Wyjazd w północne rejony Afryki, do Libii, Tunezji i Algierii był przygotowywany i planowany przeze mnie do dawna. Miał się niegdyś odbyć na motocyklu, w ramach objazdu wokół Morza Śródziemnego. Wojna w Syrii, a później libijski przewrót, całkowicie to uniemożliwiły. W późniejszym czasie, w natłoku naszych długich podróży po świecie, też nie znajdował odpowiedniego czasu na realizację. Wreszcie nadszedł czas, na tyle wolnej tegorocznej jesieni, że postanowiliśmy przygotować wyprawę w ten rejon. Rzecz jasna Libia od razu została pominięta w tym planie, ze względu na bardzo niestabilną sytuację w tym kraju i chyba jeszcze długo będziemy czekać, aby w ogóle pomyśleć o wjeździe własnym autem do tego państwa. Została więc Tunezja do której na wjazd do 90dni, od obywateli polskich nie jest wymagana wiza i Algieria, do której wizę na ten czas dość trudno jest pozyskać. W biurze pośrednictwa wizowego przekazano nam informację, że bez zaproszenia wystawionego w Algierii, wizy nie jesteśmy w stanie otrzymać. Jednak po telefonicznej rozmowie z konsulem Algierii w Warszawie i wyjaśnieniu mu celu wyjazdu, jako turystyczną kontynuację objazdu świata, poprosił o przedstawienie tego na piśmie, dołączając plan podróży i listę miejsc, które chcemy odwiedzić. Przekazał też informację, że wyjazdy turystyczne są objęte możliwością otrzymania takowej wizy i abyśmy cierpliwie czekali, wszystko będzie jak się należy. Więc czekaliśmy i… czekaliśmy, a po każdym kolejnym tygodniu jak wizy nie było, tak nie ma. Po pięciu tygodniach nadal jej nie było, a tłumaczono to natłokiem prac algierskiego MSZ i zbliżającymi się wyborami w tym kraju. Wreszcie zadałem konsulowi kategoryczne pytanie… czy odmówiono nam wizy? Odpowiedź była zaprzeczająca i nakazano nam czekać następny miesiąc lub odebrać paszporty, a oni zwrócą koszt zapłaconej opłaty wizowej. No cóż, zastosowaliśmy drugi wariant, gdyż nie zamierzaliśmy czekać kolejnego miesiąca, jesień minęłaby na oglądaniu opadających liści, a my po tym czasie, zwodzeni od samego początku… i tak nie dostalibyśmy wizy. Takim to sposobem, pozostała nam jedynie Tunezja, a do Algierii musimy znaleźć odpowiedniego pośrednika po stronie algierskiej, który w przyszłości przygotuje nam możliwość wjazdu i objazdu tego kraju. Załatwialiśmy wiele trudnych wiz (Afganistan, Kongo, Angola, Nigeria), ale po raz pierwszy spotkaliśmy się z takim krętactwem ze strony konsula… zawsze obietnice były dotrzymywane lub jasno przekazywano jakie warunki musimy spełnić i jakie dodatkowe dokumenty przedstawić, po czym wiza była na czas.

Takim to sposobem, po tegorocznych pokaźnych wyprawach (Australia, Magadan), jedziemy nieco zwiedzić i wypocząć w podróży, po niezbyt wymagającej Tunezji.

Bez najmniejszego problemu wykupiliśmy bilety na prom z Włoch (Civitavecchia) do Tunezji (Tunis) – firma „Grimaldi”, cena rejsu (2os.+ toyota) w obie strony wyniosła 1100zł. Do Tunezji wypływamy 13 listopada, wracamy 3grudnia, rejs trwa 19 godzin w jedną stronę. Oczywiście na trasie do promu będziemy chcieli również nieco zwiedzić i zobaczyć (słowacka wioska Cicmany, Republika San Marino, Toskania i Siena).

Nasza toyota po powrocie z Magadanu, przeszła gruntowny przegląd, te 22tys. km mocno nadszarpnęło jej kondycję. Po 168tys. całkowitego przebiegu, znalazło się kilka rzeczy do zrobienia, poza totalnym czyszczeniem wymagało uzupełnienia, wymiany i serwisowania. Kazachski i mongolski kurz, a później syberyjskie błoto i wilgoć, wdarły się w każdą szczelinę, co poczyniło sporo dewastacji, tak w mechanice, jak i we wnętrzu oraz estetyce pojazdu. Oczywiście firma „Team-Concept”, stanęła na wysokości zadania i po 10dniach, naszej wspólnej solidnej pracy, toyota ponownie lśni jak nowa… do wyjazdu gotowa.

10 listopad 2019 – niedziela

Międzyrzecze Górne > Cicmany, Słowacja > Graz, Austria – 560km

Przed południem, ruszamy z naszej „Chałupy na Górce” w kolejną podróż, by za słowami zespołu „Dwa plus jeden”… iść, ciągle iść w stronę słońca (a raczej jechać). Z powodu fatalnej pogody, nie było nam dane odwiedzić słowackiej wioski Cicmany, wpisanej na światową listę UNESCO. Mamy nadzieję, że uda się to w powrotnej drodze. Pogoda dopiero na wysokości Wiednia nieco się poprawiła, ale po krótkim czasie, zapadł zmrok i w takich to okolicznościach, mknąc austriackimi autostradami, docieramy w okolice Grazu i na rozległym przyautostradowym parkingu, rozbijamy dzisiejsze obozowisko. Wieczór w Alpach wręcz mroźny, ale nasze ogrzewanie, dopiero co po przeglądzie, świetnie utrzymuje komfortową temperaturę.

11 listopad 2019 – poniedziałek

Graz, Austria > Republika San Marino – 700km

Ranek przywitał nas mroźną, lecz słoneczną pogodą. Na wysokości Klagenfurtu podziwialiśmy alpejskie widoki, z jednej strony złota jesień, z drugiej surowe, ośnieżone szczyty. Niestety słoneczny czas trwał jedynie chwilę, a załamanie pogody przesunęło się aż do Włoch, w szczególności pod Wenecję i dalej aż do Republiki San Marino. Po dotarciu do tego maleńkiego państewka, stanowiącego enklawę na obszarze Włoch, zamiary popatrzenia na stolicę, uniemożliwiła nam gęsta mgła. Po dotarciu na szczyt, jedyną atrakcją okazał się być wieczór spędzony w przyjemnej restauracji i smak prawdziwej pizzy.

Zakwaterowanie mamy w „Hostel San Marino”, Via 28 Luglio 224, 47893 San Marino – 41€ , Telefon: +39 0549 922515 Współrzędne GPS: N 043° 56.791, E 12° 27.383

12 listopad 2019 – wtorek

San Marino > Siena > 200km

Dzisiejszego ranka, mgła w San Marino osiągnęła swe apogeum, widoczność spadła do 10m, a do tego jesteśmy jakby we wnętrzu chmury, w rzęsistej mżawce. Wjechaliśmy do „Centro Storico”, a tymczasem mgła zagęściła swoje możliwości, toteż rezygnujemy ze zwiedzania i pozostawiamy tę czynność na nasz powrót z Tunezji. W tym miejscu, warto nieco wspomnieć o historii. Położone 20 km od włoskiego Rimini, San Marino jest jednym z najmniejszych państw w Europie i na świecie. San Marino, jako niepodległe państwo na mapie świata istnieje od 3 września 301r. Uważa się, że jest najstarszą republiką na świecie. Założycielem był Maryna z San Marino, który uciekając przed prześladowcą chrześcijan, cesarzem rzymskim Dioklecjanem, ukrył się na szczycie „Monte Titano” i tam, na wzgórzu założył wspólnotę chrześcijańską. Obecnie, Republika San Marino jest jednym z najbogatszych państw na świecie ze znaczną nadwyżką w budżecie oraz brakiem zadłużenia. Ponadto kraj ten może pochwalić się jednym z najniższych wskaźników bezrobocia w całej Europie. Największe wpływy do budżetu dostarcza turystyka, sektor bankowy oraz sprzedaż historycznych monet i znaczków. Więcej informacji przekażemy, gdy w powrotnej drodze, pogoda zmieni swoje oblicze na bardziej przyjazne i pozwoli nam zobaczyć wzgórze oraz zwiedzić historyczne centrum.

Tymczasem, wyjeżdżamy z San Marino i kierujemy się w stronę Toskanii i Sieny. Po przekroczeniu kolejnych pasm Apeninów, pogoda diametralnie się zmienia i możemy podziwiać jesienne widoki pofałdowanej Toskanii. Na trasie odwiedzamy jedno z charakterystycznych miasteczek ulokowanych na wzgórzu, urocze Monte San Savino i jego „Centro Storico”. Po dotarciu do Sieny, z ogromnym zainteresowaniem zwiedzamy to niezwykłe miasto.

Wg legendy, Sienę założyli synowie Remusa – Senio i Aschio, którzy uciekając przed wujem Romulusem schronili się w górach i wznieśli zamek Senio. Historycznie Siena była etruskim osiedlem i małym miasteczkiem w okresie antycznym. Około V wieku w Sienie znajdowała się siedziba biskupstwa. Dogodne położenie miasta przy szlakach handlowych i miejscowy przemysł włókienniczy, stały się podstawą przyszłego bogactwa mieszczan oraz arystokracji longobardzkiej i frankońskiej. W XII i XIII wieku Siena zaliczała się do najbogatszych miast Europy. I choć niespełna sto lat później, lokalną ludność zdziesiątkowała zaraza (czarna ospa), zabijając niemal dwie trzecie populacji, to nie upadek, a złota era wyrzeźbiły tamtejszy krajobraz. Do dzisiejszego dnia istnieje w Sienie najstarszy europejski bank „Banca Monte dei Paschi di Siena”. Bankierzy ze Sieny udzielali pożyczek prawie w całej ówczesnej Europie. Pierwsza katedra, wybudowana przez kupców, dotąd góruje nad miasteczkiem, a rynek w kształcie muszli „Piazza del Campo”… wciąż zachwyca. Mówi się, że to najpiękniejszy rynek w całych Włoszech. W 1995r. centrum Sieny zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Siena zachowała swoją antyczną strukturę, a nowopowstające budynki wyglądają jak ze średniowiecza, bowiem jak przed wiekami wykonywane są z palonej cegły. Od tej tradycji używania czerwonej cegły, pochodzi określenie koloru – „siena- palona”.

Największe wrażenie jednak robi widok efektownego placu „Il Campo”. Nie dość, że ogromny, wyłożony klinkierową cegłą, to jeszcze specyficznie pochylony, opadając w dół w stronę budynku „Palazzo Publico”, czyli dawna siedziba władz Sieny z przełomu XIII i XIV w. Jest dowodem dawnej świetności miasta, które było w tym czasie gospodarczą potęgą i matecznikiem bankowców. Obecnie mieści się w niej muzeum „Museo Civico”. Nad gmachem góruje strzelista wieża „Torre del Mangia”, dobudowana w XIV w. Ma 102 metry wysokości. Można wejść na jej szczyt, ale najpierw trzeba pokonać 503 schody. Jedno z najbardziej spektakularnych włoskich świąt, odbywa się na „muszlowym” rynku dwa razy w roku, a są to dość spektakularne, a zarazem specyficzne wyścigi konne „Palio di Siena”, które są jedną z ważniejszych atrakcji turystycznych miasta. Gonitwa przyciąga tysiące turystów z całego świata, jest otwarta dla widzów, niezwykle emocjonująca, choć trwająca jedynie trzy okrążenia wokół placu. W dniach poprzedzających „Il Palio”, w mieście odbywa się szereg niezwykle widowiskowych, barwnych pochodów i parad, w tym pokazów zręcznościowych siedemnastu rywalizujących ze sobą drużyn w kostiumach z epoki, które reprezentują 17 dzielnic (contrade), z 17 tylko 10 bierze udział w każdym wyścigu, a tymczasem Siena… jak dama… stroi się w chorągwie i wstęgi w kolorowych barwach dzielnic. Zwycięstwo w gonitwie „Il Palio”, to nie tylko źródło wielkiej dumy i prestiżu dla contrade, której mieszkańcy licznie uczestniczą w święcie, ale także szansa na niebagatelne wygrane z uwagi na przyjmowane w tych dniach zakłady, nierzadko o bardzo wysokie stawki. Ciekawostką jest fakt iż konie i jeźdźcy dobierani są przez losowanie, co czyni gonitwę tym bardziej emocjonującą. Pieśni, łzy i uściski towarzyszą ceremonii „Te deum”… entuzjastycznym dziękczynieniu. Dżokej oddaje hołd Matce Boskiej za zwycięstwo, całuje i ściska księdza, wchodząc na ołtarz wraz z nagrodą… to ręcznie wykonana płócienna tkanina, każdorazowo malowana przez innych malarzy. W niektórych toskańskich miastach (np. Camaiore) podczas tradycyjnego „Il Palio”, odbywa się żartobliwa jego odmiana, w czasie której jeźdźcy… dosiadają osłów.

W Sienie zachowana została w pełni antyczna struktura miasta. Bez wątpienia najważniejszym zabytkiem Sieny jest stojąca przy „Piazza del Duomo”- „Katedra Matki Bożej Wniebowziętej”, czyli „Cattedrale Metropolitana di Santa Maria Assunta”, która budowana była przez prawie 200 lat. Wewnątrz katedry można podziwiać m.in. pomnik Jana Chrzciciela autorstwa Donatella i freski z XVI w. (wstęp 2€ od os.).

Pogoda postanowiła przegonić nas, chmury zaczęły wycieczać się deszczem, a nam zostało jeszcze co nieco zobaczyć… toteż wypożyczyliśmy parasol.

Zakwaterowani jesteśmy w centrum Sieny w gustownym B&B, 300m od głównego placu „Il Campo” – „All’ombra della Torre”, Via Porrione 110, 53100 Siena. Telefon: +39 327 324 8318 Współrzędne GPS: N 043° 19.060, E 11° 20.088. Niestety, poprzez sms-a otrzymaliśmy wieczorem kiepską wiadomość od przewoźnika promowego, firmy „Grimaldi” iż nasz prom ma przesunięte wypłyńcie z Civitavecchi o dzień później, zamiast 13.11 o 19.00, popłynie 14.11. o 12.00.

13 listopad 2019 – środa

Siena > Civitavecchia – 190km

Rano opuszczamy historyczne mury Sieny, z powodu przesunięcia wypłynięcia promu, posiadamy więc sporo czasu, aby dotrzeć do przystani promowej w Civitavecchia. Korygujemy nieco trasę i jedziemy w kierunku Morza Tyrreńskiego, na wyspę „Isola”. Piękne porty, Porto Santo Stefano i Porto Ercole, obecnie zastygłe w posezonowej melancholii kurorty, tchną niezwykłą urodą. Od zachodniej strony wyspy, dosłownie korsykańskie klimaty, wąskie dróżki nad przepaściami, ciasne zakręty, strome brzegi, a w dole malutkie zatoki.

Dopiero późnym popołudniem jesteśmy w porcie Civitavecchia i po krótkim zwiedzeniu niezbyt rozległego, historycznego centrum, szukamy dogodnego miejsca na rozbicie naszego obozowiska. Znajdujemy go na wylocie z miasta, na stacji „Agip” i czekamy do jutra na zaokrętowanie na promie.

14 listopad 2019 – czwartek

Już o 9.00 jesteśmy w porcie. Jak na Włochów przystało, wszystko niedopracowane, niedopowiedziane, pozmieniane i nieprawdziwe. Błąkamy się najpierw po obskurnym terminalu, a później po rozległej przystani promowej i tylko poprzez obserwacje aut z Tunezyjczykami, docieramy do prawidłowego „gate” – rzecz jasna nie jest to ten, który nam wskazano drukując bilety- nr 28, tylko o nr 27. Praktycznie na prom wjeżdżają sami Tunezyjczycy, naliczyliśmy jedynie cztery auta z europejskimi turystami oraz kilka motocykli. Prom zdezelowany, jest tylko w nieco lepszym stanie od tego, którym płynęliśmy niegdyś z Baku przez Morze Kaspijskie do Aktau w Kazachstanie. Weszliśmy jako jedni z pierwszych, a już wszystkie najlepsze miejsca, czyli te gdzie będzie można leżeć, są zajęte torbami i rozłożonymi kocami. Spryciarze zrobili masową rezerwację i zostały już tylko stołki przy stolikach. Ale jak na tym stołku spędzić 19 godzin?… i jak zjeść wykupiony do biletu obiad i jutrzejsze śniadanie? Podróżnych coraz więcej, rozkładają się gdzie popadnie, obstawione są korytarze, leżą pomiędzy stolikami i przy toaletach… ach toalety! Prócz wysokiego poziomu zdewastowania, po dwóch godzinach płynięcia były już całkowicie zapchane, choć pismo obrazkowe informowało o zakazie wrzucania papieru i innych takich. Po kolejnych godzinach… lepiej stracić i węch i wzrok. Wróćmy jednak do samego wypłynięcia, zamiast o 12.00, ruszyliśmy 12.30. Przyszedł czas na obiad, wykupiony przy bilecie w silnej promocji za 50% ceny, czyli 10€ od os. Do wyboru był makaron z sosem pomidorowym bez mięsa i mikroskopijnej wielkości część kurczaka z chłodnymi frytkami, do tego bonus w postaci dwóch małych puszek piwa. Cóż to był za obiad, sama jego wartość w 100% przyprawia o zawrót głowy, toteż Tunezyjczycy zaprawieni w „promowaniu” się, wyjęli pudełka pełne jedzenia, częstując nas i innych turystów z uśmiechem na twarzy… widzieli co jedli nieświadomi realiów.

No cóż, podróże mają wiele oblicz, a te 19godzin trzeba będzie jakoś przespać, przeczekać… a może lepiej wdrożyć uśmierzanie odrobiną alkoholu?…

15 listopad 2019 – piątek

Tunis – zwiedzanie

Po nieprzespanej nocy na siermiężnym promie, o poranku otrzymujemy śniadanie w wersji „business”(5€ od os.), wykupione identycznie jak obiad… croissant, kawa i butelka wody lub szklanka soku… hm… Po „śniadaniu” i 19-godzinnym rejsie, cumujemy przy portowym nabrzeżu Tunisu. Rozładunek i wyjazd z promu w spontanicznym chaosie… połączenie włoskiej beztroski z afrykańskim bałaganem. Natomiast odprawa, przebiegła całkiem sprawnie, choć nie obyło się bez wymuszenia skromnej łapówki w wysokości 5€. Proces jest prosty i działający na wielu mniej cywilizowanych przejściach. Jakiś bliżej nieokreślony, mężczyzna bez munduru, z jakimś napisem na ubraniu, gania, niby pomaga, mundurowi go jakby przeganiają, w końcu przybijają pieczątki, niby przyśpiesza to odprawę, po czym pomagier wyłudza datek, łapówkę, bakszysz… jak zwał tak zwał… mundurowym nie wypada, albo nie wolno. Później, dzieli się zyskiem z mundurowymi, życie toczy się dalej z przymrużeniem oka i wszyscy są zadowoleni.

Tymczasem, pozostało nam dojechać do centrum mieszczącego się 15km na południe od przystani promowej. Od razu meldujemy się pod wyznaczonym adresem, gdzie zarezerwowaliśmy zakwaterowanie poprzez booking.com – „Dar La Leila”, Adresse: 17, Rue de Teheran, Le Bardo, 2000 Tunis, Tel: +216 50 307 522 , GPS : N 036° 48.937, E 10° 8.724. Koszt noclegu na dwa dni to 263 dinary.

Mamy tu również zarezerwowany parking, ale jest mały problem, betonowa belka nad bramą osadzona jest dosłownie na „styk”, do wysokości naszej toyoty… dopiero po sporym spuszczeniu powietrza z kół, udało nam się wjechać na podwórko. Miła właścicielka domu, wyjaśniła nam kilka istotnych spraw dotyczących przemieszczania się i zwiedzania, po czym zaopatrzeni w informacje, taksówką udaliśmy się zwiedzić Kazbę (La Kasbah) i starą Medynę (La Medina De Tunis).

Tunis, to stolica Tunezji i największy ośrodek kulturalny oraz gospodarczy kraju. Miasto rywalizuje o tytuł najbardziej „europejskiej” arabskiej metropolii z Bejrutem i Casablanką. Spacerując po głównej ulicy miasta, noszącej nazwę pierwszego prezydenta niepodległej Tunezji – Habiby Bourguiby, ma się wrażenie jakby się było w Paryżu na Polach Elizejskich. Wpływy Francuskie są tu bardzo widoczne. Postanowiliśmy spędzić tutaj dwa dni, powłóczyć się po gwarnej Medynie i innych tajemniczych zakamarkach miasta.

Medyna wraz z jej zabudowaniami wpisana została w 1979r. na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. To plątanina wąskich, kolorowych uliczek z licznymi straganami, zadaszonymi sukami, minaretami meczetów, które widoczne są ponad innymi budowlami, medresami, pałacami, zakamarkami i kawiarenkami, gdzie grający w trik-traka mężczyźni niespiesznie popalają szisze. Stanowiła niegdyś całe miasto otoczone okazałymi murami obronnymi (zachowała się m.in brama „Bab el Bhar”). Dziś przyciąga licznych turystów, którzy w takich miejscach szukają autentycznej atmosfery odległych orientalnych krajów. Do najważniejszych zabytków znajdujących się w obrębie medyny należy Wielki Meczet „Jemaa Ez- Zitouna”, czyli „Meczet Drzewa Oliwnego”. Ważnym miejscem każdej orientalnej medyny są suki, tworzą one jakby krwiobieg miasta, sprzedaje się tu i kupuje dosłownie wszystko. Głównym targowiskiem jest „Grand Souq des Chechias”, czyli „Bazar Czapek”, a dokładniej fezów – charakterystycznych tunezyjskich nakryć głowy, ale są też „Souq el Fekka”, czyli dawny targ owocowy, są też „Suk Książęcy”, „Suk Wełniany”, „Suk Bawełniany”, „Suk Złotników”, „Suk Kobiet”, „Suk Perfumiarzy”, „Suk Sprzedawców Dywanów i Kilimów” i wiele innych. Warto też zobaczyć liczne medresy np. „Medresa en Nakhla”, czyli „Medresa Drzewa Palmowego”, „Medresa Mouradia”, czy ‘Medresa Bachiya”. Sprzedawcy dywanów zapraszali nas na tarasy, na dachach swoich sklepów, skąd można było popatrzeć na miasto. Są muzea, mauzolea, inne meczety oraz pałace.

Spacerując po zakamarkach i zawiłościach suków, wstąpiliśmy na obiad do „Fondouk el Attarine”, a na koniec dotarliśmy aż pod „Katedrę św. Wincentego a Paulo i św. Oliwii”, znajdującą się w przyległej do Medyny, Ville Nouvelle. Jest największą budowlą w całej Tunezji, pochodzącą w czasów kolonialnych. Charakteryzuje się dwiema wieżami, złoconą mozaiką przedstawiającą Jezusa Pantokratora nad wejściem do świątyni oraz okazałą kopułą (jej budynek stanowi mieszankę stylów – bizantyjskiego, północnoafrykańskiego i gotyckiego). Tuż obok „I Love Tunis” stoi pomnik Ibn Chalduna (nauczyciela i filozofa islamu, urodzonego w Tunisie). Po zmroku większość straganów jest zamykana, uliczki pustoszeją i ponoć nie należy wtedy zapuszczać się w jej zakamarki, czego nie czynimy i powracamy taksówką do naszej bazy noclegowej położonej 2,5km od centrum.

W tym miejscu musimy wspomnieć o taksówkowej komunikacji, jest niezwykle tania, 2,5km wg. licznika to ok 3dinary (4,20zł). Jest jednak mały problem, gdyż w godzinach szczytu złapać taksówkę to spore wyzwanie. Podajemy obecny kurs tunezyjskiego dinara wymienionego w banku – 1 TND, to 1,39 PLN. Na ulicy nie zaoferowano nam lepszej ceny. 1litr oleju napędowego– 1.57 dinara (TND).

16 listopad 2019 – sobota

Tunis – zwiedzanie

Po porządnym śniadaniu, realizujemy program dzisiejszego zwiedzania. Rozpoczynamy od „Narodowego Muzeum Bardo” („Musee National du Bardo”), znajdującego się około 3 km od centrum Tunisu, na przedmieściach Bardo. Ekspozycje podzielone są na sześć głównych okresów historycznych. Najstarszy to, oczywiście, prehistoria Tunezji. Następnie kolejno czasy: punickie – a więc potężnej, pokonanej jednak przez Rzymian Kartaginy, rzymskie, chrześcijańskie, islamu oraz osobno sala z odkryciami z Al-Mahdiji. Zobaczyliśmy tu wspaniałe przykłady starożytnej sztuki (Głowa Meduzy, punickie figurki bóstw, biżuterię, ozdoby, posążki bóstw, naczynia ceramiczne, kamienne sarkofagi, rzeźby, maski terakotowe, stele nagrobne, marmurowe posągi i wiele innych). Kolumnowa Sala Kartaginy to najbardziej reprezentacyjne pomieszczenie, ale to z czego słynie muzeum, to niesamowita kolekcja rzymskich mozaik, przywiezionych tu z różnych stron świata. Mozaika przedstawiająca przywiązanego do masztu statku Ulissesa słuchającego śpiewu syren, Wergiliusza trzymającego w dłoni zwój poematu „Eneida” w otoczeniu muz Klio i Melpomeny, „Triumf Neptuna” przedstawia boga morza na rydwanie i można by tak wymieniać, a jest ich wiele.

Muzeum mieści się w zespole dawnych pałaców bejów – władców Tunezji pod panowaniem tureckim – z dynastii Muradytów. Najstarsze fragmenty tego kompleksu architektonicznego z różnych okresów, pochodzą z XIIIw., z pałacu Hafsydów. W XIXw. bej Husajn II przekształcił całość we wspaniałą rezydencję ozdobiona pięknymi rzeźbami i innymi dekoracjami oraz otoczoną murami z basztami. Wewnątrz znajdowały się nie tylko pomieszczenia pałacowe, ale również meczet, medresa (uczelnia muzułmańska), łaźnia, bazar (suk), a także pokoje dla oficerów w służbie beja. Tę wspaniale wyposażoną rezydencję pełną dzieł sztuki i innych cennych skarbów przeszłości otwarto dla publiczności, jako muzeum, w roku 1888.

Po wyzwoleniu się Tunezji spod protektoratu francuskiego (1881-1956), otrzymało ono w 1956 r. status Muzeum Narodowego. I ze względu na rangę wyposażenia oraz eksponatów, stało się jednym z najważniejszych obiektów zwiedzanych w tym kraju przez turystów, także zagranicznych. Jednopiętrowa budowla składa się z kilku galerii oraz wielu sal rozmieszczonych na parterze i piętrze. Muzeum otwarte jest w godz. 9.30 – 16.30, a cena biletu to 13dinarów od os. i zawiera możliwość robienia zdjęć.

Przy wejściu do muzeum wisi tablica upamiętniająca ofiary zamachu z 2015 roku, m.in. trzech Polaków. To kolejne miejsce, gdzie turyści zapłacili życiem lub ranami za zwiedzanie, bo tak postanowili muzułmańscy fanatycy religijni.

Po opuszczeniu muzeum przemieściliśmy się ponownie w rejon Kazby i Medyny, gdzie obraliśmy kurs na suki i na włóczędze zeszło nam całe dzisiejsze popołudnie. Udało nam się również wejść do Wielkiego Meczetu „Jemaa Ez-Zitouna”, który wczoraj był dostępny jedynie dla wyznawców islamu. Wojtek jednym wejściem, ja po lekkim zabudowaniu się chustą drugim… tylnym wejściem. Wzniesiono go w VII wieku n.e., ale najwięcej zawdzięcza przebudowie dokonanej w wieku IX. przez Ibrahima ibn Ahmeda. Do budowy sali modlitw zużyto ponoć 184 rzymskie kolumny ocalałe z ruin Kartaginy, a ustawione w 15 rzędach. Wnętrze oświetlają szklane kandelabry z weneckiego Murano.

Oczywiście były również wtrącenia kulinarne, czyli obiad w małej knajpce, berberyjski couscous (kuskus), pasta harissa (papryka chili, czosnek, kolendra, kminek), pikantne i ostre sałatki warzywne z jajkiem (mechwiya), zupa (szorba) z ciecierzycy i wspaniała kawa. Ceny bardzo umiarkowane, jest wręcz tanio.

17 listopad 2019 – niedziela

Tunis > Kairouan > Sousse (Medyna) -220km

Rano po wspaniałym śniadaniu, żegnamy się z gospodynią domu, w którym spędziliśmy dwie ostatnie noce, opuszczamy stolicę Tunezji i wyjeżdżamy z miasta w kierunku Kairuan (Kairouan) oddalonego od Tunisu o 160km na południe. Na wyjeździe, jesteśmy zaskoczeni organizacją ruchu, ponieważ wzdłuż trasy wylotowej… utworzono giełdę samochodową, tak więc w tempie pieszego, musimy przebić się aż kilka km, poprzez eksponowane auta, stragany, stoiska i rozliczne kramy. Tuż za znakiem na Kairuan, wielki mix śmietnisko, złomowisko i gruzowisko, czyżby jakiś lokalny problem?… a może tak będzie wszędzie. Intrygującą budowlą przy trasie, jest niekończący się potężny rzymski akwedukt, a właściwie pozostałości długiego na około 132 km akweduktu wybudowanego za czasów cesarza Hadriana w II w. n.e. Był to jeden z najdłuższych akweduktów wybudowanych przez Rzymian, zapewniającym dostawy wody ze źródeł Świętej Góry w Zaghwan aż do Kartaginy. Wczesnym popołudniem docieramy do Kairuanu i od razu kierujemy się pod mury starej Medyny. Jako święte miejsce muzułmanów, Kairuan znajduje się w hierarchii jako czwarte. Są trzy wieże i symbolizują trzy święte miasta. Każde dziecko uczęszczające na lekcje do medresy (a nawet i te młodsze też) Ci to powie i wyliczy: Mekka, Medyna i Jerozolima. I każde z tych dzieci marzy o pielgrzymce do tych miejsc… a ich opisy i mapy od dawna ma wyryte w głowie. A co jeśli Al-Kaba, Al-Aksa i grób Mahometa są za daleko? Pobożni Tunezyjczycy mają jeszcze jedno wyjście… siedem pielgrzymek do Wielkiego Meczetu w Kairuanie, może zastąpić hadżdż do Mekki.

Cofnijmy się więc w czasie… czyli legenda…

Wielki arabski wódz Okba Ibn Nafi (zwany także Sidi Okba) zatrzymał się w tym miejscu, aby dać odpoczynek swojej zwycięskiej armii. Było rok 670-ty i arabska armia sukcesywnie nawracała mieczem Północną Afrykę. Nowa religia przyjmowana była mniej lub bardziej chętnie, ale i tak, pół północy kontynentu było już w muzułmańskich rękach. Armia właśnie udawała się na zasłużony spoczynek, a wódz przemawiał jeszcze ostatni raz do strudzonych wojaków. Wszyscy wydawali się już zmęczeni, poza rumakiem Okby, który nerwowo kopał kopytami w ziemi i nie dawał się uspokoić. W końcu, gdy rozeźlony wódz zsiadł z konia, zobaczył, że ten wykopał przepiękny złoty kielich. Sidi Okba natychmiast go poznał… to ten sam kielich, który w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął nie tak dawno w meczecie w Mekce! Wydawało się to tak nieprawdopodobne, choć wcale nie była to ostatnia niezwykłość tego wieczoru! Bowiem gdy podziwiano kielich, tuż obok wodza i jego rumaka wytrysnęło nagle źródełko, które okazało się być połączone ze świętym źródłem Zamzam w mieście Proroka… i nie ma co zadawać pytań typu… a kto to sprawdził?… a kto potwierdził?… Nikt nie miał wątpliwości, że Arabowie znaleźli się w miejscu niezwykłym i świętym. I jedyne co można było natenczas zrobić, to założyć tu Święte Miasto, znane dziś jako Kairouan. Symbolem tamtych złotych czasów jest najważniejsze i najświętsze miejsce w tym mieście – Wielki Meczet „Jamaa Sidi Okba” z VII w., nazwany tak na cześć założyciela. I mimo, że był od tego czasu niszczony i odbudowywany kilkukrotnie, zachował do dziś swoją surową bryłę, 17 naw i 414 starorzymskich kolumn.

I choć medyna Kairuanu obfituje w niezwykłe meczety, których historie (o „Meczecie Fryzjera” vel mauzoleum „Mausolee Abou Zamaa el Belaoui”, który był przyjacielem Mahometa i nosił przy sobie trzy włosy z jego brody, czy o kobietach, które przekraczając drzwi „Meczetu Trzech Drzwi” („Jamaa Tleta Bibane”) uzyskują błogosławieństwo i płodność) mogłyby zapełnić karty wielu przewodników… to przy tym jednym, wielkim, wszystkie stają się niepozornymi świątynkami.

Medyna miasta zawsze słynęła z konserwatyzmu. Słynne medresy o niebywale wysokim poziomie, wypuszczały ze swoich murów doskonale wykształconych i ortodoksyjnych muzułmanów. Tutejsze przywiązanie do religii i tradycyjnego sposobu życia było wręcz przysłowiowe. Warto pamiętać o tym odwiedzając liczne tutejsze szkoły koraniczne, czy „Zawije” – grobowce wielkich autorytetów. Wąskimi uliczkami meandrujemy wśród straganów i drobnych sprzedawców. Podziwiamy uliczki o białych fasadach i jasnoniebieskich drzwiach, a na sukach rozgrywa się prawdziwa rywalizacja sprzedawców na najpiękniejsze dywany będące dumą tego miasta. Dostępny jest bilet łączony za 12 dinarów od osoby, by wejść do 6 sztandarowych miejsc, jeśli oczywiście będą otwarte.

Zajrzeliśmy również do „Societe Tapis Allani”, niegdysiejszego pałacu, gdzie dziś sprzedaje się tutejsze dywany. Wnętrze budynku jest wręcz zachwycające. Wciąż działają tu także studnie, a najsłynniejsza z nich to „Bir Barrouta”, napędzana przez wielbłąda chodzącego w kieracie i wystrojonego jak na kolorowe jarmarki przystało. Legenda mówi… że to w tym właśnie miejscu wytrysnęło święte źródło, łączące się z tym w Mekce, a jego woda ma właściwości uzdrawiające. Próbowaliśmy i to chętnie, ponieważ nie dość, że będziemy cudownie uzdrowieni, że jest opcja powrotu do Kairuanu, to człowiek stanie się bogatszym niż jest obecnie! Oddalone 800 m od Medyny „Baseny Aghlabidów”, dostarczały niegdyś wody nie tylko władcom i bogaczom, ale też najbiedniejszym. Miasto w 1988r. wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO skrywa jeszcze wiele innych wartych uwagi zabytków, ale nie można również przegapić licznych pracowni, gdzie produkowane są znane, ręcznie tkane tunezyjskie dywany. Legenda głosi, że w XIXw. w Kairuanie, córka osmańskiego przywódcy, jako pierwsza utkała dywan o długim włosiu, który następnie przekazała do najważniejszego meczetu w mieście. Tradycja się utrzymała, a Kairuan uznawany jest za stolicę tunezyjskich dywanów.

Do późnego popołudnia zagłębiamy się w zakamarki klimatycznej medyny, podglądamy sprzedawców i rzemieślników, smakujemy miejscowe kulinaria. Znaną specjalnością Kairouan jest małe ciasteczko w kształcie rombu, zwane „makroud”. Składają się na nie odwiecznie używane składniki kuchni berberyjskiej: semolina, oliwa z oliwek, miód i daktyle pochodzące z południowych oaz. Pod wieczór opuszczamy miasto i jedziemy na wschód w kierunku morza do Sousse. Już po zmroku docieramy do miasta, gdzie zarezerwowaliśmy tuż za amurami medyny, pokój w hotelu „Hotel Medina” Adres: 15, Rue Othman Osman, Medina de Sousse, 4000 Susa, Tunezja, Telefon: +216 73 221 722, GPS: N 035° 49.648, E 10° 38.362 (pok.2.os. 60dinarów ze śniadaniem).

19-11-17-map

18 listopad 2019 – poniedziałek

Sousse > Monastir > El Jem > (rzymski amfiteatr – największy w Afryce, trzeci na świecie) > Chebba - 150km

Całe do południa postanowiliśmy przeznaczyć na zwiedzenie starej Sousse (Susa). To starożytne miasto, założone zostało jeszcze przez Fenicjan w IX w. p.n.e., mówi się nawet, że miasto to jest starsze od legendarnej Kartaginy. Obecnie to stolica wschodniego regionu Tunezji i od jakiegoś czasu nowoczesny kurort, który przyciąga gości dobrze rozwiniętą infrastrukturą turystyczną i rozrywkową, wspomaganą rozliczną bazą hotelową. Otoczone z jednej strony morzem obmywającym pas plaży o delikatnym piasku, z pozostałych stron gajami oliwnymi. Trzecie pod względem wielkości miasto w Tunezji, łączy w sobie bogatą historię, arabską współczesność i turystyczną prężność. Będąc jednym z najpopularniejszych kurortów wakacyjnych w Tunezji, Susa bez wysiłku łączy udogodnienia kurortu z historycznymi i kulturalnymi atrakcjami, łącząc najlepsze z obu światów. Zwiedzanie rozpoczynamy od Wielkiego Meczetu (wstęp 5dinarów od os.). Został zbudowany w 851 roku, kilka lat po ponownym założeniu miasta przez Aghlabidów. Jego konstrukcja została oparta na modelu meczetu „Jamaa Sidi Okba” w Kairuanie. Tuż obok mieści się następna niezwykła budowla -Ribat, okazały fort obronny z wieżą strażniczą (wstęp 8dinarów od os.). Ribat to nic innego jak ufortyfikowany, islamski klasztor, którego zadaniem była obrona miasta przed najeźdźcami. Był to jeden z łańcucha około 800 fortyfikacji, zbudowanych przez dynastię Aghlabidów, wzdłuż wybrzeża Tunezji. Z wieży Ribatu rozpościera się fascynujący, panoramiczny widok na Medynę, dziedziniec Wielkiego Meczetu i w oddali na Kazbę, potężną twierdzę z wieżą, zbudowaną na najwyższym wzniesieniu Susy, która obecnie pełni rolę latarni morskiej.

Następnie zagłębiliśmy się w rewiry Medyny. Jest jednym z najwspanialszych przykładów architektury arabskiej w Tunezji, przeplatana wąskimi uliczkami i schodami. Spacerując nimi można zobaczyć wiele ciekawych miejsc, między innymi suki, niedużą handlową dzielnicę, gdzie w małych sklepikach można zakupić pamiątki z miedzi, żelaza, skóry i drewna. Medyna, okrążona jest potężnymi podwójnymi murami (długimi na ponad 2 km i wysokimi na 8 m), wykonanymi z kamiennych bloków, odzyskanych z miejsc starożytnych budowli rzymskich. Pisanie o tunezyjskich drzwiach, to mogłaby być opowieść. Zaczynając od najbardziej urokliwych architektonicznie, niezwykle barwnych, po mniej, ale jednak zdobnych. Niebieskie, żółte, białe, brązowe, z bogato zdobionymi portalami, nabijane czarnymi ćwiekami, z finezyjnymi kołatkami, z wiszącymi rękami Fatimy… talizmanem mającymi na celu odpierać zły urok i dodawać szczęścia. Ręka Fatimy… ukochanej córki proroka, gdy ma trzy palce oznacza dom berberyjski, gdy pięć arabski. Drzwi do łaźni i mauzoleów Marabutów są malowane na czerwono lub zielono. Motywy, jakie najczęściej pojawiają się na drzwiach to półksiężyce, ryby, liście palm, minarety i gwiazdy. W Tunezji drzwi to symbol, który odzwierciedla powodzenie, bogactwo i szczęście mieszkających w tym domu mieszkańców. Kołatki to następny detal, nad którym można było się zachwycać. Niektóre drzwi posiadają więcej niż jedną kołatkę, ponieważ każda z nich wydaje inny dźwięk i jest przeznaczona dla innego członka rodziny. Czasem jest jeszcze czwarta, po lewej stronie na dole. Wbrew pozorom nie służy jedynie ozdobie i zachowaniu miłej oku symetrii, lecz ma zmylić dżiny, by nie mogły rozpoznać, czy w domu są dzieci. Natomiast piąta kołatka wysoko na drzwiach to pamiątka po czasach, gdy w gości przyjeżdżało się konno lub na wielbłądzie i to do niej przywiązywało się zwierzęta. Patrząc na drzwi…podajmy jakże piękne i trafne arabskie przysłowia: „Niech Bóg błogosławi tego, kto skraca swoje wizyty” i „Rzadkie odwiedziny potęgują przyjaźń”.

Wędrówka po tej części miasta, to jakby cofnięcie się o wiele wieków historii. Takim to sposobem, przebrnęliśmy poprzez całą Medynę, aż pod Kazbę. Następnie wokół murów powróciliśmy pod Wielki Meczet, gdzie czekało na nas auto i ruszyliśmy wzdłuż morskiego brzegu, na południe, w stronę miejscowości Monastir (Monastyr), oddalonej o 20km od Susy. Już na 10km przed centrum Monastyru, wjeżdżamy w turystyczne resorty, które po sezonie wyglądają nieco koszmarnie. Tylko nieliczne nie zamknęły swych podwoi dla gości, mamy więc możliwość podglądnąć standard i wyposażenie obiektów. Monastir to miasto z licznymi hotelami i jeszcze liczniejszymi turystami, którzy ściągają tu zwykle po to, by już od kwietnia zażywać kąpieli morskich i słonecznych. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno temu, była to spokojna wioska rybacka. Ale to też miasto z ciekawą historią, no i przede wszystkim, miejsce narodzin pierwszego prezydenta niepodległej Tunezji – Habiby Burgiby. Każdy kto tu zawita, zachwyci się zapewne otoczoną murami Medyną i przepięknym Ribatem – muzułmańskim ufortyfikowanym klasztorem. To najwspanialszy zabytek miasta i jeden z największych tego typu w całej Tunezji. Kręcone były tu liczne filmy, między innymi „Jezus z Nazaretu” Zeffirelliego, gdzie miasto udawało Jerozolimę, czy obrazoburcza satyra Monty Pythona „Żywot Briana”. Monastir jest jednym z najciekawszych miast Tunezji, choć może nie kojarzy się jednoznacznie właśnie z tym, a raczej z all-inclusive turystyką, to pewnego rodzaju miks, czyli współczesna Tunezja w miniaturze. Oprócz całego turystycznego blichtru, są tu jeszcze ślady arabskiej historii, a nawet czasów, gdy było drugim po Kairze miastem Kalifatu, czuć ślady Bizancjum, duch starożytnego Rzymu i wspomnienie po pierwszych latach dziwnej demokratyzacji Tunezji. Obchodzimy nabrzeże i zaglądamy do „Mauzoleum Habiba Burgiby”. Określić je można dwoma słowami – „wielki” i „elegancki”. Znajduje się na terenie muzułmańskiego cmentarza. Potężne minarety mauzoleum widoczne są z wielu punktów w mieście. Nad pomieszczeniem, gdzie w sarkofagu spoczywa twórca niepodległej Tunezji, wznosi się kopuła zdobiona prawdziwym złotem i kryształowym żyrandolem. Warto wspomnieć, że Burgiba sam wzniósł sobie ten pośmiertny pomnik i zajęło mu to wcale niemało czasu, bo aż od 1963 roku. Zmarł w 2000 roku. Mauzoleum otoczone jest rozległym i utrzymanym w nienagannym stanie placu, prowadzi do niego specjalna droga, a wejścia do niego chronią strażnicy.

Opuszczamy Monastyr i jedziemy do następnego historycznego miejsca, jakim jest miejscowość El-Jem (Al-Dżamm). Miasto zostało założone na ruinach rzymskiego Thysdrus, a najważniejszym miejscem, które chcemy tu odwiedzić, jest rzymski amfiteatr zbudowany w latach 230-238 n.e. Jest on najbardziej spektakularną rzymską budowlą w Afryce Północnej (wstęp 12 dinarów od os.). Zachował się w lepszym stanie niż rzymskie Koloseum i jest trzecim co do wielkości amfiteatrem na świecie. Potocznie nazywany jest również koloseum. W pustynnym i równinnym krajobrazie tunezyjskiego Sahelu, amfiteatr w niewielkiej miejscowości El Jem robi niezwykle imponujące wrażenie. Aż trudno sobie dzisiaj wyobrazić, że amfiteatr był w stanie pomieścić na widowni 35 tys. widzów. Układ wejść został tak zaprojektowany, by tak duża liczba osób mogła wejść lub opuścić obiekt zaledwie w trzy kwadranse! Budulec sprowadzano z oddalonych o 30 km kamieniołomów w Sulectum (dzisiejsza Salakta) na wybrzeżu, a wodę doprowadzono podziemnym akweduktem ze wzgórz położonych 15 km na północny zachód od miasta. Obecnie El-Jem, zamieszkuje zaledwie 18 tys. mieszkańców. Wracając jednak do przeszłości, a konkretnie świetności El Jem, mowa tutaj o czasach starożytnych, ludność liczyła 100 tys. mieszkańców i stanowiła drugie co do wielkości miasto po Kartaginie w Afryce Północnej. Monumentalna budowla ma kształt elipsy o obwodzie 427m, jej długości to 149 m i szerokości 124 m. Widownia zaś wznosi się do 36 metrów. Kiedyś obiekt służył do oglądania pełnych emocji wyścigów rydwanów, walk gladiatorów oraz krwawych zmagań chrześcijan z lwami. Widok na potężną budowlę jest niesamowity, zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. W 1979 r. monumentalną budowlę w El- Jem wpisano na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO.

Tuż obok amfiteatru, otwarta restauracyjka zaproponowała nam baraninę z rusztu, sałatkę „mechwiya”, kuskus i świeżo wyciskany sok pomarańczowy z panoramą spektakularnego koloseum widzianego w zachodzącym słońcu.

Opuszczamy El-Jem i jedziemy w stronę morza, do miejscowości Chebba, gdzie zarezerwowaliśmy dzisiejszy nocleg. Z małymi perypetiami dobrnęliśmy do celu, gdyż, podane współrzędne GPS były błędne. „Residence Yasmina” Adres: Route de la Plage la Chebba, 5170 Chebba, Tunezja Telefon: +216 73 661 539. Pokój z aneksem kuchennym i kawą-60 dinarów.

19-11-18-map

19 listopad 2019 – wtorek

Chebba > Sfax > Gabes > Djerba (wyspa) > Houmt Souk – 430km

Rankiem opuszczamy miejscowość Chebba i kierujemy się dalej wzdłuż brzegów Morza Śródziemnego na płd- wsch. Chebba okazała się być prowincjonalną mieściną, która próbuje pozyskiwać turystów, jednak otoczenie niezbyt nastraja do takiej roli, paskudne plaże, sporo śmieci zwłaszcza plastikowych, jedno wielkie gruzowisko. Zaglądamy do portu rybackiego i jedziemy dalej. Na trasie staje nam wielkie przemysłowe miasto Sfax. Jedyną i wartą odwiedzenia atrakcją miasta jest Medyna za wielkimi murami. Bardzo chcieliśmy, choćby na kilka chwil do niej wstąpić, jednak potworny ruch panujący wokół centrum, gdzie próżno szukać wolnego miejsca parkingowego, odstręczył nas od tego pomysłu. Miasto, drugie co do wielkości w Tunezji, szerokim łukiem omijane przez turystów, gdyż nie wnosi wiele wartości dodanych i do tego ta ciżba i harmider. Nieco rozczarowani sytuacją, mozolnie wyjeżdżamy z nieciekawej, przemysłowej aglomeracji i ze względu na daleki dystans, tym razem postanawiamy przemieścić się nieco szybciej na południe Tunezji, wybieramy autostradę. Jest już oddana do użytku od Tunisu aż do Gabes, a na odcinku z miasta Sfax, jeszcze nie wybudowano bramek wjazdowych i jak na razie jest bezpłatna. Za Gabes wjeżdżamy ponownie na zwykłą drogę i dalej wzdłuż gajów oliwnych, przemieszczamy się w kierunku wyspy Djerba (Ile de Djerba). Na samą wyspę prowadzi 8km odcinek drogi, poprowadzony specjalnie usypaną groblą.

Kolejną ciekawostką na teasie były dziwne „stacyjki” paliw. Co rusz, stojak z wężem, mnóstwo kanistrów i wątpliwej jakości paliwo cedzone przez szmatę. Bliskość granicy z Algierią, czy z drugiej strony z Libią, powoduje swobodę działalności „mrówek” przemytników. W ten sposób do Tunezji trafia duża ilość nielegalnego paliwa. Paliwo jest sporo tańsze i znajduje wielu odbiorców, a zatankować można praktycznie wszędzie.

Późnym popołudniem docieramy na wyspę Dżerba (Dżarba, Jerba), postanowiliśmy jeszcze dzisiaj uzupełnić zapasy alkoholowe. W Tunezji jest to możliwe jedynie w turystycznych strefach. Choć Tunezyjczycy nie przesadzają z religijnością, to w tym temacie jest spory problem i jak na razie nie znaleźliśmy takowego sklepu. Po wielu wywiadach i próbach dotarcia do takowego i dzisiaj ponieśliśmy klęskę, gdyż pod wskazanymi adresami supermarketów panowała 100% prohibicja i choć Tunezja produkuje własną markę piwa i na własne wina, to nie było nam dane ich jeszcze posmakować. Porzucamy dzisiaj to zadanie, gdyż nadchodzi szara godzina (17.30), a zmrok następuje błyskawicznie, jedziemy do naszej bazy noclegowej, którą zarezerwowaliśmy wczoraj poprzez booking.com – „Dar El Manara Djerba Hotel & Aparts” Adres: Complexe Dar Djerba Midoun, 4116 Houmt Souk, Tel: +216 28 995 049 GPS: N 033° 49.607, E 11° 1.858 . koszt pokoju ze śniadaniem- 60 dinarów. Dopiero w hotelowym barze, dane nam było spróbować tunezyjskiego piwa „Celtia”, całkiem smaczne, mała butelka w restauracji to koszt 5dinarów (7zł). Ze strony recepcji padła propozycja prawie nie do odrzucenia: „wykupcie sobie opaskę za 25 dinarów i pijcie do woli co chcecie”. Hm… przecież my, chcieliśmy tylko poznać smak tutejszego piwa, a nie stracić przytomność.

19-11-19-map

20 listopad 2019 – środa

Djerba > Houmt Souk> Djerbahood > Zarzis > Tataouine – 190km

Spędziliśmy noc w ośrodku „all inclusive”, wypadałoby „zwiedzić” to miejsce przed wyruszeniem w dalszą trasę. Resort mieści się po obu stronach drogi biegnącej wzdłuż morza, po tej od plaży pięciogwiazdkowy, za drogą traci jedną. Nie jest to może szczyt precyzji i dzisiejszego wykończenia, ale wszystko wygląda nad wyraz przyzwoicie, a można sobie jeszcze wyobrazić, że w obecnym czasie koszt dzienny pobytu z wyżywieniem, to ok. 20€ od osoby. Turystów jedynie garstka, przepiękny lazur nieba, a o 10.00 w cieniu już 22ºC. Najlepsze wrażenie zrobiły na nas kompleksy basenowe, pięknie wkomponowane w kameralną, tunezyjską architekturę. Plaża raczej skromna, ale z pewnością w sezonie i tak będzie mocno oblegana. Wyspa Djerba nazywana jest „krainą łagodności”, zarówno ze względu na klimat, pejzaże jak i na architekturę. Rośnie na niej półtora miliona palm i pół miliona drzew oliwnych, z których część była sadzona jeszcze przez Rzymian. Dzisiaj przyciągają piaszczyste plaże i ciekawa architektonicznie zabudowa, świadcząca o bogatej historii wyspy, będącej mieszanką wpływów Berberów, Żydów, Turków, Włochów i Hiszpanów… niezły tygiel kulturowy…

Opuszczamy wczasowe miejsce i jedziemy kilkanaście km dalej, do stolicy wyspy Houmt Souk. Po drodze, mając wreszcie precyzyjną informację, docieramy do sklepu, gdzie możemy zaopatrzyć się w alkoholowe trunki. Sklepowe ceny to 3,40dinara za 0,5l piwa i 15dinarów za butelkę wina, 0,7l „Johnnie Walker Red Label ” to koszt 70dinarów.

Najokazalszym obiektem do zwiedzenia w Houmt Souk jest nadmorski fort obronny „Fort Ghazi Mustapha” (wstęp 8dinarów od os,). Pod historyczną budowlą, ze zdziwieniem zauważamy iż ktoś, po raz kolejny, czymś ostrym wydrapał flagę Izraela z naszej ekspozycji przebytych krajów, ulokowaną na tyle toyoty. Jak wielka jest siła nienawiści do tego społeczeństwa i kraju. Dlaczego nikt nigdy nie zdrapał flagi z pozostałych naklejonych?

Następnie zaglądamy do portu i do centralnej części miasta, która jest jednym wielkim targowiskiem, rozpostartym w zaułkach miejskiej architektury, a jego centralną część zajmuje suk, na którym mieliśmy okazję zaopatrzyć się w jedną z tunezyjskich pamiątek i napić najlepszego świeżego soku z pomarańczy. Jak to na targowisku bywa, każdy sprzedawca zaprasza do swojego stoiska i chce zaprezentować swój najlepszy towar. Podziwiamy czasem ich wytrwałość, gdyż nawet stanowcze „nie”, nie powstrzymuje przed dalszym zachwalaniem oferowanych artykułów. Tutaj całe rodziny żyją z turystyki, nic więc dziwnego, że chcą maksymalnie skorzystać z każdej okazji sprzedaży, szczególnie poza sezonem. Co ważne, ceny już na początku wydają się niewygórowane i rozsądne, szczególnie, kiedy faktycznie się targujemy. Powinniśmy zdecydowanie to robić, gdyż cenę początkowo zaporową, można zbić nawet do połowy jej początkowej wartości, a czasem i jeszcze więcej.

Opuszczamy Houmt Souk i jedziemy w głąb wyspy do małej wioski Ville D’Erriadh, aby pooglądać słynne na cały świat miejscowe murale. Miejsce to znane jest również jako Djerbahood. Projekt Djerbahood powstał po to, by przybliżyć cudzoziemcom mniej znane oblicze kraju. Jego twórcy zaplanowali rewitalizację jednej z wielu zapomnianych wiosek, odległej od strefy turystycznej, a ich pomysł skupił się wokół tego, by na ścianach tamtejszych domów umieścić kolorowe murale tematycznie związane z Tunezją. Koordynatorem przedsięwzięcia został Mehdi Ben Cheikh, lokalny artysta od dawna kojarzony z twórczością uliczną. Z jego inicjatywy, latem 2014 r. na Djerbę zjechało ponad 150 grafficiarzy z całego świata, w tym także i z Polski, po to, by pozostawić w Erriadh swoje prace nawiązujące do lokalnych wierzeń i symboli. Nikt nie spodziewał się, że projekt przyciągnie tłumy zwiedzających, a zdjęcia ściennych obrazów obiegną cały świat. Chcąc nie chcąc, Erriadh zmieniło się w olbrzymią uliczną galerię, tak ciekawą, że aż żal opuszczać to miejsce. Szkoda tylko, że nikt nie konserwuje tak pięknych prac, ani nie dba o to, żeby je ocalić. Część bezpowrotnie zniknęła lub wyblakła w ostrym tunezyjskim słońcu, inne zostały z konieczności zniszczone przez samych mieszkańców… ktoś musiał wymienić drzwi, zardzewiałą bramę, rozebrać stare ogrodzenie, gdzie indziej mural zasłoniły rozrastające się krzewy. W miejsce starszych obrazów wciąż powstają nowe, a tradycja tworzenia ściennych rysunków rozniosła się już po całej wyspie, nic jednak nie pomoże przezwyciężyć rozczarowania, że znika coś, co akurat bardzo chciało się obejrzeć i uwidocznić na zdjęciu. Tak więc i my, na ścianach niektórych budynków podziwiamy prace artystów zaproszonych tu z całego świata. Ale co ciekawe, nie tylko murale spodobały nam się tutaj najbardziej. Panuje tu przyjemna atmosfera niespiesznego podpatrywania, zaszywania się w kolejne, wąskie uliczki, a takie zwiedzanie najbardziej nam odpowiada. Wspomniane uliczki poprzecinane są fantastycznymi, różnorodnymi, kolorowymi bramami i drzwiami. Towarzyszą im zazwyczaj kolorowe girlandy kwiatów i inne zielone rośliny. Taka kompozycja może się podobać. Teren nie jest szczególnie duży, więc wystarczy spokojnie godzina na zwiedzenie całego obszaru.

Tunezja na ogół kojarzy się z drinkami pod palmą, hotelami z opcją „all inclusive”, natrętnymi sprzedawcami na bazarach, albo z wakacyjnymi podrywaczami marzącymi o dostaniu się do Europy. My, po tygodniowym pobycie w tym kraju, całkowicie dementujemy taki pogląd… po prostu wielu wakacyjnych przyjezdnych, zupełnie nie utożsamia jej z zabytkami, bogatą historią, pięknem miejsc i krajobrazów, przedkładając plażowanie i wypoczynek nad wartości poznawcze.

Opuszczamy wyspę Djerba i jedziemy dalej na południe kraju przez Zarzis do Tataouine. W Zarzis przejeżdżamy poprzez turystyczna strefę, która całkowicie zamarła w posezonowej nostalgii, a następnie zaglądamy do portu. Późnym popołudniem docieramy do dzisiejszej bazy, którą jest „Auberge Alferdaous” Adres: 44 Rue Habib Bourguiba Tataouine, 3200 Tataouine, Tel: +216 90 031 690, GPS: N 032° 55.696, E 10° 26.934 (45dinarów pok.2os. ze śniadaniem). W tym momencie, ktoś wreszcie zapyta dlaczego nie śpimy w naszym aucie? Odpowiadamy – Tunezja nie posiada bazy kempingowej, a za tak niskie ceny zakwaterowania, nie warto ponosić trudów szukania przypadkowych miejsc kempingowych, co łączy się również z pewnym bezpieczeństwem. Może bliżej Sahary sytuacja się zmieni?

19-11-20-map

21 listopad 2019 – czwartek

Tataouine > Ksar Ouled Soltane > Ksar Ez Zahra > Beni Bilel > Gattoufa > Ksar Ouled Dabbab > Douiret > Chenini > Les Septs Dormants > Guermessa > Tataouine – 150km

Dzisiejszy dzień przeznaczamy na spenetrowanie okolic miejscowości Tataouine. Nazwa ta w języku berberyjskim oznacza „Ujście źródeł”. Miasto zbudowane przez francuską administrację, ma nadal atmosferę placówki kolonialnej i jest gwarnym miejscem targowym. Z uwagi na źródła wody pitnej, miejsce to miało znaczenie strategiczne i w okresie kolonizacji francuskiej stacjonował tu oddział wojska, a samo miasto zyskało nazwę bramy na pustynię. Specjalnością tutejszych piekarzy jest „kab al-ghazal” („rożek gazeli”) – róg z ciasta wypełniony orzechami i miodem (próbowaliśmy i jest tak słodki, jak wszystkie inne ciasteczka). Jednak głównym celem wędrówki w te okolice są „ksary”, Berberowie i ich kultura (nazwa Berber pochodzi od łacińskiego barbarus – barbarzyńca). Na szlakach wędrówek koczowników, powstawały charakterystyczne dla tego rejonu spichlerze wykute w skałach, w pieczarach lub w budowlach zwanych tutaj „ghorfami”, w których przechowywano zbiory. Aby w pełni wytłumaczyć charakter takich budowli, należy się odnieść do historii. Terytoria te od wieków były zamieszkane przez ludy pochodzenia berberyjskiego. Berberowie, uważani za ludność autonomiczną, wiedli nomadzki, czyli koczowniczy tryb życia. Ich podstawowym zajęciem był wypas stad owiec, w mniejszym zakresie kóz, bydła i wielbłądów. Równolegle z pasterstwem rozwijały się także myślistwo i zbieractwo, To ostatnie zajęcie było początkiem uprawy zbóż i owoców na terenie tworzonych przez nich oaz. Bardzo surowe warunki, wielomiesięczne okresy suszy, niedostatek wody i palące promienie słoneczne, wykształciły u tych ludzi szczególne cechy i umiejętności, pozwalające na przetrwanie w tak ekstremalnych warunkach. Powstawała potrzeba tworzenie niewielkich wspólnot, zapewniających bezpieczeństwo i rozwój. Ważne też było wykształcenie takich cech, które umożliwiałyby dokonywanie wymiany towarowej z innymi społecznościami, szczególnie osiadłymi, produkującymi nieodzowne do życia artykuły, niemożliwe do wytworzenia przez plemiona wędrowne. Berberowie, osady warowne zakładali początkowo na szczytach wzniesień, ale później również w dolinach. Zawsze równocześnie z domami wioski, wznosili zbiorcze spichlerze, „ksary”. Były to ważne w ich życiu budowle, bowiem przechowywały bezcenną zawartość, plony zebrane z pól, będące efektem ich żmudnej pracy. Stanowiły one wspólny majątek całej wioski. Bywało, że „ksary” były własnością tylko jednego plemienia. Po najazdach Arabów, Berberowie zamienili spichlerze w warownie, gdyż utrata zbiorów oznaczała głód, a nawet śmierć. Plony, musiały więc być mocno strzeżone. „Ksar”, otoczony był murem często wysokim na 10 metrów, stanowił prawdziwą fortecą nadzorowaną przez strażników. Tylko jedna brama wprowadzała na jego wewnętrzny dziedziniec, wokół którego gromadziły się „ghorfy”. Były to podłużne cele o łukowatych sklepieniach, mające 4-5 metrów głębokości. Wewnątrz każdej z nich, po obu stronach, były drewniane drzwi zamykające liczne nisze, w których składano przechowywane zapasy. Każda wioska miała własny warowny spichlerz rozmiarami dostosowany do jej liczebności. Zależnie więc od potrzeb, budowano „ksary” o jedno lub wielopoziomowych „ghorfach”. Wchodzi się do nich po wąskich, stromych, niebezpiecznych schodkach.

Sławę temu miejscu przyniósł plener do filmu „Star Wars” („Gwiezdne Wojny”) George’a Lucasa, gdzie samo miasto użyczyło swojej nazwy pustynnej planecie Tatooine, a okoliczne „Ksar Ouled Sultane” i „Ksar Haddada”, posłużyły później jako plener do kolejnego filmu z cyklu – „Gwiezdne wojny: część I – Mroczne widmo”. Miasto pojawiło się też jako „Foum Tataouine” w filmie „Z Archiwum X”, gdzie umiejscowiono laboratorium obcych.

Zwiedzanie rozpoczynamy do „Ksar Ouled Soultane” oddalonego od Tataouine o 20km. na płd.-wsch. „Ksar” ten przetrwał do dziś w bardzo dobrym stanie. Chociaż nie stoi na żadnym większym wzniesieniu, jest widoczny z daleka. W czasie kręcenia filmu „Gwiezdne Wojny”, jego wnętrze posłużyło jako scenografia do wielu zdjęć. „Ghorfas” wznoszą się na wysokość czterech kondygnacji, stąd też wspięcie się na szczyt schodów, może przyprawiać o zawrót głowy.

Następnie przemieszczamy się do miasteczka Ez Zahra, które nadal jest żyjącym „ksarem”. Pomieszczenia spichlerzy ulokowane wokół wybrukowanego placu, są w powszechnym użytku, choć z pewnością nie służą obecnie do przechowywania zbiorów. Atmosfera małej mieściny bardzo przypadła nam do gustu, a nawet zostaliśmy poczęstowani herbatką, przez Berberów, którzy siedząc przy czajniczku, zapewne omawiali jakieś ważne, bieżące sprawy.

Zajrzeliśmy do sklepu mięsnego, warzywniaka, na „stację paliw” i pojechaliśmy dalej. Widoczne na jednym ze zdjęć opony, wiaderka, miski, puszki, gałęzie i szmaty… to nie jest przydomowy śmietnik, to jest ochronka dla zwierząt, najczęściej kóz i podobnie wyglądają wszystkie inne spotkane po drodze.

Następnymi „ksarami” na trasie, były położone blisko siebie, „Ksar Beni Bilel”, gdzie część „ksaru” zajmuje rodzina hodująca owce i kury i „Ksar Gattoufa” z wielką podziemną cysterną na wodę. Obecnie pozostawione jako wolno stojące obiekty, które możemy w spokoju obejść i spenetrować. Żadnej ochrony, turystów i przeszkadzaczy.

Kolejny „ksar” położony opodal Tataouine, to „Ksar Ouled Dabbab”, który obecnie wykorzystywany jest jako luksusowy hotel i restauracja. Możemy w tym miejscu oprócz doznań wizualnych, wypić smaczną tunezyjską kawę, a należy się w tym miejscu przyznać, że jak na razie, piliśmy tylko wybornie smakujące kawy. De facto Tunezyjczycy uwielbiają kawę, a przecież w takim regionie jak Afryka Północna, gdzie najczęściej pije się herbatę, wybrzeże tunezyjskie wydaje się być wyjątkiem… kawa została tu sprowadzona w XVI wieku, w okresie otomańskiego panowania, a jej popularność utrzymuje się po dziś dzień. Turcy również wprowadzili kulturę kawy… w 1846 roku, spośród 102 kawiarni znajdujących się w Tunisie, połowa należała do Turków. Francuscy kolonizatorzy wprowadzili zachodni styl picia kawy, z ustawionymi na zewnątrz stolikami i kosmopolityczną klientelą. Dziś, wciąż widzimy tradycyjne lokalne kawiarnie, ukryte w wąskich uliczkach lub zwyczajnie przy drodze, gdzie starsi mężczyźni spotykają się, aby wypić espresso, pograć w tryktraka i zapalić fajkę wodną. Zauważyliśmy iż każda, nawet najmniejsza „Cafe” posiada ekspres do kawy.

Jedziemy dalej i docieramy do berberyjskiej osady Douiret, która znajduje się 22 km na płd.- zach. od Tataouine w surowym górzystym regionie. Jest ona obecnie podzielona na dwie części, starą wioskę składającą się z mieszkań troglodytów wykopanych i wkomponowanych w górskie zbocza oraz nową wioskę, położoną u podnóża wzgórza. Stara wioska składa się z małych mieszkań, zwanych „ghiren”, była zarówno miejscem życia, jak i ufortyfikowanym spichlerzem. Podobnie jak inne „ksary” stworzone przez północnoafrykańskie społeczności berberyjskie, Douiret został zbudowany na szczycie wzgórza, aby chronić go przed najazdami. Obecnie rozległa, stara wioska zwieńczona cytadelą popada w ruinę. Wokół wzgórza, poprzez zrujnowane domostwa i opuszczone mieszkania prowadzi ścieżka o długości około 3 km. Wioska całkowicie opustoszała już w 1974r. Jedynym obiektem, który przyciąga wzrok, jest widok białego meczetu „Jamaa Ennakhla” („Meczet Trzech Palm”). Spacer po tak rozległym terenie, jest dość zajmujący, zwłaszcza jeśli jest się tylko we dwoje. Historia i wyobraźnia o toczącym się tu niegdyś życiu, pozostawia niezapomniane wrażenie.

Następnie jedziemy do Chenini (Chenenni), następnej wioski Berberów, położonej nad wąskim urwiskiem na zboczu gór, 18 km na zachód od Tataouine. Miejscowość jest nadal zamieszkała przez 84rodziny i tworzy liczącą 600 osobową społeczność. Zaraz po dotarciu pod wzgórze, wizytuje nas policja, dbają o nasze bezpieczeństwo i bardzo uprzejmie pytają skąd przyjechaliśmy i gdzie będziemy dzisiaj nocować. Polecają, abyśmy zwiedzili wioskę z przewodnikiem mówiącym po angielsku. Mahmud zjawia się błyskawicznie i za 10dinarów, jest skłonny oprowadzić nas po całym terenie. Historia i opowieści przekazane przez niego, bardzo mocno pogłębiły naszą wiedzę o berberyjskim społeczeństwie i jego zwyczajach. Jak twierdzi Mahmud, to osada pół troglodytów- pół nomadów. Mieszkania składają się z małego pokoju, jaskini wykutej w skałach, przed którym znajduje się małe ogrodzone podwórko (przeważnie dla zwierząt) z kolejnymi dwoma pokojami. Na szczycie wzgórza królują ruiny starego Chenini. Jego domostwa, drążono coraz wyżej w skalnym zboczu aż do szczytu. Niski stopień wilgotności powietrza w tym regionie oraz chłód panujący w środku jaskiń, sprawiają, że zboże mogło być tu przechowywane nawet do 10 lat. Na przełęczy, przed drugim wzniesieniem, stoi piękny biały meczet, odcinający się od reszty otoczenia. Ze wzniesienia można oglądać doskonale zachowany układ domów i ulic. Przetrwało tu również kilka pras do wyciskania oliwek, przy których niegdyś pracowały wielbłądy… z zasłoniętymi oczami, kręciły się w kółko… po całym dniu pracy czuły się jak tureccy Wirujący Derwisze. Ta osada, jest przekładem ostatniego miejsca, gdzie ludność jeszcze porozumiewa się językiem berberyjskim. W jej okolicach kręcono wiele scen do filmu „Star Wars”.

Po objechaniu wzgórza na drugą stronę, dotarliśmy do meczetu i grobu „Jemaa Kedima” („Meczet Siedmiu Śpiących”). Biały, niski z przysadzistym i nieco przechylonym w bok minaretem. Pochodzenie dziwnych pięciometrowych kopców wyjaśnia doskonale miejscowa legenda… siedmiu chrześcijan i pies schronili się w jaskini, aby uniknąć prześladowań ze strony Rzymian. Obudzili się po 400 latach, a kiedy zorientowali się, że osiągnęli nadludzkie rozmiary… umarli. Istnieje tyle wersji tej legendy, ile osób ją opowiada. Legenda nie wyjaśnia niestety pochodzenia innych, co najmniej jedenastu grobów, jak również pozostałych części cmentarza. Obok cmentarza znajduje się grób marabuta (pustelnika mahometańskiego).

Ostatnią na trasie była wioska Guermessa. Jest to najrozleglejsza z berberyjskich wsi na południu. Otaczają ją skaliste urwiska i wszędzie rozsiane są groty mieszkalne. Nie mamy jednak już tak wiele zapału, aby zagłębić się w następną z „ksar”, tym bardziej, że nasłoneczniony stok pozostał po drugiej stronie wzgórza. Zadowalamy się widokiem na troglodycką zabudowę i w takich to okolicznościach, postanowiliśmy w tym miejscu zrobić odpoczynek i rozbić mały biwak.

Robi się późno, pora wracać do Tataouine, na nocleg wybieramy ponownie ulokowany w centrum „Auberge Alferdaous”.Pokój ze śniadaniem 45 dinarów.

Chciałbym w tym miejscu jeszcze wspomnieć o pojazdach, które zdominowały szczególnie południowe obszary Tunezji. Są to Peugeoty 404 w wersji pick-up i to wyłącznie z silnikiem diesla. Jeśli ktoś pamięta ten model, to wie, że jego produkcja przypadała na początek lat 60-tych, kiedy firma Peugeot wraz z Mercedes-Benz, byli pierwszymi wprowadzającymi silniki wysokoprężne do samochodów osobowych. Rozmawiałem z kilkoma właścicielami takich aut i okazuje się, że mając metrykę dobiegającą prawie półwiecza, nadal dzielnie służą. Czasem bez klamek, tapicerki z przerdzewiałą karoserią, podrutowane i pokrzywione, ale nadal jeżdżą, dymiąc i terkocząc prymitywnym silnikiem diesla. Spotyka się również egzemplarze w wersji 504, tylko nieco młodsze, ale jest ich zdecydowanie mniej.

19-11-21-map

22 listopad 2019 – piątek

Tataouine > Medenine > Metameur > Toujane > Matmata (troglodyci – “Gwiezdne Wojny”) > Douz (berberyjskie miasto – „Wrota do Sahary”) – 220km

Rano opuszczamy Tataouine i jedziemy w kierunku Sahary do miejscowości Douz. Po drodze zaglądamy do miejscowości Medenine, gdzie w tamtejszym „ksarze” były kręcone sceny do filmu „Star Wars”, a dziś działa tu kilka sklepików dla turystów. Po wczorajszym mitingu po „ksarach” wokół Tataouine, ten wypada nad wyraz skromnie. Jedziemy dalej, tuż przy zjeździe z głównej trasy do Tunisu w kierunku Matmata, zaglądamy w Metameur do kameralnej „kasary”, spokojnie i dużo przyjemniej niż w centrum Medenine. Później po dotarciu do wysokich gór, podziwiamy kamienną zabudowę miasteczka Tujane, z wysoko umiejscowionych punktów widokowych, przy wjeździe i wyjeździe z miasta.

Dalsza trasa prowadzi bezpośrednio do Matmata, osady, gdzie od setek lat mieszkają zdecydowani troglodyci… jaskiniowcy. Jest to ewenement na skalę światową, stanowiący niezwykłą atrakcję dla turystów, stając się ważnym punktem programu każdej wycieczki. Mieszkańcy tej okolicy znaleźli receptę na dokuczające im przeraźliwe upały i opanowali niezwykłą technologię budowy domów. Na nagiej górze, gdzie roślinność jest skąpa i nie sposób się ukryć przed skwarem, ludzie zeszli dosłownie do podziemi. W pobliżu skraju zbocza, w glebie i stosunkowo miękkiej skale osadowej, wykopali doły o głębokości sześciu do siedmiu metrów. Szerokie na osiem metrów zagłębienia stanowią centralny dziedziniec, od którego odchodzą tunele, prowadzące do jaskiń, pełniących funkcje pokoi mieszkalnych, kuchni, spiżarni i pomieszczeń gospodarczych. Zaglądając z góry do takiej specyficznej „studni”, widzi się na dnie gospodarskie podwórko z kozą, osłem, bawiącymi się dziećmi. Do takiego mieszkania prowadzi tunel wejściowy, przy którym wykopane są jaskinie dla zwierząt hodowlanych. Wysokość i kształt tunelu pozwala na wprowadzenie wielbłądów, bardzo przydatnych w tamtejszej gospodarce. Domostwa nie wystają nad ziemię, a z góry ten księżycowy krajobraz wygląda jak ser szwajcarski. Domostw jest prawie siedemset, z czego połowa do tej pory zamieszkana.

Żyje tu około pięciu tysięcy osób. Stosunkowo niska temperatura warstwy ziemi i naturalna cyrkulacja powietrza panującego wewnątrz, pozwalają mieszkańcom na normalne funkcjonowanie nawet podczas 50º upałów. Obecnie temperatury są nad wyraz umiarkowane, to najlepsza pora, aby zwiedzać te rejony Tunezji, rankiem rześko, codziennie mamy słońce, a maksymalne temperatury sięgają 22ºC.

Trzy główne podziemne zespoły jaskiń zostały w latach sześćdziesiątych zamienione na luksusowe hotele. Niektóre domy-jaskinie można zwiedzić za drobną opłatą. Byliśmy w dwóch, w pierwszym Berberyjki zaskoczyły nas gościnnością, podały herbatę z tymiankiem i nie wiedzieć czym jeszcze, ciepły chleb z miodem, orzeszki i przebrały mnie na swój obraz i podobieństwo, a potem jedna grała na bębenku, a ja z pozostałymi tańczyłam jakieś ichniejsze pląsy. Natomiast w drugim, kobieta z trójką dzieci zaprosiła nas do środka, pozwoliła obejrzeć „dom” i poczęstowała tym samym co w poprzedniej „studni”. Warto też zajrzeć do hotelu „Sidi Idriss”, gdzie kręcono „Nową Nadzieję” i „Atak Klonów”.

Niepowtarzalność tych budowli, ich niezwykłość oraz lokalizacja w surowej, dzikiej scenerii pustynnej, zainspirowały twórców amerykańskiego przeboju kinowego „Gwiezdne wojny” do umieszczenia akcji filmu w tych podziemnych siedzibach. Wszak te domostwa są jakby z innej planety, a krajobraz wokół jest naprawdę nieziemski. Z produkcji filmowej zostało sporo gadżetów, wymyślne „statki kosmiczne” nadal stoją na placach i uliczkach miasteczka, nad wejściem do domów umieszczono przedziwne „klimatyzatory” i „czujniki elektroniczne”. Tereny te były miejscem, tłem, scenografią wielu innych filmów fabularnych. Z naszych wielkich produkcji filmowych kręcono tutaj istotne fragmenty filmów „Quo vadis” i „W pustyni i w puszczy”. Cóż za filmowy kraj… także inny wielki mistrz, kręcący niezapomniane filmy przygodowe, docenił krajobrazy Tunezji. To tu właśnie Steven Spielberg nakręcił w 1981 roku niektóre ze scen „Poszukiwaczy zaginionej arki”, jednej z części serii o Indianie Jonesie.

Późnym popołudniem docieramy do miejscowości Douz, będącej „Wotami do Sahary”. Zaglądamy do centrum miasta, zwiedzamy muzeum Sahary „Musee du Sahara” (wstęp 5dinarów od os.) i lokujemy się we wcześniej zarezerwowanym hotelu „El Mouradi Douz” Adres: Zone Touristique، 155، Douz 4260 Tel: 75 470 303. Tym razem cena nieco wyższa, gdyż to 4 gwiazdkowy obiekt położony w strefie turystycznej, na skraju Sahary (45€ pok.2os. z bufetowym śniadaniem). Zmagania z Saharą zostawiamy na jutro, a dziś jakoś rozpiera mnie niezidentyfikowana energia… czyżbym wypiła za dużo berberyjskiej herbatki?

19-11-22-map

23 listopad 2019 – sobota

Douz > Kebili > Schot el Jerd (słone jezioro) > Tozeur – 160km

Od rana, znaleźliśmy się w świecie daktyli. To prawdziwe „żniwa”, pełnia sezonu zbierania tych słodkich i wytwornych owoców. Nawet na hotelowym skwerze, w prawie alpinistyczny sposób, zdejmowano całe ich kiście z dużych palm daktylowych. Tu uprawia się ich najszlachetniejszą odmianę „deglad en nour” („palce światła”). Prawie wszystkie owoce przeznaczone są na eksport. Jednak będąc w tym miejscu, mamy oczywiście możliwość nabyć tą szlachetną odmianę (8 dinarów kg. ok 11zł).

Jednak głównym tematem, którym chcemy się dzisiaj zająć jest Sahara, jej widok, krajobraz wydm i ta nieogarniona przestrzeń pokryta piaskiem. Jesteśmy przecież w Douz, opiewanej pustynną stolicą Tunezji. Stąd wyruszają wszyscy, którzy postanowili zagłębić się w jej bezkresny obszar. Nie jesteśmy aż tak zawzięci, podczas objazdu Afryki i Azji wielokroć pokonywaliśmy bezmierne pustynne tereny, dzisiaj zamierzamy choć na chwilę zagarnąć widziane obrazy i dosiąść wielbłąda. Jedziemy najpierw 14 km na płd.-zach. od Douz, drogą poprzez gaje palmowe, gdzie zaczynają się wydmy „Grand Erg Oriental”. Później jedziemy bardziej na zachód, a po drodze zupełnie przypadkowo, spotykamy poganiacza wielbłądów. Krótka rozmowa i pytanie, czy aby nie odbyłby z nami małej przejażdżki po wydmach? Odpowiedź była oczywiście potwierdzająca, płacimy po 20dinarów od osoby i przez godzinę, na grzbiecie jednogarbnego dromadera, dostojnie bujamy się po piaskowych falach. Dla nas to tylko egzotyczny epizod, ale dla kupców prowadzących niegdyś całe karawany po szlakach handlowych, to były długie, ryzykowne i męczące wyprawy.

W południe opuszczamy rejon Douz i jedziemy dalej na zachód w kierunku wielkiego słonego jeziora „Chott el Jerid” („Wielki Szott”) i miejscowości Tozeur. Na trasie 40km za Douz, zajeżdżamy do miasteczka Kebili, popatrzyliśmy na zrujnowaną, choć potężną fontannę, trochę graffiti i lokalny bazar, gdzie spróbowaliśmy placków tak ostrych, że jak smoki mogliśmy zionąć ogniem.

Wyjeżdżamy szybciutko z tego miejsca i jedziemy przez słone jezioro „Chott el Jerid” do Tozeur. Poprzez monstrualny obszar salaru prowadzi usypana grobla o długości 40km. Jego powierzchnia to ok 5tys. km², a przez większą, suchą część roku, jest tak naprawdę wyschniętym obszarem, pokrytym kryształkami soli, które nadają mu wiele barw uzależnionych od pory dnia. Widoki z pewnością nawet na chwilę, nie przypominają tych boliwijskich z „Salar de Uyuni”, ale obszar bezkresu w kierunku płd.-zach. sięga aż po horyzont. Niestety mamy nieco pochmurną pogodę, zapewne podczas słonecznych chwil, widok byłby bardziej spektakularny. Teren jeziora „Wielki Szott” został wykorzystany przez Georga Lucasa jako plan filmowy „Gwiezdnych Wojen”. Scena, w której Luke Skywalker w końcowej scenie Epizodu 4 ogląda zachód dwóch słońc… była kręcona właśnie w tym miejscu.

Późnym popołudniem docieramy do Tozeur. Miasto wita nas fasadami budynków wykonanymi z cegły o pustynnym kolorze, ozdobionej geometrycznymi wzorami. Podobnie jak w Douz, miejsce w obecnym czasie żyje zbiorami daktyli, wszędzie skrzynki z owocami, pick-upy wyładowane po brzegi, sortownie zawalone towarem, prawie każdy stragan oferuje ich mnogość. Trzeba przyznać iż te tutejsze smakują doskonale i trudno je porównywać lub pomylić z tymi, które znaliśmy do tej pory z innych regionów świata.

Po krótkim pobycie na miejscowych sukach, poprowadzeni przez sympatycznego dorożkarza, dotarliśmy do knajpki oferującej tunezyjskie jedzenie. Tym razem oprócz pachnącej oliwy, pasty harissa i wspaniałej sałatki mechwiya (zgniecione oliwki z cebulką, papryką i przyprawami, czasem podawana jeszcze z tuńczykiem i jajkiem na twardo), podano nam mięso z wielbłąda zasmażone z warzywami w specjalnym glinianym naczyniu. Było pyszne, tylko jakoś tak żal, kilka godzin temu mieć uciechę z jazdy, a wieczorem zachwycać się smakiem porannego transportu.

Na koniec dnia poszliśmy do „Dar Chraite Tozeur”, wstęp 10 dinarów od os. To kompleks składający się z muzeum, restauracji, groty, kawiarni i hotelu. Nas najbardziej interesowało muzeum i było warto. Kolekcja wyrobów garncarskich, starożytnych dzieł, galerii obrazów, zbiorów etnograficznych, jak i figur ubranych w regionalne i i historyczne stroje w rozmaitych scenach jest imponująca. Na pietrze odtworzono dom wielkiego tunezyjskiego poety Abou el Kacem Chabbiego.

Dzisiejszy nocleg jest na “prawdziwym” kempingu „Les Beaux Reves” za 30dinarów. Jest to mały placyk, za równie małym budynkiem, zmieszczą się aż dwa samochody, łazienka na tyłach budynku pamięta jeszcze czasy rzymskie… ale działa!

19-11-23-map

>>>> NASTĘPNA >>>>