest jakiś dodatkowy podatek przypominający nasz VAT, którego wartość wynosi 200% i więcej. Wreszcie widzimy produkty wytwarzane w innych częściach świata i to, w o niebo lepszym gatunku i jakości. Brazylia pozbawiona konkurencji z powodu prohibicji importowej w niektórych dziedzinach wytwórczości przypomina nasze komunistyczne czasy, wszystko siermiężne, przestarzałe technologicznie i wykonane w niechlujny sposób.

Tego dnia nasz przejazd zakończył się w miejscowości Santa Rosa, gdzie zatrzymaliśmy się na noc w hotelu (110.000 guarani, 1 $ USD=4.600 PYG, 1000 PYG= 0,67 groszy). Nazwa waluty jak i język jakim posługują się Paragwajczycy to guarani, ale na ogół znają także hiszpański. Właściciele tegoż hotelu, byli tak nami zaabsorbowani, że przy pomocy rumu i wina rozumienie hiszpańskiego połączonego z guarani szło nam prawidłowym trybem, aż do północy, kiedy to nadszedł czas na sen.

20 luty 2011r.

Po około kilkunastu pożegnaniach, uściskach i takich tam, opuściliśmy Santa Rosa, by ruszyć na podbój stolicy Asuncion. Widoki z drogi nr.3 monotonne, jak w dniu poprzednim. Po wstępnych oględzinach miasto, wydaje się być wymarłe, a pojedyncze budynki z czasów kolonialnych, mieszają się z fatalną architekturą użytkową. Naszym spacerom po placu Plaza Constitucion towarzyszą policjanci na motocyklu, niczym cienie doprowadzają nas do samochodu. Wiemy dlaczego tak jest, ponieważ tuż za pałacem sprawiedliwości ciągną się prowizoryczne domostwa, czyli dzielnice nędzy, ulokowane wzdłuż brzegu rzeki Rio Paraguay, lecz w porównaniu z innymi stolicami, jest ich tutaj niewiele. Obok kościoła, przy tym samym placu nasze oczy odnotowały dziwne zjawisko…zajechał camper z parą podróżników ze Szwajcarii. Po dość ciekawej wymianie informacji, również takiej na przyszłość, na temat przeprawy z Kolumbii do Panamy, gdyż oni przybyli tą drogą z Ameryki Pn, rozjechaliśmy się w przeciwnych kierunkach. Dość szybko opuszczamy to smętne i nieciekawe miasto.

Po 30 km jadąc ze stolicy na wschód drogą nr.2 dotarliśmy do miejscowości Itaugua, gdzie miejscowe kobiety wyrabiają delikatne barwne koronki, zwane nanduti. Wybór oferowanych rękodzieł jest niesamowity i niezwykle kolorowy, aż ciężko oderwać oczy. Nasz przejazd kończy się na campingu w San Bernardino, położonego nad jeziorem Ypacarai ( 35.000 guarani od osoby). A ceny hoteli i pensjonatów, ze względu na ogłoszenie tego miejsca „kurortem dla bogatych mieszkańców stolicy”są kosmiczne ( 390.000- 500.000). My w pakiecie mamy trawnik z całą gamą różnej wielkości mrówek, no i oczywiście…komary.

02-19-20

21 luty 2011r.

Opuszczamy tę luksusową krainę i jedziemy na południe drogą nr. 2 do Coronel Ovideo, następnie przez Villarica drogą nr. 8 w kierunku granicy z Argentyną w Ercarnacion. Po drodze wstąpiliśmy do kolejnej „Częstochowy”, czyli sanktuarium z widokiem na panoramę okolicy- Santuario de la Virgen de Caacupe. Potężny budynek, a wokół niego kolorowe jarmarki. A kiedy tak jechaliśmy dalej, w Caazapa skończył się asfalt, a zaczęła droga przez mękę, gdyż mknęliśmy 40 km/h wyrytymi w ziemi głębokimi rowami, gdzie dodatkowym utrudnieniem był brak jakichkolwiek oznakowań, oraz niepewne mostki. Po obu stronach „drogi” mijaliśmy bardzo skromne drewniane domki kryte strzechą, pomalowane na zielono i niebiesko. I trzeba przyznać, że choć domostwa były bardzo ubogie, to wokół nich panował ład i porządek. Kolejne spostrzeżenie to brak porozrzucanych spontanicznie śmieci, jak to miało miejsce w poprzednich krajach. Po stu tysiącach podskoków, na noc zatrzymaliśmy się w Coronel Bogado.

A teraz coś o posiłkach, czyli jedzonko przy drodze. Obiad można zakupić tylko do godziny 15.00, w wersji por kilo (wg wagi), por prato (pełny talerz czegoś tam ) oraz livre (za określoną kwotę, można jeść do woli). Przy drogach miłe ładnie ubrane dziewczęta sprzedają obwarzanki o nazwie chipa (mąka z kukurydzy, manioku, jajka i ser), podawane z terere (zimna yerba mate). Najczęściej pitym napojem alkoholowym jest cana (wódka z trzciny cukrowej).

…a teraz coś o historii picia yerba mate(ostrokrzew paragwajski)…nazwa wymyślona przez Jezuitów(łac.herba mati), teraz to wysuszone, zmielone liście w ślicznych opakowaniach, służące do tradycyjnego zaparzania lub picia na zimno, lecz kiedyś tam, żucie liści likwidowało zmęczenie,rozjaśniało umysł i łagodziło uczucie głodu, co oczywiście wykorzystywali Jezuici, a było także ich źródłem dochodu, aż do kasaty redukcji w 1773 r.

…tymczasem legenda głosi, że Boginie Księżyca i Chmury, przybyły zwiedzić Ziemię. Na swej drodze napotkały jaguara, który chciał je zaatakować, szczęśliwym trafem zostały uratowane przez starca, który w podzięce, dostał nowy rodzaj rośliny, z którego mógł przygotować „napar przyjaźni”…I tak yerba mate stała się narodowym napojem Paragwaju, Argentyny,Urugwaju i Brazylii.

02-21

22 luty 2011r

Dziś postanowiliśmy odwiedzić trzy osady ruin jezuickich w San Cosme y San Damian, Trinidad del Parana i Jesus de Tavarangue. Misje założone przez jezuitów na początku XVII w. prowadziły szeroką działalność edukacyjną wśród miejscowych Indian Guarani. Pod przykrywką nawracania tych ludów na wiarę katolicką, wykorzystywano ich jako tanią siłę roboczą do wznoszenia gigantycznych sakralnych budowli. W rejonie styku obecnego Paragwaju, Argentyny i Brazylii było 30 takich osad, miast liczących po kilka tysięcy Indian, co tworzyło zalążek zorganizowanej społeczności. Za budowanie przez jezuitów państwa w państwie król Hiszpanii w XVIII w. ogłasza kasatę zakonu, wypędza mnichów, a Indian pozostawia samych sobie. Od tego czasu monumentalne budowle popadają w ruinę. Oglądamy je, zarysy całych zespołów klasztornych, widać przepych oraz rozmach, z jakim je budowano, wykorzystując pracę Indian. Wyobrażamy sobie czasy, gdy wszystko było w fazie świetności!

Późnym popołudniem przekraczamy granicę z Argentyną potężnym mostem rozpostartym nad rzeka Parana, pomiędzy, granicznymi miastami Encarnacion i Posadas. Jeszcze tego dnia jedziemy na południe do Apostolis i już na ulicach tego miasta odkrywamy pierwszą awarię naszej Toyoty, poszedł krzyżak na tylnym wale napędowym, nic dziwnego 44 tysiące km potężnej wyrypy, do tego sól z boliwijskich salarów, jazda plażami i nieskończona ilość kurzu. Śpimy w skromnym hotelu za 110peso (śniadanie, klima, łazienka)

02-22

23 luty 2011r

Rano jedziemy dwie przecznice od hotelu, do poleconego warsztatu i dosłownie w godzinę uprzejmy i uczynny właściciel, wymienił bardzo sprawnie krzyżak na wale napędowym. Całość usługi kosztowała 160 peso (ok.110zł), a wszystko to za sprawą, że Toyoty Hilux są produkowane w Argentynie i są tu bardzo popularne, a podstawowe części eksploatacyjne leżą na warsztatowej półce – to oczywiście było nasze szczęście, awaria mogła mieć przecież miejsce gdzieś na odludziu np. w Gujanie, gdzieś w środku tropikalnej dżungli! Ruszamy drogą nr.1 na południe, 15 km za Apostoles, zjeżdżamy do słynnej w całej Argentynie i nie tylko, plantacji herbaty zwanej tu „yerba mate”, którą założył na początku XX w. emigrant z Polski pan Jan Szychowski. Firma nazywa się „Amanda”( w momencie powstania La Cachuera), a na jej terenie znajduje się muzeum. W bramie wita nas potomek założyciela, pan Hugo Jose Sniechowski (niestety nie mówi już po polsku). Wszędzie znajdujemy polskie akcenty, podkreślające polskie pochodzenie. Na pierwszym miejscu w muzeum stoi stary drewniany kufer, w którym przywieźli cały swój dobytek z Polski. Następnie własnoręcznie zrobiona tokarka, młyn, aż doszło do założenia potężnej plantacji herbaty, oraz do uprawy ryżu na skalę przemysłową. Wspaniała historia, obecnie wielkie przedsiębiorstwo! Z Amandy jedziemy do sąsiedniej miejscowości Azara, w której mieszka wielu Polaków, potomków emigracji z przełomu XIX i XX w. Odwiedzamy polski kościół, mam również przyjemność, ponownie po pięciu latach spotkać się z panią Różą Raczkowską – sędziwą 85-letnią kobietą, która jako jedna z nielicznych włada językiem ojczystym. Wracamy do San Jose za Apostolis i drogą nr.14 przez Obera jedziemy w kierunku Puerto Iquazu. Piękne górzyste okolice porośnięte w przeważającej części lasami sosnowymi, co jest dla nas niezwykle swojskim widokiem. Przeskakujemy przez góry 11-stką do 14-stki i 50 km przed Puerto Iquazu zostajemy na nocleg w przyjemnym Cabanias”Ybyra”, gdzie za 120peso (84zł) po negocjacjach, wynajmujemy drewniany domek – klima, łazienka, czysto i schludnie. Minął rok od ostatniej bytności w Argentynie – inflacja za ten czas  wyniosła 25% i obecnie wymiana ma się tak: 1 $USD = 4,10 peso a paliwo podrożało równiez o 25% i olej napędowy kosztuje 3,5 peso (ok. 2,70 zł za litr).

02-23

24 luty 2011r.

Rankiem udajemy się do parku Parque Nacional Iguazu (wstęp 100 peso od osoby). Pozostawiamy autko na parkingu i maszerujemy do parku, gdzie natychmiast witają nas niesamowite zwierzaki o nazwie coaties, prowadzają się tutaj całymi bandami. Szkoda tylko, że pada deszcz, ale widać im trudniej, tym lepiej. I nadszedł czas na widok za milion dolarów, gdyż Iguazu to coś więcej niż zwykły wodospad, jego moc, rozmiary i hałas kaskad wprost powodują zawrót głowy. Po parku poruszaliśmy się siecią metalowych mostków, a nad głowami swobodnie przelatywały sobie tukany. Już po 15.00 na pulpicie dnia pojawiło się słońce, co powodowało, że my zaczęliśmy schnąć, a fotki nabrały kolorów. Najbardziej widowiskowa była półokrągła Garganta del Diablo(diabelska gardziel), którą oglądaliśmy przy akompaniamencie ogłuszającego huku i wszechobecnej mżawki. Ponieważ od kilku dni są opady, przez wodospady przelewają się potężne ilości wody, a dodatkowo tworzy się bryza, co zostało uwiecznione na zdjęciach. Skorzystaliśmy z możliwości popatrzenia z bliska na spadające masy wody i wykupiliśmy(110 peso od osoby) podpłynięcie pod prąd, łodzią motorową, tam gdzie nie widać już nic, gdyż bryza roztrzaskiwała się o nasze twarze.

…niewiarygodne…czuliśmy się jak piórka w czasie sztormu, spienione bałwany wody pomiatały nami…a my doświadczaliśmy potęgi sił natury…przy której my…ludzie…tak mało wiedząc…zawsze stoimy z podniesioną głową…wciąż dostając kolejne lekcje pokory…bo przecież to właśnie my…jesteśmy tylko chwilą w czasie…mrugnięciem oka…kruchym istnieniem na firmamencie wszechświata…

…a gdyby tak chcieć wodospad Iguazu ubrać w legendę to…powstał on z rozkazu boga lasu…kiedy to pewien wojownik zakochał się w dziewczynie…która spodobała się również leśnemu bóstwu…a gdy para kochanków uciekała w dół rzeki…zazdrosny bóg sprawił…że dno obsunęło się…gdy dziewczyna wpadła w przepaść…bóg zamienił ją w skałę na dnie wodospadu…a wojownika w drzewo rosnące na krawędzi urwiska…by oboje mogli przez wieki na siebie patrzeć…

Późnym wieczorem odbieramy naszego kolegę Ryśka Kruszewskiego z miejscowego lotniska, który to przybył z Buenos Aires, aby dalej towarzyszyć nam w podroży po południowej Brazylii i Urugwaju. I jak to bywa w Ameryce Pd. aby nie było za pięknie, nie doleciał jego bagaż, więc mamy mały problem – winny jest bałagan w Buenos Aires oraz tutejszy, w wyniku strajków i tu i tam. Wracamy na trasę nr.12 i w okolicy miejscowości Wanda śpimy w Cabanias”Ybyra”, tam gdzie poprzedniej nocy, oczywiście „Polaków w świecie rozmowy”, przy smaku świetnego wina Trapiche, trwały do późnej nocy.

25 luty 2011r

Rano zwiedzamy w Wandzie kopalnię kamieni szlachetnych z przewagą ametystów, agatów, kryształów górskich i cytrynów. Niesamowite kamienie rosną sobie tak po prostu w skałach, by po obróbce stanowić ciekawy element ozdobny, tak jako biżuteria, jak i oszałamiające bibeloty ( wszystko dostępne w sklepie obok). Po odwiedzeniu kopalni udajemy się na lotnisko i o dziwo, a raczej na nasze szczęście…bagaż doleciał, a my jakimś cudem podczas strajku, wyciągamy bagaż i mamy problem z głowy. Odwiedzamy jeszcze w Puerto Iguazu styk trzech granic, ulokowany w miejscu, gdzie Rio Iguazu wpada do Parany. Brazylia, Argentyna oraz Paragwaj ulokowały stosowne do miejsca monumenty.

Przekraczamy granicę z Brazylią i jedziemy oglądać wielkie wodospady od tamtejszej strony. Zgadzamy się stanowczo z tutejszym powiedzeniem…Argentyna posiada wodospady , natomiast Brazylia ma na nie najciekawszy panoramiczny widok. Nam jednak w podziwianiu tych oszałamiających obrazów, skutecznie przeszkadza padający obficie deszcz, ale za to patrzenie na ten ogrom wody przetaczający się przez kaskady, jest nie do ogarnięcia ludzkim umysłem. Imponująca panorama przywodzi na myśl pierwszych europejskich żeglarzy, którzy widząc kaskady wody z ogłuszającym hukiem spadające w mroczne otchłanie, myśleli, że dopłynęli do krańca świata. Świat znów okazał się tak mały, że ponownie spotykamy się z naszymi znajomymi z drogi, jadącymi na Hondzie Africa Twin.

Rysiu poprzez swojego kolegę Fernando Martin, prowadzącego biuro turystyczne w Foz do Iguazu ( www.martintravel.com.br ) załatwił wypasiony hotel, jak się okazało nieodpłatnie. Dzień kończymy na wspólnej kolacji w prowadzonej przez włochów pizzerii… no cóż Fernando i jego żona Ruth są wegetarianami…nam tolerancja braku mięsa nie przychodzi zbyt łatwo.

26 luty 2011r

Dzień rozpoczynamy od zwiedzenia największej wodnej elektrowni na świecie, usytuowanej na rzece Rio Parana nieopodal Foz do Iguazu w Itaipu. Zbudowana w latach 1975- 1984 była wspólnym projektem Brazylii i Paragwaju. Sama tama ma 8 km długości i wytwarza 27 miliardów kWh rocznie. Nawet elektrownia na Jangcy w Chinach nie przepuszcza przez swoje turbiny, tak wielkiej masy wody rocznie. Gigantyczna inwestycja  spowodowała dramatyczne szkody w środowisku naturalnym oraz wysiedlenie tysięcy tubylców zamieszkujących ten region. Zaspakaja jednak  23% potrzeb energetycznych Brazylii i 90% Paragwaju, przy czym tylko dwie z dziesięciu paragwajskich turbin dostarczają prąd do tego kraju, reszta sprzedawana jest na zewnątrz. Widoczny na zdjęciach kanał ulgi, obecnie podczas dużych opadów, kiedy w zbiorniku długim na 200km jest zbyt dużo wody, jednym wypływem przepuszcza więcej wody, niż cała przetaczająca się przez pobliskie wodospady rzeka Rio Iguazu. 20 turbin o mocy 700 megawatów każda, przepuszcza takie masy wody, co powoduje, że przez wszystkie przepływa 14tyś m³ na sekundę. Zwiedzanie jest świetnie zorganizowane, w zmilitaryzowanym obiekcie, trwa około dwie godziny, łącznie z propagandowym filmem i kosztuje 20reali od osoby. Opuszczamy tego energetycznego giganta i po krótkim ponownym spotkaniu z przepracowanym Fernando (obecnie jest potworny najazd turystów odwiedzających Rio de Janeiro i wodospady), gdzie udajemy się na wspólny obiad, po którym jedziemy dalej na południe w kierunku polskich wiosek ulokowanych w stanie Parana na południe od Curitiba. Po przejechaniu 350km zatrzymujemy się w miejscowości Clevelandia i wynajmujemy pokój w hotelu za 100 reali na trzy osoby (garaż, klima, łazienka śniadanie).

02-26

27 luty 2011r

Opuszczamy miasteczko Clevelandia, by dalej kontynuować jazdę na wschód drogą nr.BR 280 do miejscowości Uniao de Vitoria. Tam zbaczamy na północ do polskiej enklawy ulokowanej w Brazylii, czyli do miejscowości, odpowiednika naszego powiatowego miasta – Cruz Machado (powiat liczy około 6000osób pochodzenia polskiego). Stamtąd jedziemy do małej wioski, prawie całkowicie zasiedlonej przez polskich potomków, o nazwie Santana. Panuje tu sielska i spokojna atmosfera, a życie mieszkańców skupia się wokół kościoła. W miejscowym barze u „Donho”zjedliśmy obiad, a przy okazji dowiedzieliśmy się, czym głównie zajmują się mieszkańcy. Okazało się, że wypalaniem węgla drzewnego (z twardego drzewa bracatinga – na zdjęciu), uprawą roli i hodowlą, przede wszystkim bydła. Tam też młodzież popijając piwo i nudząc się wpada na bzdurne pomysły urządzania sobie popisów jazdy motocyklowej – wielu młodych chłopców ginie, używając bezmyślnie tego pojazdu. Udaliśmy się w odwiedziny do tutejszego księdza i akurat trafiliśmy na zmianę, gdyż poprzednik opuszczał parafię, a nowy jeszcze nie rozpakował walizek. Porozmawialiśmy z księżmi i miłymi siostrami zakonu franciszkanów, popatrzyliśmy na skansen i resztę zabudowań, stworzonych na potrzeby polonijnych spotkań. Właśnie w tym roku, w ostatnim tygodniu lipca będą tu miały swój finał, obchody 100 lecia przybycia pierwszych emigrantów z Polski. Bardzo mile przyjęci zostaliśmy przez rodzinę Luany Milczuk, którą to nasz kolega Rysiu zna już od dziecka, to właśnie on doprowadził nas do tego miejsca, przypominając sobie jak niegdyś, przed pięcioma laty, jako pilot wycieczek bywał w tej polskiej osadzie.

Oprowadzani przez Luanę i jej męża dotarliśmy również  na oddalony o 15km cmentarz w Rio do Banho, tam gdzie pochowano tych, którzy w kilka miesięcy po przybyciu, zapadli na tyfus…i tak, obiecany raj został natychmiast utracony…zanim się jeszcze ukazał… i w tym miejscu posłużymy się historycznym zapisem:

…w lipcu 1911 r. nasi emigranci spragnieni wolności, ziemi i chleba, jechali wozami, szli pieszo…, aż dotarli do upragnionego celu. Dla wielu z nich długa, uciążliwa wędrówka za szeroką wodę do wyśnionej Brazylii, gdzie chleb miał rosnąc na drzewach, zakończyła się tragicznie. Padli przezwyciężeni przez tyfus. Pomarły setki polskich imigrantów na brazylijskiej ziemi, która miała stać się dla nich możliwością realizowania tego, czego brakowało w ojczystej ziemi, wśród swoich. Ci, którzy byli silniejsi niż tyfus początkowo zamieszkiwali w barakach zbudowanych dla nich. Powoli zaczynali karczować tropikalne bory, aby zamieniać je w uprawne pola…

…bo to właśnie rząd brazylijski sfinansował Polakom, Ukraińcom, Niemcom i Włochom przybycie do Brazylii i dał ziemię, tym co mieli zaplecze w postaci ambasady, dostało się to co najlepsze, a ponieważ polscy emigranci nie mieli znikąd wsparcia, dostało im się to co najgorsze. Po przybyciu wędrowali setki kilometrów wąskimi duktami przez dżunglę, a tylko część przemieszczała się wozami, by otrzymać kawałek ziemi i drewno na mały domek ( który przysługiwał dwóm rodzinom, widoczny na fotce ze skansenu)…

Po kolacji na którą zostaliśmy zaproszeni przez rodziców Luany, wyjechaliśmy z wioski do Cruz Machado i tam ulokowaliśmy się na dzisiejszą noc, w przyjemnym i schludnym hoteliku (pokój 2os. 45reali – garaż, śniadanie w cenie).

02-27

02.28 luty 2011r

Ruszamy dalej na trasę ze wspomnieniami wczorajszego dnia, który wywarł na mnie podobne przeżycia jak bytność w syberyjskich wioskach takich jak Wierszyna w okolicy Irkucka, wioska Białystok obok Tomska, lub w Karpatach południowych rumuńska Pojana Miculi. Różne to były losy Polaków w świecie. Kontynuujemy jazdę na południowy wschód, kierując się do wybrzeża Atlantyku. Przemierzamy stany Santa Catarina i Rio Grande do Sul. Pofałdowany płaskowyż ulokowany około 800-1000m.n.p.m porośnięty miejscami lasami araukariowymi, będącymi obecnie pod ścisłą ochroną. Piękne, malownicze krajobrazy, soczysta zieleń i umiarkowany klimat o temperaturach oscylujących wokół 20ºC. Są to najbogatsze stany Brazylii, prawie wyłącznie zamieszkałe przez białą ludność, emigrantów z Europy, z przewaga Niemców. Tereny które obecnie przemierzamy od kilku dni, są diametralnie różne od tych które było nam dane podziwiać wcześniej. Jadąc przez Cacador, Lages, Vacaria docieramy do małego miasteczka Bom Jesus i zostajemy na nocleg wynajmując pokój w hotelu.

02-28

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>