20.02.2018r – wtorek

Varanasi > Chandauli > Arrah > Patna – 240km

Już o ósmej jesteśmy na trasie. Mamy do pokonania tylko 240km, z czego pierwsze siedemdziesiąt, to fragment autostrady prowadzącej z Delhi do Kalkuty. W mieście przekraczamy rzekę Ganges i wyjeżdżamy na wschodnie rogatki miasta, gdzie mijamy bramę fortu „Ramnagar Fort”, którego nie zwiedzamy, gdyż jakoś mamy przesyt fortów, a o tym piszą… podupadający. Ale wróćmy do drogi… jakież było nasze zdziwienie, kiedy z ekspresowej drogi… została tylko jej nazwa „India Expressway”. Indie to siódma gospodarka świata i trzecia Azji, a główna trasa tego kraju wygląda jak „droga widmo”, jeździmy poboczami, jakimiś dziwnymi objazdami, tylko czasem oznakowanymi, a wokół i zewsząd naciera na nas chmara zdezelowanych ciężarówek z napisem „Tata” na masce. Koszmar, pokonanie tego króciutkiego, odcinka zajęło nam ponad dwie godziny, a najbardziej ulubionym słowem tej rozgrzebanologii było… diversion. Tak na marginesie, to na tych rozbabranych inwestycjach, nie widzieliśmy nikogo, kto prowadziłby prace, jakby inwestor zaczął i porzucił roboty, albo może odłożył ad acta. Po zjeździe z głównego szlaku, wyobrażaliśmy sobie poprawę, że po prostu uwolnimy się już od problemów z jazdą, a tu wpadliśmy jakby z „deszczu pod rynnę”. Droga ponownie zapomniana przez skorumpowane państwo indyjskie. Pamiętamy takie obrazki z Afryki, kiedy asfalt częściowo znikał z nawierzchni, a do tego pojawiały się dziury i w takim przypadku nikt nie bierze się za naprawę, gdyż w dokumentacji jest wyraźnie zapisane, że droga została wyasfaltowana, więc po co ją powtórnie asfaltować, rozdział zamknięty. Coś takiego jak służby drogowe, ani tam, ani tu nie funkcjonują. Na odcinku 120km do Arrah, droga wygląda podobnie jak syberyjska „Federalka” w 2001r, kiedy pokonywałem ją pierwszy raz na motocyklu. Wierzcie mi, że lepiej jest jechać szutrówką, nawet bezdrożami, niż połamanym asfaltem, gdzie „jamy” sięgają 1m głębokości i… mieści się w nich cały samochód. Do tego w tym całym bałaganie, motorki, tuk-tuki, riksze, piesi, zwierzęta i oczywiście wszelakie pojazdy marki Tata i Mahindra… i nie zapominajmy o tych co jadą pod prąd. Od Arrah nie było lepiej, gdyż przestrzeń do Patna, to jeden ciąg wiosek, do tego musieliśmy pokonać rozległą rzekę Son, dopływ Gangesu, jakimś dziwnym żelaznym mostem, tak więc summa summarum, pokonanie dzisiejszego dystansu, zajęło nam prawie osiem godzin, z krótką przerwą na dwa „sikanda”. Co po drodze?… trasa bez krajobrazów, płasko, monotonnie, tereny rolnicze, tylko kwitnący rzepak dodaje kolorytu, poza tym to jeden wielki permanentny kurz i smród, gdyż jedziemy przez rozległą przestrzeń ludzkiej działalności… pobojowisko. Jego codzienny widok, z czasem przytłacza. Dzisiaj mamy ostatni nocleg z naszego delhijskiego bookingu, całkiem przyzwoity pokój w hotelu „Citi Inn”, z tarasem na który nie da się wyjść i widokiem na mur. Kolejny problem to parking… zastanawiamy się… czego można nie zrozumieć w prostym tłumaczeniu, że nie zależy nam na eleganckim pokoju, że jest on punktem zupełnie drugorzędnym, a zależy nam na zamkniętym parkingu, bo przecież auto jest priorytetem w podróży… jeśli coś pójdzie nie tak, nasza wyprawa się kończy. Prosty przykład… już pierwszego dnia w Indiach, ktoś wyłamał nam klapkę od zaworu gazu.

Obiecaliśmy, że wypowiemy się na temat agencji turystycznej „Travlogues Tours”, w której to, dokonaliśmy dziesięciu rezerwacji hotelowych i czterech wycieczek. To był pierwszy i ostatni raz, nigdy więcej nie skorzystamy z takiego rozwiązania, to jedno wielkie szachrajstwo. Tak pobieżnie licząc, to oszukano nas na około 200$USD, nie licząc niewywiązywania się z prawidłowej obsługi podczas zwiedzania Khajuraho i Varanasi. Przytoczmy choćby jeden przykład, a było ich więcej. W Varanasi przysługiwał nam przewodnik na cały dzień, za którego zapłaciliśmy 40 $USD, był z nami dwie godziny i powiedział, że on nie dostaje nic za swoją pracę, ma bazować na tipach od klientów. Jak to nazwać?… Nie znaliśmy wcześniej mentalności hindusów… coś tu śmierdzi, nie tylko palonymi śmieciami, ale i kanciarstwem. Każda, nawet bardzo przyjemna na początku rozmowa, w efekcie końcowym sprowadza się do ad rem… czyli, mam tutaj mały sklepik z pamiątkami, może zajrzycie, albo coś w rodzaju, w moim sklepie obejrzycie wyjątkowy jedwab, takiego nie ma nigdzie, albo zupełnie zwyczajnie, coś wam pokażę, coś wam opowiem, a wy… dajcie jakiś datek lub tip. I teraz to co najważniejsze… „białe” zawsze w cenie… czyli, za wszystko płacimy cenę specjalną… jesteśmy jak chodząca skarbonka i wcale się z tym nie kryją, mówią prosto w twarz… jesteś turystą, dla ciebie cena jest taka. Jak dokonuje się wycena?… ano za pomocą trzech pytań, pierwsze- to skąd jesteś (Amerykanie, Brytyjczycy i Niemcy to wg Hindusów milionerzy). Drugie- to jak długo zamierzasz zostać w Indiach (im dłużej, tym lepiej, to znaczy masz pieniądze). Trzecie- to w którym hotelu mieszkasz (gwiazdy wyznaczają twój status finansowy). Z nami mieli łatwo, na wszystkie pytania odpowiadało nasze auto i umieszczona na nim mapa z przejechanymi krajami. Jak się domyślacie, nawet za pierdoły, płaciliśmy górne stawki. Ale jest coś jeszcze gorszego, na każdym kroku dostrzegamy znamiona kastowości, jak Hindus z wyższej kasty, traktuje tego z niższej. Myślę, że to taka korelacja do czasów feudalnych w Polsce… pamiętacie mezalians?

Już półtora miesiąca jesteśmy w podroży, w tym czasie pokonaliśmy dystans14tys. km. Jutro mamy tylko nieco ponad 400km do pokonania i już dziś z przerażeniem myślę o problemach, jakie napotkamy na trasie. Wiecie zapewne, że jako kierowca przejechałem sporo świata, ale uwierzcie mi, że chętnie chciałbym się już przemycić na granicę z Birmą (1600km), gdyż jazda po tym kraju, jest niezwykle stresująca, nie daje chwili wytchnienia dla jakiegokolwiek ze zmysłów, które należy uruchomić, aby w miarę bezpiecznie przemieszczać się do przodu. Po 8h „jazdy”, człowiek dosłownie „pada na twarz” ze zmęczenia.

18-02-20-patna-map

… czymże są kasty?… równi… równiejsi i „niedotykalni”…

Kasty to poniekąd skrót myślowy, który pielęgnuje Zachód, nazwa ta pojawiła się po raz pierwszy w 1510r., kiedy Portugalczycy zajęli Goa. Słowo casta w języku portugalskim znaczy „niewinny, czysty, skromny”, a zastosowano go wyłącznie w odniesieniu do Braminów. Portugalczycy nie zadali sobie trudu, by starannie opisać zastaną rzeczywistość, której w ogóle nie mieli zamiaru ani poznać, ani zrozumieć, a którą – jako chrześcijanie – po prostu gardzili. Słowo casta nabrało znaczenia pogardliwego… „czyścioch” i było używane jako obelga. W tamtych czasach w Europie nie zażywano w ogóle kąpieli, nie używano mydła i nie myto się całymi tygodniami, wobec czego dziwactwem był na wpół nagi bramin, kąpiący się, o zgrozo, codziennie. Staroindyjską definicją klasy społecznej, czy też stanu są warny, to one determinowały miejsce jednostki w indyjskim systemie społecznym, kasty to tylko podgrupy, którym niesłusznie nadaje się nadrzędne znaczenie. Dawno temu były cztery warny, grupujące dane zawody i tego się trzymano, kasty określały tylko pochodzenie, czyli konkretny klan, czy terytorium z którego dana grupa się wywodziła. Obecnie kast i podkast jest około 3 tysięcy, które biorą się nawet od nazwiska rodziny, a już nie tylko wykonywanego zawodu. I tak… pierwsza warna to Bramini, duchowieństwo, święci mężowie, druga to Kszatrijowie, wojownicy, rycerze, monarchowie, urzędnicy, trzecia to Wajśjowie, kupcy, rzemieślnicy, chłopi, czwarta to Śudrowie, służący. Ale jest jeszcze piąta grupa, wypchnięta poza nawias społeczeństwa… Dalitowie, czyli „niedotykalni”. Żyjący na uboczu populacji, są od „brudnej roboty”, nie dostając nic w zamian, nawet szacunku. Czym się zajmują?… ano, odbieraniem życia istotom żywym (dawno temu kaci- egzekucje, dziś rybacy, rzeźnicy), kontaktem z odchodami, czyszczeniem rynsztoków, usuwaniem padniętych krów, kontaktem z ciałami zmarłych (noszenie, palenie). Dalitowie po śmierci nie mogą być skremowani, ani nawet przekraczać progu świątyni za życia. „Niedotykalnych” się unika, znieważa, nie dopuszcza do domów wyższych kast, zmusza do jedzenia i picia z osobnych naczyń w miejscach publicznych. Kim jest „niedotykalny”?… najkrótsza odpowiedź brzmi… nikim. Pozbawiony wszelkich praw i zwykłej ludzkiej godności żyje, pracuje i umiera w niespotykanych dziś w cywilizowanym świecie warunkach. Na naznaczonej tym piętnem osobie, można bezkarnie popełnić nawet największą zbrodnię, toteż padają ofiarą gwałtów, podpaleń i linczów. Wobec systemu wierzeń, który stworzył „niedotykalnych”, współczesne prawo jest bezsilne, a ich nieludzkie traktowanie sankcjonuje nawet hinduska religia. Indie to kraj i zdumiewających paradoksów i niewiarygodnych kontrastów Pod wirem codziennego życia, kryje się ciągłość zwyczajów, zachowań, stanowiących trudną do uchwycenia kwintesencję „indyjskości”. Pełne przepychu, zabytkowe rezydencje dawnych i obecnych możnowładców, sąsiadują z armiami żebraków. Wielowiekowa kultura, jedna z najstarszych na świecie, kontrastuje z nieludzkimi obyczajami, których przykładem jest fenomen i stosunek do tzw. „niedotykalnych”. I niech nikt nawet nie próbuje powoływać się na konstytucję z 1950 roku, która oficjalnie zniosła dyskryminowanie „niedotykalnych” oraz publiczne przywileje wyższych kast… to tylko teoretyczne równouprawnienie, taki szlachetny wizerunek dla świata… w praktyce Hindusi nadal trzymają się zamierzchłego podziału społeczeństwa. Co to za kraj… w którym ponad 160 milionów ludzi jest nikim, zwykłym śmieciem… a krowy są święte?… Co to jest?… hinduskie wydanie apartheidu?… stan umysłu?… rasizm w imię religii?… wygodna hipokryzja?… czy po prostu ukryte niewolnictwo?…

21.02.2018r – środa

Patna > Muzaffarpur > Darbhanga > Araria > Purna > Kishanganj - 450km

Po wczorajszych doświadczeniach z przejazdem po indyjskich drogach, dokonałem wywiadu na temat trasy, którą powinniśmy się przemieścić z Patna do Kishanganj. Okazało się, że ta z GPS-a i ta z Google-map, nie uwzględnia miejscowej rzeczywistości. Sympatyczny Hindus, mieszkaniec hotelu, polecił nam trasę o 70km dłuższą, ale z gwarancją szybkiego i mało uciążliwego przejazdu. Rezygnujemy z hotelowego śniadania (od 8.00) i już o 7.30 jesteśmy na trasie i próbujemy wydostać się z tej ogromnej, miejskiej aglomeracji, jaką jest rozległe miasto Patna (1,5 mln mieszkańców), stolica stanu Bihar, położona nad Gangesem. Na wschodnim krańcu miasta, znajduje się stary most, którym usiłujemy się przeprawić na drugą stronę pokaźnej rzeki. Dotarcie do tego miejsca, w bezładzie ulicznych korków, zajęło nam 1,5h, pokonaliśmy tylko 20km z 450, które mamy do przejechania dzisiejszego dnia. Most o długości 7km, ma czynny tylko jeden pas ruchu, tak więc pokonujemy jego długość w tempie pieszego. Dalej nie jest lepiej, aż do Muzaffarpur, brniemy poprzez totalny chaos drogowy, z elementami notorycznej jazdy pod prąd i po trzech godzinach, nawinęliśmy na licznik raptem 80km. Miejscowi kierowcy wyraźnie mają uszkodzoną „centralę”, gdyż tylko człowiek z pokaźnym deficytem intelektu, może wyczyniać tak absurdalne posunięcia w ruchu drogowym. Podajmy tylko jeden przykład ww zachowania… dojeżdżamy do przejazdu kolejowego z zamkniętymi rampami, ustawiamy się jako kolejny pojazd w oczekiwaniu na przejazd pociągu. Następne pojazdy całą szerokością drogi dojeżdżają do ramp, a motocykle, tuk-tuki i riksze, wykorzystują każdą przestrzeń, aby być jak najbliżej szlabanu. Pociąg przejechał, rampy zostały podniesione i zaczyna się bój, po obu stronach przejazdu, nacierają na siebie wszelkie pojazdy i nikt nie zamierza ustąpić miejsca ani na centymetr. Jak myślicie co się wtedy dzieje? To prawdziwa walka z użyciem całej gamy dźwięków, aby przepchać się do przodu, a korek ani drgnie, stoimy i obserwujemy to żałosne szamotanie się, gdzie podziała się choćby odrobina myślenia?… przewidywania zdarzeń?… eh… organizacja czegokolwiek w tym państwie, opiera się o właśnie taki przykład postępowania… totalny bajzel! Jest jeszcze coś, co się powtarza, zalegający przy drogach samochodowy złom, powrastał w pobocza, zakwitł i się zakurzył.

Wreszcie na rogatkach Muzaffarpur dotarliśmy do trasy „National Highway Authority Of India” NH57, będącej częścią korytarza, łączącego wschód z zachodem Indii. Tu sytuacja mocno się zmieniła i nawet momentami, możemy się rozpędzić do stówki. Kilometry tak zaczęły ubywać, jak nigdy dotąd w Indiach.

Wreszcie był czas na rozejrzenie się wokół… i co widzimy? Zielone monotonne równiny, dobrze zagospodarowane rolniczo, najpierw dominował rzepak, później kukurydza i ryż. Skromne gospodarstwa miejscowej ludności, jakby wyjęte z afrykańskich klimatów. I wreszcie zmiany w rękodzielnictwie… miejscowe kobiety suszą krowie kupy wymieszane ze słomą na patykach, a nie jak dotąd w postaci placków… to takie turbodoładowane w piecu. Na owych kupach na patykach, najczęściej suszy się pranie. Po 9h jazdy, docieramy do Kishanganj, gdzie przez booking.com zarezerwowaliśmy następny nocleg (2240rupii, to 130zł) „Daftari Palace Hotel” , nazywa się pałac, jak wiele budynków w tym kraju, ale mieszkamy w sklepie meblowym (jego górne piętro to hotel), to takie nasze trzy gwiazdki za które w Polsce trzeba by zapłacić 150-200zł (klima, śniadanie w cenie). Mamy wieści od naszego agenta z Birmy p. Zawa, że już od 25 lutego, będą na granicy załatwiać wszystkie zezwolenia na wjazd naszego pojazdu na teren tego kraju i czekają, aby nas powitać 27.02 rano, na przejściu drogowym – Moreh (Indie) > Tamu (Birma).

18-02-21-kishanganj-map

22.02.2018r – czwartek

Kishanganj > Siliguri > Tindharia > Siliguri > Jaipalguri > Alipur Duar – 300km

Ponieważ do następnej bazy, którą zaplanowaliśmy w Alipur Duar mamy jedynie 230km, toteż podczas dzisiejszego dnia, zaplanowaliśmy zboczenie z trasy w miejscowości Siliguri, na północ w stronę Darjeeling. Miasto jest znanym uzdrowiskiem klimatycznym, ośrodkiem turystycznym i punktem wyjścia dla wypraw himalaistycznych na trzecią górę świata, Kanchenjunga (Kanczendzonga) 8586m n.p.m. Słynie też w świecie z uprawy i przetwórstwa herbaty (herbata Darjeeling). Największą atrakcją poza buddyjskimi klasztorami, hinduskimi świątyniami i pozostałym kolonialnym splendorem… jest wąskotorowa linia kolejowa łącząca je z miastem Siliguri. Himalajska Kolej Dardżylińska „ Darjeeling Himalayan Railway” od roku 1999 znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. W czasach panowania Brytyjczyków, ze względu na warunki klimatyczne w mieście, powstawały tu ich rezydencje letnie, gdyż uciekali od upału w innych regionach Indii. Miasto Darjeeling znane jest też dzięki Matce Teresie z Kalkuty, która 10 września 1946r. podróżując z Kalkuty do klasztoru w Darjeeling na coroczne rekolekcje, usłyszała swe powołanie… wezwanie, by opuścić klasztor i założyć nowe zgromadzenie, oddane pomocy najbiedniejszym z biednych.

Z racji ograniczonego czasu, szczególnie interesuje nas wąskotorowa kolejka i wszystko co wokół niej. Po zjeździe z głównej trasy w kierunku Darjeeling, od razu jedziemy wzdłuż jej torów. Typowa ciasna zabudowa, upstrzona niezliczoną ilością kramików. Jakież mamy szczęście, że dosłownie po kilometrze jazdy, mamy pierwsze spotkanie z regularnie kursującym na tej trasie wąskotorowym parowozem. Tory wiodą dosłownie między domami, wagony niemal szurają o stragany i fasady budynków. Stacja ulokowana jest precyzyjnie pomiędzy straganami, co dodatkowo wzbogaca atrakcyjność scenerii. Parowozy są nieco zmodyfikowane i choć w węglarce widzimy węgiel, to tak naprawdę palenisko pod kotłem jest opalane olejem napędowym, a kocioł dodatkowo opleciony jest dużym zbiornikiem, opończą z wodą. Efektowny sztafaż, niczym do filmu, straganiarze oferują swe towary, mając parowóz tuż za plecami, wszystko tworzy specyficzną symbiozę. Robimy mnóstwo fotek i jedziemy dalej w górę.

Za stacją kolejową Sukna, droga pustoszeje, staje się coraz węższa i zaczynają się strome i kręte podjazdy, gdzie tory co rusz przechodzą z jednej strony, na drugą stronę drogi. Ich rozpiętość wynosi jedynie 2 stopy (610 mm), a system pokonywania tak stromych wzniesień polega na technologii zygzakowatej i pętlach, dokładnie na takiej samej, jak kolej w Cuzco pod Machu Picchu w Peru. Zbudowana przez Anglików w latach 1879-1881r. ma około 88 km (55 mil) długości, gdzie ulokowano 6 zygzaków i 5 pętli, startuje z poziomu 100 m w New Jalpaiguri na około 2200 m n.p.m w Darjeeling. Siliguri, położone u podnóża Himalajów, było połączone z Kalkutą od 1878 roku normalną linią kolejową. Pomiędzy Siliguri i Darjeeling, transport odbywał się wozami konnymi, tzw. drogą wozową, obecną drogą „Hill Cart Road”, po której jedziemy. Franklin Prestage, agent Eastern Bengal Railway Company, zwrócił się do rządu z propozycją budowy tramwaju parowego z Siliguri do Darjeeling. Sir Ashley Eden, porucznik gubernator Bengalu, utworzył komitet oceniający wykonalność projektu. Wniosek został przyjęty w 1879 r. z pozytywnym skutkiem, a budowa rozpoczęła się w tym samym roku. Jedną z głównych trudności stojących przed budowniczymi były bardzo strome podjazdy pociągu w górę. Tam gdzie nie pozwalały warunki terenowe na wybudowanie pętli, zmontowano tzw. zygzaki, pociąg cofa się, a następnie przesuwa się do przodu, wspinając się po zboczu. Patrząc na obecne indyjskie inwestycje, to wręcz wydaje się nieprawdopodobne, że w tamtych czasach było to możliwe. Za sprawą charakterystycznego wyglądu, do pociągu przylgnęła nazwa „Toy Train” („Pociąg-Zabawka”) i takim mianem najczęściej się go określa. Tak więc, jeśli przybywający zechce pojechać „zabawką” do stolicy herbaty… to w nagrodę dostanie widok na Kanczendzongę.

Wspinamy się w górę, droga bardzo wąska, są też miejsca, gdzie jedziemy torowiskiem. Niektóre odcinki drogi są otoczone budynkami, więc linia kolejowa często przypomina bardziej miejskie tory tramwajowe, niż linię kolejową. Aby ostrzec mieszkańców i kierowców samochodów o zbliżającym się pociągu, lokomotywy wyposażone są w bardzo głośne klaksony, które zagłuszają nawet klaksony indyjskich ciężarówek i autobusów, a jadąc gwiżdżą prawie bez przerwy. Na trasie napotykamy skład ciągniony przez lokomotywę spalinową.

Podróżując relaksowo, po 2h i pokonaniu 30km, dotarliśmy do pierwszej większej miejscowości na trasie, Tindharia. Do Darjeeling, jest jeszcze 60km, czekamy na przyjazd pociągu, robimy krótką sesję zdjęciową z miasta i ze stacji, na którą dotarł mijany wcześniej pociąg. Mamy też okazję porozmawiać z jedynym turystą, gdzie dowiadujemy się, że podróż na całej trasie z Siliguri do Darjeeling, zajmuje siedem godzin. Do Darjeeling droga zawiła i czasochłonna, a wypadałoby tam zostać choćby jeden dzień. Ponieważ czas zaczyna nas mocno pospieszać, bierzemy się w drogę powrotną, Co zauważyliśmy na trasie?… ano wjechaliśmy jakby w inny świat, niby Indie, a nie Indie, inna fizjonomia mieszkających tu ludzi, bardziej przypominają Chińczyków. Brak śmieci i te wspaniałe krajobrazy, choć nieco przytłumione mgłą.

18-02-22-alipurduar-map-1

Droga powrotna do Siliguri, zajęła nam niecałe półtorej godziny, nasz GPS pokazuje najszybszą trasę do dzisiejszego celu, to zaledwie 150km. I właśnie ta najszybsza wersja, stała się gehenną dzisiejszego dnia. Przejazd zajął nam prawie 5h, zatłoczona dezorganizacja, do tego 40km szutrówki w pyle i niechlujstwie drogowym. Wyczerpani okolicznościami, dotarliśmy do miejscowości Alipur Duar, gdzie wcześniej przez booking.com zarezerwowaliśmy miejsce noclegowe w „Resort Jayanti Hills Jungle Camp”. Już po zmroku usiłujemy znaleźć lokum, ale w warunkach indyjskich, nie jest to takie proste. Mimo, że mamy namiary, informacja jest nieprecyzyjna, a miejscowi kierują nas coraz to w różne strony. Po półgodzinnym błądzeniu, wreszcie z pomocą zorientowanego mężczyzny, dotarliśmy do celu, a tam… totalna pustka, obsługi brak, wszystko pozamykane. Szczęśliwym trafem, ów miejscowy zna właściciela i po pół godzinie dopracowujemy szczegóły naszego pobytu na campie. Płacimy 700rupii, mamy miejsce kempingowe z dostępem do łazienki w bungalowie, a rano przyrządzą nam śniadanie. Po raz drugi w Indiach, korzystamy z własnej bazy noclegowej „Toyota Inn”, gdzie czujemy się najlepiej. Ale to nie jest takie proste, ludzie i tak będą stali przy aucie i głośno mówili miejsce w miejsce, charkali, pluli i chodzili wokół auta. I dopóki nie padnie jasny przekaz… idźcie sobie stąd… chcemy mieć spokój… nie odejdą. Indie nie pozwalają na inne rozwiązania, gdzie byśmy nie stanęli, jest jak w Etiopii, mamy dziesiątki gapiów, brak intymności i nachalne żebractwo. Kempingowania na dziko w ogóle nie bierzemy w tym kraju pod uwagę, tylko raz zatrzymaliśmy się, by przyrządzić coś do zjedzenia… przyszła cała wioska… stali, patrzyli, bez nawiązywania kontaktu.

Dziś widzieliśmy interwencję policji, staliśmy na światłach, tuż obok policyjnego auta, młodzieniec na motorku zahaczył o przód ich samochodu, policjant nie wysiadając, chwycił go za koszulkę i przytrzymując bił gdzie popadnie, aż się potargała, po skutecznej sztuce perswazji niepobłażliwej, chłopak pojechał dalej… ot „mandat”…

18-02-22-alipurduar-map-2

23.02.2018r – piątek

Alipur Duar > Bongaigaon > Nalbari > Guwahati – 310km

Dzień bez specjalnej historii, nawet pogoda dopasowała się do otoczenia, cały czas na trasie specyficzna smogowa mgła. Co więcej… herbaciane pola, równiny i walka na drodze. Hindusi w swej religii, traktują ciało jak swego rodzaju futerał na duszę, ale coś ten futerał ciasnawy, gdyż nie zmieściło się to co najistotniejsze… „centrala”. Kastowość, doprowadziła w tym narodzie do swego rodzaju degeneracji umysłowej, trwałego upośledzenia najniższych grup, nasze drogi przebiegają pomiędzy takimi właśnie ludźmi. Ci z wyższych poziomów, których niestety nie doświadczyliśmy na drogach, zapewne latają samolotami, być może nawet własnymi, śpią w pięciogwiazdkowych hotelach, które otwiera przed nimi odźwierny, kształcą się na europejskich uniwersytetach i mają mnóstwo służby domowej, bo kiedy w Indiach jest się milionerem, inaczej po prostu nie wypada. Bogaci mają swoje enklawy, gdzie mieszkają w niezwykle drogich domach i nie chcą oglądać świata śmierdzących i bezładnych Indii… ale muszą! Gdzie się człowiek nie obróci, rozgardiasz w dziedzinach wszelakich, po drodze, bo przecież nasz byt w podróży, to życie w drodze, spotykamy się z totalną bezmyślnością i dziadostwem, tu nic nie jest skończone, żadna inwestycja oddana w pełni do użytku, drogi i infrastruktura drogowa, powstaje systemem gospodarczym, jak u nas za czasu komuny, na boku budowało się prywatne domy. Na terenie inwestycji albo nic się nie dzieje, bywa iż jest dwóch ludzi, a czasem nawet czterech, zwyczajnie ubranych, nie jak budowlańcy i w klapkach, snują się, robiąc rzeczy nieistotne dla całości inwestycji. Wszechobecny harmider, brak organizacji, wyobraźni i logicznego myślenia, bieda z nędzą przechadzająca się w brudzie, śmieciach i smrodach … obraz ten, z czasem zaczyna przytłaczać.

Po dotarciu do wielkiej, 2mln aglomeracji Guwahati, pozytywem dzisiejszego dnia, okazał się być zarezerwowany wcześniej, przez booking.com nocleg w „Saikia Nest Home Stay”, doskonała baza, gdzie naszą Toyotę mogliśmy bezpiecznie postawić na podwórku, właściciel reprezentujący kastę poziomów średnich, okazał się być osobą również podróżującą po świecie. Do granicy z Birmą pozostało nam jedynie 660km, ale ponoć to najtrudniejszy odcinek z bardzo złymi drogami i ogromnym ruchem ciężarówek.

18-02-23-guwahati-map

24.02.2018r – sobota

Guwahati > Shillong > Jowai > Kalain > Silchar – 320km

Wyborne śniadanie, pożegnanie z właścicielami i już przed ósmą jesteśmy na trasie. Choć dzisiaj zamierzamy dotrzeć, jedynie do oddalonego od Guwahati o 320km Silchar, to wiemy z wczorajszego wywiadu, że będzie to trudna jada, która może zając nawet 10h. Wyjazd z miejskiej aglomeracji wyjątkowo poprawny. Opuszczamy stolicę prowincji Assam, leżącej nad Brahmaputrą, która słynie z wybornej herbaty. Jak na warunki indyjskie, miasto jakby trochę czystsze i nieco bardziej zadbane. Po wyjeździe za rogatki, od razu pniemy się w góry, ciasne zakręty i bardzo strome podjazdy. Wiekowe ciężarówki mocno tamują przejazd, jadą jak ślimaki, tak pod górę, bo brak mocy, jak i z góry, bo kiepskie hamulce, tak więc nasza jazda bardziej przypomina slalom, ale mimo wszystko wciąż do przodu. Na szczęście, nowo wybudowanymi obwodnicami, omijamy dwa duże miasta Shillong i Jowai. Po 3h pokonaliśmy połowę trasy… jest wspaniale. Jednak dalej, sytuacja nie wyglądała już tak kolorowo. Dziś sobota, dzień wolny i jakaś partia na tym obszarze, urządziła sobie spory wiec wyborczy z programowym hasłem, które widzimy na plakatach… „Czas na zmiany!”… elektorat się cieszy, podrygując w rytm hałaśliwej muzyki i machając chorągiewkami… zmiany zapewne będą, każda partia to obieca i nawet coś zrobi… tylko z korzyścią dla kogo?… ano jak te zbóje, zabiorą bogatym i dadzą biednym… czyli sobie… a elektorat niech tańczy i wierzy, że być może kiedyś, ten miły pan z plakatu, coś dla nich zrobi… skąd my to znamy. Korki nieprawdopodobne, w jednym utknęliśmy na godzinę. Ponadto wjechaliśmy w specyficzny region pogranicza z Bangladeszem, gdzie zamieszkuje specyficzna grupa ludności, niscy, drobni, przypominają Peruwiańczyków. Co ciekawe, krajobrazowo teren ten również nieco przypomina Peru, zabudowa jakby taka sama, nawet stroje (chusty, czapki) noszą podobne, oczywiście nie tak kolorowe. Malownicze tereny, wokół tropikalna dżungla, jedynie mgła zakłóca te piękne widoki. Mozolnie przesuwamy się do przodu, ciężarówki, podjazdy i zakręty nie dają szans na szybszy przejazd. Po 8h mozolnej jazdy non-stop, wreszcie dotarliśmy w doliny porośnięte herbacianymi krzewami, a do celu mamy jedynie 30km. Niby blisko, ale wjazd do miasta i dotarcie do hotelu, zajęło nam półtorej godziny. Już po ciemku, dokonujemy zakwaterowania w hotelu „City Palace & Restaurent” (1290rupii pokój 2 os.). Jesteśmy tak skonani, że po odreagowaniu dzisiejszych drogowych stresów jednym piwem, już o 21.30 idziemy spać.

A tak na marginesie, hotel okazał się być nie pałacem, a raczej nieporozumieniem, Hindusi często nadużywają majestatycznych słów, które nic nie znaczą. Jest brudno, wokół budynku regularny śmietnik, korzystamy z własnej pościeli (często na wyposażeniu hoteli są jedynie wielokrotnie używane koce). Auta pilnuje ochroniarz banku, który mieści się na parterze, oczywiście za dodatkowa opłatą 80rupii (5zł). Booking.com zawiódł, nazwa hotelu wzniosła „Citi Palace”, a warunki gorzej niż fatalne (okno jak zwykle z widokiem na ścianę). Ponadto, mieliśmy zdarzenie potwierdzające szwankowanie „centrali” Hindusów. Zapytaliśmy, o której jutro rano jest śniadanie, na co padła odpowiedź, że jak sobie życzymy. Więc poprosiliśmy, aby było na 7.30, dodając warunek, by herbata była przyrządzona z wody butelkowanej. Jakież było nasze zdumienie, kiedy kelner, punktualnie o 7.30 wieczorem… przyniósł 2l butelkę wody i śniadanie na tacy (tosty i omlet masala z warzywami)… najpierw objęła nas konsternacja, a później wybuchnęliśmy śmiechem.

18-02-24-silchar-map

25.02.2018r – niedziela

Silchar > Jiribam > Nungba > Imphal > Kakching - 330km

Jak długo można spać, jemy doniesione wczoraj śniadanie, oczywiście zimne, bo przyniesione z naszej lodówki i już o 7.20 jesteśmy na trasie. Pokazujemy Wam fotki pewnych zabytkowych aut, są to produkowane w Indiach od 1957r. Hindustan Ambassador, mimo iż bazuje na brytyjskim samochodzie Morris Oxford, to mieszkańcy Indii, uważają go za ikonę swojego kraju, a jego produkcję zakończono w 2014r. Właśnie w tym mieście, występują w sporej ilości i są nadal wykorzystywane jako taksówki. Skoro jesteśmy przy naszych zdjęciach i motoryzacji, to muszę jeszcze wspomnieć o kultowym motocyklu, Royal Enfield, który do tej pory produkowany jest w tym kraju. W 1956 roku pod firmą Enfield w Indiach zaczęto składanie motocykli z wyprodukowanych w Wielkiej Brytanii komponentów, a w 1995 r. indyjskie przedsiębiorstwo Royal Enfield Motors nabyło prawa do posługiwania się znakiem Royal Enfield. Produkowane w miejscowości Ćennaj motocykle są obecnie najstarszą na świecie marką nieprzerwanie wytwarzaną, wraz z najdłużej w historii wytwarzanym flagowym modelem Bullet.

Dziś niedziela, rano w przeciwieństwie do wczoraj, skromny ruch na drodze, wyjazd z miasta zajął nam jedynie 15minut. Oczywiście stan drogi typowo indyjski, czasem doskonały z wymalowanymi liniami, potem ni stąd ni zowąd szutrówka, natomiast kiedy tylko dojeżdżamy do mostów, to już wiemy, bo sytuacja się powtarza, że kilkaset metrów przed i za, będą totalne wykopki, jakby komuś sprawiało wielką trudność remontowanie, bądź wybudowanie mostu, jakieś braki w wiedzy? Jezdnie są przebudowywane i poprawiany jest ich stan, natomiast mosty w większości pozostają stare, wąskie i mocno zużyte. Dość szybko docieramy do Jiribam, gdzie przekraczamy prowincjalną granicę, opuszczamy Assam, wjeżdżamy do Manipur. Zaskakują nas procedury, przekraczaliśmy wiele indyjskich prowincjalnych granic, ale nigdy takich nie było, jak w tym miejscu. Wypisujemy po obu stronach druczki wyjazdowo-wjazdowe, a wjazd do Nanjipur, dodatkowo potwierdzony jest pieczątką w paszporcie i fotkami naszych twarzy.

Po przekroczeniu rzeki Marku, pniemy się mocno w góry porośnięte regularną dżunglą lasów tropikalnych, palmy, ogromne paprocie, liany, bambusy. Strome postrzępione zbocza powodują, że droga meandruje pomiędzy nimi niezliczoną ilością zakrętów. Na szczęście ruch ciężarówek na tyle mały, że z tego tytułu nie występują większe utrudnienia w ruchu. Jednak utrzymanie średniej przejazdu w granicach 30km/h, okupione jest mocno dynamiczna jazdą. Na trasie mijamy maleńkie wioski, położone tuż przy szosie. Ich architektura jest typowo bambusowa, mocno przypomina afrykańskie klimaty. Jest jeszcze jedno zagadnienie drogowe, które poruszę w tym miejscu, gdyż właśnie tu w górach, jest dla nas najbardziej uciążliwe. To, że w Indiach jeżdżą stare ciężarówki, to już wspominaliśmy, teraz musimy poinformować o ich ilości, to jakiś nonsens, gdyż połowa jest na trasach, a druga połowa stoi przy drogach czekając na zlecenia transportowe, oczywiście skutecznie je blokując. Czasem tarasują całe wioski, gdzie zajmują jeden pas jezdni na odcinku kilku kilometrów. Nie jest to zwykły postój, to jedna wielka baza remontowa, gdzie na drodze dokonuje się wymiany, kół, opon, wymiany olei i wszystkich innych napraw. Przejechanie takich miejsc, szczególnie w górach, jest mocno utrudnione, gdzie drogi i ich pobocza są bardzo wąskie. Wygląda to, jak jedna wielka przepychanka. Ponadto na całej dzisiejszej trasie naliczyliśmy kilkadziesiąt ciężarowych gratów, które gdzieś tam na trasie utknęły z powodu awarii. Obstawione kamieniami, czasem stoją na środku jezdni, czasem tuż przed lub za niewidocznym zakrętem. Oczywiście po jakimś czasie, naprawia się je tam gdzie utkwiły, a naprawy są poważne, nawet z remontem kapitalnym śliników, mostów i skrzyń biegów. Cała ta sytuacja drogowa związana z tym tematem, jest wielce uciążliwa i stwarza ogromne niebezpieczeństwo. Po 8h pokonujemy dystans 260km, dzielący nas od stolicy regionu Manipur, Imphal. Dopiero na 30 km przed miastem, opuszczamy pasmo górskie Manipur. Natomiast samo miasto, swą architekturą, nie przypomina innych aglomeracji indyjskich, jest bardziej rozwlekłe, czuje się większą przestrzeń w krajobrazie i na drodze.

Robimy kilka fotek i wyjeżdżamy w kierunku granicy z Birmą (Myanmar), do oddalonego o 100km granicznego miasteczka Moreh. Po 30 km ponownie pniemy się w góry. Ponieważ od granicy z Pakistanem, przemieszczaliśmy się w jednej strefie czasowej, co prawda zygzakami, jednak 3.800 km na wschód, tak więc już o 17.00 w przygranicznych rejonach z Birmą, robi się ciemno. Na 37km przed Moreh, tuż za posterunkiem na rogatkach Kakching, natrafiamy na kawiarnię „Gaby’s Cafe ” i przyległy parking za ogrodzeniem, zamykany na noc. Za zgodą właścicielki, płacąc 200rupii (12zł) rozbijamy naszą bazę noclegową „Toyota Inn”. Prawdopodobnie, będzie to nasze ostatnie kempingowe spanie, gdyż w Birmie, wjazd wraz z naszym autem za specjalnym permitem, jest podporządkowany również wykupieniem hotelowych noclegów, które objęte są całościowym serwisem firmy „ Myanmar Senses Family Travel & Turs”, organizującej nasz samochodowy przejazd po tym kraju.

18-02-25-kakching-map

26.02.2018r – poniedziałek

Dzień wolny – Kakching > Moreh (miasto graniczne w Indiach przed wjazdem do Myanmar) - 37 km

Miejsce dzisiejszego noclegu, to jedno z najlepszych, gdzie kempingowaliśmy na całej obecnej trasie, wreszcie spokój, nikt nie mówi miejsce w miejsce i nie stoi przy aucie, kompleks toalet i piękne miejsce widokowe. Beztroski ciąg ciszy, nad ranem przerwała burza, podczas której wiało i lało, na szczęście dość krótko. Dojazd do Moreh zajął nam prawie 2h, droga w fatalnym stanie, do tego dochodzą dwa posterunki, gdzie musimy dokonać stosownych wpisów w specjalne zeszyty… komputerów brak. Na trasie napotykamy jeżdżące zabytki, z co najmniej pół wiecznym rodowodem lub auta załadowane w gigantyczny sposób, jak również totalne złomy, autobus bez przedniej szyby i świateł, załadowany wewnątrz wszelakim towarem, pobił wszystkie możliwe rekordy.

Po wjeździe do maleńkiego miasteczka położonego w dolinie, od razu kierujemy się do jedynego przyzwoitego hotelu , który się tu znajduje, „Elora Hotel”. Mamy strzeżony parking i super czyściutki pokój za cenę 3300 rupii po 10% zniżce. Inne, a jest ich sporo, to jakieś nory do których strach wejść. Wizerunkowo przypominają ledwie trzymające się kupy budy pokryte kurzem, co sprowadza wrażenie przypadkowości budowli. Wszystkie, jeden przy drugim, wzdłuż głównej, jedynej ulicy przechodzącej przez miasto. Sympatyczny manager naszego hotelu, podpowiedział mi cały tryb jutrzejszej odprawy, wożąc mnie swoim autem, po kolejnych punktach, które musimy jutro przy odprawie odwiedzić. Dokonuje się jej w mieście, w dwóch punktach (czytaj budach), jedna to imigration, druga to custom, położone w rożnych miejscach. Granica to szlaban, gdzie należy okazać stemple w dokumentach, paszporcie i Karnecie CPD.

Po obejściu miasta z targowiskiem włącznie, resztę dnia mamy wolną, więc jest czas na oporządzenie auta i nas samych, w końcu od wyjazdu z domu przebyliśmy już 15.400km, z czego 3.800km po terytorium Indii. Od jutra przed nami prawie dwutygodniowy pobyt w Myanmar (Birma), zobaczymy czym wabić nas będzie ta kraina… czas pokaże.

W tym miejscu, spróbuję podsumować przejazd przez Indie:

Ludzie: niesympatyczni, krętacze, oszuści, nigdy nie powiedzą prawdy, albo do końca ją ukrywają. Pozbawieni wyobraźni, a logiczne myślenie, to coś nazbyt abstrakcyjnego. Krowa jest na pozycji ponad człowiekiem, oczywiście tym z niskich kast. Miałem z tą nacją wcześniej do czynienia na Karaibach i w USA, wtedy myślałem, że to jakiś precedens, teraz poukładało się to wszystko w logiczną całość. Kultura osobista poniżej krytyki, plucie, charkanie i wydawanie innych tzw. niekulturalnych dźwięków to norma, a widok jamy ustnej u mężczyzn żujących tytoń, budzi odrazę i obrzydzenie. Wywożę jak najgorsze wspomnienia z kontaktów z tym społeczeństwem. W Pakistanie niby też Hindusi, ale to kompletnie inni ludzie.

Stan państwa: wszechobecna korupcja i wszystko to, co z tego faktu wynika oraz pracy umysłów pojedynczych jednostek, o czym napisałem powyżej. Prawie nic tu nie jest skończone, żadna inwestycja nie wygląda na kontrolowaną w trakcie jej trwania, nie działają służby publiczne, ludzie żyją na totalnym śmietniku, w syfie, smrodzie i kompletnym bezładzie, a zatrucie środowiska, to już same wyżyny ludzkich możliwości. Najgorsze jest jednak to iż nie posiadają świadomości, że ten ich świat, który stworzyli wokół siebie, tak właśnie wygląda – jest to potworne, przygnębiające i smutne. W miastach nie działają służby komunalne, na trasie nie widzieliśmy ani jednej śmieciarki, o zamiatarkach nawet nie wspominam, pewnie nawet nie wiedzą, co to za maszyna i do czego służy. Zapewne jedyną rolą państwa jest ściąganie podatków, a ono poprzez skorumpowanych urzędników, nie kontroluje niczego, co dotyczy przeciętnych obywateli, wszystko puszczone jest samopas i tak to odbieram, przejeżdżając przez jego terytorium. Los najbiedniejszych, tych żyjących na ulicy i żebrzących, nigdy się tu nie zmieni, gdyż ci „Niedotylalni” są właściwie poza prawem, a system społeczny który stworzono w Indiach, nie przewiduje takich działań, jak pomoc i rozwiązywanie problemów biedoty i bezdomnych, oni po prostu tu byli, są i będą, to ich obecna inkarnacja.

Drogi: właściwie nigdy nie jesteś pewien, co cię na nich spotka. Kontynuując temat, wszystko jest u źródła, czyli w stanie państwa, jeśli ono nie kontroluje drogowych inwestycji, to trudno się spodziewać, że w tym temacie będzie lepiej. Takiej ilości zmarnotrawionych pieniędzy, jeszcze nigdzie na świecie nie widziałem, setki kilometrów tras, na których rozpoczęte zostały prace drogowe, a teraz porastają je już drzewa, kogo stać na taką niegospodarność? Tylko ten kraj! Nikt nie kontroluje bieżącego stanu dróg, jak można dopuścić, aby główne trasy Indii, były niemalże nieprzejezdne. Jeszcze można by tak pisać w nieskończoność o mankamentach drogowych tego państwa, coś okropnego.

Kierowcy: są odzwierciedleniem mieszkających tu ludzi, ponownie użyję zwrotu – totalnie pozbawieni wyobraźni, najpierw coś robią, a po upływie jakiegoś czasu, zaczynają kombinować. Każda przeszkoda drogowa powoduje, że wszyscy z każdej strony prą do przodu na całej szerokości drogi, a korki przybierają kilometrowe odległości. Co dzieje się dalej? Totalnie zablokowani i w kompletnym rozgardiaszu, pojedynczo miksują się, każdy chce być pierwszy, każdy chce być szybszy, nie ma żadnej życzliwości, braki w myśleniu skutkują niepotrzebnie straconym czasem. Wg mnie, najgorszy kraj na świecie, pod względem przemieszczania się po jego terytorium, oczywiście mówię to na podstawie moich subiektywnych odczuć.

Zabytki: wiele i to najwspanialszych, ale prawie wszystkie, z małymi wyjątkami, zaniedbane i niedofinansowane. My, turyści z zewnątrz, biali, płacimy dużo większe pieniądze za wstępy niż „lokalesi” (my przeważnie 500 rupii, oni 30 rupii), ja mówię na to rasizm. Dlaczego prezentuje mi się brudne i nie działające fontanny, wyschnięte krzaki, a w większości brak troski – jak we wszystkich przypadkach działania państwa. A tak logicznie stan rzeczy ujmując: po co inwestować? Przecież turyści i tak przyjadą i zapłacą, a po drogach da się jakoś przejechać.

Jedzenie: pomni wszelakich przekazów naszych znajomych podróżników i ostrzeżeń z różnych przewodników, pomimo iż turystykę kulinarną uwielbiamy i nie boimy się nowych wyzwań w tym temacie, tu w Indiach nasze miejscowe menu, sprowadziło się jedynie do hotelowych śniadań, bardzo monotonnych, gdyż zawsze był to omlet z warzywami i tosty. Zapytacie dlaczego? Podstawowym powodem, był widok miejsc i warunków, tak przy trasach, jak i w miastach wokół bazarów, jak przygotowywane są posiłki, w jakich warunkach zmywa się naczynia i w jakich konsumuje się jedzenie. Jeśli ktoś chce, to proszę bardzo, nikomu nie można zabronić zjeść obiadu na śmietniku w atmosferze palonych śmieci i plastikowych opakowań, patrzyć jak pani myje talerze w jakiejś bali z brudną wodą i przeciera je później ścierką o różnych odcieniach szarości. Przez całe 19 dni, zadowalaliśmy się wyrobami „Krakusa” (mięsne konserwy, kabanosy), „Grala” (wspaniałe przetwory rybne), „Knorra” (zupy) i daniami liofilizowanymi firmy „Lyo Food” (smaczne porcje obiadowe, bez konserwantów). Do tego, na przydrożnych targowiskach, kupowaliśmy jajka, warzywa i owoce, nic poza tym. Może było mniej egzotycznie smakowo, ale bezpiecznie, gdyż nie zaliczyliśmy żadnej wpadki zatrucia pokarmowego, a jak na razie, nie znam nikogo, kto był w Indiach, jadł miejscowe pożywienie i mu się taka udręka nie przytrafiła.

Ogólnie: jeszcze nigdy nie było tak, no może poza Nigerią, bym chciał, aby mój pobyt w tym kraju, jak najszybciej dobiegł końca. Kładąc się spać, myślami byłem na drodze i chłonąłem beznadzieję mnie otaczającą, mój umysł nie godził się i buntował, na wszystko to co każdego dnia obserwowałem – widocznie nie akceptuje tak zorganizowanego świata, a będąc wrażliwym człowiekiem, trudno przyjąć mi rzeczywistość jaka tu panuje, a to powoduje pewien stan depresji, w której każdego dnia się tutaj przebywa. Wyobraźmy sobie chlew, a w nim jeden boks, śliczny i wykafelkowany, nawet ci z najwyższych kast, muszą czasem z niego wyjść na zewnątrz i upaprać się, bo przecież wciąż mieszkają w chlewie. Patrząc oczami człowieka drogi, tak to widzę, pewnikiem jest iż spostrzeżenia osób jadących na wycieczkę z biura podróży w wersji „All Inclusive”, będą odległe od moich, zgadzam się i akceptuję takowe opinie, ale ww są moje i nie zamierzam ich zmieniać, jak i nie mam zamiaru powracać do tego kraju, gdzie człowiekiem gardzi człowiek.

Po wszystkich tych wywodach, wypadałoby jakoś zachęcić do odwiedzenia Indii, ale jak to zrobić? Powiem tyle, zdecydowanie należy tu przyjechać, bo istnieje taki kraj jak Indie, a jeśli ktoś chce poznawać świat, wypadałoby tu zawitać i nieco pobyć, aby wyrobić sobie własną opinię.

Aby bardziej zachęcić do podróży po Indiach, może Wiola coś wymyśli.

… składałam co dnia tak zróżnicowane fragmenty, że biegając w tę i z powrotem po tęczy, co rusz wpadałam w poślizg i spadałam wprost na wysypisko odpadów… regularnie lecąc w dół, wszystko wyglądało inaczej… lawirowałam między tak ekstremalnymi emocjami, że przestrzeń pomiędzy nimi, to coś jak pomiędzy wniebowzięciem a wniebowstąpieniem… homo homini lupus?… to za mało!… powołam się na wiersz Edwarda Stachury „Człowiek człowiekowi”… nie człowiekiem!…

… paw origami…

… za kryształową ścianą słów, za nieprzebytym lasem kast…

… jest takie miejsce, co poza czasem trwa…

… pokrętna filozofia, dyskretna idea, jakaś tajemnica…

… co jednych przeraża, a innych zachwyca …

… stoi solidnym murem, piaskowcem, marmurem…

… dostojne projekty, nieszablonowe obiekty, splecione miernymi imitacjami…

… lśnią lustereczkami, złotem i szlachetnymi kamieniami…

… któż to zamieszkuje tak cudne konstrukcje?…

… to paw origami!…

… cóż za emocje i jakież zjawisko…

… zobaczyć tak barwne ptaszysko…

… ileż piór rodzai, form i kształtów mrowie…

… jakież unikaty ma na samej głowie…

… są paradne i szykowne, festyniarskie i gustowne…

… jest paleta przeciętności i składanka nijakości…

… są szeregi trędowatych, takich piór co nie glamour…

… co ze swą szkaradą oraz ułomnością, nijak nie pasują…

… bo urodę ptaka, swą brzydotą psują…

… dziwuje się inne ptactwo u pawia goszczące…

… patrzą i cóż widzą? Połamane pióra i te wypadające…

… lecz czy zmienią coś, pawia deklaracje chęci?…

… gdy wokół pulsuje tradycja niechęci…

… czemuż ptak ten cudny, święty, rozmaity, dumny…

… wśród dóbr wielu, zabytków bez liku…

… mieszka jak wyrzutek… na śmietniku…

… Wiola…

27.02.2018r – wtorek

Moreh (Indie) > Tamu (Birma) – granica z Birmą > Kalay – 150km

Wczesne śniadanie i już o 7.00 opuszczamy bazę noclegową „Elora Hotel”. Szybko i sprawnie urzędnicy immigration i custom, przybijają pieczątki w paszportach i Karnecie CPD, jeszcze tylko kilka wpisów w zeszyty, ostatnie sprawdzenie wszystkich dokumentów przy szlabanie wyjazdowym z Indii i wjeżdżamy do Myanmar (Birma), pokonując żelaznym mostem małą rzeczkę. Po drugiej stronie zostajemy zatrzymani i czekamy na jakieś decyzje. Po kilkunastu minutach, urzędnik prowadzi nas do oficera wyższego rangą, gdzie pada pytanie, kto jest waszym przewodnikiem i gdzie są zezwolenia na wjazd? Przedstawiamy dokumenty wystawione przez firmę „Myanmar Senses Family Travel & Turs” i informujemy, że miał na nas czekać tu na granicy, któryś z pracowników tej firmy. Wykonują telefony do firmy i po chwili mamy odpowiedź, wszystko jest w jak najlepszym porządku i za chwilę ktoś po nas przyjedzie. I rzeczywiście, po kwadransie przybywają dwaj młodzi Birmańczycy, ze stosem dokumentów i zezwoleń. Od tej chwili, wszystko idzie szybciutko, pieczątki w paszportach, w położonym nieco dalej urzędzie celnym nie stemplują naszego Karnetu CPD, lecz wystawiają dokument wjazdowy naszej Toyoty, jeszcze kilka kserokopii dokumentów i nieco dalej, w kolejnym urzędzie, dostajemy tablicę rejestracyjną, podobnie jak miało to miejsce zeszłego roku w Chinach. Pracownicy biura turystycznego niesamowicie grzeczni i uprzejmi, bardzo sprawnie pomagają dokonać wszystkich czynności odprawowych. W granicznym miasteczku Tamu, dokonujemy wymiany pieniędzy, 1$ USD – 1.320 kiatów- kyat birmański (MMK) i od razu tankowanie, ponieważ mamy informację iż tutaj olej napędowy jest dużo tańszy niż w Indiach, za litr płacimy 90kiatów, co daje około 2,40zł. Na stacji bardzo miła kobieca obsługa, po tankowaniu otrzymaliśmy gratis 4 butelki wody konfekcjonowanej. Po wjeździe do Myanmar, przestawiamy się na prawą stronę drogi, muszę przystosować się ponownie do normalności. Przez następne dwanaście dni, będziemy eskortowani po tym kraju przez trzech pracowników biura turystycznego jadących małym busem marki Toyota Hiace (kierowca – Kyaw, przewodnik – Nyi mówiący dobrze po angielsku i osoba odpowiedzialna za transport drogowy i dokumenty – Aung). Ubrani są w białe koszule i tradycyjne „longyi” (rodzaj długiej spódnicy, związanej w pasie specyficznym węzłem). Jechali do nas z Yangon non-stop dwa dni 1500km, aby przygotować zawiłą papierologię na granicy i dzisiaj nas tu powitać.

Pierwsze wrażenie, szok, nie ma walających się stosów śmieci, wszędzie porządek, przed skromnymi domkami co prawda nie widać kostki, czy bruku, ale wszystko wyzamiatane i uporządkowane. Działają sygnalizatory, a kierowcy przestrzegają ich i jeżdżą całkiem poprawnie. Po 20 dniach indyjskiego bezładu, wracamy do normalności i widzimy, że może być należycie, jeśli ludzie sami będą tego chcieli i będą dbali o porządek, czego w Indiach niestety nie doświadczyliśmy. Ruszamy na trasę, na południe w kierunku Kalay. Czyste powietrze, brak smrodu i smogu, nikt nie pali śmieci i plastików, w rzekach krystalicznie czysta woda, a nie szambowaty ściek… eh… da się?… oczywiście, że tak!

Nie wychodzimy z podziwu, uśmiechnięte buzie dziewcząt pomazane „thanaką” (jasnożółta pasta kosmetyczna chroniąca przed słońcem, taki tradycyjny makijaż). Powróciliśmy do przyjaznej podroży, którą znamy z tylu wspaniałych miejsc i krajów na świecie. Mijamy małe sympatyczne wioski, ludzie uśmiechnięci, rozkoszujemy się widokami, o których już zapomnieliśmy w Indiach. Przed Kalay, przekraczamy Zwrotnik Raka – równoleżnik ziemski, nad którym Słońce zawraca w swym pozornym rocznym ruchu po niebie – 23° 26′ 16″ szerokości geograficznej północnej, kiedy tam dojdzie rozpoczyna się nasze astronomiczne lato.

Ponieważ dzisiejszy dystans to jedynie 150km, już o czwartej jesteśmy w hotelu. Okazuje się być bardzo elegancki i czysty „Majesty Hotel”. Jak na razie, jesteśmy bardzo zadowoleni z obsługi, oby tak dalej.

Rozpoczęliśmy od dzisiaj, a zakończoną w Pakistanie, turystykę kulinarną. W przyległej do hotelu skromnej knajpce, zjedliśmy wspaniały obiad, żeberka i zupę warzywną. Ale przyszedł też czas na spróbowanie miejscowego piwa „Myanmar”, pierwszy raz w tej podróży, podano nam zmrożone kufle!

18-02-27-kalay-map

28.02.2018r – środa

Kalay > Gangaw > Monywa – 350 km

Śniadanie hotelowe najwyższej klasy, do wyboru cała gama smacznych potraw (około 30!), tak więc, śniadanie załatwia obiad, lunch, deser i kolację ;-) Nasyceni ponad rozsądną ilość, o 8.30 ruszamy na trasę w kierunku Mandalay, z zamiarem dotarcia do miejscowości Monywa, oddalonej od Kalay o 350km. Najpierw jedziemy na południe do Gangaw, droga wąska i mocno wyeksploatowana, jednak na całej trasie obserwujemy nieustające naprawy i choć bardzo skromnymi środkami i jedynie ciężką ludzką pracą, również kobiet, drogi są modernizowane. Surowiec naprawczy stanowią jedynie lepik, kamienie i piasek. Na miejscu, kamienie rozbija się na tłuczeń, kobiety segregują jego wielkość, układając ręcznie warstwami, na poboczu w beczkach z dziurami, podgrzewa się na ognisku lepik i polewając naczyniami przypominającymi sito, warstwowo tworzy się nawierzchnię asfaltową, niespotykana technologia. Jednak widziana ciężka praca, nie jest tym co nas zadziwia, lecz uśmiech ludzi pracujących, taki spontaniczny i miły. Dziewczęta, pomimo iż tłuką kamienie, a później w koszykach przenoszą je na głowach w odpowiednie miejsca, mają tak fantastyczny uśmiech na twarzy, który dodatkowo rozwesela kosmetyczne mazidło „thanaka”.

W jednej z wiosek, napotykamy na tradycyjne buddyjskie świętowanie, czyli „Novitiation Ceremony”. Wszyscy chłopcy muszą doświadczyć owej ceremonii nowicjackiej , opuszczając swój dom, z wolna jadą do klasztoru lub pagody, by po jakimś czasie zastanowić się i dokonać decyzji, czy zostać mnichem przez całe życie, czy porzucić ten zamysł dumy rodziców. Jadą niezwykle paradnie, ubrani niczym królowie lub książęta, w pełnym makijażu, jedni wystrojonymi końmi, inni tradycyjnymi, drewnianymi wozami zaprzęgniętymi w woły, osłonięci parasolami, jest zespół orkiestrowy i klaun z wąsami. W kolejnej wiosce docieramy do specyficznego sanktuarium buddyjskiego, gdzie podziwiamy piękną pagodę i dość ciekawe graffiti wymalowane na jej ścianach. Całość bajecznie kolorowa i utrzymana w nienagannym porządku.

Od Gangawy, jadąc dalej na wschód, pokonujemy kilka niezbyt wysokich pasm górskich, podziwiamy życie mieszkańców małych wiosek, które choć skromne, wyglądają bardzo czysto, kolorowo i radośnie. Cały czas na trasie, trwają lokalne modernizacje drogi systemem wcześniej opisanym. Tuż przed zmrokiem, docieramy do miejscowości Monywa, gdzie na jeziorze, umiejscowiony jest cały kompleks świątyń buddyjskich.

Po zwiedzeniu, naprzeciw jeziora, mamy dzisiejszą bazę noclegową „Win Unity Resort Hotel”. W skromnej restauracyjce, tuż obok, raczymy się wspaniałą kolacją, wspólnie z naszymi przewodnikami w podróży, smaczne potrawy przygotowane w miejscowym stylu i smakach, do tego piwo „Myanmar” i pełen relaks.

18-02-28-monywa-map

01.03.2018r – czwartek

Monywa – Mandalay – 150km

Śniadanie po prostu wyśmienite. Wyjeżdżamy z miasta i od dzisiaj zaczynamy właściwe zwiedzanie Myanmar. Zaczynamy od współczesnego miejsca, jakim jest kompleks świątynny „Bodhi Tataung”, wzgórze tysiąca Buddów. Najcharakterystyczniejszym elementem jest gigantyczny 130m kolos stojącego Buddy, widoczny z oddali, wyraziście lśniący złotem. Jest to drugi, najwyższy posąg Buddy na świecie, po Buddzie w „Świątyni Wiosny” w Chinach. Imponuje nie tylko rozmiarem, ale również rozwiązaniem architektonicznym, bowiem można wejść do jego wnętrza. Na całej wysokości figury widoczne są regularnie rozstawione niewielkie otwory… to okna. Posiada trzydzieści jeden pięter, odnosząc się do 31 planów istnienia lub 31 krain, sfer życia zgodnie z literaturą buddyjską i wyobraźnią o różnych światach samsary, w których można odrodzić się po śmierci. Najniższe piętra symbolizują piekło, gdzie na wewnętrznych ścianach przedstawiono sceny tortur, zaskakujące i zarazem szokujące. Na najwyższych przedstawiono niebo i raj. Nieopodal znajduje się następny posąg, tym razem leżącego Buddy o długości 95m. Do środka można wejść, co też uczyniliśmy. Obecnie, tuż obok trwa budowa posągu Buddy, który ma stać się największym na świecie posągiem Buddy siedzącego. Poniżej znajduje się duży ogród, gdzie zasadzono drzewa „bodhi”, a pod nimi umiejscowiono 998 identycznych posągów Buddy siedzącego pod parasolem. Święte drzewa „bodhi”, mają ogromne znaczenie religijne dla buddystów, ponieważ pod takim drzewem Budda osiągnął swe oświecenie, stąd ich nazwa „drzewa oświecenia”.

W odległości zaledwie kilku kilometrów, mieści się następny kompleks buddyjskich świątyń, „Thanboddhay Paya”. Wejścia do kompleksu bronią dwa olbrzymie, białe słonie. Wyjątkowy kształt świątyni, bogate zdobnictwo oraz niezwykle żywe kolory, czynią to miejsca unikatowym w sakli całego kraju. Główna pagoda ma budowę schodkową, gdzie umieszczono 864 małe stupy. Wokół świątyni stoi 20 zdobnych filarów z wyrzeźbionymi małymi posągami Buddy. Również wewnętrzne ściany świątyni, w całości pokryte są podobnymi reliefami. Można też zobaczyć sporo większych posągów Buddy w różnych pozycjach. W sumie na terenie pagody znajduje się… 500 tysięcy Buddów… robi wrażenie!Obok mieszczą się sale modlitewne, staw pełen ryb i żółwi i niebywale zdobna strażnica z wieżą, na którą mogą wejść wyłącznie mężczyźni, a z której to rozpościera się panoramiczny widok na cały kompleks.

Opuszczamy święte miejsca i… można by pokusić się o porównanie do naszego Sanktuarium Maryjnego w Licheniu i największej na świecie figury Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata w Świebodzinie… jedyna różnica?… tutaj wszystko ocieka złotem! Na trasie do Mandalay, podziwiamy z drogi jeszcze wiele buddyjskich świątyń i stup, ulokowane są tak często, jak nasze przydrożne krzyże i kapliczki.

Po drodze, zakupujemy rattanowe piłki, to niezwykle popularny produkt, a dlaczego? W Mianmar, uwielbia się grać w „chinlone”, to coś jak nasza „zośka”, jednak tutaj nie ma wygranych i przegranych, chodzi tylko o to, by piłka jak najdłużej utrzymała się w powietrzu, a taniec w trakcie podbijania piłki, był jak najpiękniejszy. Historia gry sięga 1500 lat wstecz, przez ten czas wypracowano ponad 200 sposobów odbicia piłki. Po dotarciu do miasta, od razu lokujemy się w dzisiejszej bazie, czyli w hotelu „Hotel Mandalay”. Tam też na parkingu pozostawiamy nasz pojazd i busikiem naszych przewodników, jedziemy zwiedzić główne atrakcje. Miasto położone nad rzeką Irawadi, dawna stolica kraju, obecnie regionu o tej samej nazwie, wyjątkowo czyste i pięknie utrzymane,. Długie na ponad trzy kilometry mury niegdysiejszej siedziby króla, okalają obecnie zielone tereny, ponieważ budowle zostały rozgrabione i zniszczone przez Brytyjczyków. Nad miastem dominuje wzgórze „Mandalay Hill”, na które mozolnie się wspinamy, aby dotrzeć do świątyni „Su Taung Pyae Pagoda”, czyli „Pagoda Spełniająca życzenia”, która zajmuje cały szczyt wzgórza. Jej ściany, kolumny i wieżyczki wyłożone są tysiącami, czy może nawet milionami drobnych lustereczek i kolorowych szkiełek. Cztery ołtarze i cztery posągi Buddy, patrzące w cztery różne strony świata. Najważniejszą rzeczą, która się tam znajduje, jest figura ogrzycy, która w ofierze złożyła swoje piersi. Wg legendy, pewnego razu Budda odwiedził „Wzgórze Mandalay”. Przebywał tam przez tydzień, wygłaszając kazania dla okolicznych mieszkańców. Przysłuchiwała im się także zamieszkująca wzgórze ogrzyca Chandamukhi (Twarz Księżyca). Ogarnięta przypływem pobożności odcięła sobie pierś i ofiarowała ją Buddzie. Zmieszany takim postępkiem Budda, jedynie się uśmiechnął. Pytany później o powód tego uśmiechu przepowiedział, iż dzięki zebranym zasługom, ogrzyca ta odrodzi się w przyszłości jako król władający potężnym miastem Yadanbon, u podnóża „Wzgórza Mandalaj”. Ze świątynią tą wiąże się popularne w Mjanmar powiedzenie: Jeśli pragniesz długiego życia… wejdź na „Wzgórze Mandalaj”… my wjechaliśmy autem… toteż utraciliśmy rojone szanse.

Po zjeździe ze wzgórza, tuż przed zachodem słońca, odwiedzamy ostanie miejsce, które zaplanowaliśmy na dzisiejszy dzień, to położone obok siebie „Kuthodaw Paya” i „Sandamuni Paya”. Obie pagody słyną jako miejsce, gdzie znajduje się największa „książka” na świecie. Jak wygląda i ile czasu trwałoby jej przeczytanie? Zawierająca 729 stron, czyli marmurowych płyt, na których wyryto na polecenie króla Mindona, zapis nauk Buddy, Tipitaki. Nieco dalej, są aż 1774 tablice. Wyryto na nich komentarze do Tipitaki. Łącznie daje to liczbę ponad 2500 stron! Cały tekst był czytany raz… podczas pierwszego synodu buddyjskiego. Wówczas 2400 mnichów, odczytywało inskrypcje na zmianę, bez żadnych przerw… trwało to pół roku! Miejsce to zostało wpisane na listę UNESCO w 2013 roku. „Książka” jest również wpisana do Księgi Guinessa, jako największa księga, której strony wykonane są z kamiennych płyt. Każda z płyt chroniona jest przez małą, białą stupę, które ulokowane są wokół głównej świątyni. Do kompleksu wchodzi się przez ogromne drzwi wykonane z drewna tekowego, ozdobione motywami kwiatowymi.

18-03-01-mandalay-map

02.03.2018r – piątek

Mandalay – Bagan - 220km

Jedziemy nieco za miasto do Amarapura, niegdyś znaczącego miasta, siedziby królewskiej będącego obecnie częścią Mandalay. Miejsce to słynie z najdłuższego mostu tekowego świata (1200m) „U Bein Bridge”. Most składa się z 1086 słupów konstrukcyjnych przykrytych deskami. W czasie monsunu wody spływające z gór do jeziora Taung Tha Man podnoszą mocno jego poziom. Po obfitych opadach zamienia się ono w niebezpieczne miejsce, odcinając część wiosek od stałego lądu. Stare podanie głosi, że gubernator Bain Sak oraz wysokiej rangi dostojnik państwowy U Bein, po wielu naradach zaproponowali ówcześnie panującemu królowi Pagan, aby wybudować w tym miejscu most, który ułatwi życie jego podwładnym. Budowa została rozpoczęta w 1849 roku. Drewno zostało pozyskane ze starego pałacu i z opuszczonych domów. Całość budowy została ukończona po 2 latach, czyli w 1851 roku. Obecnie, to wielka atrakcja turystyczna Myanmar, porównywalna z Niagarą w USA. Pod mostem „U Bein Bridge” toczy się normalne życie. Żyją tu rodziny, które w porze suchej uprawiają skrawki ziemi, a na ten czas pobudowali szałasy i tak egzystują. Wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni, ktoś orze pole, inni w tym czasie łowią ryby, wypasają bydło, a nad nimi kolejni ludzie przemierzają most.

Ponieważ nasz przewodnik Nyi, spędził kilka lat w buddyjskim klasztorze, ucząc się i medytując, chce nam pokazać jak wygląda posiłek mnichów w pobliskim monastyrze. „Mahagandhayon Kyaung”, jest najbardziej znanym monastycznym college’em w kraju. Klasztor, znany jest ze ścisłego przestrzegania Vinayi, buddyjskich reguł życia klasztornego. Żyje tu ok 1000 mnichów. O 10:15 rozpoczyna się posiłek, mnisi ustawiają się w dwóch rzędach i w milczeniu przechodzą do miejsca wydawania posiłków. Na trasie przemarszu obdarowywani są różnymi skromnymi prezentami, przeważnie jest to słodka przekąska, długopis, zdarzają się drobne pieniądze. Świątynie i klasztory są integralną częścią życia w Myanmar. Przyjmują około pół miliona mężczyzn, którzy są albo mnichami zawodowymi albo nowicjuszami i około 50tys. mniszek. Oznacza to, że mniej więcej jeden procent populacji żyje w jednym z wielu klasztorów. Theravada, Buddyjskie życie monastyczne ma ścisłą codzienną rutynę, obracającą się wokół modlitw, studiów religijnych jak i normalnych przedmiotów, łącznie z nauką języków obcych.

W południe opuszczamy Mandalay i jedziemy następne 170km do Bagan. Droga kiepska, mocno pofałdowana i pełna motocykli, przejazd zajął nam ponad 4h. Po dotarciu do hotelu „Raza Gyo Hotel”, od razu udaliśmy się na brzeg rzeki Irawadi, gdzie mieliśmy zamówiony rejs stateczkiem, aby podziwiać zachód słońca. Po mozolnej jeździe, chwile błogiego odpoczynku, herbatka, orzeszki i jak zwykle mnóstwo śmiechu, ponieważ nasz przewodnik Nyi, to wybitny zgrywus, a jednocześnie grzeczny, kulturalny i nad podziw ułożony człowiek.

Nadeszła szara godzina, więc przyszedł czas na kolację. Nyi zaproponował wyjątkowe miejsce, gdzie nie ma turystów. Tak więc, w blasku księżyca, wśród bardzo pięknie podświetlonych stup, które znajdują za płotem restauracji, zajadamy się regionalnymi pysznościami i do tego piwo „Myanmar”. Już po godzinie zbieramy się, gdyż już o 5.00 rano, jedziemy podziwiać wschód słońca nad terenami, gdzie niegdyś istniało starożytne miasto słynące z ogromnej liczby buddyjskich pagód, świątyń, klasztorów i innych obiektów historycznych. Bagan w latach 1044-1287 było stolicą Pierwszego Imperium Birmańskiego (Królestwa Paganu). Obecnie pozostałości miasta tworzą „Strefę Archeologiczną Pagan” („Bagan Archaeological Zone”), która obejmuje kilka miejscowości na obszarze o dł. 13 km i szer. 8 km.

18-03-02-bagan-map

03.03.2018r – sobota

Bagan – zwiedzanie

Zwiedzać Myanmar i nie odwiedzić Bagan, to jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. To właśnie Bagan jest największą atrakcją w tym kraju, czymś, co przyciąga rzesze turystów. Nie ma osoby, która zobaczyłaby zdjęcie stamtąd i nie zechciała tam pojechać. Rozpoczynamy zwiedzanie już bardzo wcześnie, gdyż przed piątą, jedziemy pod wieżą widokową „Bagan Viewing Tower”, ulokowaną w luksusowym hotelu, w samym centrum strefy archeologicznej. Jest tylko jeden problem, mieliśmy podziwiać wschód słońca o 5.20, lecz nasz miły przewodnik Nyi, pomylił się o godzinę i na wysokości 40m, urządziliśmy sobie drzemkę czekając do 6.20 na wzejście słońca. Widok niesamowity, wręcz wspaniały, wokół setki świątyń i stup, majestatyczna cisza i mgiełka unosząca się nad okolicą. Ale nie tylko ona lewituje w powietrzu, są również dziesiątki balonów z turystami, którzy oprócz chęci lotu, posiadają portfele nie znające słowa deficyt (300$ od os.). Co sprawia, że to miejsce jest takie niezwykłe? Prawdopodobnie chore marzenia króla. W Bagan, na powierzchni ponad 100 km² znajduje się 2,4tys. obiektów kultu. Dużo? No jasne, że nie!… bo było ich tutaj ponad 4tys. Jak to się wszystko zaczęło? Historia Bagan nierozerwalnie związana jest z królem Anawrahta, który panował w kraju od 1044 do 1077r. To on przeniósł stolicę do Bagan. To on wprowadził do Mjanmar Buddyzm Theravadę. To także on nakazał wybudowanie jak największej ilości świątyń. Odnosząc sukcesy militarne, po pokonaniu swego regionalnego rywala Manuha, króla Monów, Anawrahta wziął w niewolę i sprowadził do swojej stolicy wielu artystów, rzemieślników i mnichów. Rozpoczął budowę pierwszej, wspaniałej i zachowanej do naszych czasów, świątyni „Shwezigon Paya”. W swojej wierze, jak wielu neofitów, był tak zachłanny, że odebrał Monom, którzy go nawrócili, święte księgi buddyjskie Tipitaka. Do ich przewiezienia potrzebnych było podobno 30 słoni. Jego następcy w XI, XII i XIII wieku, wznosili z rozmachem kolejne wspaniałe obiekty kultu, z których w różnym stanie, do dziś przetrwało „zaledwie” ponad 2 tysiące… odmiennie niż państwo, w którym je zbudowano. Jego wydatki na te budowle, przekroczyły możliwości gospodarcze i wytrzymałość ludności, powodując osłabienie kraju. A druzgocący cios zadały mu w 1287r. hordy mongolskiego chana Kubilaja.

Kończymy długi pobyt na wieży, wracamy do hotelu, śniadanie i dalej bierzemy się za zwiedzanie. Jadąc do pierwszej ze świątyń, które są na naszej trasie, przejeżdżamy przez miejscowy bazar „Nyaung Oo Market”, gdzie handluje się dosłownie wszystkim. Już z dala lśni w słońcu potężna budowla „Shwezigon Paya”. Budowę pagody rozpoczęto za panowania króla Anawrahta w XI w. Za jego życia powstały trzy tarasy, dalsze prace nad świątynią przerwała nagła śmierć władcy. Ukończył ją jego syn, król Kyansittha, nadając jej obecny kształt. Pagoda ta stała się prototypem dla wszystkich późniejszych stup, budowanych na terenie Mjanmar. Świątynia wybudowana została, aby przechowywać kolekcję świętych relikwii, m.in. kość czołową i replikę zęba Buddy, którą władca Mjanmar otrzymał w darze od króla Sri Lanki, a także szmaragdowy posąg Buddy z Chin. Dalej objeżdżamy kilometry przestrzeni, gdzie w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie w zaroślach znajdują się dziesiątki, setki stup. Jedne bardzo dobrze zachowane, inne w ruinie, jeszcze inne poddawane są renowacji. W czasach świetności, budowali je królowie, książęta, bardziej i mniej zamożni mieszkańcy, można by powiedzieć, że w owym czasie był to jakaś forma nobilitacji społecznej, a może mody. Oczywistym jest, że będąc w Bagan tylko jeden dzień, nie sposób zobaczyć każdej ze stup i świątyń. Zresztą nie miałoby to większego sensu, bo są one do siebie bardzo podobne, choć mimo wszystko każda inna. Następną znaczącą, była świątynia „Pagoda Myazedi”, znajdująca się w Myinkabie, obok której znajduje kamienny blok, a na nim wyryte inskrypcje „Myazedi Stone Inscription” w czterech językach (pyu, mranma, mon i pali), to pamiątka po wieloetniczności, gdyż począwszy od czasu panowania Anawrahty, Pagan stał się ośrodkiem religijnym i naukowym: sprowadzeni z Indii i Cejlonu mnisi, poza nauczaniem, zajmowali się badaniami lingwistycznymi, filozofią, prawem i medycyną. Było to też miasto wielonarodowe – oprócz Birmańczyków zamieszkiwali je potomkowie Pyu i Monowie. W roku 2015 inskrypcję wpisano na listę UNESCO Pamięć Świata.

W południe robimy przerwę, gdyż upał niemiłosiernie daje się we znaki (38°C), a dzisiejsza wczesna pobudka, dodaje zmęczenia. Popołudniowe zwiedzanie zaczynamy od odwiedzenia manufaktury produkującej wyroby z laki „U Ba Nyein”. Słynna sztuka wyrobu przedmiotów z laki nazywana jest w Birmie „Pan Yun” i jest jedną z najstarszych form tradycyjnego rzemiosła w kraju. Liczne warsztaty rodzinne specjalizują się w wyrobie misek, talerzy lub pojemników na żywność a tradycyjny sposób produkcji przekazywany jest z pokolenia na pokolenie. Laka często była ofiarowywana jako prezent dla zagranicznych wysłanników lub służyła do przechowywania biżuterii, listów czy buddyjskich inskrypcji. Najbardziej charakterystycznym przykładem wyrobu z laki są miski na jałmużnę dla mnichów, ale również różnego rodzaju, większe i mniejsze naczynia czy pudełka. Birmańska tradycja zdobienia laką sięga XIIw. Niezwykle pracochłonna i czasochłonna metoda wytwarzania. W fazie wstępnej przedmioty wytwarzane są z włókien bambusa, czasem przeplatane końskim włosiem, a następnie ich powierzchnię pokrywa się kilkoma warstwami specjalnej mikstury przygotowanej z żywicy pozyskiwanej z drzew melanorrhoea usitata lub thitsee i popiołu, która w kontakcie z powietrzem nabiera czarnego koloru. Nałożona na powierzchnie drewniane, tworzy gładką i błyszczącą warstwę, odporną na wilgoć, gorąco czy uszkodzenia mechaniczne. Wzory i różnego rodzaju scenki, są rzeźbione na powierzchni przedmiotu, za pomocą ostrego, żelaznego rysika, a następnie wypełniane pigmentem – czerwonym, zielonym lub żółtym. Jest to długi i powolny proces. Często do tworzenia dekoracji wykorzystuje się również płatki złota, miedziany drut lub drewno palmowe. Tradycyjna laka dekorowana jest scenami z życia Buddy, z życia dworu, z legend Jataka, birmańskimi znakami zodiaku lub skomplikowanymi ornamentami i płatkami złota „shwezawa”. Niektóre naczynia inkrustowane są szklaną mozaiką lub półszlachetnymi kamieniami. Możemy podglądnąć cały proces produkcyjny, łącznie ze zdobieniem i złoceniem. Oczywiście zwiedzanie kończymy w sklepie, gdzie prezentowana jest cała gama wyrobów, my zdecydowaliśmy się na zakup talizmanu Myanmar… czyli sów, a jak jesteśmy przy zwyczajach, to należy kupować je parami, tak więc mamy pana i panią sowę z laki… tym samym obietnicę szczęścia, dobrobytu i powodzenia.

Jadąc do następnych świątyń, na trasie mamy okazję znów zobaczyć niezwykle barwną ceremonię „Novitiation Ceremony”, związaną z wyprawieniem chłopca do buddyjskiego klasztoru. Stałam na środku drogi i nie mogłam oderwać wzroku, tak strojna parada i taki korowód wzruszeń, że zapomniałam o świątyniach. Wracając do kolejności zwiedzania, pod koniec dnia, przy drodze pomiędzy Nyaung U a Starym Baganem, wznosi się jedna z najpiękniejszych i najświętszych świątyń „Ananda Temple”.

Wybudowana została w 1105 r. za panowania króla Kyansittha, a jej nazwa oznacza „Niezmierzoną mądrość”. Ananda wybudowana została na planie krzyża greckiego. Cztery strony świątyni symbolizują czterech Buddów, którzy osiągnęli Nirwanę.W każdej z części świątyni stoi 9,5 metrowej wysokości złoty posąg Buddy: Kassapa (południe), Kakusadha (północ), Konagamana (wschód) i Gotama (zachód). O zachodzie słońca podjeżdżamy jeszcze pod „Dhammayangyi Temple”, to największa ze wszystkich świątyń, jakie zbudowano w Baganie. Wg legendy wzniósł ją król Narathu, by odkupić swoje winy za ojco- i bratobójstwo. Urządzamy ostatnią sesję fotograficzną, ze stupami w tle, pierwsza była o wschodzie, dokładnie 12 godzin temu.

04.03.2018r – niedziela

Bagan > Kyaukpadaung > Meiktila > Kalaw > Yawnghwe (Inle Lake) – 320km

Po wyjeździe z miasta, odwiedzamy przy trasie jedną z wielu przetwórni soku palmowego systemem gospodarczym „Winne Taldy Shop”. Jest on niezwykle słodki i przerabiany na cukier, cukierki, syropy, specyficzne piwo i odmianę alkoholu, w smaku przypominającą grappę lub rakiję. Dalej to przejazd, gdzie na 50km przed Kalaw, wspinamy się mocno w góry na przełęcz położoną na wys. 1300m n.p.m. Późnym popołudniem docieramy do Yawnghwe, położonego nad brzegiem jeziora „Inle Lake”.

Mamy tu przypadkowe spotkanie z grupą zmotoryzowanych turystów, trzy pojazdy, Francuzi busem VW, Australijczycy jadący Land Rowerem z 1969r. i Tajlandczycy Nisanem. Każdy w innej podroży, dla obniżenia kosztów przejazdu, razem jadą tylko przez Myanmar, a zezwolenia i obsługę załatwiała ta sama firma, która i nas przeprowadza przez ten kraj „Myanmar Senses Family Travel & Turs”. Jadą w przeciwną stronę, z Tajlandii do Indii. Miłe spotkanie i spora wymiana informacji.

Nocleg w hotelu „81 Central Hotel”.

18-03-04-yawnghwe-map

Skoro dotarliśmy do tego kraju i już nieco w nim przebywamy, wypadałoby choć trochę przybliżyć jego dzieje.

Myanmar (Birma, Mjanma) – państwo położone jest w Azji płd.-wsch. nad Zatoką Bengalską i Morzem Andamańskim. Powierzchniowo ponad dwukrotnie większe od Polski, zamieszkuje go ok. 52 mln mieszkańców, z czego prawie 90% społeczeństwa jest wyznawcami buddyzmu.

Pierwsze bardziej zaawansowane kultury, datowane są od 11 000 p.n.e., pozostawiły po sobie malowidła naskalne w jaskiniach w centralnej części Myanmar. Pierwszymi zidentyfikowanymi mieszkańcami terenów dzisiejszej Myanmar, był w Górnej Birmie lud Pyu, którego największym miastem była Śrikszetra, ruiny znajdują się niedaleko współczesnego Pyain. Natomiast w Dolnej Birmie zamieszkiwali Monowie. Ludy te tworzyły miasta-państwa oraz niewielkie księstwa, które sąsiadowały z koloniami przybyszów z Indii, od których przejmowały kulturę hinduską. W pierwszej połowie pierwszego tysiąclecia n.e. w środkowej Myanmar, na lokalną potęgę wyrosło mońskie królestwo ze stolicą w Thaton. Jego ludność przyjęła jako swoją religię buddyzm. Wódz ludu Mranma (Birmańczyków), Anawrahta, zjednoczył Równinę Irawadi i założył królestwo Paganu, zwane także Pierwszym Imperium Birmańskim, którym rządził od 1044 do 1077 (Bagan). Wykształcił się w nim model rządzenia królestwem, w którym góruje koncepcja króla jako „władcy uniwersalnego”, który powinien kierować się naukami Buddy. Królestwo zostało zdobyte przez Mongołów w 1287r. i tym samym nastąpił upadek Paganu. Kolejne lata to okres rozbicia, chaosu oraz walk o lokalne przywództwo pomiędzy najsilniejszymi księstwami. Kupcy europejscy (Portugalczycy, Holendrzy i Francuzi) pojawili się w Myanmar już w XV w. Pierwszą udokumentowaną wizytę Europejczyków datuje się na rok 1435, kiedy to do Myanmar miał przybyć wenecki kupiec Niccolo di Conti. Natomiast początki ery kolonializmu datuje się na rok 1826, po przegranej przez Myanmar pierwszej wojnie brytyjsko-birmańskiej. W 1853r. Wielka Brytania dokonała aneksji Dolnej Birmy, a w 1886r. miało miejsce wcielenie Górnej Birmy do Indii Brytyjskich. Po czasach kolonialnych uzyskała niepodległość 4 stycznia 1948r. Od tego czasu, prawie nigdy ten kraj nie zaznał spokoju, a rządząca kilkadziesiąt lat junta, dopiero kilka lat temu oddała władzę cywilnym rządom. Tak naprawdę, pierwsze całkowicie demokratyczne wybory odbyły się dopiero 8 listopada 2015r., w których zdecydowane zwycięstwo odniosła Narodowa Liga na Rzecz Demokracji. Parlament zebrał się po raz pierwszy 1 lutego 2016r., a 15 Marca 2016r. Htin Kyaw został wybrany pierwszym cywilnym prezydentem Mjanmy od 1962r., a 6 kwietnia 2016r. Aung San Suu Kyi, córka zamordowanego 19 lipca 1947r. Aung Sana, twórcy birmańskiej niepodległości, objęła przywództwo rządu Myanmar, jako „State Counsellor of Myanmar”. Jak patrzymy na obraz tego kraju tak na bieżąco, to wierzyć się nie chce, że tak serdeczny naród, przeszedł tak trudną drogę do względnej normalności.

azja-2018_trasa

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>