3 wrzesień 2010r

Wcześnie rano, jeszcze w Maicao wymieniamy olej i filtry, gdyż to już 30.000 przebiegu naszej Toyoty, z czego 25.000 po  Ameryce Pd. Przejście drogowe w Paraquachon przekraczamy z marszu w 30 minut, bez najmniejszego problemu. Wymiana waluty czyli $ na bolivares, u miejscowego „konika”, gdyż po informacji uzyskanej od wenezuelskiego celnika, wypisującego kwit odprawy granicznej na auto wiem, że tu funkcjonują dwie wymiany: bankowa 1$ = 2,6 bs i ta czarnorynkowa 1$ = 7,6÷ 7,8 bs, w zależności jak się uda wynegocjować. My zastosowaliśmy oczywiście tę drugą wersję. Nieco przerażeni i czujni, ruszamy na trasę. Droga zrujnowana do stanu tragicznego i do tego poruszają się na niej same „trupiaste”, ledwo trzymające się kupy, auta amerykańskie, których świetność minęła na przełomie 60-tych i 70-tych lat ubiegłego wieku. Wszystkie elementy tych pojazdów, dosłownie przemieszczają się i powodują wrażenie, że za moment się rozpadną, zdarzają się egzemplarze, gdzie widać nogi jadących przez przegniłe poszycia drzwi nadwozia – masakra. Po drodze nr 6 do Maracaibo mijamy wiele posterunków wojska i policji, o dziwo wszystkie kontrole przeprowadzone są uprzejmie, z uśmiechem, delikatnością i emanującą sympatią. W mieście widać i czuć zapach „petrodolarów”, w końcu to naftowa  stolica kraju, dostawca dwóch trzecich ropy i trzech czwartych dochodu narodowego. Mamy plan zatankować auto, a tu na stacjach benzynowych kolejki na kilometr, samych starych gruchotów. Przy drogach oferta tankowania z butelek, wężykiem do baku. Na rogatkach Maracaibo, zmiana i zupełnie pusto. Gonitwa myśli, o co tutaj chodzi? Tankujemy i ponowne zaskoczenie, po wlaniu 74 litrów paliwa, dystrybutor wyłączył się, a pan „nalewakowy” oświadczył, że obowiązuje towarzysz limit i  tylko tyle można wlać jednorazowo, pobierając od nas 5 bs, podajemy tą sumę słownie; pięć bolivares. Przecierając oczy ze zdziwienia, przeliczamy na zł, przecież 5 bs =  2,10zł, co daje sumę 0,03 zł za jeden litr, nawet gdyby to paliwo było tylko „powietrzem”, to koszty operacyjne zapewne przewyższają taka sumę – szok! Na następnych stacjach dopełniamy nasze zbiorniki do pełnych 240 litrów, myśląc, że chyba to jakaś pomyłka i że lepiej wozić niż później płacić więcej. Wiemy już skąd te ograniczenia, które dotyczą tylko tego regionu, to wpływ prywatnego eksportu paliwa do Kolumbii przez tzw. „mrówki”. Mieliśmy zamiar pozostać w Maracaibo, jednak ks. Karolewski, na którego dostaliśmy jeszcze namiary w Ekwadorze od ks. Arka, a z którym się skontaktowaliśmy tel., ponieważ był zajęty, przejechaliśmy przez to drugie co do wielkości 1,6 mil, nowoczesne miasto w kierunku Coro drogą nr 3, pokonując przesmyk pomiędzy jeziorem Lago de Maracaibo, a Golfo de Venezuela (zatoka wenezuelska), monstrualnej wielkości mostem. To właśnie w tym miejscu, kiedy to hiszpańscy żeglarze ujrzeli nowy ląd, na brzegu którego ukazały im się indiańskie domki na palach(palafitos), nadali nowo odkrytemu miejscu nazwę Venezuela, czyli „Mała Wenecja”. Jesteśmy niezwykle zaskoczeni , gdyż wszędzie ład i porządek, drogi szerokie i wspaniałe. Co tu jest tak naprawdę „grane”? -  nie widzimy żadnego zagrożenia, wszystko dokładnie tak jak w innych krajach Ameryki Pd., albo nawet lepiej? Ludzie uczynni, żądni kontaktów, uśmiechnięci i zadowoleni. Stragany i knajpki przy drogach oferują wiele produktów i dań, żadnych kartek i ograniczeń. Zatrzymujemy się na posiłki i poddajemy się kolejnym nowościom, czyli arepas i cachapas, gdzie pierwsze upieczone są z ciasta kukurydzianego z serem, drugie to również placki, ale w wydaniu z mięsem i serem tyle, że podane z osobna. Jako deser  ciastka z kokosem o nazwie besitos de coco. Wokół skromnych domków czysto i zadbanie, na innych terenach śmieci i syf, ale to na tym kontynencie jest wszędzie, nie tylko w Wenezueli. Jedno co rzuca się w oczy, jak to bywa w krajach, gdzie obowiązuje kult jednostki, to wizerunek Hugo Chaveza, teatralnie patrzący z niezliczonej liczby, różnej wielkości plakatów i bilbordów. W przydrożnym hotelu zatrzymujemy się na nocleg, pokój 2os. z klimą i łazienką + strzeżony parking (120bs – ok.50zł). Dzisiaj też zmieniliśmy czas i mamy jedną godzinę do przodu, czyli już tylko 6h w stosunku do Polski.

1-map_3-4-09-2010r

4 wrzesień 2010r

Kontynuujemy jazdę brzegiem Morza Karaibskiego, drogą nr 3 na wschód do miejscowości Coro, która to była pierwszą stolicą Wenezueli, założona w 1527r przez Hiszpanów. Zwiedzamy tą kolonialną miejscowość wpisaną na listę UNESCO, która jest najlepiej zachowaną ze wszystkich w tym państwie. Dalej poprzez park Medanos de Coro, będący swoistą Saharą w miniaturze, gdzie za pomnikiem matki Monumento a la Madre, ustawionym przy wejściu, nie ma już nic, tylko piasek w górę i piasek w dół, czyli potężne wydmy. Jedziemy jeszcze na wschód, aż pod Parque Nacional Morrocoy, na riwierę wypoczynkową , gdzie znajdują się chronione piękne osiedla tych najbogatszych oraz slamsy biedoty i budy z blachy, pomiędzy tym wszystkim walają się tony śmieci, w oddali błyszczy wielka rafineria, a z bilbordów patrzy na to wszystko uśmiechnięty Hugo Chavez. Tam też zostajemy na nocleg w pensjonacie przy plaży, w miejscowości Boca de Aroa.

W czasie jazdy obserwujemy jak radzi sobie część społeczeństwa z bezrobociem. Tak więc wzdłuż drogi „markety” ustawiają się rzędem i oferują to, co da szansę na  przeżycie, od domowych artykułów spożywczych po wszelkie inne dobra, które można stworzyć własnymi rękami. Ponieważ jest tutaj wiele kóz, produkuje się ser, z mleka nasyconego cukrem do granic możliwości, wystawia się różnego typu kombinacje dulce de leche, kapelusze w wielu kolorach i fasonach,  z kamieni rzeźbi się figurki, schwytane zwierzęta oraz ryby, wiszą w różnych wersjach, budząc w nas obrzydzenie. No cóż, co kraj to obyczaj, kiedy w państwie panuje wysokie bezrobocie, turyści nie odwiedzają, gdyż jest niebezpiecznie, dochody z nafty już nie takie jak za złotych czasów, mieszkańcy kraju zmanierowani starymi nawykami, a dokładniej w myśl hasła „ropa jest wszystkim”, nawykli do nic nie robienia i taki stan nadal trwa. Pracować nie ma gdzie, bo przecież, aż 95% dochodu narodowego pochodzącego tylko z ropy spowodowało, że nikt nie dbał o inne gałęzie produkcji, rolnictwo praktycznie nie istnieje, wszystko było i jest importowane, nawet żywność – na miejscu nie opłacało się tego wytwarzać.

Z biednego kraju, jakim była Wenezuela,  pomijana niegdyś przez kolonizatorów Hiszpanów, po bumie naftowym spowodowanym odkryciem potężnych złóż ropy w 1914, stała się największym eksporterem tego surowca na świecie, nie potrafiono z tego państwa skutecznie zrobić „El Dorado”, mając świadomość świetnej płynności finansowej,  zadłużało się nie wiedzieć po co, kiedy ceny ropy mocno spadły, Wenezuela przejrzała się w pustce. A gdy otworzyła szeroko oczy, do spłacenia było wiele kredytów. Tak skończył się piękny sen o potędze, a raj został utracony, dochody państwa zaniknęły i,aż dziw bierze, że można było na przestrzeni tak niewielu lat zniszczyć to państwo i naród w nim mieszkający?!. Na zadane pytanie „co dalej”?, odpowiadają : „zmiany są bardzo poważne, ale nie wiadomo czy na dobre, czy na gorsze”, ta niewiedza wbija nas w zadziwienie, czyż mamy rozumieć, że ten naród wie, że dzwonią, tylko nie wiadomo w którym kościele? Zapytany przez nas właściciel pensjonatu, tu gdzie śpimy tej nocy, świetnie mówiący po angielsku, skończył niegdyś Colege w Ohayo, co sądzi o obecnej polityce Chaveza i zmianami jakie się dokonują twierdzi:” wszystko CHYBA  idzie w dobrym kierunku, ale tak naprawdę to nie wierzy w lepsze czasy, gdyż to niezwykle daleka przyszłość i trudny temat”. Reasumując, mamy niezły pasztet myślowy, ponieważ wielkie hasło rewolucji socjalnej, jest zgadywanką dla narodu, a jeśli nie wiedzą co jest dla nich, a co przeciwko nim, to oznacza, że jak zwykle stara komunistyczna szkoła się sprawdza.

2-map_4-5-09-2010r

5 wrzesień 2010r

Jedziemy zwiedzić Parque Nacional Morrocoy, z niezliczoną ilością ptactwa, a w szczególności różowych flamingów. Kierujemy się więc do miejscowości Chichiriviche, która jest centralną częścią tego obszaru. Ptactwa rzeczywiście wiele, lecz jeśli to ma być „Park Narodowy”, to tylko w cudzysłowie, gdyż to co tam ujrzeliśmy tej weekendowej niedzieli, przerosło naszą wyobraźnię i poraziło na tyle, że dopiero po kilku chwilach, doszło do nas jak można wypoczywać, gdzie kombinacja ludzkiej masy przemieszana jest z porozrzucanymi dowolnie odpadkami. Kiedy jedni piją alkohol, inni już spoczywają w spokoju, tam gdzie padli upojeni relaksem, a wszystko to w potwornym gorącu, smrodzie i hałasie. Koszmar to bardzo entuzjastyczna forma wyrażenia naszych odczuć, nawet fotki nie dadzą rady tego oddać, to nierealne, to trzeba widzieć i czuć. Uciekamy z „Parku” w kierunku stolicy Wenezueli Caracas, najpierw drogą nr 3 do Morrocoy, później nr.1, aż do tego pięciomilionowego miasta.

Późnym wieczorem jesteśmy na miejscu i poszukujemy placówki Polskiej Ambasady. Zajęło nam to ponad dwie godziny i to dodatkowo z wynajętym taksówkarzem. System adresowy w tym mieście, to jakaś totalna łamigłówka pozbawiona sensu, kilka osób brało udział w dochodzeniu, po czym nastąpiła eureka. Jedno jest pewne, miasto Caracas to niezwykle niebezpieczny rejon i tylko w obrębie pewnych dzielnic, w miarę bezpiecznie można się poruszać, to 100% pewne, gdyż wszyscy napotkani po drodze ludzie, dobitnie nam to uzmysławiali, przestrzegając, aby nie wybierać się do centrum miasta. Tam za drobiazg można otrzymać wyrok w trybie natychmiastowym, a zasada jest prosta, kiedy zostanie się napadniętym, należy bez zastanowienia oddać wszystko, a być może oprawcy puszczą wolno. Są miejsca gdzie życie nie ma żadnej wartości, a jedynym obowiązującym prawem, jest siła razy przemoc do potęgi śmierci. Tam pod żadnym pozorem nie wolno się znaleźć, gdyż średnia kul w zwłokach wynosi pięć plus. W jednej z gazet, na tytułowej stronie, pokazano szczegółowo prosektorium, z ofiarami tylko jednego dnia. Dlatego też turyści omijają Caracas szerokim łukiem. A my, wynajmujemy pokój w hotelu, w tej bezpieczniejszej części, za 200 bs – ok 90zł (pok. 2os.łazienka, klima i garaż na auto) – godny polecenia, chociaż po krótkiej obserwacji i zestawieniu kilku faktów, okazało się,że to…hotel na godziny…no cóż, atrakcji nigdy dosyć.

3-map_5-6-09-2010r

6 wrzesień 2010r

Rankiem zabieramy się z pomocą Polskiego Konsulatu za załatwianie wiz do Gujany i Surinamu. Jeszcze przed oficjalnym czasem otwarcia, jesteśmy przy  bramie naszego konsulatu, miła pani Ula Siemińska pomaga w pozyskaniu adresów i informacji, dotyczących pracy tych konsulatów. Pod nieobecność pani konsul Anny Pieńkosz, która w tym czasie wyjechała na szkolenie do Polski, niezwykle pomocnym, w sensie wiedzy o państwie, okazał się pierwszy sekretarz Ambasady Tomek Wodzyński, pomaga nam zrozumieć reguły i teorie stosowane w tym kraju. Ponieważ kilka lat przebywał wcześniej na Kubie, będąc pracownikiem dyplomatycznym, jego kompendium wiedzy jest porażające. Przestrzega nas również przed aktualnie panującą tu epidemia gorączki denga (przenoszona przez komary – Ci co skrupulatnie czytali nasze relacje wiedza ze w Buenos Aires opisywaliśmy już ten problem), sam przeszedł ją niedawno,  mamy się więc na baczności, „mugga” będzie teraz w użyciu. Ruszamy załatwiać wizy, a ponieważ konsulat Gujany jest dziś zamknięty, zaczynamy od Surinamu. Oczywiście nie może być to łatwizną i prawie by się udało, jednak same wcześniejsze uzgodnienia telefoniczne pomiędzy konsulami nie wystarczyły, potrzeba oficjalnej noty wystawionej przez Polski Konsulat, drugim życzeniem pani z okienka było: „proszę napisać polski adres zamieszkania po angielsku”, a to już dla nas była poważna zagadka. I w tym miejscu Wojtek zastosował cały zestaw oszałamiających próśb do pani, która uległa ich urokowi. Ponowny kurs taxi tam i z powrotem, plus uprzejmość konsula Surinamu, który notę przyjął już poza godzinami pracy, mamy więc pewność, że jutro odbierzemy wizy do tego kraju, a zaczniemy brnąć w papiery dotyczące Gujany. A jak będzie przebiegać proces uzyskania wiz, to już w następnym odcinku.

7 wrzesień 2010r

Rano taxi wiezie nas do ambasady Surinamu, jeszcze pół godziny stresu, gdyż wiz nie było o ustalonej godzinie i prędziutko do Ambasady Gujany na drugi koniec Caracas. Tutaj pełne zaskoczenie, ponieważ wizę mamy od ręki i to dodatkowo ze wszystkimi „błogosławieństwami” na drogę, od przesympatycznej pani konsul ubranej w stosowny, elegancki strój narodowy łącznie z nakryciem głowy, przypominający do złudzenia stroje hinduskie. Pozostałą część dnia przeznaczamy na zwiedzanie Caracas. Stolica prezentuje się w formie betonowej, nowoczesnej architektury wzniesionej w latach pięćdziesiątych na ruinach wyburzonej zabudowy kolonialnej z której pozostało tylko kilka ulic i kościołów, z katedrą przy placu Bolivara.  Odwiedzamy jeden  z nich, który zamieniono po renowacji na Panteon, będący w istocie świątynią pamięci po synu tego narodu, wyzwolicielu, Simonie Bolivarze. Jego wizerunek urasta tu do roli świętego, a trumna z prochami wraz z pomnikiem stoi w nawie głównej, zamiast ołtarza. Ten niewątpliwie wielki człowiek, wódz i strateg, wraz z oddanym sobie młodym, najzdolniejszym, porucznikiem Antoniem Jose de Sucre na przestrzeni kilkunastu lat, oswobodzili prawie całą Amerykę Południową, aż po granice z Argentyną spod okupacji hiszpańskiej. Flagi tych państw ustawione są szpalerem po obu stronach tej „świątyni”.  Zamysłem Bolivara było stworzenie wielkiej zjednoczonej republiki na bazie wyzwolonych terenów, w 1819 proklamował już jako wolne państwo Wielką Kolumbię, obejmującą swym  obszarem powierzchnię obecnej Wenezueli, Kolumbii i Ekwadoru, pozostałością po tym okresie są do tej pory flagi tych państw, będące w jednakowych barwach, różniące się tylko małymi dodatkami (gwiazdki, herby). Do 1824 r oswobodził ponadto całe Peru i Boliwię, lecz jeszcze przed jego śmiercią w 1830r jego marzenie prysło jak bańka mydlana, zjednoczona Republika Pd. Ameryki nigdy nie powstała, a Wielka Kolumbia rozpadła się na Wenezuelę, Ekwador i Kolumbię. Jednak kult jego postaci, jest w tych wszystkich wyzwolonych państwach niezwykle silny, aż do dzisiaj.

Właśnie do tych tradycji odwołuje się obecny przywódca Wenezueli, jej prezydent Hugo Chavez, budując nurt zwany „rewolucją bolivariańską” i działając jakby w myśl idei Libertadora Bolivara, chce wyzwolić ten rejon od wpływów wielkich światowych kapitałów, marzy i próbuje tworzyć na bazie tych państw, struktury podobne w założeniach jak Unia Europejska. Jego ideowym wzorem przywódcy jest Fidel Castro, choć on sam odżegnuje się od siłowych rozwiązań stawiając na demokrację –  socjalizm demokratyczny jak na razie tutaj zwycięża i jest wolą większości narodu. Natomiast naród to 20 mil. elektoratu, z czego garstka to bogacze, również żydzi, skromna warstwa średnia i połowa ludzi żyjąca w skrajnej nędzy, czy tak właśnie ma działać demokracja!? Przecież prezydent jako rzecznik biedoty, krytyk bogatych, kościoła i mediów odżegnuje się od komunizmu, ale czyta Trockiego i chwali Lenina, a do tego jest świetnym mówcą, można go słuchać jak Kobuszewskiego. Jego główną „zasługą” jest polaryzacja społeczeństwa, ale ten bystry mentor neutralizuje to pięknymi misjami. I tak np. Misja „Milagro”, czyli cud, wysyłanie osób chorych na kataraktę na Kubę, by po uzdrowieniu powróciły widzące i szczęśliwe, czemu towarzyszył oszałamiający przekaz telewizyjny. Misja „Barrio a dentro” czyli utworzenie pozycji lekarskich w fawelach. Pomysł Fidela, wykonawstwo Chaveza i poparcie gotowe. A gospodarka od pięciu lat pikuje w dół, bandytyzm kwitnie, a ludzie ubożeją. No cóż, jednak ropa to nie wszystko, należy dbać o wszystkie gałęzie gospodarki, a nie rozdawać powodując, że nikt nie płaci podatków, uprawia leżenie w hamaku i jak przychodzie bieda nie potrafi zapracować, gdyż nie było potrzeby, więc idzie kraść, a tymczasem sprawiedliwość to w tym kraju tak abstrakcyjne słowo jak ekologia. Wzgórza wokół Caracas oklejone są fawelami gdzie mieszkają „barrios”, tam kumuluje się w szerokim rozumieniu patologia, a życie pod hasłem   „carpe diem”, jest jak najbardziej prawidłowe, gdyż jutro jest niewiadomą. Tylko jeden weekend daje wynik ok. 40 ofiar śmiertelnych bandytyzmu, będącego poza wszelaką kontrolą i pozostającego zupełnie bezkarnym – to jakiś koszmar, który powoduje, że wartość życia, to żadna wartość!!! Jeszcze tego dnia pożegnawszy się z załogą ambasady, dziękując za okazaną pomoc, uciekamy z Caracas i jedziemy na wschód drogą nr 9  w kierunku Barcelony, tej założonej przez Katalończyków w 1671r. Ponieważ jest późno zbaczamy nieco nad Morze Karaibskie i w Rio Chico wynajmujemy pokój w skromnym hoteliku za 140 bs. – jest klima i garaż. Po niewielkiej dawce rumu padliśmy jak „kawka”ze zmęczenia, przemieszanego ze stresem i strachem, jaki towarzyszył nam podczas tego dnia.

4-map_6-8-09-2010r

8 wrzesień 2010r

Tankowanie i nadal tkwi we mnie szok, jak jest możliwe, aby za 2zł (słownie dwa złote) zatankować auto do pełna??? Tyle samo kosztuje tutaj zerwanie z drzewa kokosa i podanie w postaci cocady czyli, picie przez rurkę jego zawartości tj. wody kokosowej, a nie mleczka kokosowego, jak to się mawia w Polsce, następnie zjedzenie wydłubanego orzecha. Odwiedzamy modne „resorty” usytuowane nad Laguną de Tacarigua, gdzie przy jednym z nich urządzamy krótkie plażowanie, na tyle krótkie, aby nie wdała się nuda. Po godzinie zmykamy już z tego miejsca i jedziemy do Barcelony, oczywiście tej w Ameryce Pd. Miasto przywitało nas koszmarną ulewą, wszak to pora deszczowa, więc, ulice zamieniły się w rzeki, a my w amfibię i płyniemy w zamierzonym kierunku, mijamy powalone drzewa i lawiny błotne. Do Barcelony nie warto wjeżdżać, gdyż nie ma tam nic godnego uwagi, jedynie przy głównym Plaza Boyaca, który wyróżnia go od innych nie tylko nazwą, gdyż dotychczas były to zazwyczaj Simona Bolivara, ponadto stoi tam byłe hospicjum franciszkanów, zachowane w formie trwałej ruiny, będące pomnikiem i zarazem świadkiem masakry 1500 jego mieszkańców, dokonanej przez hiszpańskich rojalistów podczas walk o niepodległość w 1817r. Jedziemy dalej na wschód drogą nr.9 do Parque Nacional Mochima i tam tuż za słynną plażą Colorada, z piaskiem w kolorze pomarańczy, zatrzymujemy się na popas. Na samej plaży wynajmujemy pokój w pensjonacie za 140bs. (klima, łazienka, garaż). Próbujemy się odnaleźć w tym społeczeństwie żyjącym za kratami, gdzie jego obywatele są raz z jednej, a raz z drugiej ich strony. Zamykają się za nimi w swych posesjach i domach, dokonują zakupów poprzez kraty w sklepach, dlaczego ?, bo tak bezpieczniej dla sprzedających i żyjących w tym narodzie – to jakaś paranoja, jesteśmy tym strasznie już zmęczeni, to ciągłe zagrożenie czuć wszędzie, na każdym kroku! Już w ciemnościach, wskakujemy do wody, a wokół cicho i pusto, tylko czasem jakaś motorówka ślizga się po tafli morza.

5-map_8-9-09-2010r

9 wrzesień 2010r

Po przebudzeniu wskakujemy do Morza Karaibskiego i za kilka chwil dalej w trasę. Wiola ma okazję codziennie ćwiczyć nabyte niedawno umiejętności pływackie. Kontynuujemy jazdę na wschód drogą nr.9 do Cumana, pierwszego miasta hiszpańskiego założonego na stałym lądzie kontynentu Południowej Ameryki w 1521r. Miasto choć tak stare, nie zachowało kolonialnego charakteru, gdyż wielokrotnie nawiedzały go trzęsienia ziemi. Wdrapujemy się jedynie na wzgórze, na którym znajduje się kolonialna twierdza wzniesiona 1659r, a która to, choć mocno zniszczona, oparła się tym kataklizmom i wielokrotnym najazdom piratów, a z jej murów roztacza się piękny widok na miasto.

Dalej drogą nr.1 prowadzącą przez dżunglę jedziemy do Caripe, gdzie w pobliżu znajduje się najciekawsza i największa jaskinia Wenezueli, spenetrowana i opisana niegdyś przez wielkiego podróżnika Aleksandra von Humboldta. Jej osobliwością jest, zamieszkujący ją specyficzny gatunek ptaków zwany tłuszczakami, prowadzący wyłącznie nocny tryb życia. Jesteśmy pod jaskinią punktualnie o 18.00, aby nie przeoczyć momentu kiedy po zapadnięciu zmroku, około 18.30, zaobserwować jak te ptaki wylatują z czeluści i groty i odlatują do dżungli na żer. Widok niezwykły, gdyż zamieszkuje ją ok. 18.000 szt tych niecodziennych stworzeń i do tego koncert dźwięków, odbijający się echem z wnętrza jaskini. Będziemy zwiedzać ją dopiero jutro, więc po tym spektaklu wracamy do Caripe i wynajmujemy pokój w pensjonacie (130bs. – garaż, łazienka, klima nie jest koniecznością, gdyż w tym górzystym terenie temp. w okolicy 25ºC).

6-map_9-10-09-2010r

10 wrzesień 2010r

Startujemy do jaskini o poranku, wstęp 15bs.(ok. 7zł) od os. i zapuszczamy się w małej 12osobowej grupie, wraz z przewodnikiem w czeluści jaskini Cueva del Guacharo. Do zwiedzenia przewidziane jest tylko 1200m z 10km200m. Przez półtorej godziny z wielkim zainteresowaniem brniemy wytyczonymi ścieżkami, wzdłuż rzeki płynącej jej dnem. Tylko pierwsza komora jaskini tzw. Salon de Humboldt (750 m.dł.) zamieszkała jest przez ptaki guacharo, od których nadano jej nazwę, polska nazwa tłuszczaki. Żywią się wyłącznie nocą owocami pewnych gatunków palm, powracają z dżungli o 4 rano, a teraz gnieżdżą się na skalnych półkach w ciemności, wydając niesamowite, skrzeczące dźwięki. Cała trasa wiedzie wśród stalaktytów i stalagmitów, którym natura nadała przeróżne fantastyczne formy. Ponieważ nie ma tu żadnych lamp i reflektorów, zwiedzanie odbywa się w świetle ręcznej lampy gazowej i latarek, a zdjęcia z fleszem można robić dopiero po wyjściu z salonu, gdzie przebywają te ptaki. Wędrówkę najlepiej odbyć w wysokich butach, gdyż idziemy po mieszaninie wody z odchodami o winnym zapachu, a dodatkiem są niestrawione przez ptaki kiełkujące pestki owoców oraz konające, niechciane, nadwyżkowe pisklęta wyrzucone z gniazd. Dodatkową atrakcją jest możliwość wyniesienia na sobie ptasiej kupy, co oczywiście nie przytrafiło się nikomu innemu, tylko mnie, tak więc po wyjściu czyszczenie butów i pranie bluzki. I jak to mawiają starożytni Indianie, warto być „okupowanym” przez ptaki, bo to niebywałe szczęście przynosi, tak więc czekam na efekty niecierpliwie.

Jeszcze przed południem opuszczamy ten rejon i jedziemy w kierunku Delty Orinoko, najpierw przez końcowy fragment północnych Andów drogą nr.1 do Maturin. Już ostatni raz przekraczamy w naszej podróży po Ameryce Pd. to pasmo górskie, na przestrzeni od Ziemi Ognistej z jej „stolicą” Ushuaia, czyli ponad 23 tyś. km mieliśmy ten masyw, raz po jednej, a raz po drugiej stronie. Po zjeździe poruszamy się równinną zielona sawanną, która miejscami przechodzi w coś niezwykłego i dla nas niesamowitego, czyli w regularne lasy sosnowe – tego nigdy sobie nie wyobrażaliśmy, że w tych rejonach tropikalnych i przyrównikowych na wys. tylko 35 m.n.p.m.w ogóle, może taki las występować. Dojechaliśmy do potężnej delty rzeki Orinoko, tuż przed Tucupita i wynajmujemy pokój w motelu przy trasie- 120bs. (klima, łazienka , garaż).

7-map_10-13-09-2010r

11÷12 wrzesień 2010r

Rano startujemy do Tucupita i już około 10.00, stoimy u drzwi biura turystycznego Aventura Turistica Delta, tuż obok katedry. Na szczęście obok biura mieszkają jego właściciele i choć dzisiaj sobota podejmują się zorganizować dla nas dwudniową wyprawę, w głąb rozległej delty rzeki Orinoko (zajmuje 360 km linii brzegowej Atlantyku i wcina się w ląd na głębokość 120km). Uzgadniamy cenę i zostaje ona ustalona na 300 € za całość, czyli dojazd autem do La Horqueta, transport łodzią, obsługa przewodnika, pełne wyżywienie, wraz z trunkami i dodatkowe atrakcje na miejscu u Indian Warao. Toyotę pozostawiamy na strzeżonym parkingu i już o 11.30 podjeżdża po nas auto(i tu następuje nadużycie tego słowa), gdyż to liczący ponad trzydzieści lat rozklekotany Chevrolet. Już jest dobrze, Wiola cieszy się jak dziecko, ponieważ już od dawna wykazywała chęć przejechania się takim wynalazkiem, których całe mnóstwo jeździ po drogach Wenezueli. Bujamy się jak na kanapie u babci i z oszałamiającą prędkością autka na baterie, gnamy do celu. Zabawa wspaniała, tylna klapa bagażnika otwiera się i zamyka, nasz przewodnik Juan, śpiewa i zabawia opowiastkami susząc swoją koszulkę na lusterku, kierowca trzyma boczne drzwi, bo głupio by było jechać bez nich. Nasz przewodnik, pomimo, że przecież został wyrwany z sobotniej fiesty, by zająć się nami, ma uśmiech dookoła głowy.

Za „kilka chwil” przesiadamy się do łodzi, obok nas mnóstwo żywności, rum, kraby, papuga i paliwo(cała 200 litrowa beczka). Po prostu „awaria”, ale jest niezwykle wesoło. Juan zaczyna wodzić wszystkich na pokuszenie i serwuje drinki „kuba libre”, nie pomijając kapitana, toteż płyniemy coraz bardziej spontanicznie (czas płynięcia to ok. 5 godzin). Po drodze odwiedzamy pół rodziny naszego kolegi, a jest ona dość pokaźna, więc poznajemy bardzo wielu ludzi. Gdy nadszedł czas obiadu, otrzymujemy na łodzi wcześniej przygotowane dania, wszystko bardzo smaczne, do tego soki i owoce.

Po drodze odwiedzamy Indiańskie wioski, gdzie ich mieszkańcy od kilkuset lat , w niezmienionej formie żyją w swych domkach, a raczej wiatach wybudowanych na palach, nad wodami i bagnami porośniętej dżunglą delty rzeki Orinoko. Byłem i odwiedzałem już wiele społeczności indiańskich, ale tak nieskalanej cywilizacją grupy ludzi, jeszcze w życiu nie spotkałem. Aż ciśnie się na usta pytanie, jak wielka jest przepaść pomiędzy ludźmi zamieszkującymi nasz glob?, i kto, w tej przecież naszej wspólnej światowej cywilizacji jest bardziej szczęśliwy? – im mocniej poznaję zakątki naszego świata, tym większe mam przekonanie, że chyba to proste, niezmienione od setek lat życie, daje więcej szczęścia – to widać i czuć będąc i obserwując te społeczności. Jest też druga strona, która mnie niezwykle intryguje widząc baraszkujące i bawiące się dzieci, one już w wieku 12 lat przechodzą w stan dorosłości i mają swoje dzieci – jak szybko mija ich beztroskie dzieciństwo? Dorosłe życie kręci się wokół hamaka, podstawową czynnością jest odpoczywanie i zdobycie pożywienia, które w wielkiej obfitości daje rzeka i dżungla. Płyniemy na północne krańce delty, na odległość 30km od Atlantyku i niespełna 60 km od granicy z Trynidadem.

Gdy powitali nas już wszyscy, rodzina i przyjaciele Juana, mamy wreszcie możliwość dotrzeć do naszego apartamentu, będącego również wiatą przykrytą palmowymi liśćmi. Tu około sześciu osób zajęło się przygotowaniem nam kolacji oraz spanka. I tu żarty się skończyły, brak światła(tylko świeczki), spanie w hamakach, a wokół dżungla, kraby spacerują tuż obok, małpy przemieszczają się w pobliżu, pada deszcz, toaleta jest wszędzie, tak jak i komary. Oczywiście wszystko co tylko może pokąsać, ugryźć lub zrobić „kuku” na ubranie, przytrafia się mnie, Wojtek jak zawsze nie tknięty i wolny od takich zdarzeń, wspiera mnie niczym Hioba. Noc mija na wisząco, a ranek wita szybkim śniadaniem, gdyż canoe czeka na nas, by popływać kanałami wśród przyrody i podpatrywać zwierzątka.

Robiąc zdjęcia trudno dostrzec w gładkiej toni wody, gdzie kończy się prawdziwy obraz, a gdzie zaczyna jego lustrzane odbicie. Po powrocie następuje zmiana, czyli wskakujemy w wysokie kalosze i maszerujemy zdobywać dżunglę, gdzie fachową opieką otacza nas miejscowy „jungle man”. I zaczęło się dziać. Brniemy bagnami zatrzymując się co jakiś czas, ponieważ Indianin z maczetą pokazuje nam drzewa, gdzie jedne są dziwne( manglare wspierające się mnóstwem wypuszczanych odnóg), a inne pożyteczne( palma z której zjadane jest palmito, temiche z którego owoców wypija się sok o działaniu przeciwgrypowym, cacao , sangrito i inne). Taplając się w tym rudym bagnie, moje zanurzenie osiągnęło dramatyczny poziom, a ponieważ zawiesiłam się na wystających patykach, potargałam spodnie, po czym nasz „maczetowy” podarował mi wspieradło. Szliśmy dzielnie, aż do mety, by zatoczyć koło i znaleźć się w punkcie wyjścia.

Po ogarnięciu się co nieco, ruszyliśmy w drogę powrotną do Tucupita, odwiedzając wioskę indiańską Guaranoco i pozostałą część rodziny Juana. Po dopłynięciu do La Horqueta, tym razem przesiadamy się do autobusu, ale nie takiego zwykłego, lecz wesołego. Wszyscy, łącznie z kierowcą pijemy piwo, wodzirejem jest Juan i wszystko jest poza kontrolą. Śmiejemy się, robimy fotki, aż nadszedł czas przerażenia…zabrakło piwa!…zatrzymujemy się przy sklepie, kierowca szybciutko uzupełnia zapas i w dowolnym rytmie jedziemy dalej. Wesoły autobus odstawia nas obok parkingu; gdzie przesiadamy się do naszego autka, by po tysiącu pożegnań, pojechać jeszcze nad brzeg Orinoko i podziwiać zachód słońca nad rzeką. Zostajemy na noc w tym samym skromnym hoteliku z przed dwóch dni, by jutro ponownie ruszyć dalej.

7-map_10-13-09-2010r

13 wrzesień 2010r

Po tych dwóch niesamowitych dniach, nieco ochłonąwszy od nadmiaru wrażeń ruszamy z Tucupita najpierw drogą nr.15, później od Puerto Ordaz nr.19 na pd-zach. do miejscowości Ciudad Boliwar. Kolonialne miasto oddalone od Atlantyku o 420km, założone w 1764r leżące nad Rio Orinoko zawdzięcza swa sławę nie tylko tym, że niegdyś było zwane Angostura – przesmyk, cieśnina w którą wbija się ta wielka rzeka, lecz również tym, że właśnie stąd wyruszył ze swą armią Simon Boliwar w 1817r, aby wyzwolić Amerykę Południową spod okupacji hiszpańskiej. W 1846r, by oddać hołd wyzwolicielowi nadano temu miastu nazwę Ciudad Boliwar. Stara część miasta mieszcząca się na skalistym wzgórzu zachowała swój kolonialny charakter, jest nieźle odrestaurowana i roztacza się stąd piękny widok na tą ogromną rzekę, oraz jedyny w tym mieście most rozpostarty pomiędzy brzegami cieśniny. Przedreptaliśmy miasto dokładnie kilka razy, czysto i schludnie. Jest natomiast jedna wyjątkowa zmiana w stosunku do innych miast i wiosek, które było nam dane odwiedzić w Wenezueli, totalny brak sklepów z żywnością. Jak już znaleźliśmy to pomimo wybrania artykułów do koszyka, odpuściliśmy zakup, gdyż kolejka do kasy była na około dwie godz. – jeszcze w życiu czegoś takiego nie widzieliśmy. Zakwaterowaliśmy się w hotelu przy samym lotnisku, gdyż w biurze turystycznym Turi Express Dorado, C.A. wykupiliśmy na jutro trzydniową wycieczkę do najwyższego wodospadu naszego globu, 979m toczącego 15 razy więcej wody, niż znana wszystkim Niagara. Ponieważ do tego miejsca oddalonego o prawie 500km nie ma żadnej drogi, będziemy lecieć wynajętą awionetką, a później dwa dni łodzią. Koszt to 200€ od osoby z zakwaterowaniem, wyżywieniem, przelotem i przepłynięciem łodzią.

8-map_13-14-09-2010r

14 wrzesień 2010r

Już o 7.00 jesteśmy na lotnisku, opłaty (20 bs. od osoby), formalności i po godzinie stoimy na jego płycie, przed wysłużoną 32 letnią sześcioosobową Cessną. Lecą z nami również dwie młode Niemki z Hamburga, Laura i Lena, które wykupiły swoją wyprawę w Caracas. Po ponad godzinie spokojnego lotu z pięknymi widokami na rzekę Orinoko i zalew Embalse de Guri, lądujemy w Canaima, spokojnej wiosce indiańskiej. Błyskawiczne przepakowanie, część bagażu pozostaje w recepcji campu i przesiadka na długie, drewniane canoe napędzane silnikiem Yamaha 75KM. Płyniemy w górę rzeki Carrao. Jeden z najtrudniejszych, niebezpiecznych odcinków pokonujemy pieszo, maszerując przez 40 min. przez sawannę. Po trzech godzinach dopływamy do ujścia rzeki Rio Churun i kierujemy się dalej w górę jej wartkiego nurtu.

Adrenalina rośnie, gdyż długie na 15m canoe musi pokonywać trasę, niczym typowy rafting, z tą tylko różnicą, że odbywa się to pod prąd. Zabawa niebywała, jesteśmy przemoczeni do suchej nitki, w trudnych miejscach, gdzie łódź utknęła na kamieniach, przepychamy ją ręcznie. Po następnych dwóch godzinach tej walki, meandrując w wielkim kanionie pomiędzy skałami i głazami, naszym oczom ukazuje się potężny wodospad Salto Angel. Nazwy swej nie zawdzięcza żadnemu z aniołów, lecz Amerykaninowi Jimmie’mu Angelowi, który to w 1937r mając za cel poszukiwanie złota, odkrył to miejsce dla świata, lecąc tu małym aeroplanem. Utknął w błotach płaskowyżu i tylko cudem po 11dniach udało mu się na powrót dotrzeć do cywilizacji. Jednak prezydent Chavez zmienił nazwę wodospadu Salto Angel w grudniu ubiegłego roku. Teraz nazywa się Kerepakupai Merú! Tak więc, nie ma żadnego Salto Angel. Nie może być w rewolucyjnej Wenezueli nazw wywodzących się od nazwisk imperialistów! :)  Po dopłynięciu, jeszcze tylko godzina marszu przez dżunglę, po korzeniach, błotku, kamieniach i pod górę, by po całym dniu trudów znaleźć się na przeciw najwyższego wodospadu naszego globu. Widok niesamowity, wielki Angel toczy swe wody z Auyantepui z wys. 2000m.n.p.m i spada w dół 983m z czego 807m jednym nieprzerwanym ciągiem. W dolnych partiach woda przeistacza się w mgłę, gdzie jeśli tylko przyświeci słońce, ukazuje się tęcza. Faktem jest, iż to zabawa dla osób sprawnych fizycznie, toteż otaczają nas wyłącznie młodzi ludzie. Zadowoleni i szczęśliwi  powracamy do brzegów Rio Churun i w małym campie, należącym do organizatorów tej wyprawy, już o 21.00, jak dzieci zasypiamy w hamakach, a kołysankę do snu nuci dżungla i szum deszczu, który natrętnie pada, aż do rana.

9-map_13-15-09-2010r

15 wrzesień 2010r

Pobudka już o 5.00, szybkie śniadanie i w drogę powrotną do Canaima. Tym razem idzie gładko, gdyż wody w rzece sporo przybyło, no i płyniemy przecież z prądem. Adrenalinę nakręca prędkość i zawiłość trasy. Canoe jak długi ślizgacz wybiera pięknie zakręty, a my na falach pokonywanych kaskad, łapiemy wiadra wody na ciało. Droga powrotna zajęła tylko połowę czasu, który był potrzebny, aby tam dotrzeć,a wszystko spowodował duży nocny opad deszczu.

Zakwaterowaliśmy się w campie w Canaima i dalszą część dnia przeznaczamy na plażowanie i pławienie się w przejrzystych, czerwono – rudych wodach przyległej laguny, o tej samej nazwie. I niby wszystko jest, tak jak powinno być w raju, a jednak w pewnym momencie Wiola dostaje dziwnych duszności, które powodują spłycony, szczypiący oddech, pojawia się czerwona wysypka na całym ciele, niezwykłe uczucie gorąca oraz drętwienie mięśni twarzy. Lekko spanikowana przekazuje mi tą informację, pokazując również spuchniętą nogę po ugryzieniu, kilka chwil wcześniej,  przez dużą rudą mrówkę. Mamy szczęście, gdyż na terenie wioski jest ambulatorium, szybka interwencja lekarska oraz specjalny zastrzyk antyalergiczny i jesteśmy uratowani! Efekt końcowy: Wiola zasypia na cztery godziny, a ja w tym czasie odwiedzam wszystkie wodospady przyległe do laguny, z tym najciekawszym El Sapo, gdzie można przejść półką skalną bezpośrednio pod spadającą z wielkim hukiem wodą, z krawędzi tego równie potężnego wodospadu. Kiedy dotarłem do campu,Wiola nieco przytłumiona powróciła do życia! W małym wioskowym sklepiku spotykamy sympatycznego, starszego pana, Węgra o imieniu Laslo, który jeszcze w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, wyemigrował do Wenezueli wraz z bratem po rozruchach antykomunistycznych, a losy życia rzuciły go obecnie w to miejsce. Syn jako pilot, lata tu prawie codziennie, on sam prowadząc tę działalność handlową, czuje się nadal przydatnym dla świata. Wyjaśnił nam ostatecznie, że choć po wiosce poruszają się pojazdy, nie przybyły tu one na kołach, lecz jak wszystko inne przetransportowane zostały potężnymi samolotami wojskowymi „Galaxy” – mamy więc już 100% pewności, że nie dojechalibyśmy tu naszą Toyotą, a do tego momentu wciąż nie dowierzaliśmy udzielanym mam informacjom.

16 wrzesień 2010r

Tego ranka obalona została prawie niepodważalna teoria, że wszystko co wprowadza w życie elementy traumy przytrafia się mnie, tym razem Wojtek powstał po nocy z ogromną torbielą pod okiem spowodowaną podwójnym ukąszeniem. Toteż do śniadania występował w okularach, ale gdy okazało się, że nie jest odosobnionym przypadkiem, atmosfera przy stole zaczęła być nieco zabawna. Po ustaleniu co komu dolega, poszliśmy nad lagunę, a tam cicho, wszystko jakby wymarłe. Okazała baza turystyczna w tak cudownym miejscu świeci pustką. Łodzie stoją rzędami czekając na turystów, a tych jakby tylko na lekarstwo. Podobnie jak delcie Orinoko, od pięciu lat ruch ten chyli się ku upadkowi, a w tym roku to już kompletna katastrofa. Jedynie nasza wyobraźnia tworzy obraz minionych czasów, jak wszystko musiało niegdyś tętnic tu życiem. Najliczniejszą grupę odwiedzających nadal to miejsce tworzą Japończycy, którzy do końca nie przestraszyli się sytuacją w Wenezueli, jaką stworzyły czasy prezydentury i rządów Chaveza. Wypytując mieszkańców co sądzą w przeddzień wyborów parlamentarnych o swoim wszechobecnym prezydencie, twierdzą i tu cytuję: „dupek”, „szaleniec”, „populista”, „syn Fidela”, ale trzeba przyznać, że umiejętnie żongluje słowami, pięknie kłania się biednemu elektoratowi retoryką godną wielkim mówcom. Ale czy ten wielki żołnierz, jak sam siebie nazywa, dostanie kolejny kredyt zaufania wraz ze swoją partią PSU V? W południe lot powrotny do Ciudad Bolivar, nieco młodszą, gdyż tylko osiemnastoletnią Cessną, przesiadka do naszego autka i dalej w drogę. Najpierw do San Felix na wschód wzdłuż rzeki Orinoko dr. nr  19, później na 10-tkę prowadzącą na południe w kierunku Santa Elena i granicy z Brazylią, do której mamy już tylko 700km. Na nocleg zatrzymujemy się w górniczym miasteczku El Callao w skromnym hotelu przy głównym rynku. Przed nami jeszcze ogromne góry stołowe – tepui i Park Narodowy La Gran Sabana.

10-map_13-17-09-2010r

17 wrzesień 2010r

Rankiem ruszamy na południe drogą nr.10, jedyną prowadzącą w kierunku Brazylii. Niestety już po przejechaniu 20 km, mamy „stop” na drodze! Tym razem protest górników, którzy po bankructwie kopalni z kapitałem rządowo – prywatnym, nie otrzymali należnych wynagrodzeń. No cóż, przychodzi nam brać udział w walce o sprawiedliwość społeczną. W wyniku tych zdarzeń poznajemy grupę off – roadowców z Caracas, którzy w ramach swojego  programu „czysta i zielona Gran Sabana”, realizując swą myśl, jadą tam, aby ten wspaniały fragment naszego globu, ochronić przed zalewem śmieci i odpadków (mnóstwo puszek zebranych po drodze). Zachęceni przez młodych Wenezuelczyków, i tu następuje symboliczna wymiana koszulek, po czym bez namysłu przyłączamy się do tego nurtu i po zakończeniu protestu, z wydatną pomocą wojska i policji, po ponad dwóch godzinach w pełnym słońcu, jedziemy na ten wielki płaskowyż już razem. Wspaniali ludzie mający i szczytny cel, wiodą nas w nieznane, toteż mamy niebywałą okazję poznać nie tylko komercyjne miejsca  Parku Narodowego, lecz docieramy tam, gdzie można się poruszać tylko pojazdami specjalnie przygotowanymi typu – 4 X 4. Po zjeździe z asfaltu wkraczamy w inny świat, tym bardziej, że tu nikt nie idzie na łatwiznę i nie wytycza się w tej grupie nowych dróg objazdowych, poruszamy się wyłącznie już powstałymi szlakami, co niezwykle utrudnia przemieszczanie się do przodu. Takiej dawki off – roadu nie dostaliśmy jeszcze nigdy w życiu, a wszystko odbywało się  już w głębokiej ciemności – Wiola niezwykle nakręcona zdarzeniami, biegała wokół zapadających się aut robiąc fotki jak podczas rajdu Paryż – Dakar w Argentynie. Po przebujaniu się do celu, już wspólne rozbijanie obozowiska nad wodospadem i biesiadujemy do nocy. I jak to ze mną bywa, przysposobiłam sobie do kolacji pytona, ale nie miał ochoty się ze mną zaprzyjaźnić, więc musieliśmy się rozstać. Mamy tu wreszcie okazję  powrotu do spania na dachu naszego auta , gdzie wokół tylko pustka, natura i szum wodospadu. Ponownie scenariusz dzisiejszego dnia napisało życie i niebywały zbieg okoliczności.  Ale, aby zaistniały takie spotkania i takie przygody, to trzeba podjąć wyzwanie niecodziennym podróżom, czyli tak jak w tym kawale o góralu, który lamentował pod kapliczką, że mu nic w polu nie wyrosło – jeśli chcesz zebrać plony, to musisz najpierw zasiać, inaczej ile byś się nie modlił, bez zasiania nie będzie efektów!

11-map_17-18-09-2010r

18 wrzesień 2010r

Żeby nie było nam tu za dobrze i za cudownie,  na tej potężnej sawannie, rozpostartej w południowo – wschodniej części Wenezueli, pomiędzy Gujaną a Brazylią, nasz ” Stwórca Świata” dodał tu mikroskopijne owady, typu „meszki”, o nazwie jejenes, które to potrafią pokonać nawet szczelne moskitiery i tym to sposobem pokąsały nas niebywale, a na dodatek swędzą te miejsca mocno uporczywie. Jednak po wstępnej ocenie ukąszeń, Wojtek z uśmiechem stwierdził, że mam jeszcze trochę wolnego miejsca, no cóż pewnie niebawem będzie rozsądnie zagospodarowane przez jejenes wespół z komarami.  Po pożegnaniu z grupą z Caracas i z jej przywódczynią Michel, zwaną  młodą mamą, jedna z załóg eskortuje nas do twardego szlaku, tak abyśmy trafili bezpiecznie do głównej drogi i nie ugrzęźli gdzieś w którejś z tysiąca szczelin pomiędzy potężnymi kamieniami. Tak więc jadą również na wszelki wypadek, aby ewentualnie pomóc, gdybyśmy utknęli.

Dalszą część dnia przeznaczamy na zwiedzanie Gran Sabany z wystającymi tepui – ciekawe formacje górskie, przypominające swym kształtem nasze góry stołowe, których jest tu około stu, z tą największą i najwyższą o nazwie Roraima 2700m.n.p.m. Obszar ten poprzecinany jest  wieloma rzekami na których to natura wykształciła dziesiątki zadziwiająco różnych wodospadów. Do jednego z nich, tego najciekawszego o nazwie Aponwao (105 m.) nie dość, że można dotrzeć tylko dobrze przygotowanym autem terenowym, to dodatkowo z osady Indian Pemon o nazwie Iboribo, trzeba jeszcze dopłynąć wynajętym canoe(250 bs.). Poznajemy rozwiązania Indiańskiej medycyny naturalnej, gdzie na grypę stosowana jest taca majaca, taki drzewny biały proszek oraz antidotum na plagi czyli comejen (rośliny pochłaniające do swojego wnętrza owady). Przy każdej możliwej styczności z turystą Indianie prezentują swoje rękodzielnictwo, czyli tak zwane artesanias. Są to wyłącznie wyroby z naturalnych składników, takie wyjątkowe i niepowtarzające się cudeńka. Tyle nowych wrażeń i przeżyć przyniosły te dwa ostatnie dni, że zmożeni trudami rozbijamy obozowisko na dzisiejszą noc, nad kolejnym z nich o nazwie La Golondrina i już o 20.00 dostarczamy się w objęcia Morfeusza i rozpuszczamy we śnie tak szybko, niczym tabletka musująca.

19 wrzesień 2010r

O 8.00 rano pobudkę ogłosiło natrętne słońce wespół z jejenes – widać musieliśmy być mocno zmęczeni, że przespaliśmy jednym ciągiem, aż 12 godzin. Opuszczamy camp starej Indianki, a po drodze podziwiamy malownicze tereny Sabany, by w południe dotrzeć do jedynego miasteczka o nazwie Santa Elena De Uairen, położonego 15km od granicy z Brazylią. Ostatnie tankowanie w Wenezueli, czas będzie się rozstać z sytuacją, że bak napełnimy za wartość jaką w Polsce płacimy robiąc siku w płatnym WC. W miasteczku czuć handlową atmosferę, wiele produktów pochodzących z importu zza sąsiedniej granicy, ceny dużo niższe niż w pozostałych regionach Wenezueli i do tego niespotykany jak dotychczas wybór artykułów. Uzupełniwszy zapasy ruszamy na granicę po 16 dniach pobytu w tym państwie.

Miało być szybko, gdyż wielkie zagrożenie i czyhające zewsząd niebezpieczeństwa z tym związane, zmąciły nam umysły. Zrobiło się długo i wspaniałe, im bardziej na południe tym  piękniej i bezpieczniej. Granica w niedzielne południe to obraz relaksującego odpoczynku, jedni jedzą, inni oglądają mecz, nikomu nie wypada przeszkadzać w tych czynnościach. Więc czekamy na celników, urzędników i pograniczników, tak po jednej jak i po drugiej stronie. Pojawiają się z wolna pogwizdując sobie pod nosem, inni grzecznie informują co pięć minut, że za pięć minut, widocznie był karny albo dogrywka. Po prawie trzech godzinach udaje się jednak pokonać wszechobecną „graniczną sjestę” i jedziemy dalej, już po brazylijskiej drodze nr.BR174 w kierunku Boa Vista, stolicy najmniej zaludnionej części tego kraju o nazwie Roraima, zamieszkałej w przeważającej części przez Indnian Yanomami, stanowiących 1/3 populacji Indian w całej Amazonii. Po pokonaniu następnych 230km km, już o zmroku docieramy do tego dużego miasta (ponad 200tyś. mieszkańców) i wynajmujemy pokój w hotelu (72 reais) 1 $ = 1.72 reais.

12-map_18-19-09-2010r

Podsumowanie:

Tak myślę jak ująć to w całość, aby nie zanudzać, Wiola z pewnością ubierze to w poetycko, filozoficzną formę! Ja od siebie powiem tak: Przed wjechaniem do tego państwa mieliśmy tyle niepozytywnych informacji, że od początku strach przejął dowodzenie ponad wrażeniami z podróży, bo jak przejść do porządku dziennego, gdy dostaje się takie informacje przed wjazdem do tego państwa, cytuję: „Nie wiem, czy wasze decyzje o wjeździe do Wenezueli są na tyle przemyślane\, że nie będziecie tego później żałować, lub: „Generalnie to proszę bardzo na siebie bardzo uważać, gdyż w Wenezueli jest bardzo niebezpiecznie. Oprócz bandytów, zagrożeniem są policjanci, którzy często podczas kontroli okradają turystów lub żądają łapówek”. Nic takiego nas nigdy nie spotkało, nawet do tego stopnia, że nie byliśmy nigdy świadkami aktów agresji, a co do policji, to kontrolowani byliśmy na trasie kilkadziesiąt razy, podobnie jak w Kolumbii i zawsze towarzyszył temu uśmiech na twarzy, uścisk dłoni i życzenia szerokiej i szczęśliwej drogi. Jedyny dokument który okazywaliśmy, był to papier dotyczący odprawy celnej naszej Toyoty, zresztą omyłkowo przez cały czas kontrolowany był jakiś stary, wystawiony przez Urząd Celny Argentyny dokument, co miało swój śmieszny finał przy wyjeździe z Wenezueli, gdyż dopiero wtedy wenezuelski celnik uświadomił nas, że posługujemy się jakimś niewłaściwym i  nieważnym papierem, a my z uporem maniaka, twierdziliśmy, że innego nie posiadamy. I tak wszyscy staliśmy patrząc na siebie, gdzie oni swoje, a my swoje, aż nagle oni byli skłonni iść na ustępstwa, a my przeszukując dokumentację znaleźliśmy poszukiwaną kartkę, jedną z wielu w naszej teczce. Patrząc jedni na drugich, my zastanawialiśmy się, jak można było przejechać cały kraj, będąc niejednokrotnie kontrolowanym, na takim dokumencie?, a oni pomyśleli, jak można było poddawać czujność strażników socjalizmu próbie i wystawiać ich na akrobacje umysłowe, poddając w wątpliwość ich zdolność czytania i rozumienia tekstu? Konsternacja, a sprawę kończy uśmiech i porozumienie bez słów. Tak więc te wszystkie złe informacje o Wenezueli nie potwierdziły się w naszym przypadku.  Zapewne trzeba się tu mieć na baczności, jak w każdym południowo amerykańskim państwie, a w szczególności w ich wielkich miejskich aglomeracjach, jak Buenos Aires, Limie, Quito, Bogocie, La Paz i szczególnie w Caracas, San Paulo oraz Rio de Janeiro. Wenezuela to niezwykle ciekawy turystycznie kraj z przyjaznymi i uczynnymi ludźmi. Resztę wywodu pozostawiam Wioli!

…nie znajdę słów właściwie dosłodzonych…a moje myśli wracać będą tutaj co dnia…do tego wszystkiego co poza cywilizacją trwa…gdzie Indianie księgi czytają na wspak…gdzie niewiarygodne historie podaje się jako fakt…gdzie od dawien dawna El Dorado stało pragnieniem się…i szukało go wielu niczym ziemi obiecanej…a po nim pozostała  podróbka szczęścia z fabryki na Tajwanie…szare szkło mami nierealnym światem…rzeczywistość przedstawia się jakże odmiennie…to taki rozjazd jak między wniebowzięciem, a wniebowstąpieniem…faktem jest…iż to świadomość określa byt…lecz w systemie ręcznego sterowania…myślenie nie jest koniecznością…potrzebą staje się uprawianie sztuki absolutnego nieróbstwa…patologiczne  czyny przeszywają umysł tym…do których rzucane były mosty zwodzone…obietnice rozsypywane jak proch na wietrze…no cóż…socjalizm jest jak robaczek świętojański…najpiękniej błyszczy w ciemności…

…Wiola…

II etap wyprawy

am-pd_-drugi_etap

I etap wyprawy

am-pd_-pierwszy_etap

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>