W poniższym tekście opiszemy Trzy Gujany, czyli Gujanę, Surinam oraz departament zamorski Francji, Gujanę Francuską, położone nad Atlantykiem pomiędzy deltami dwóch wielkich rzek; Orinoko i Amazonki. Niegdyś cały ten teren nosił nazwę Guyana, od wielokrotnie zniekształconej przez wszystkich kolonizatorów nazwy lokalnego plemienia indiańskiego„Wayana”

UWAGA! Aby wjechać własnym pojazdem do Gujany Brytyjskiej potrzeba wcześniej załatwić specjalne zezwolenie Driver’s Permit, w gujańskim ministerstwie transportu: Commissioner General, General Revenue Authority Secretariat, 357 Lamaha and Est Streets, Georgetown, Tel: 592-227-8814, 226-1298, Fax: 592-225-5588, E-mail: gra@revenuegy.org , Website: www.revenuegy.org

20 wrzesień 2010r

Tranzytowego przejazdu przez terytorium Brazylii nie będziemy opisywać, gdyż było to 400 km. drogi po niezbyt interesujących, płaskich terenach sawanny, a technicznie to przymus, ponieważ granica pomiędzy Wenezuelą a Gujaną jest zamknięta, ze względu na nie rozwiązany od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku konflikt graniczny.

12-map_18-19-09-2010r

Ranek nieco organizacyjny, rozpoczynamy od tego, że zastajemy nasz pojazd bez powietrza w jednym z kół. Na szczęście tuż obok, znajduje się siermiężny warsztat wulkanizacyjny i usuwamy defekt, a powodem są nasze wyczyny off – roadowe na Sabanie, błoto na wybojach wdarło się pomiędzy felgę a krawędź opony i powietrze puszczało, po rozebraniu i wyczyszczeniu wszystko jest już w jak najlepszym porządku. Jedziemy na wschód drogą nr Br 401 z Boa Vista do Bonfim, granicznej osady, gdzie przeprawiamy się z Brazylii do Gujany poprzez nowy most na rzece Takutu, oddany do użytku dopiero rok temu. Najpierw po przekroczeniu granicy i wjeździe na terytorium Gujany następuje małe nieporozumienie i celnik informuje nas, że to przejście jest dostępne tylko dla obywateli Brazylii i Gujany, po czym po wyjaśnieniu sprawy przez czarnoskórego naczelnika tegoż urzędu,  sprawdzeniu wiz i zezwoleń na wjazd autem, nakazuje przeprowadzić czynności odprawowe! Nam już przeszła gęsia skórka po całym ciele, a mnie ukazała się cała droga objazdowa do Gujany Francuskiej przez Manaus w Brazylii, potężną rzekę Amazonkę i wjazd od południa do tego kraju, gdzie ze stolicy Cayenne mamy wykupione już bilety powrotne do Polski. Oczywiście wszystko się szybko wyjaśniło i następuje procedura odprawy, nas i naszej Toyoty. Dostajemy przewodnika i jedziemy do przygranicznej osady Lethem po stronie Gujany, aby w miejscowym supermarkecie wykupić specjalne ubezpieczenie na auto (za miesiąc zapłaciliśmy 17$), oraz zrobić ksero wszystkich potrzebnych dokumentów. Całość przebiega w spokoju i przyjacielskiej atmosferze, już od niepamiętnych czasów, nikt spoza sąsiadujących państw, nie przekraczał tej granicy własnym pojazdem. Wypisywanie przeróżnych kwitków, świstków oraz notowanie „na piechotę” danych pojazdu do różnych zeszytów, zajęło trzem osobom, prawie trzy godziny. Wszystko odbywało się w zwolnionym tempie, jak w telewizyjnej powtórce. Po tym czasie jesteśmy już wolni i możemy kontynuować jazdę po terytorium Gujany Brytyjskiej, jadąc tak jak w Wielkiej Brytanii, czyli po lewej stronie szosy – mam już w tym spore doświadczenie po wojażach w Australii, Nowej Zelandii i Anglii. Okazało się również, że człowiek od ubezpieczeń, poza sklepem jest również właścicielem hotelu o szumnej nazwie Savanna Inn i tam też za sumę 35$ wynajmujemy dwuosobowy pokój z wszelakimi wygodami, a jego pracownik, czarny kucharz przygotowuje nam wspaniałą obiadokolację za sumę 12$ za dwie osoby (1 USD = 200 GYD – gujańskie dolary). Ponieważ nasze doświadczenia kulinarne, tak te wenezuelskie jak i brazylijskie, spowodowały u nas zatracenie poczucia smaku, gdyż potrawy miały tekturowo – trawiasty smak, albo były całkowicie jego pozbawione. W tymże hotelu niezwykłej atmosfery dodają rozwrzeszczane papugi – jest wspaniale i do tego dystyngowanie, czujemy się jak za minionych czasów kolonialnych , tych oglądanych na filmach sprzed wielu, wielu lat.

21 wrzesień 2010r

drzewa…drzewa…drzewa… i tak przez 10 godzin przemierzamy dzisiejsze 320 km. Pokonujemy rozległy interior Gujany Brytyjskiej bitą drogą, przypominającą nasz dukt leśny tyle, że tutaj możemy wjechać do lasu deszczowego i przemierzać go, aż do samej stolicy tego państwa Georgetown, a dystans ten od granicy z Brazylią w Lethem mierzy 565 km. Podróż umilają nam miliony cytrynowych motyli, które wprowadzają nas w stan migotania źrenic. Po drodze przeprawiamy się pontonem motorowym przez rzekę Essequibo, w pobliżu osady Kurupukari. Właśnie na obszarze za rzeką, w 1996r utworzono specjalną strefę ochrony dziewiczego, nienaruszonego obszaru lasów deszczowych, najlepiej zachowanych na naszym globie o powierzchni 3710 km² noszących nazwę Iwokrama. Cóż więcej napisać o dzisiejszym dniu: natura, natura, natura, dzikość i nieskalanie cywilizacją, jednym słowem -  wspaniale. Po pokonaniu stu  tysięcy błotnych dziur, zatorów z powalonych drzew, docieramy z objawami wstrząsu mózgu do celu i zatrzymujemy się  w Mabura Hill, małej osadzie związanej z wyrębem drzewa – tutaj też dostajemy pełny obraz tej podstawowej gałęzi „przemysłu” Gujany – czyli rabunkowej wycinki lasów deszczowych tych ulokowanych już za rzeką i eksportu tego niezwykle cennego surowca do Chin, Wietnamu i Indii. Spanko w hotelu Toyota Inn pomiędzy posterunkiem policji i knajpą prowadzoną przez Malezyjczyków w której to tymczasem na otwartym tarasie razem z tubylcami oglądamy w telewizji koncert najlepszej brazylijskiej grupy Banda Calypso.

guy-1

22 wrzesień 2010r

Ponieważ znajdujemy się w odległości zaledwie 100 km od najsłynniejszego wodospadu Gujany Kaieteur Falls, a właśnie od osady Mabura Hill, droga odbija do Mahdia i dalej Kangarumy, skąd ponoć wg. inf. wielkiego podróżnika, kolegi Wojtka Dąbrowskiego, można się przeprawić drogą wodną, na przemian z pieszą pod sam wodospad. Miejscowy szef posterunku policji, który zna dokładnie możliwości, po konsultacji z posterunkiem w Mahdia , jednak dementuje i odradza takie rozwiązanie. Sprawa jest niezwykle trudna, gdyż droga pod wodospad to kilka przepraw łodziami na przemian z pieszą wędrówką w górę rzeki Potaro. Bez wcześniejszego uzgodnienia dokładnego  planu i czasów pokonywania tych odcinków, podróż taka może zająć kilka dni. Nie ma tam żadnego biura podróży, gdyż nikt nie przybywa tam na własną rękę, a wszystkie takie wyprawy są przygotowywane i prowadzone przez nieliczne, wyspecjalizowane agencje turystyczne w Georgetown. Cóż robić, pomimo że jesteśmy tak blisko ruszamy w kierunku stolicy Gujany. Droga bez zmian, czyli taka jaką nasza Toyota lubi najbardziej, błotko, wyrwy i tak na całej trasie do Linden, gdzie po raz pierwszy w Gujanie od wyjazdu w Lethem pojawia się asfalt. Nasz dzisiejszy plan to dotrzeć do miejscowości Bartica usytuowanej u zbiegu rzek Mazaruni, Cujuni i Essequibo. W połowie drogi do Georgetown dostajemy jednak informację, że należy tam jechać przez Linden, gdyż ze stolicy to przeprawa promowa niezwykle kosztowna i wielogodzinna. Dostaliśmy 160km w plecy, ale cóż robić wracamy i dalej leśnym duktem do przeprawy motorowym pontonem na drugą stronę rzeki Essequibo. A tu następny „zong”, aby się przeprawić wraz z pojazdem w ten rejon potrzebne specjalne zezwolenie dla naszej Toyoty, które wystawiają ponoć w stolicy! Ręce opadają, pokazujemy zaznaczone na mapie atrakcje turystyczne, tłumaczymy, że my przecież turyści w podróży po tym państwie. Pozginaliśmy się uprzejmie niczym chińskie gejsze i jakoś dali się przekonać, lecz sporo nas to kosztowało 45$ USD – i tak naprawdę nie wiemy do końca, czy to była łapówka, czy tyle kosztuje w rzeczywistości przeprawa przez rzekę. Po zjeździe z pontonu jeszcze półtorej godziny „wyrypy” w lesie i jesteśmy w Bartica . Wynajmujemy pokój tuż nad rzeką (8000 GYD = 40 USD – klima, łazienka). Oj !, bez gujańskiego rumu „El Dorado”, nie moglibyśmy odreagować wszystkich dzisiejszych przeżyć i tych 11godzin jazdy po „poligonie” w lesie deszczowym, gdzie oczy widzą tylko dwa kolory, zieleń drzew i pomarańczowy kolor ziemi. Po oględzinach naszego autka, stwierdzamy, że nie jest już srebrne.

23.wrzesień 2010r

Dzisiejszy dzień przeznaczamy na zwiedzenie głównych miejsc turystycznych, które oferuje ten rejon zbiegu trzech głównych rzek Gujany. W pobliskim Guest House ‘D’ Factor Interior po prze negocjowaniu ceny za wynajęcie szybkiej łodzi, wykupujemy wyprawę do wodospadów Marshall Falls i Fortu Kyke-over-Al. Ponieważ jesteśmy jedynymi turystami i to od kilku dni, więc z proponowanych 32.000 GYD , płacimy 25.000 GYD, więcej się już nie dało zbić bo zobaczyliśmy już łzy w oczach  właścicieli, gdyż silnik150KM Yamahy potrzebuje sporo paliwa, a ono jak na te warunki nie należy do tanich( 1litr – 1 USD). Płyniemy na ponad czterogodzinny rejs po rzekach Essequibo, Mazaruni i Cuyuni. Po drodze mijamy zabudowania więzienne Prison Compound, które to od czasów kolonialnych do chwili obecnej przyjmuje „pensjonariuszy”, a jest ich tam obecnie około tysiąca, z czego wielu za narkotyki. U zbiegu tych dwóch ostatnich rzek, na małej wyspie ulokowany jest po holenderski fort z czasów kiedy to, oni jako pierwsi  kolonizatorzy tych terenów w 1616r ( na tablicy znajduje się data 1613, jednak w/g naszego przewodnika jest ona błędna ) założyli tu pierwszą plantację trzciny cukrowej. Z fortu pozostała jedynie ceglana ościeżnica drzwiowa, usytuowana w cieniu wielkiego mangowca. Płynąc do wodospadów, dowiadujemy się istotnych informacji o funkcjonowaniu tego małego miasteczka, żyjącego z kopalin, a szczególnie z wypłukiwania złota z piasków dna rzeki Mazaruni. Przeciętny Gujańczyk, pracujący w państwowych przedsiębiorstwach pobiera wynagrodzenie wartości 200 USD miesięcznie, tutaj pracując w prywatnych kopalniach tego kruszcu, może zarobić nawet 10 razy więcej i to za tydzień pracy, no to już prawie El Dorado. Ostatni fragment trasy to marsz przez dżunglę, około pół godziny, wynagrodzony baraszkowaniem w przyjemnej wodzie spadającej z kilku metrów w dół.

Teraz, po powrocie z tej wycieczki mamy takie odczucie, że jest to wszystko tu mocno przereklamowane, jak w podobnych miejscach np. w Anglii, gdzie wielkie Lasy Sherwood, są obecnie jedynie sporym zagajnikiem – to również reklamowe pozostałości pokolonialne po Brytyjczykach. Ponieważ Gujana, poza rzekami i lasami nie ma tak naprawdę nic więcej do zaoferowania, więc jesteśmy, lub raczej musimy być zadowoleni z tego co zobaczyliśmy. Resztę dnia spędzamy na spacerowaniu i podglądaniu tętniącego muzycznym życiem miasteczka i jego czarnych mieszkańców. Odwiedzamy  wiele stoisk, straganów na bazarze jak i usytuowanych przy ulicach. Pieczywo jak i podawana żywność w restauracjach są wstrętne, a na noc najlepiej zażyć sporą dawkę rumu, gdyż mogą zaistnieć problemy z zaśnięciem, muzyka ostro gra i zabawa kończy się dopiero nad ranem. Pierwszy raz w podróży po Ameryce Południowej zobaczyliśmy wolno spacerujące po mieście krowy, konie i szczury, szukające pożywienia w przydomowych rynsztokach, od czego nieźle ciągnie po nosie i czujemy się jak w wylęgarni smoków.

guy-2

24 wrzesień 2010r

Noc upłynęła pod znakiem głośnej muzyki i naszego czuwania, by nie przespać 4.00 rano. Ponieważ około pierwszej komuś zaciął się adapter, do naszej „pobudki” leciał jeden utwór, a kiedy przyszło nam powstać, byliśmy kompletnie niewyspani, ale utwór znaliśmy na pamięć. Jeszcze wczoraj zabukowaliśmy rejs statkiem rzecznym po Mazaruni z Bartica do Parika. Nie daje to jednak pewności, że ta najtańsza forma transportu wraz z autem zostanie zrealizowana, jeśli nie będziemy na tyle w przodzie kolejki, aby załapać się na miejsce (4000GYD auto + po 500od osoby). Tak więc chief przystani radził, by o 4.30 być przy bramie. Cała reszta poszła już gładko, Toyotę ulokowaliśmy na pokładzie i o 6.00 ruszamy w pięciogodzinny rejs do portu Parika, skąd już dalej brzegiem Atlantyku mamy tylko 45 km do Georgetown. Po drodze kilkukrotnie statek zatrzymuje się, aby dobrać i wysadzić pasażerów, których dowożą łódkami i motorówkami z niespotykana ilością bagaży i towarów wiezionych na targ do stolicy Gujany. Mamy przy okazji możliwość podziwiać, jeden z poważniejszych zabytków tego państwa, gdyż ten środek przeprawowy ma już 60 lat, od kiedy to został wyprodukowany w Glasgow.  Ciągle przyglądamy się bacznie ludziom i to co powtarza się odnotowujemy, a co daje nam obraz społeczeństwa, gdzie przeważają hindusi i ich kolorowo – złoty styl, czarni obwieszeni złotem, gdzie średnia sygnetów u mężczyzn wynosi trzy i koniecznie złoty zegarek, a liczba bransolet i naszyjników u kobiet jest nie do oszacowania oraz koniecznie pomalowane paznokcie u stóp. Dużą grupę tworzą wyznawcy ruchu religijnego Rastafari, a mnóstwo młodych chłopców wygląda jak kopie amerykańskich raperów. Po wyładunku w Parika poruszamy się polderami, osuszonymi jeszcze przez Holendrów, terenami nad atlantyckimi, poprzecinanymi systemami kanałów, zapór i tam. Jedno od razu rzuca się w oczy, na tym dojazdowym odcinku, mamy wrażenie, że znajdujemy się w kolonialnych Indiach. Hinduską dominację widać na każdym kroku. Jeszcze tylko przeprawa ponad 2 km pontonowym mostem i znajdujemy się na przedmieściach Georgetown. Nim przedmieścia się skończyły, okazało się, że przejechaliśmy już centrum tego miasta, pozostające do tej pory w większości zabudowane drewniana architekturą. Niezwykle specyficzne miasto. Tu czas zatrzymał się, jakby 100 lat temu w brytyjskiej strefie kolonizacyjnej.

Jeszcze tego dnia, wykupujemy na niedzielę lot nad wodospad Kaieteur Falls za cenę 370 $ USD za dwie osoby (Wonderland Tours www.wonderlandtoursgy.com ), resztę dnia poświęcamy na sprawy porządkowe, wreszcie udało się nam umyć autko i dokręcić kilka śrubek. Wynajęliśmy pokój w Hotelu Ariantze, w samym centrum z miejscem strzeżonym dla autka. Dopiero jutro dowiemy się, czy nasza wyprawa nad wodospad dojdzie do skutku, gdyż sama zapłata nie daje żadnych gwarancji lotu, tak więc czekamy na wieści, czy zebrała się grupa chętnych. Powodem takich manewrów jest skromna, a wręcz znikoma ilość turystów. Po tych kilku dniach w Gujanie, odnotowaliśmy niezwykle dziwne posługiwanie się językiem angielskim, jakimś poplątanym z dodatkiem slangu i zniekształceniami. Dodatkową trudnością okazało się uzyskiwanie informacji odnośnie poruszania się, gdyż nie ma tu żadnych kierunkowskazów, znaków drogowych i do tego ten nieskoordynowany lewostronny ruch. I tu niespodzianka, po zadaniu trzy razy tego samego pytania, następowało oświecenie i uzyskiwaliśmy odpowiedź, czasem błędną, a czasem musiało zebrać się kilka osób, by wygenerować jakąś myśl. No cóż, przeważnie przyjazny uśmiech z widokiem na “złote tarasy” rekompensował wszystko.

25 wrzesień 2010r

Dzisiejszy dzień poświęcamy na skrupulatne zwiedzenie stolicy Gujany. Georgetown, główny port i największe miasto tego kraju, położone jest na wybrzeżu Atlantyku, u ujścia rzeki Demerara( ok. 250 tys. mieszkańców). Poprzez ten port, eksportuje się stąd na cały świat cukier, drewno, boksyty, złoto i diamenty. W okresie, gdy nad tymi terenami kontrolę sprawowali Holendrzy miasto nazywało się Stabroek. Nazwa Georgetown została nadana w 1812 r., po zajęciu holenderskiej kolonii przez Brytyjczyków w trakcie wojen napoleońskich. Wewnątrz kilkumetrowych wałów przeciwpowodziowych, które ochraniają miasto od strony oceanu, znajdują się najciekawsze zabytki tego miasta. Rozpoczynamy od zwiedzenia katedry św. Jerzego, reprezentującej styl wiktoriański, należącej do kościoła anglikańskiego. Wg przewodnika Pascala jest to najwyższa budowla drewniana na świecie, my wiemy, że na pewno nie, gdyż te najwyższe to drewniane monastyry w Rumunii w okręgu Maramuresz. Odwiedzamy również parlament, ratusz, pałac prezydenta, nie pomijając bazarów na których dominuje tandetna chińszczyzna oraz owoce i warzywa z importu. Nawet rodzime banany i ananasy są w zadziwiająco wysokich cenach. Wokół obserwują nas jakieś szemrane twarze, a naganiacze przewoźników molestują, byśmy wsiedli do busa, a nie męczyli się na piechotę. Nie wiedzą, że trafili na „zawodowych chodziarzy”. Obchód miasta kończymy w miejscowym ogrodzie botanicznym i Zoo. Mamy lekko mieszane uczucia, wszystko zaniedbane, zaśmiecone, a samochody powjeżdżały gdzie popadnie. Ptaka Harpia Eagle – symbol Gujany zobaczyliśmy, jaguar niestety spał na zapleczu swej klatki i nie raczył się z nami przywitać. Natomiast trudno nie zauważyć ogromnego pomnika bohatera narodowego Gujany zwanego Kofim, przywódcy rewolty miejscowych niewolników plantacji Berbice z 1763.

Skatowani 35 ºC upałem, panującą tu wilgotnością oraz wszędobylskim smrodem z rynsztoków, wracamy do naszego hotelu, a tu czeka już na nas bardzo niepozytywna informacja, jutrzejszy, niedzielny lot do wodospadu Kaieteur Falls nie dojdzie do skutku, powodem jest brak chętnych, gdyż tu kompletnie nie ma żadnych turystów, osobiście nie spotkaliśmy ani jednego. Aby lot doszedł do skutku musi być pełna trzynastka zajętych miejsc w samolocie. Nie będziemy przecież czekać do następnej niedzieli, oddali nam zielone amerykańskie papierki, a na pamiątkę pozostał nam jedynie voucher i „na otarcie łez” wizerunek wodospadu na gujańskiej 20-sto dolarówce. Postanawiamy jeszcze tego dnia przemieścić się do New Amsterdam, położonego 150km na pd -wsch w kierunku Surinamu. Poruszamy się depresyjnymi, nad atlantyckimi terenami, jadąc dobrą asfaltową drogą, omijając mnóstwo żywego inwentarza. Pas nadmorski to właściwie jedyny zamieszkały teren w 770 tysięcznej Gujanie, gdzie biali stanowią zaledwie ułamek procentu całej populacji, a stanowiącym dwie trzecie terytorium Polski. Przed miastem przeprawiamy się przez rzekę Barbice, nowo wybudowanym pontonowym mostem (przedtem był niewygodny prom), kasują nas podwójnie za przejazd, gdyż mamy napęd na cztery koła!!?? – nawet 15os. busy płacą jak osobówki, a my 4000GYD – totalny absurd, jakich wiele w tym kraju! Późnym wieczorem wynajmujemy pokój w tym zaściankowym miasteczku. Decydujemy się na pokój z klima za podwójną cenę (9500 GYD), gdyż dzisiejsze upały wykończyły nas niemiłosiernie. Jednak mała dawka rumu El Dorado( co dosłownie znaczy, człowiek olśniony złotem), rzeczywiście nas olśniła, ale tylko lepszym samopoczuciem.

26 wrzesień 2010r

Krótki objazd miasteczka, które na pewno nie ma nic wspólnego z tym właściwym Amsterdamem, no może poza jednym, jest niezwykle zróżnicowane pod względem wyznań religijnych, a co za tym idzie, ilością wszelakich kościołów, świątyń i domów Bożych, naliczyliśmy ich ponad dwadzieścia. Dalej kierujemy się na pd -wsch. do granicy z Surinamem w Corriverton. Droga i krajobrazy dnia poprzedniego, błotnisty Atlantyk, poldery, kolorowe domki na palach, inwentarz na drodze, piękne kwiaty, a wokół syf, smród i śmieci. Ludzie uśmiechnięci, aczkolwiek pozbawieni wyobraźni i niby używają języka angielskiego, to mamy trudności z porozumiewaniem, patrzą i zachowują się jakby byli pod wpływem i na haju. Tak np. chcemy w restauracji kupić rum podając jego nazwę El Dorado, barman uprzejmie wybiega z nami na ulicę, i pokazuje hotel naprzeciwko dodając, że tam wynajmiemy pokój, po czym załapuje wbiegając do knajpy i krzyczy głośno: „a… rum!”, cała klientela w śmiech, trzeba było to widzieć, mamy zabawę, ze wszech miar!!!

Zaciągnęliśmy dzisiaj również języka na temat jutrzejszej przeprawy promowej na druga stronę rzeki Courantyne, rozdzielającej Gujanę od Surinamu. Pan pogranicznik rozebrany do połowy, czyszcząc zęby nitką, był w stanie nas poinformować o wszelkich procedurach, my widząc jego zmagania z resztkami pokarmu w ustach, chcieliśmy wyjść i poczekać , on bez zastanowienia stwierdził, że my mu absolutnie nie przeszkadzamy i udzielał dalszych wskazówek, więc poza tymi informacjami przeglądnęliśmy również cały stan jego uzębienia. Wiemy na pewno, że przeprawa jest jutro o 10.00 i tylko raz w ciągu dnia, musimy wykupić wcześniej ubezpieczenie na Toyotę do Surinamu i najlepiej abyśmy się wstawili do odprawy już o 8.00 rano. Tymczasem na parterze naszego hotelu odbywa się dyskoteka.

guy-2

Podsumowanie:

Gdybym nie przybył tu na kołach z terenu Brazylii, to absolutnie pomyślałbym, że jestem na innym kontynencie. Ta część Ameryki Południowej jest kompletnie inna od państw dotychczas odwiedzanych, na naszej trasie przejazdu, która wiodła przez tereny skolonizowane niegdyś przez Hiszpanów. Wszystko jest inne, struktura zamieszkującej ludności, zwyczaje, zabudowa i ten lewostronny ruch. Jedno skończyło się widokowo, zniknęły wszechobecne kraty na oknach prywatnych budynków, to niezwykle pozytywnie wpływa na samopoczucie. Kraj biedny o bardzo wysokich kosztach życia, bycia i podróżowania, z bardzo skromną bazą turystyczną. Daleko tu jeszcze do wprowadzenia masowej turystyki, my na całej trasie nie spotkaliśmy ani jednego, podkreślam „ani jednego” turysty, nawet tego który przybyłby tu samolotem. Ale tak naprawdę nie dziwimy się, że ich tu nie ma, bo przecież mało kogo stać na to, aby przylecieć tu, zaplanować w swojej podróży zwiedzenie wizytówki Gujany wodospadu Kaieteur Falls, a później odlecieć z kwitkiem, nam się to zdarzyło na trasie naszej podróży, a pomyślcie, gdyby ta wyprawa była zaplanowana tylko w tym kierunku My na szczęście mamy w tym roku dodatkowo lekki przesyt odwiedzonych wodospadów, cała nasza wyprawa motocyklowa po Islandii to wodospady, a później Wenezuela i ponownie dziesiątki wodospadów z tym największym Salto Angel. Pamiętajcie jednak, że żadna wyprawa lub wycieczka się tu nie odbędzie, jeśli nie będzie kompletu chętnych, do jazdy, lecenia, płynięcia itp, itd.! Nawet jak masz kasę i zapłaciłeś, to może być z tego przysłowiowa „dupa”! A wrażenia – najwspanialszy był przejazd z Lethem do Bartica i to polecałbym z całego serca, dwa dni zmagania z traktem, bo trudno to nazwać drogą, prowadzącym przez centrum buszu lasów deszczowych, zachowanych w nieskazitelnej, pierwotnej, naturalnej formie – kompletny brak oznaczeń, totalnie niezamieszkałe tereny, na każdym kroku czyhają jakiś przeszkody do pokonania – bajka, tych dwóch dni tete-a-tete z dziewicza naturą nigdy nie zapomnę!!!

…być może oszałamiająco dzika przyroda…być może jedyne w swoim rodzaju ptaki…być może masowe samobójstwo sekty Jima Jonesa…być może najgorsza drużyna piłki nożnej Ameryki Południowej…być może rum El Dorado…być może magia złota i diamentów…być może plażowanie na cuchnącym błocie…być może…nie wiedzieć czemu i co jest tak naprawdę powodem tego…że ktoś wie coś… na temat Gujany…a to taki dziwny mix Hindusów z Afrogujańczykami…mix mieniącego się blichtru z Bollywood…z rytmami Boba Marleya…mieszanka marihuany i brudu…kumulacja malarii, dengi, tyfusu i żółtej febry…cały ten kolaż stanowi etykietę tego skrawka ziemi…być może pociągającą…być może odrzucającą…tego nie wie nikt…

…Wiola…

guj-mapa


Surinam

27 wrzesień 2010r

Rano wykupujemy ubezpieczenie na Surinam za 40 USD dla naszej Toyoty. Były problemy, gdyż najpierw śliczna hinduska, chciała nam sprzedać pakiet jak dla ciężarówki za 110 USD i upierała się przy swojej wersji, lecz po nerwowych targach zostało na tym, że potraktowała nas jak osobówkę. Jeszcze 15km do przystani promowej na rzece Courantyne i stajemy do odprawy granicznej po stronie gujańskiej. Bilet za przeprawę w jedną stronę; 10 USD od osoby i 21 USD za auto ( przyjmują tylko GDY i USD). Wszystko idzie tak ślamazarnie, że z posterunku surinamskiego po drugiej stronie rzeki, wyjeżdżamy dopiero przed godziną drugą, zaopatrzeni we wszelakie papierki na drogę dla naszego pojazdu, już bez dodatkowych opłat. Kierujemy się do nad oceanicznej miejscowości Nieu Nickerie i tu postanawiamy pozostać do jutrzejszego dnia. Wymiana pieniędzy i nareszcie pełen komfort, surinamskie dolary są dokładnie w cenie naszej złotówki, ok 3 SRD za jednego dolara USD. Wynajmujemy pokój za 96 SRD w przyjemnym hotelu o nazwie New Kowloon, prowadzonym przez Chińczyka z Hong Kongu, klima, łazienka, śniadanie w cenie, długa rozmowa z szefem gratis. Po przekroczeniu granicy znaleźliśmy się jakby w innym świecie, porządek, brak śmieci, no może nie całkowity, ale znaczny, nikt nie nagabuje do zakupów, a i straganów oraz handlarzy wzdłuż dróg widoczny brak. Ludzie komunikatywni, żadnych problemów z porozumiewaniem, aż miło pogawędzić, żądni informacji na temat naszej podróży, otrzymują istotne wieści, my przy tej okazji mamy sposobność zaczerpnąć sporo wiedzy na temat stanu obecnego tego kraju , który jeszcze do 1975r był kolonią holenderską. Właśnie te wpływy zauważa się tu nadal na każdym kroku, naród i państwo są ujęte w jakieś ramy i zorganizowane. Widać, że każde miejsce ma jakiegoś gospodarza dbającego o swoje interesy, czego absolutnie nie było widać w Gujanie czy Wenezueli. Wreszcie czujemy się tu również bezpiecznie, nie słyszy się o zagrożeniu, ludzie spacerujący po ulicach są poobwieszani złotem, aż do przesady, nawet małe dzieci. Zadziwia nas natomiast to, że nadal jeździmy po lewej stronie, musimy wyjaśnić tę zagadkę – dlaczego? Tereny obecnego Surinamu Holendrzy nabyli od Brytyjczyków w 1667r za skromny kawałek ziemi w Ameryce Północnej, zwany wówczas New Amsterdam – i tu wielkie zaskoczenie, za obecny, słynny nowojorski Manhattan, którego wówczas byli właścicielami! Próbowaliśmy jeszcze tego dnia w miejscowej kafejce internetowej wgrać na stronę wiadomości , niestety zaowocowało to jedynie stratą naszego aparatu fotograficznego, gdyż jako ostatni klienci pozostawiliśmy go obok komputera – ciekawe jaki będzie rezultat tej „nieumyślnej zagrywki” na uczciwość – ranek pokaże!

28 wrzesień 2010r

Ten niezamierzony test wypadł pomyślnie i rano aparat jest ponownie w naszych rekach, uczciwy właściciel już czekał na nasze przybycie. Dzisiejsza trasa to przejazd na wschód z Nieu Nickerie do Paramaribo, 250-cio tysięcznej stolicy Surinamu, położonej nad rzeką Surinam. Podobnie jak w Gujanie jedziemy nad oceanicznymi równinami, plaża to maziste błoto, a morska woda to zawiesista substancja na jego bazie. W czasie kiedy ocenialiśmy stan linii brzegowej, ktoś ugrzązł w gęstej papce i było nam dane udzielić pomocy, by wydostać z niej jednego z nieuważnych nieszczęśników. Krajobrazy choć monotonne, okraszone są ciekawymi obrazami z przejazdu przez małe nadmorskie wioski i miasteczka. Choć zabudowania w większości skromne, mają coś w sobie, jakiś niezwykły urok minionych czasów, to jakby wykupić podróż do przeszłości, tej co najmniej z lat 50-tych ubiegłego stulecia. Uroku dodają wszechobecne kwiaty wokół zabudowań i uderzający porządek, którego dotąd nie było nam dane oglądać w żadnym państwie z drugiego etapu naszej podróży. Okazuje się, że można posprzątać wokół siebie, nawet to najskromniejsze zakwaterowanie i dalej bujać się w hamaku jak czynią to Surinamczycy, a nie uskuteczniać tego w smrodzie i na stercie śmieci.

Po relaksowym przejeździe, zakwaterowaliśmy się w hotelu, w samym centrum stolicy, przy ulicy prowadzącej do pałacu prezydenckiego. I tu zaskoczenie, wielki trawnik przed tym skromnym, acz ciekawym budynkiem, jest placem zabaw dla miejscowych dzieci. Pobliskie ministerstwa o dostojnych nazwach, mają swe siedziby w drewnianych budynkach sprzed dwóch wieków. Wynika z tego prosty wniosek, iż zarządzać krajem można i z drewnianego budynku, a jeśli do tego czyni się to właściwie, to zbędne są lśniące fortece, obwarowania, straże, wojsko, policja i takie tam…Jesteśmy oczarowani spokojem i atmosferą tych miejsc,a przecież są centralną częścią stolicy.

sur

29 wrzesień 2010r

Postanawiamy zapoznać się z turystyczną ofertą miejscowych biur podróży, przy okazji zwiedzając ponad 200-u letnie, drewniane centrum Paramaribo wpisane właśnie z tego powodu na światową listę UNESCO. Propozycje okazują się być obecnie mocno ograniczone i do tego niezwykle drogie. Wyprawy do interioru to wydatek 800÷1250 €, w zależności od czasu trwania i jest to pomiędzy 5÷8 dni. Natomiast wszystkie 1÷ 2 dniowe, możemy obsłużyć sobie sami przy pomocy naszego auta z napędem 4×4. Zwiedzamy więc sztandarowe miejsca i zabytki stolicy: drewnianą synagogę Żydów holenderskich, największy meczet w Ameryce Pd. ( tu za wejście do środka daliśmy się naciąć na zapłatę w wys. 50 SRD, opłaty zażądano po fakcie bez wcześniejszej inf.), rzymsko -katolicką katedrę drewnianą ( nadal w remoncie) oraz drewniany holenderski kościół reformowany. Na placu Kerkplein, obok tego ostatniego zaglądamy do sklepiku z pamiątkami, gdzie sympatyczna sprzedawczyni, zapalona turystka, przekazuje nam pełne kompendium wiedzy na temat nieszablonowego zwiedzenia najciekawszych miejsc Surinamu.

Postanawiamy więc odrzucić wszelkie komercyjne plany i jedziemy na prywatną, trzydniową wyprawę w interior. Najpierw na południe wzdłuż rzeki Surinam do Zanderij, następnie na zachód drogą gruntową, aż pod Central Surinam Nature Reserve. Po drodze zaglądamy do wiosek: Matta – Indianie Arowaks i Bigi Poika – Indianie Caraibs. Podobnie jak w Gujanie trasa wiedzie w gąszczu wspaniałych lasów deszczowych. Można by tak jechać, aż pod granice z tym państwem, lecz tak naprawdę krajobrazy są bardzo podobne i niezmienne – las, las, las……., żadnych wiosek, pustka totalna. Rezygnujemy z głębszego zapuszczania się do rezerwatu, gdyż nie jesteśmy zapalonymi przyrodnikami, a las widziany z naszego pojazdu jest taki sam, jak byśmy wędrowali po nim na własnych nogach – nie mamy tez zbytnio na to czasu, wszak już za dziesięć dni odlatujemy do kraju ze stolicy Gujany Francuskiej.

Zawracamy, a dzisiejszą noc spędzamy w campie Gusterie (www.wannatourssuriname.com ), którego to szyld spostrzegliśmy na trasie. Głęboko zapuszczony w busz, okazał się być niezwykle przyjemnym miejscem, aby otworzyć tam nasze spanie na dachu. Sympatyczna młoda para;  Surinamczyk Robin zarządzający tym miejscem i Holenderka Regina dotrzymywali nam towarzystwa dzisiejszego wieczoru. Przed snem obowiązkowa kąpiel w rzece i jak co noc, molestowanie laptopa, w tym wypadku przy blasku lampy naftowej, by powstało to wszystko, co chcemy Wam przekazać i pokazać, w jakże skromnej formie, w porównaniu do tysięcy zdarzeń rzeczywistości.

30 wrzesień 2010r

Noc z pełną gamą dźwięków dobiegających z puszczy. Wracamy do Zanderij i jedziemy dalej na południe, aż pod tamę na rzece Suriname, która tworzy wielki zbiornik wodny o nazwie W.J. Van Blommestein Lake, ponad 100km długości, a potężna elektrownia wodna zaspokaja potrzeby energetyczne tego kraju. Dalej nasza trasa prowadzi do Mazaroni Top, ciekawej wioski zamieszkałej przez potomków czarnych niewolników sprowadzonych niegdyś przez holendrów z Afryki. Tu kończy się asfalt, a dalej to gruntowy szlak obecnie przeobrażany w drogę, który prowadzi nas do ostatniej miejscowości, gdzie da się dojechać pojazdem -  Atjoni, tam rzeka Suriname River, toczy swe wody do wielkiego zbiornika przy którego zaporze byliśmy wcześniej. Przy drodze prowadzącej przez deszczowy las tropikalny umiejscowionych jest wiele wiosek zamieszkałych przez Bush-Negros Maroons, potomków niegdysiejszych czarnych niewolników, którzy zbiegli z plantacji, zaszyli się w surinamskim buszu i podobnie jak w Afryce prowadzili swe dalsze życie w wersji naturalnej , przetrwawszy w tej formie bytu, aż po dzisiejsze czasy.

Zaglądamy do niektórych z nich, gdzie raz przyjmowani jesteśmy z zainteresowaniem i uśmiechem na twarzach, czasami jakby ze strachem i niechęcią – w tych wypadkach szybko opuszczamy teren. Najbardziej zaskoczyła nas sytuacja, że menu stanowią  małpy i piękne ptaki, takie jak papugi i tukany. Po dotarciu do Atjoni przy pomocy miejscowych policjantów wynajmujemy drewniane kanu z napędem motorowym i płyniemy w górę rzeki Suriname River, gdzie ulokowanych jest 66 wiosek podobnie jak przy trakcie, zamieszkałych przez Bushnegros. Jedną z nich Jaw Jaw, przy pomocy czarnych miejscowych przewodników zwiedzamy dokładnie. Obowiązuje tu familijny podział i każda z rodzin ma trzcinowe i drewniane domki zgrupowane wokół siebie. Podglądamy ich życie które toczy się w niezwykle naturalny i prosty sposób. Państwo zafundowało im ośrodek zdrowia i szkołę, oraz prąd od 7.00 rano do północy. Uderza porządek i schludność tych skromnych  zabudowań.

Już w ciemnościach powracamy rzeką, przy blasku rozgwieżdżonego nieba. Policjanci, którzy mieli poważne zadanie, czyli obserwację naszego pojazdu, który pozostawiliśmy przy posterunku, zaoferowali nam możliwość rozbicia obozowiska na dzisiejszą noc przed głównym wejściem do ich biur. Znajomość ta przerodziła się w sympatyczną biesiadę, której uroku dodała degustacja gujańskiego rumu i chilijskiego wina. Ponownie dzisiejszy, zaskakujący scenariusz dnia napisało samo życie!

1 październik 2010r

Żegnamy naszych kolegów z posterunku w Atjoni w osobach: Gajadin – oficer, dowódca, Millie -  uśmiechnięta zapalona wędkarka, Jimmy – wielbiciel ptaszków i Jerry- ciekawy wszystkich informacji technicznych z naszej podróży. Wracamy tą samą drogą do Mazaroni Top, a tam zbaczamy z trasy i jedziemy 13 km przez gąszcz lasu do parku przyrody Brownsberg. Wspinaczka naszą Toyotą na wierzchołek góry, stromą karkołomną dróżką, gdzie znajduje się baza turystyczna z kilkoma pieszymi szlakami wytyczonymi na terenie tego kompleksu – przypomina to nieco nasze bazy schroniskowe w górach. Poza wspaniałą roślinnością , gdzie wszystko rośnie na wszystkim, roztacza się stąd wspaniały widok na zbiornik wodny utworzony na rzece Suriname River. Aż żal opuszczać takie miejsca, ale trzeba jechać dalej.

W drodze powrotnej docieramy jeszcze do reklamowanej przez biuro podróży, wioski zamieszkałej przez Bush-Negros o nazwie Santigron., do której to niby można tylko dostać się płynąc rzeką Saramacca River. My bez problemu dotarliśmy tam od strony lądu, a kilka km wcześniej tak naprawdę kończą się zabudowania aglomeracji wokół Paramaribo. To co zobaczyliśmy tam, to taki płatny cyrk utrzymywany sztucznie w tej formie, oczywiście wszystko to dla turysty, a przewodnią myślą jest ściągnięcie mamony w dość prostacki sposób, zwiedzający nieświadomi tej sytuacji, oprowadzani są tu jak w Zoo, pomiędzy klatkami ze zwierzątkami. Czym prędzej opuściliśmy to miejsce, gdyż to nie jest nasz klimat, gdzie za każdy ruch jest wyznaczona cena, zbiorowe wycieczki mają to wliczone w pakiecie. Późnym wieczorem docieramy ponownie do stolicy Surinamu.

Te trzy dni to był wspaniały czas spędzony  w wielkim naturalnym interiorze tego państwa, po którym przebyliśmy prawie 1000km, a koszty to paliwo i 100USD za wynajęcie kanoe , no i 10 SRD za kilku minutowe oprowadzenie po kiczowatej wiosce Santigron. I tu potwierdza się schemat tego co już nie raz doświadczaliśmy, tam gdzie dotrze nadmierna ilość turystów, tam kończy się prawdziwość i spontaniczność, a zaczyna komercja i świetnie funkcjonuje „program płatnik”. Tak bardzo chcieliśmy zobaczyć te wszystkie sztandarowe zwierzątka, które były na wstępie obiecane, przy wjeździe o tego kraju, a tu troszkę ptaków, jaszczurek, kapibar. Małpy rzeczywiście widzieliśmy, jedną na sznurku, a drugą martwą, jeszcze przed spożyciem, papugi tylko w klatce, a tukana jako ofertę do konsumpcji. Natomiast roślinność i świat owadów, a w szczególności motyli to prawdziwa uczta dla botaników!

2 październik 2010r

Zmęczeni trudami poprzednich, długich dni, zaspaliśmy nieco i dopiero o 9.00 stawiliśmy się na oferowane w cenie pokoju śniadanie. Jakież zeszło na nas zaskoczenie, gdy pan recepcjonista oznajmił, iż już godzinę temu zakończono jego wydawanie! Okazało się, że dopiero po sześciu dniach dowiedzieliśmy się o aktualnym czasie, który nijak nie pasował do naszego i poszedł o godzinę do przodu w stosunku do Gujany. No cóż, jak widać szczęśliwi czasu nie liczą. Udając się w kierunku Gujany Francuskiej, odwiedzamy jeszcze w stolicy mały fort nad rzeką Suriname River, obok pałacu prezydenckiego, by potężnym, wysokim mostem przejechać na druga stronę tej ogromnej rzeki. U jej zbiegu z Cortica River w New Amsterdam zwiedzamy następny fort, który jest w sobotni dzień miejscem piknikowym mieszkańców stolicy. Dalej to już przejazd bardzo kiepską, połamaną, asfaltową drogą do granicznej małej miejscowości Albina. Mieliśmy stąd jeszcze pojechać do Galibi Natural Reservat, położonego nad Atlantykiem, aby podglądać między innymi żółwie skórzaste, lecz w/g uzyskanych info, obecnie ich tam nie spotkamy, gdyż sezon składania jaj jest od kwietnia do sierpnia i jechanie tam nie ma sensu Wieczorem stajemy przed granica z Unią Europejską – tak… nasza unia graniczy lądowo z Surinamem i Brazylią, a o tym chyba mało kto wie! Gujana Francuska to terytorium Francji, noszący nazwę departamentu zamorskiego tego państwa.

surinam-mapa

Podsumowanie:

Następny po Gujanie kraj całkowicie odstający od pozostałej części terytorium tego kontynentu. Bardziej przypomina Indie lub jakiś afrykański kraj, niż Amerykę Południową. Dobrze zorganizowane państwo z rolnictwem postawionym na wysokim poziomie, pozostałym w schedzie po Holendrach. Kraj o niezbyt długiej historii, będący wielonarodowościowym konglomeratem kulturalno społecznym, gdzie każda nacja ma swoje miejsce w tej społeczności i nawzajem się uzupełnia. Opis tworzenia się tej mieszaniny zająłby wiele stron i pochłonął wiele czasu. Co ciekawe, nie zauważyliśmy żadnych tarć i animozji społecznych, pomimo tak wielu funkcjonujących na tym terenie religii, różnorodne domy boże, kościoły i świątynie, stoją rzędem jedna obok drugiej. Turystycznie ten kraj ma wiele do zaoferowania, lecz jest to trudne do zorganizowania i bardzo drogie( jak zwykle potrzebny jest komplet turystów, a ceny w euro są niewspółmierne do oferty). Natomiast krótkie komercyjne wycieczki, tak naprawdę nie pokażą obrazu prawdziwego Surinamu i jego niezwykle ciekawego interioru, krajobrazowo takiego samego jak gujański, lecz całkowicie odbiegającego społecznie i kulturowo. Kraj bezpieczny, generalnie z bardzo przyjaźnie nastawionymi ludźmi w stosunku do turystów, gdzie porozumiewanie się w języku angielskim jest powszechne. Słabo rozwinięta sieć drogowa, gdzie wyprawa w interior to niejednokrotnie mozolny przejazd kiepskimi gruntowymi szlakami. Nam udało się na szczęście poznać zagadnienia indywidualnie i na tyle bezpośrednio, że ze spokojem duchowym wyjeżdżamy z tego kraju w poczuciu, iż nie tylko zaliczyliśmy ten rejon, ale poznaliśmy go w wystarczającym stopniu.

…jak tę wieżę Babel precyzyjnie scalić w jedność?…hm…ujmę to w formie telegramu…jadamy i robimy zakupy u chińczyka…sypiamy i korzystamy z bankomatu u hindusa…poruszamy się w/g brytyjskiego lewostronnego ruchu drogowego…obserwujemy wyznawców katolicyzmu, hinduizmu, islamu, buddyzmu, afrykańskich kultów i indiańskich wierzeń przodków…próbujemy malezyjskich wyrobów z puszek..pijemy holenderskie napoje…degustujemy gujański rum…smakujemy koreańskie soki…jemy jabłka made in USA…napychamy się surinamskimi bananami i ryżem…kupujemy drewniane wyroby od murzynów z buszu…rozdajemy dzieciakom kolumbijskie lizaki…i jadąc tak naszym japońskim autkiem…słuchamy mołdawskiej muzyki…rozmyślając o czasie jaki odmierza nam zegarek z Hong Kongu…który przesuwa się niebezpiecznie do przodu…by za kilka dni dać znak…byśmy odlecieli francuskimi liniami lotniczymi Air France…do Polski…

…Wiola…

Gujana Francuska – departament zamorski Francji

Od XVII wieku kolonizowana przez Francuzów. Między drugą połową XVII, a początkiem XIX wieku kilka razy zmieniała przynależność. W 1848 r. stała się kolonią karną Francji, a pierwsi skazańcy przybyli w 1852r. W 1946r. przekształcona w departament zamorski.

3 październik 2010r

Dzień spędzamy w oczekiwaniu, aby przeprawić się z naszą Toyotą na drugą stronę rzeki Maroni, gdzie czeka na nas Gujana Francuska. W Niedzielę przeprawy samochodowe są tylko po południu, pierwsza o 15.30, druga o 17.30, w dni powszednie są również ranne kursy o 8.30 i 10.00. Bez pojazdu nie ma najmniejszego problemu przebyć tę drogę o każdej porze dnia, długą drewnianą pirogą za 3÷ 4 € w 10 min. Bezpowrotnie zabijając czas, spacerujemy po wyjątkowo wstrętnym mieście, gdzie chaos i bałagan wywołują w nas odruch ucieczki. Albina nie proponuje turyście nic, prócz bylejakości w każdej kwestii. Samo to, że obiad jedliśmy u Madame Heroina budziło w nas zastanowienie, a jednak było pyszne – polecamy. Po dotrwaniu do godziny trzeciej w tym potwornym żarze ( 35 ºC ) i wilgotności jak w ruskiej bani, po polaniu rozpalonych kamieni wodą, już o 16.00 jesteśmy na terenie Unii Europejskiej. Formalności trwają dosłownie chwilkę, uiszczamy opłatę w wys. 33 €. Pamiętać należy jedynie, że dla pozostałych członków Unii poza Francuzami potrzebne są paszporty, a nie dowód osobisty jak w przypadku Europy – oczywiście bez wiz i co najważniejsze, nie ma żadnych ograniczeń na czas pobytu naszej Toyoty. Wjeżdżamy na teren tego kraju już po prawej stronie szosy. Pierwszego napotkanego człowieka pytamy o drogę do centrum, przygranicznego miasta Saint Laurent du Maroni, a tu z wnętrza auta pada odpowiedź piękną polszczyzną, witamy na gujańskiej ziemi – szok połączony z ogromnym zaskoczeniem! Jakoś chwilowo brakło nam „języka w gębie” ze zdziwienia! Jak później się okazało Mikołaj, kończący studia, syn polskich emigrantów z czasów solidarnościowych, przybył tu jako obywatel Francji, aby pracować w miejscowym, prywatnym ośrodku zdrowia jako lekarz. Po kilku chwilach rozmowy pada zaproszenie, abyśmy tę noc spędzili w jego wynajętym domu, na co my z chęcią przystajemy, znowu będziemy mieli multum informacji z pierwszej ręki. On załatwia jeszcze jakieś sprawy w mieście, a my w tym czasie objeżdżamy ciekawe kolonialne budowle, nie omijając tej najważniejszej związanej z historią kiedy to Gujana Francuska w latach 1848÷ 1946 była kolonią karną. Do miejscowego obozu przejściowego Camp de la Transportation przypływały transporty francuskich więźniów w partiach po 400÷ 500osób, ci co przeżyli transport, tu właśnie byli sortowani pod względem ciężaru swej winy i dalej rozprowadzani po miejscach odosobnienia, gdzie przez wiele lat pracując ponad ludzkie siły, o głodzie w okropnych warunkach, odbywali karę w tym „zielonym piekle” jakie zgotowała im ta ziemia. Nawet jeśli nielicznym udało się przeżyć tę katorgę, to i tak przez dokładnie taki sam czas, jaki trwała ich kara nie mogli jeszcze powrócić do Francji i zmuszeni byli nadal żyć w Gujanie Francuskiej – niechlubna historia, która dotykała i nadal dotyka wszystkie wielkie mocarstwa – chociażby Guantanamo. Jak zwykle wysyłano tutaj również ludzi niepożądanych politycznie. Właśnie przez ten obóz przeszedł znany z historii i filmu Alfred Dreyfus, oficer obwiniony i skazany za zdradę państwa na rzecz Niemiec. Jednak na skutek siły prasy oraz wielu uczonych i pisarzy, ułaskawiony i zrehabilitowany, gdzie głównym jego obrońcą w sprawie był Emil Zola, który wystąpił z apelem opublikowanym w prasie. Później już razem z Mikołajem podziwiamy jeszcze zachód słońca nad rzeką Maroni, a następnie w jego domu, jak zwykle w takich sytuacjach bywa, Polaków rozmowy w świecie trwały do późnej nocy.

4 październik 2010r

Mikołaj o 7.00 musi być w ośrodku, my również zbieramy się dość szybko i jedziemy w stronę Atlantyku wzdłuż rzeki Maroni na północ w kierunku Plage des Hattes, gdzie można drogą dotrzeć w ten sam rejon, jakim jest surinamski Galibi Natural Reservat tylko na drugim brzegu rzeki. Właśnie tam na przełomie maj – czerwiec składają swe jaja żółwie skórzaste, a w sierpniu małe żółwiki odbywają swą pierwszą podróż z plaży do błotnistego Atlantyku. Sezon wylęgu już się więc skończył, nam było jednak dane oglądać pozostawione skorupki przy norkach, z których mozolnie się wygramoliły – nasza wyobraźnia musiała dopełnić całości. Po drodze na tą plażę odwiedziliśmy jeszcze małą osadę rybacką Mana z ciekawą zabudową pamiętającą kolonialne czasy, oraz wioskę Javouhey założoną w latach siedemdziesiątych przez uchodźców z Laosu, którym to Francja wspaniałomyślnie udzieliła schronienia, jednak na miejsce osiedlenia wskazała swój departament zamorski. Ciekawa historia, tu też mamy okazję popróbować w wykonaniu Hmongów sałatek warzywno – owocowych przygotowanych na miejscowym straganie – składniki wspaniałe, jednak po dodaniu jakiejś mikstury, wyciągu z langusty i innych kolorowych past, całość zamieniła się w coś wstrętnego. Na skraju wioski zaglądamy jeszcze do pozostałości po szpitalu i ośrodku dla trędowatych.

Tego dnia jadąc dalej wzdłuż brzegu Atlantyku do Kourou, mamy jeszcze okazję pospacerować po małym miasteczku Iracoubo, gdzie w miejscowym sklepiku z suwenirami można dostać migotania powiek od tysięcy zgromadzonych przedmiotów i osobliwości ze wszystkich trzech Gujan, jednak ceny odmienne od tych w buszu u Indian i murzynów, przynajmniej razy pięć. Między innymi spotykamy się tu z wyrobami do których użyto piór ibisa szkarłatnego, dla których to masowo jest zabijany, co grozi wymarciem gatunku. Późnym wieczorem docieramy do Kourou, drugiego co do wielkości miasta tego kraju i próbujemy wynająć jakiś skromny pensjonat lub hotel oraz zaciągnąć inf. na temat jutrzejszej możliwości zwiedzenia centrum lotów kosmicznych Ariane. Totalny brak oferty noclegowej, funkcjonują tylko trzy hotele, z których dwa trzygwiazdkowe z cenami 120÷140 € za pokój 2os.wybiły nas z butów. Czym prędzej zawracamy na trasę, którą to dopiero przybyliśmy do tego miasta i na jednym z dobrze przygotowanych i zagospodarowanych na potrzeby odpoczynku dla kierowców parkingu, nad rzeką wypływającą z buszu rozbijamy nasz osobisty hotel „Toyota Inn”.Programowo kąpiel w rzece, nasłuchiwanie dżungli połączone z opracowywaniem tych wieści.

fguy

5 październik 2010r

Wykorzystując wczorajszą inf. uzyskaną w hotelu, że należy być obok bramy wjazdowej do centrum kosmicznego przed 8.00 rano, to może uda nam się dołączyć do jakiejś grupy zwiedzających, która wcześniej zarezerwowała taką wizytę, więc stawiamy się o czasie. Oczekując na cud, Wojtek zniknął mi z pola widzenia, a kiedy nagle wyszedł w towarzystwie kobiety z odległych drzwi, uśmiechnięty oznajmił mi, że mamy dwa miejsca i do tego nie musimy nic płacić. Okazało się również że dodatkowo jako zwiedzający centrum mamy rabat w zakupie biletów do muzeum lotów kosmicznych – 4 € zamiast należnych 7 € ???. Nie dochodziłam jak to załatwił, gdyż najważniejszym było zobaczyć kosmodrom. Decyzję o podjęciu budowy podjęła Francja w 1964 r, a za miejscem tym przemawiało dogodne położenie blisko równika nad otwartym oceanem, na terenach słabo zaludnionych, z dala od tropikalnych huraganów i trzęsień ziemi. Dumą Francuzów jest europejska rakieta nośna Ariane 5, najcięższa i najsilniejsza z serii rakiet Ariane. To pierwsza poważna modyfikacja. Do użytku weszła w 2002 r., jednak pierwszy lot zakończył się katastrofą, a ładunek wart 638 mln. € nie był ubezpieczony, natomiast polecenie samozniszczenia było konieczne. Podważyło to reputację Arianspace, a dalszy program pracy nad tą rakietą wrócił ponownie w 2005 r , zakończony dopiero pomyślnym startem i lotem 13 lutego 2009 r. Jedno co się nasuwa po zwiedzeniu tego niezwykle interesującego miejsca, patrząc na obecny fragment naszej podróży: delta Orinoko i Indianie żyjący w naturalnym świecie nieskalanym od tysięcy lat cywilizacją, a tuż za miedzą centrum lotów kosmicznych. Tak blisko położone miejsca obok siebie, a tak odległe cywilizacyjnie, w ramach życia na wspólnym naszym globie!!! Cała przygoda z rakietami, satelitami i kosmosem kończy się dopiero po 14.00. Jedziemy do Kourou w kierunku przystani jachtowej, aby spróbować się dostać na wyspy schronienia Iles du Salut (były one w XVIII w schronieniem dla mieszkańców kolonii, przed panującą na lądzie febrą i malarią), słynne z historii funkcjonowania na ich terenie najcięższych więzień kolonialnej Francji. Niestety dzisiaj jest to już niemożliwe, rejsy na wyspy odległe 15 km od brzegu odbywają się jedynie o 8.00 rano i trwają prawie cały dzień, gdyż powrót jest dopiero około 18.00. Postanawiamy więc pozostać tu do jutra i wypocząć trochę nad rzeką, nadmorskie plaże nadal podobnie jak w pozostałych Gujanach przypominają maziste błotko i nie nadają się na obozowanie. Jedziemy więc do miejsca, gdzie spędziliśmy ostatnią noc. Nagle ktoś zajeżdża nam drogę i machając rękami daje jednoznacznie do zrozumienia, że mamy się zatrzymać. Krótka wymiana zdań niezgrabnym angielskim i już wiemy, że bezwzględnie mamy zawitać w progi domu dopiero co poznanego entuzjasty turystyki 4×4. Jak później się okazało George i jego żona Aurelie, to fanatycy turystyki podróżowania w naturalny nie skomercjalizowany sposób, którą realizują nie bez przeszkód (Aurelie ma neurologiczną przypadłość) swoim specjalnie do tego przygotowanym Nissanem Patrolem 4×4. Odbyli wiele podróży po Ameryce Południowej, więc mamy pełny obraz naszej drogi i co nas czeka jadąc przez przygraniczne tereny w Brazylii oraz dalej w jej rozległy i niedostępny interior www.enpiste.net . Dowiadujemy się jak pokonać najsprawniej i najtaniej wielkie rzeki, z tą największą Amazonką. Widać stwórca czuwa gdzieś nad nami, że dał nam szczęście spotkać takich ludzi na naszej drodze. Mamy w ogródku przy ich domu miejsce campingowe z basenem i zagwarantowany postój naszej Toyoty w okresie następnej przerwy w podróży po Ameryce Pd, która to już za kilka dni rozpocznie się powrotnym przelotem do Polski, ze stolicy Cayenne odległej o 60 km od Kourou. Dzisiejsza biesiada przeradza się w turystyczne święto dla nas wszystkich, zakończane wspaniałą kolacją w pobliskiej knajpie. Steki z argentyńskich krów, trunków również nie zabrakło i nie żałowano, francuskie wino, surinamski rum i holenderskie piwo, które całkowicie usunęły niedoskonałości języka angielskiego, reprezentowane przez nas wszystkich!

6 październik 2010r

Już o 8.00 pilotowani przez George’a docieramy do przystani, opłacamy 46 € od osoby i płyniemy na wyspy, jachtem typu katamaran. 1.5 h .Wylegujemy się na pokładzie, po czym okrętujemy na pierwszej z wysp Ile Royale, gdzie niegdyś mieściło się centrum administracyjne więzienia „goszczącego” 2000 „pensjonariuszy”. Obecnie mieści się tu muzeum, jego zaplecze i oberża. Wyspa poza walorami historycznymi jest niezwykle ciekawa z powodu swojej fauny i flory. Bujna tropikalna roślinność zarastająca ruiny zabudowań więziennych, a pośród niej zwierzęta z małpami na czele oraz różne gatunki kolorowych ptaków. Natomiast znany wszystkim Dreyfus przetrzymywany był na sąsiedniej małej wyspie, zwanej Diabelską, na którą zaopatrzenie docierało po rozwieszonej linie, z powodu niedostępności brzegu i prądów przepływających pomiędzy nimi. Więzienie to wybudowano w miejscu, gdzie kiedyś izolowano od świata chorych na trąd o nazwie leprozorium. Jako jedyny po kilkuletnich przygotowaniach uciekł z tej wyspy Henri Charriere, pseudonim „Papillon” czyli motyl. To niezwykła sztuka uciec z takiego miejsca, z wielu przyczyn, a jednak. Ten francuski pisarz, po zejściu na złą stronę życia został niesłusznie oskarżony o zabójstwo, opisał swoje perypetie więzienne w powieści „Papillon”, co było przyczynkiem do późniejszej ekranizacji. Obecnie zielona porośnięta w całości palmami kokosowymi, niedostępna do zwiedzania, niegdyś pusta odkryta na operowanie słońca, gdzie skazańcy wystawieni byli na potworny żar lejący się z nieba.

Zwiedzanie kończymy na wyspie Ile St. Joseph, gdzie więzienia, a obecnie ruiny zagarnia w swe posiadanie dżungla, pomimo zakazu zwiedzania, wdzieramy się na jej teren, przedstawiając Wam w obrazowym przekazie, co dookoła dokonała przyroda na przestrzeni jednego półwiecza, w tym tropikalnym klimacie. Drzewa o średnicy ponad metr powyrastały w małych celach, trudno przebić się przez gąszcz zarośli i porostów. Wracamy na ląd i już w spokojnej atmosferze wspólnie z George’m i Aurelie kontynuujemy wspominki, z miejsc które zwiedziliśmy na tym kontynencie, przerywane kąpielą w basenie i wspomagane degustacją wina. George zawiedziony faktem, że Salar Uyuni w Boliwii widział kiedyś jedynie na sucho, a nie zalany wodą, już planuje powrót w odpowiednim czasie, aby zobaczyć go w tym niezwykłym stanie, kiedy to jest jedną potężną lustrzaną taflą!

salar-uyuni

7 październik 2010r

Jedziemy zwiedzić stolicę Gujany Francuskiej, 50-cio tyś. Cayenne. Opuszczamy gościnne progi posiadłości naszych przyjaciół, zaopatrzeni na drogę w wyraźny plan naszego dwudniowego zwiedzania tego państwa. Po drodze za Macouria odwiedzamy Zoo – bilety 15 € od os. co jest dla nas ceną co najmniej dziwną, ale skoro kazali to realizujemy plan – polecamy jedynie w wypadku, gdy ktoś nie będzie zwiedzał naturalnego interioru w którejś z Gujan. Dla nas nie stanowiło to żadnej atrakcji.

Stolica tak reklamowana przez Pascala jako jedna z najpiękniejszych w Ameryce Południowej, okazuje się zaściankowym pozbawionym wszelakiego charakteru miejscem – chyba ktoś, kto ujął tę informację w takie ramy musiał być pod „wpływem”, lub jeszcze na „fali” rozkoszy z użyciem jakiegoś „dopalacza”. Wielokrotnie objeżdżamy historyczne centrum, jednokrotnie „traktując go z buta”. Największą szmirą jest bazar oferujący wyłącznie chińska tandetę, a w przewodniku ujęty jako „raj dla zmysłów”.

Opuszczamy Cayenne i jedziemy do pobliskiego Reserve Naturelle Mont Grand Matoury, godne polecenia miejsce do trekingu z możliwością podziwiania panoramy stolicy, oraz przebywania w gąszczu lasu deszczowego. Dwie godziny drepczemy w buszu, zlani potem, w otoczeniu przeróżnych gatunków cudnych motyli z tym najpiękniejszym o niebieskich skrzydłach – morfeuszem, niepisanym symbolem, używanym jako wizerunek Gujany. Po zakończeniu przemieszczamy się jeszcze do wodospadu Fourgassie, gdzie już w ciemnościach nocy rozbijamy obozowisko tuż obok rzeki, by w towarzystwie brzęczków, to takie duże owady robiące mnóstwo hałasu, niczym słupy wysokiego napięcia pomnożone przez osiem w deszczu. Pięknie i trochę strasznie, co rusz, coś ląduje na nas lub gryzie w stopy, ale nie poddajemy się – jest wspaniale!

8 październik 2010r

Miejsce nad wodospadem okazało się być tak przyjemnym, że postanowiliśmy tam pozostać całe dopołudniowe godziny, pławiąc się w chłodnej wodzie, spływającej kaskadami po głazach. Zrelaksowani jedziemy jeszcze tego dnia do wioski Kaw, licząc na to, że załapiemy się na rejs łodzią po rzece o tej samej nazwie, przepływającej przez Reserve Naturelle Nationale des Marais de Kaw – Roura. Po dotarciu do miejsca, gdzie kończy się droga, a dalej można jedynie przemieszczać się rzeką okazało się, że stalowa piroga wypływa z obsługą w postaci białego Francuza, lecz miejsc wolnych już nie ma. Dziewięciogodzinne pływanie po rezerwacie, podglądając faunę i florę kosztuje 50 € . Niestety tu już nie ma miejsca dla Indian, nieprzewidzianych spotkań, zadziwiających historii, więc również nie ma miejsca dla nas. Tu wkraczamy w zorganizowany do końca świat, który nie pociąga i nie fascynuje. Wracamy więc do naszych gospodarzy z Kourou i udajemy się na kolacyjkę na świeżym powietrzu, po czym zabieramy się za opisywanie tego co zdarzyło się lub zdarzyć mogło.

gujana-francuska-mapa

Podsumowanie:

Wkraczając ponownie w unijny, nie do końca europejski świat jakim jest Gujana Francuska, a będący częścią Ameryki Południowej, przenieśliśmy się do czegoś co nazwałbym „starym sklepem z bibelotami, gdzie wszystko pokryte kurzem i wycenione powyżej swej wartości”. Zarozumiali Francuzi „ni w ząb” nie znający języka angielskiego, jeśli w tym języku chcecie uzyskać jakiekolwiek informacje na ulicy, szukajcie wyłącznie czarnych obywateli! Tu można przybyć jako turysta, bo dla nas z Unii wygodniej jest przemieścić się przez ocean, lecz jak najszybciej uciec poza granice do Surinamu lub Brazylii. O cenach nie będę więcej się rozwodzić, podróże i życie droższe niż we Francji. Rolniczych miejscowych artykułów tu nie uświadczysz, totalny brak owoców – wszystko z importu.

…dotykamy tu wyjątkowego tematu wolności…która to jednostkom odbierana była słusznie, bądź nie…a miejsce to napiętnowane zsyłaniem ludzi…na długo pozostanie w pamięci historii…najbardziej dobitne przekazy mówiące o wolności…powstały na skutek doświadczeń więziennych…tam w rygorze i zamknięciu…w poczuciu osaczenia…odkrywa się na nowo potrzebę swobody…desperacką potrzebę wolności…silniejszej niż strach o zdrowie i życie…a nie zrozumiałej do końca w chwili popełniania nieprawości…ludzie zesłani do kolonii karnej na wyspach Gujany Francuskiej…oskarżeni o winy popełnione lub nie…gdzie liczba słów wypowiadanych przez skazańca…zamykała się w pojęciu deprywacji sensorycznej…co powodowało po dłuższym czasie halucynacje i zdecydowany natłok myśli…w tym wypadku o ucieczce…/…bo przecież wolność jest uczuciem…na dnie myśli zawsze tkwi…można próbować ją nawet zdefiniować…zastanawiamy się…jak można żyć zniewolonym?…można…wpięci w system…powiązani zależnościami…w kajdanach zobowiązań…przestajemy myśleć o wolności…albo tę wymuszoną niewolę traktujemy jako wolność…można gonić za wolnością…my podejmując takie próby…biegniemy po tęczy szukając jej końca…czasem go widzimy…a czasem to tylko iluzja…

…Wiola…

9-11 październik 2010r

Rano z naszymi przyjaciółmi jedziemy nad pobliskie jezioro, na którym w trakcie tego weekendu corocznie odbywają się wyścigi długich łodzi typu kanoe z dwunastoosobowymi załogami. Każdy może zgłosić swój udział w zawodach, które niegdyś odbywały się na 15 km trasie z Kourou na Wyspy Schronienia, zwiedzane przez nas kilka dni temu. Aby było bardziej widowiskowo od paru lat imprezę tę przeniesiono na jezioro, a wyścig odbywa się wokół niego na podobnym dystansie. To takie drugie wielkie święto tego miasta, gdyż pierwszym są wielkie i barwne pochody karnawałowe – ponoć trzecie co wielkości na świecie!?. Resztę dnia poświęcamy na sprawy techniczne, sprzątanie naszego domu na kołach, aby pozostawić go na przerwę w podróży i spakować się do powrotnego przelotu do kraju. Jadąc na niedzielny pożegnalny lancz do kameralnej knajpy przy starej latarni morskiej, zauważamy po drodze campo car z Francji na specjalnie przygotowanym Land Roverze, George w momencie podjeżdża obok pojazdu podróżników, zaprasza do naszego grona i już za kilka chwil razem siedząc w restauracji przy wspólnym stoliku wymieniamy wyprawowe informacje. Bernard i Gill też rozpoczęli swą podróż w Buenos Aires, natomiast dotarli tu od strony Brazylii, gdyż przez Gujanę Brytyjską dla pojazdów francuskich jest zakaz wjazdu??? – ponoć z powodu częstego, nielegalnego zbywania ich na terenie tego państwa przez mieszkańców Gujany Francuskiej. To pierwszy pojazd podróżników, który spotkaliśmy na trasie drugiego etapu naszej wyprawy po Ameryce Południowej od Ekwadoru, przez Kolumbię Wenezuelę, Brazylię i Trzy Gujany – 10 tyś km. Niestety nie było zbyt wiele czasu na dłuższe rozmowy, gdyż samolot nie będzie czekał, szybko udajemy się na lotnisko, żegnamy z Aurelie i George’m, którzy nas tam odwieźli, prosimy o dopilnowanie naszej Toyoty którą u nich pozostawiliśmy i lecimy do Europy. Skatowani trudami ostatniego dnia i potwornym żarem lejącym się z nieba spowodowało, że przespaliśmy lot jak dzieci, dopiero informacja o śniadaniu przekazana przez stewardesy przywróciła nas do przytomności. Paryż przywitał nas rześkim, słonecznym porankiem, dokładnie po dwóch miesiącach pierwszy dzień w normalnej, jak dla nas Polaków temperaturze. Ponieważ przelot z Cayenne jest wewnętrznym lotem na terenie Francji i kończy się na lotnisku Orly, przemieszczamy się jeszcze busem na drugą stronę Paryża, na międzynarodowe lotnisko Charles de Gaulle. Jakby było mało przygód to na koniec spakowany samolot, okazał się być nie sprawny i przez trzy godziny trwały czynności związane ze zmianą maszyny – widocznie zafunkcjonowało prawo serii (Witebsk). Dalej już bezpiecznie docieramy do Warszawy, gdzie czeka już na nas nasz przyjaciel Andrzej ( wraz z żoną Elą podróżowali razem z nami po Peru w pierwszej części wyprawy) i jeszcze przed północą docieramy do naszej Chałupy na Górce w Międzyrzeczu Górnym koło Bielska Białej.

Zakończyliśmy drugi etap podróży po Ameryce Południowej, dwa miesiące, a wydaje się mam, że minęło co najmniej pół roku. Tyle wrażeń i zdarzeń, że trudno objąć myślą. Lecz aby, aby mogło to wszystko się wydarzyć, kiedyś zakwitła w nas myśl, którą ujmiemy słowami wybitnego poety:

…zaczynaj wszystko co możesz zrobić…lub o czym marzysz…zuchwałość mieści w sobie geniusz…siłę i czary…nie zwlekaj!…

Johan Wolfgang von Goethe

am-pd_-drugi_etap

Pierwszy etap naszej podróży:

am-pd_-pierwszy_etap

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>