Znajdujemy się w północnej Namibii w regionie Kaokoland, świecie plemienia Himba, tak więc przedstawiamy nieco historii i zwyczajów:

Plemię Himba pod koniec XIXw. atakował lud Nama, co spowodowało, że zmuszeni byli przeprawić się przez rzekę Kunene i szukać schronienia w Angoli, tam zwrócili się do plemienia buszmeńskiego Ngambwe, z prośbą o odstąpienie pastwisk. Od tamtej pory nazywano ich OvaHimba, co w wolnym tłumaczeniu znaczy „lud żebraczy”. W 1920r. Himba kierowani przez wodza Vita, powrócili na swoje dawne ziemie. Przez pół wieku zesłania ich droga rozeszła się całkowicie z pozostałymi Herero, którzy w międzyczasie poddali się wpływom kolonizatorów niemieckich.

Podstawowym składnikiem w jadłospisie Himba jest mleko. Kobiety wspomagane przez starsze dzieci odganiają cielęta od wymion krów. Młode zostają zamknięte w corralu (ogrodzenie z żerdzi i gałęzi), a kobiety związują sznurem tylne nogi krów, po czym zaczynają doić mleko do drewnianych wiaderek. Po napełnieniu naczyń, jedna z nich kieruje się ku wodzowi, który czerpie dłonią mleko i wypija je. Po chwili podchodzi druga oraz trzecia kobieta i scena powtarza się. Przy następnych, wódz ogranicza się już tylko do umoczenia palców i symbolicznego dotknięcia ich do ust. Dopiero po zakończeniu tego rytuału, mleko może być spożyte przez mieszkańców osady. U Himba, ceremoniał ten powtarza się każdego dnia i jest to jedna z ważniejszych chwil w życiu tej społeczności, ponieważ służy zachowaniu szacunku i jedności grupy. Po wypełnieniu gestu lojalności, mieszkańcy mogą zająć się swoimi stałymi czynnościami. Mężczyźni wyprowadzają żywy inwentarz na pastwisko, starsze dzieci pilnują kóz w oddzielnym zagrodzeniu, mamy i babcie poświęcają czas dla małych dzieci. Pozostałe kobiety wyplatają kosze, rozcierają między dwoma kamieniami kukurydzę, wiążą sobie nawzajem włosy, niektóre noszą wodę w dzbanach z odległej studni, inne spulchniają poletko z mizerną kukurydzą.

Przywództwo sprawuje najstarszy mężczyzna plemienia, który zostaje w wiosce wraz z kobietami, podczas gdy inni mężczyźni udają się na wypas kóz i bydła. Wódz nie ma aspiracji straszenia wojną sąsiadów, jego rodzina żyje skromnie od setek lat zgodnie z wielowiekowymi tradycjami. Za pomocą rąk swoich dzieci i żon… zapewnia dostatek jedzenia całej rodzinie. Kobiety zajmują tu bardzo ważne miejsce… przygotowują wyprawy pasterskie mężów, wychowują dzieci, garbują skóry, robią zapasy żywności. Za to są szanowane i powszechnie respektowane. Kobiety o nieprzeciętnej urodzie przyodziane są jedynie w kusą spódniczkę z bordowej koziej skóry. Z wiekiem, kiedy walory młodości ustępują, skóra kobiet plemion Himba… wciąż pozostaje gładka jak jedwab. Jest to zasługa specyficznego makijażu, jaki stosują („otjize”). Pokrywają swoje ciała i włosy mazią robioną z tłuszczu z mleka krowiego, ekstraktu z roślin, popiołu i ceglasto-czerwonej ochry. Makijaż ma wyrazisty brunatno – czerwony kolor… szalenie przyciąga uwagę, chroni przed insektami, słońcem i odwodnieniem organizmu oraz ma ewidentnie kosmetyczne walory utrzymujące kobiecą skórę w doskonałym stanie. Cały strój kobiety waży ok. 12 kg, składają się na niego liczne bransolety na ręce i nogi, metalowe obroże, pas, korale a także inne ozdoby, z których większość wykonana jest ze skory, kości i metalu, pokrytych ochrą i tłuszczem. Na szyjach między bujnymi piersiami, wiszą symbolizujące płodność muszelki, a liczba bransolet na kostkach nóg… odpowiada liczbie posiadanych dzieci. Charakterystyczną cechą Himba są ich włosy. W czasie dojrzewania włosy dziewczynek plecione są z przodu, by zakryć jej twarz, a przede wszystkim oczy, przed zalotami, czy też pożądliwym spojżeniem mężczyzn. Kobiety, które osiągnęły już dojrzałość i są gotowe do zamążpójścia, wiążą włosy z tyłu głowy sznurkiem z palmy makalani. Kobiety zamężne, noszą na czubku głowy skórzaną embre. Natomiast wdowy zdejmują embrę z głowy na znak żałoby. Co do zaślubin… uśmiechnięta panna młoda to rzadki widok u Himba, kobiety wychodzą za mąż za kogoś, kogo nie znają. Romantyczne randki, spacery, kolacje nie mają tu zasadności bytu. Mężczyzna wybiera kobietę spośród dziewic albo wdów. O tym jednak, czy upatrzona kobieta zostanie jego żoną… ostatecznie decyduje starszyzna. Szanujący się chłop, musi podarować rodzinie swojej wybranki porządny prezent, aby udowodnić, że nadaje się na głowę rodziny. Stadko kóz, kilka dorodnych cieląt, parę tłustych krów, robi wrażenie na przyszłych teściach. Danina, jako forma rekompensaty za stratę pomocy domowej… pozwala rodzinie na dalszą walkę w trudnych, objętych suszą terenach, gdzie nauka życia „bez wody”… to zawiła sztuka.

A mężczyźni?… pasą kozy i bydło, spędzając przy tym zajęciu większą część swojego życia. Trzoda stanowi podstawę egzystencji i odwiecznych zwyczajów ludu. Przemieszczają się o dziesiątki kilometrów od swojej osady, aby zapewnić zwierzętom pastwiska nawadniane przez okresowe deszcze, ochronić przed atakami wygłodniałych hien, napoić w nielicznych wodopojach, które nędznieją w porze suchej. Domy zbudowane są z gałęzi drzew i liści palmy makalani, umocnione gliną i odchodami bydła. Strój mężczyzn… jest skromniej zdobny, niż strój kobiet. Każdy z nich na szyi nosi ozdoby z muszelek, u pasa uwiązaną ma kieckę, podobną do spódniczki kobiet, a na nogach sandały z koziej skóry. Młodzi chłopcy mają na czubku głowy warkocz. Kiedy stają się mężczyznami warkocz ten rozdziela się na dwa. Żonaci mężczyźni noszą na głowie turban z owczej skóry. Podkreśla to również ich status wojenny. Po śmierci żony, mężczyzna ścina warkocz i nosi odkrytą głowę przez cały rok. Himba nie zakładają rodzin z członkami innych grup etnicznych. Prędzej czy później z przyczyn genetycznych, będą musieli. Wtedy dopadnie ich choroba, której nie poznali na własnej skórze, a jest w Afryce powszechna… AIDS.

Wierzenia Himba wywodzą się z wierzeń ludów bantu, do których należeli przodkowie Himba. Życie religijne pasterzy kręci się wokół duchów, matki ziemi i modlitwy o pastwiska i wodę dla bydła. Większość bóstw Himba uosabia płeć żeńską. Filozofia życia pozwoliła przetrwać tak wiele, w tak nieprzyjaznym środowisku, a opiera się ona na wzajemnej pomocy. Wartość człowieka ocenia się na podstawie tego, ile dana osoba ofiarowuje społeczności… nie ile sama posiada, zabrania popadania w przepych jednej osobie. Jeśli głodujemy… to wszyscy, jeśli bogacimy się… to też wszyscy. Takie podejście jest zaletą, jeśli chodzi o przetrwanie, ale w szerszym wymiarze i dłuższej rozpiętości czasowej… prowadzi do stagnacji i zacofania.

24.02.2016 – środa

Rano w miejscowym supermarkecie robimy zakupy na ofiarę dla szefa wioski (5kg ryżu, 3kg mąki, 2kg cukru, 4kg makaronu, płatki kukurydziane, lizaki, cukierki). Opuszczamy Opuwo i wyruszamy na dwa dni, by cofnąć się w czasie, bez użycia wehikułu czasu… wkraczamy w świat Himba. Jak poprzednio, dwa lata temu, chcemy spenetrować kilka wiosek zamieszkiwanych przez to niezwykłe plemię. Na wyjeździe, jeszcze w Opuwo podziwiamy stroje Herero, wywodzącego się również z kultury Himba, które jednak w czasach kolonialnych, kiedy przybyli tu Niemcy pod koniec XIXw., brutalnie spacyfikowano, a w późniejszym czasie nakazano przyjąć elementy „wyższej cywilizacji”. Tak więc, różnią się zarówno wyglądem jak i zwyczajami, ale kiedyś żyjących tuż obok siebie, mówiących jednym językiem i prowadzących pasterski tryb życia. Przez pół wieku „zesłania” (Himba uciekli przed atakami innego plemienia, do Angoli), Herero pozostając, odpierali ataki, w międzyczasie poddając się pacyfikacji kolonizatorów niemieckich, wtedy ich drogi rozeszły się całkowicie. Kiedy Himba żebrali o odstąpienie pastwisk w Angoli, Herero przyswajali od kolonizatorów niektóre zwyczaje, począwszy od rolnictwa osiadłego, po fasony ubiorów (dziś kobiety Herero noszą długie, obszerne, wzorzyste suknie i co najmniej dziwne nakrycia głowy, przypominające krowie rogi). Ci pierwsi pozostali zgodni ze starą tradycją, ci drudzy z czasem przejęli europejskie wartości. Ale po kolei… Najpierw wyparto Herero na pustynię i odizolowano od źródeł wody, potem umieszczono w obozach pracy do katorżniczej roboty, duża część jeńców, którzy nie mogli pracować, została umieszczona na tzw. „Shark Island” w pobliżu miasta Luderitz, gdzie znajdował się jeden z pierwszych na świecie obozów śmierci. Na ocalałych z pogromu Herero, przeprowadzano rasowe badania medyczne. Niemieccy naukowcy analizowali w nich 778 głów Herero uciętych jeńcom, które posłużyły im jako pomoce naukowe w pseudonaukowych opracowaniach dotyczących teorii i higieny ras. Ludobójstwo miało miejsce w latach 1904–1907 w Niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej (dzisiejsza Namibia), podczas tzw. „Wyścigu o Afrykę”. Doprowadziło do prawie całkowitego wyniszczenia Herero, których liczba zmniejszyła się w okresie trwania konfliktu z 80 tys. do około 15 tys. „wygłodzonych uchodźców”. Dziś zachwycamy się kontrastami dwóch społeczności, Himba i Herero, ale świadomość historyczna przywołuje tylko złe obrazy, które znamy, a podobne przewijały się zaledwie 70 lat temu u nas. Eksterminację plemienia Herero (Nama również), Komisja Praw Człowieka oficjalnie uznała jako pierwsze ludobójstwo XX wieku na świecie. W 2004r. niemiecki rząd przyznał się do odpowiedzialności za te wydarzenia i oficjalnie za nie przeprosił… nas też przeprosił… jakieś wnioski?… W 2005 r. powstał film dokumentalny o eksterminacji namibijskich ludów pt.: „Namibia. Genocide and the Second Reich” (pol. „Namibia. Ludobójstwo a II Rzesza”) w reż. Davida A. Olusogiego. Jest zatem brakującym ogniwem ewolucji imperializmu: śledzi losy Herero, stanowiących… jak cała wówczas ludność Afryki, a później również „niechciane” społeczności Europy… przedmiot eksploatacji, a równocześnie badań, które miały na celu wskazać ich niższość wobec „rasy wybranej”. W końcu, film kreśli sylwetki wiernych prototypów architektów nazizmu, jak Eugen Fischer… idol i nauczyciel Josefa Mengele. Nie dziwi więc, że ujęcia ilustrujące tragiczną historię Namibii, poprzedzone są kadrami z niemieckich obozów koncentracyjnych w Oświęcimiu… warto zajrzeć w ciemne i zapomniane karty historii kontynentu.

Jadąc na trasę, postanowiliśmy i tym razem skorzystać z pomocy Johna, właściciela skromnego kempingu „Omungunda Camp-Site” na 47km drogi z Opuwo do Okongwati. Kemping jest i to bardzo wyraźnie oznaczony, natomiast Johna nie ma, a obsługująca dziewczyna Himba informuje nas, że wyjechał dzisiaj do Opuwo. Wobec zaistniałej sytuacji, przekazujemy pozdrowienia i wizytówkę, jedziemy dalej i na własną rękę będziemy próbowali podjąć temat. Już kilkanaście km dalej, przy punkcie sanitarnym, z pomocą jego pracownika mówiącego po angielsku, mamy kontakt z jednym z przedstawicieli rodu Himba, zabieramy go do auta i jedziemy do jego wioski.

Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy podjechaliśmy do wioski… w której to dwa lata temu również gościliśmy i nawet w niej nocowaliśmy. Już przy wejściu zauważmy pierwsze zmiany, nie ma głównego szefa rodu mającego cztery żony, w wiosce pozostali jedynie jego synowie z rodzinami. Przekazujemy dary i już od teraz, czujemy się tutaj jak u siebie w domu, penetrujemy każdy zakątek, rozdając cukierki, lizaki i zabawki dzieciakom.

Po kilku godzinach opuszczamy wioskę i jedziemy dalej, penetrować dalsze okolice. Po pomniejszych kontaktach z miejscowymi, docieramy do Okongwati. Tutaj kończy się dobra szutrowa droga, która przywiodła nas z Opuwo, a zaczyna off-roadowy szlak przez busz. Ostatnie znaki informują iż na odcinku następnych 103km, będą zakręty i przeprawy w bród przez rzeki. Co rusz, napotykamy w buszu następne wioski Himba. Mozolnie przebijamy się przez koryta wyschniętych rzek, obserwujemy zniszczenia, które dokonały niedawne ulewy, pokonujemy gąszcz akacji, których twarde i ostre kolce rysują auto wydobywając przeraźliwe piski.

Po dotarciu do Okauwe, napotykamy na parę off-roadowców z RPA jadących Land Rowerem na Van Zyl’s Pass. Mają świetną mapę, określającą trudność off-roadowej trasy i czas jej pokonywania. Dowiadujemy się więc, precyzyjnie, że pokonanie następnych 15km może zająć nawet 2h, co świadczy o dużej trudności tego odcinka. I nie było w tym ani grama przesady, ponieważ droga biegła w górach, po rumowiskach skalnych poprzecinanych wielokrotnie ciekami rzek. Wyrypa niemiłosierna, czasem lepiej byłoby wyjeżdżać po schodach. Zmordowani docieramy wreszcie do Otjitanda, robi się późno, szczęśliwym trafem szlak powraca do akceptowalnego stanu i po następnej godzinie, już o zmroku docieramy do osady Etanga. Na trasie mieliśmy mnóstwo spotkań, ale jedno z nich było szczególne, gdzie po napompowaniu piłek, było mi dane rozegrać mecz z pięknymi dziewczynami Himba, jak możecie się domyślić… ich stroje prowokowały, że wszystko było w ruchu… nie tylko piłka. W Etanga miał znajdować się camp, ale to już odległa historia, która pozostała jako informacja na mapie GPS. Wobec tego jedziemy do centralnego punktu wioski, gdzie dostaliśmy zgodę na rozbicie obozowiska, obok jedynego małego sklepiku i zarazem baru… to tutaj toczy się życie kulturano-oświatowe. Właścicielce przekazujemy drobne prezenty i bierzemy się za zimne piwo, a tu z boku słychać syk uchodzącego powietrza. Kolejny raz puścił sznur w naprawianej tylnej oponie. Dawniejsze przebicie jest na tyle rozległe, że po kilkuset km kołek się rozszczelnił. Następna próba kołkowania nie przynosi już efektu, dziura jest rozszarpana i za duża, ratuje wymiana koła, ale wszystkie są już podobnie kołkowane i uchodzi z nich lekko powietrze. Podczas tych zmagań z defektem, podchodzi do nas sympatyczna dziewczyna i informuje, że to miejsce na nocleg nie jest zbyt trafione, lepiej abyśmy podjechali pod miejscowy posterunek policji, co niezwłocznie uczyniliśmy. I rzeczywiście przyjęto nas spontanicznie i serdecznie, a policjanci Ravi i Calser wskazali kempingowe miejsce i przy spontanicznych rozmowach, raczyli się razem z nami piwem i drinkami.

Opuwo > Okongwati > Etengua > Okauwe > Otjitanda > Etanga – 210km – (mapa całego przejazdu w dniu następnym)

25.02.2016 – czwartek

Rano, żegnamy się z kompanami wczorajszego wieczoru, Ravi po twardych drinkach, już wczesnym porankiem musiała mocno zasilić ciało zimną wodą, z Calserem poszło gorzej, biedny zapomniał, że Johnnie Walker ma 40% (generalnie nigdy czegoś takiego nie pili), teraz po nocnych perypetiach żołądkowych, gdzieś dogorywa. A my?… rześcy ruszamy dalej w świat Himba. Od Etanga, droga poprawia się diametralnie, jedyne utrudnienia to pokonywanie koryt wyschniętych rzek, gdzie woda pozrywała mosty i narobiła wiele szkód. Co raz napotykamy na nowe wioski i ich sympatycznych mieszkańców, grzecznych i uprzejmych. Nie ma najmniejszego problemu z robieniem zdjęć. Ponownie rozdajemy prezenty i słodycze. Aby nie było nazbyt przyjemnie, następny kołek w wymienionej oponie został rozszczelniony, teraz to już nie żarty, nie mamy więcej zapasów. Dopompowując co 10km powietrze, jakoś dojechaliśmy do Opuwo. To jedyne miejsce, gdzie możemy naprawić defekty opon. Rzeczywistość jest na tyle przykra, że oba koła nie nadajdą się do naprawy, nawet poprzez włożenie dętki, druty powychodziły do środka, a dziury wielkie i poszarpane. Warsztat dysponuje jakimiś oponami podobnego rozmiaru, ratujemy się zakupem dwóch opon „Goodyear” w cenie po 2300$N za szt.(620zł). Niestety „BF Goodrich” o tym rozmiarze nie były dostępne, a cena byłaby o 1000$Nwyższa, czyli dwa razy droższe niż w Polsce. Tu też powracamy na nasz kameralny i godny polecenia kemping z przedwczoraj, „Aameny Lodge & Camp Site” i pozostajemy na nocleg (90$N od os.) tel: 00264 (0) 65273572, kom: 00264 (0) 812750156 e-mail: aamenylodge@yahoo.com . Poprzez sms, dowiadujemy się iż poszukuje nas John, z którym nie spotkaliśmy się wczoraj na kempingu „Omungunda Camp-Site”. Informujemy go gdzie jest nasza baza, a on już po godzinie dociera do nas i razem wspominając nasze spotkanie sprzed dwóch lat, idziemy do sprawdzonej już przez nas restauracji „Kaokoland Reataurant”. Wspaniałe steki, smakowały wyśmienicie! (105$N – ok 30zł – pełny zestaw z jajkiem sadzonym, sałatką i frytkami). Podajemy namiary na Johna, świetny przewodnik mówiący po angielsku i w języku Bantu – John Rimunikavi, „Omungunda Camp-Site”, 47km Epupa Falls Road North-West, kom: +264 818382556 e-mail: tjipuruaj@yahoo.com . Poprzez „Open Market” wracamy na kemping.

Etanga > Otwazumba > Opuwo – 100km

16-02-24-25-map

26.02.2016 – piątek

Przez całą noc padał deszcz, wszak jesteśmy tu, obecnie w porze deszczowej co jest zupełnie normalna sytuacją. Podczas opadów jest rześko i przyjemnie, a jak wyjdzie słońce to gorąco i potwornie parno. Temperatury obecnie oscylują w zależnie od sytuacji w granicach 23÷37°C. Ranek chłodny, a gdzieś zza chmur nieśmiało przebija się słońce. Przyszedł czas na opuszczenie przyjemnego campu i wyruszenia w dalszą drogę na południe. Z Opuwo jedziemy w kierunku Sesfointein. Odcinek tej szutrowej, doskonałej trasy liczy 150km. Niestety w końcowym swym biegu, z powodu ogromnych nawałnic deszczowych, został doszczętnie zrujnowany, co powoduje, że poprowadzono go objazdami, które liczą ponad 100km. W Otjive, musimy zboczyć na wschód, w gruntowy szlak i przez Ombombe, Umumbaaitjie, dopiero po południu docieramy do Sesfointein, gdzie z 150km… zrobiło się 250. Jednak nie ma co narzekać, ponieważ przemieszaliśmy się terenami zamieszkałymi przez plemiona Herero, podziwiając wspaniałe stroje kobiet, które używane są na co dzień i od święta.

W Sesfointen podjeżdżamy pod poniemiecki fort „Old German Fort” w którym urządzono w 1995r Guest House. Wykorzystujemy tę sytuację i mając do wyboru jedynie dwie opcje menu, „delektujemy się” tostami z szynką i serem (po torebkowym jedzeniu, to i tak ciekawa odmiana, tym bardziej, że na swojskim pieczywie). Cały czas przemieszczamy się niezwykle krajobrazowymi terenami, do których to widoków, kolorystyki dodaje niebo ubrane w chmury wszystkich odcieni niebieskości. Jedziemy drogą niczym „rollercoasterem”, jak tylko zobaczymy dzieciaki przy drodze, zatrzymujemy się, by rozdać to co jeszcze nam zostało z zabawek i słodyczy. Pewien ojciec dziecka poprosił nas o pomoc, chłopak miał paskudną ranę na nodze, ponieważ mamy odpowiednie środki, zareagowałam bez zastanowienia i dałam mu do domu antybiotyk w maści do smarowania. Ojciec chłopca podał mi rękę w geście wdzięczności i choć kompletnie się nie rozumieliśmy w słowach, w gestach wszystko było jasne i proste. Po dotarciu do Palmwag, uzupełniamy paliwo (1litr oleju napędowego kosztuje 10,10$N, ok 2,80zł) i przekraczamy wewnętrzną granicę sanitarną, wyjeżdżamy z Kaokolandu, ze świata Himba i Herero, a wkraczamy w świat plemion Damara.

Jadąc nadal na południe w niezwykle widokowej okolicy, po następnych 39km odbijamy na zachód w kierunku Atlantyku i „Skeleton Coast National Park”. Tym razem wkraczamy w obszar księżycowych krajobrazów, gdzie w pustynnych, kamienistych terenach o odcieniach rudo-brązowych, upodobała sobie na egzystencję wyjątkowa roślina, drzewo będące symbolem Namibii, czyli welwitschia mirabilis (welwiczja przedziwna), osobliwy gatunek endemicznej rośliny pustynnej. Występuje jedynie na kamienistych równinach północnej Namibii i południowej Angoli. Roślina opisywana jest jako jedna z najdziwniejszych znanych i występujących współcześnie na naszym globie. Gruby i krótki pień, w zdecydowanej większości schowany jest pod ziemią i osiąga ponad powierzchnię jedynie do 50 cm wysokości, ale aż 120 cm średnicy i rozszerzający się ku górze. Z niego to wyrastają jedynie dwa skórzaste liście, mogące osiągać ogromne rozmiary, sięgające do 6 m długości, z czego połowa powierzchni liścia jest wciąż żywa, gdy reszta pęka na podłużne pasy i zwiędła jest zasuszona. Liście welwiczji żyją najdłużej ze wszystkich liści roślin świata – nigdy nie są zrzucane, żyją wraz z całą rośliną kilkaset lat, a służą do magazynowania zapasów węgla, który pozwala przeżyć długie okresy suszy, absorbując jedynie wodę z mgieł. Kwiaty męskie i żeńskie występują na osobnych roślinach. Pomimo, że welwiczja nie jest dużym drzewem, może poszczycić się bardzo dobrze rozbudowanym systemem korzeniowym sięgającym na głębokość 30 m i szerokości kilkunastu metrów. Nasiona roznosi wiatr, a swą żywotność zachowują nawet ponad 2000 lat. Nazwa upamiętnia austriackiego botanika Friedricha Welwitscha (1806-1872), odkrywcę tej rośliny w roku 1859 na pustyni Namib. Karol Darwin uznał ją za… „odpowiedź świata roślin na dziobaka” ;-)

Przed 19.00 docieramy do bramy wjazdowej do parku. Wiemy, że możliwość wjazdu jest jedynie w określonej porze (7.00 ÷ 19.00), więc w campie obok parkowej rejestracji, pozostajemy na nocleg. Dobre miejsce, mamy dostęp do toalet i prysznica, a wszystko to za dziękuję. To był niezwykły dzień, na trasie mieliśmy styczność z plemienną ludnością Himba, Herero i Damara. Spontaniczność tych kontaktów, radość dzieciaków nie tylko z rozdawanych prezentów, to miłe dla nas chwile. My przyglądaliśmy się im… a oni nam, a szczególnie mnie, dotykaliśmy swoich włosów, ubrania, porównywaliśmy biżuterię, to doznania, które jako te inne lub nawet dziwne, poprzez swą nieprzeciętność, ulokujemy w naszej pamięci, gdzieś pomiędzy katalogiem fenomen… a osobliwość.

Opuwo > (z Otjive objazd 100km z powodu zalania wodą i powstałych szkód przez Ombombe > Umumbaaitjie) > Sesfointein > Palmwag > Springbok Gate (wjazdowy punkt do „Skeleton Coast N.P.”. Nocleg w campie obok rejestracji) – 430km

16-02-26-map

27.02.2016 -sobota

Wreszcie po wielu gorących nocach, ta okazała się być rześką i po raz pierwszy w Afryce, można by powiedzieć, nawet zimną. W rejestracji parku dostajemy bezpłatny permit na wjazd i przekraczamy bramę „Skeleton Coast N.P.” W księżycowych krajobrazach docieramy po 50km do campu „Torra Bay”, który to o tej porze roku, okazuje się być zamknięty, gdyż to okres pozasezonowy. Z tegoż powodu, w tym klimatycznym miejscu pijemy własną kawę i jedziemy dalej. Na następnym postoju, nasz kompan podróży Zbyszek, sygnalizuje dziwne oznaki złego samopoczucia, wczoraj miał problemy żołądkowe z bólem mięśni, które wydawałoby się iż przeszły, a dzisiaj dopadły go dodatkowo dreszcze i gorączka ponad 39ºC. Analizuję sytuację i wyrażam opinię, że to typowe objawy malarii, nakazując aby niezwłocznie wziął leki przeciwmalaryczne, które zakupiliśmy jako rekomendowane przez ojca Darka w Kamerunie (Duo-Cotecxin 40/320 – stosowanie: trzy tabletki jednorazowo przez trzy dni). Sytuacja jest niezbyt ciekawa, gdyż do najbliższej miejscowości, gdzie jest dostęp do punktu medycznego, to dystans 300km. Zbyszek wziął tabletki, czekamy na reakcję i jedziemy dalej. Krajobrazy nie z tej ziemi, raczej z wielu innych planet, będąc tu po raz kolejny, ponownie stwierdzamy iż namibijskie panoramy tak nam bełtają w głowach, poniewierając zmysły, że sami nie wiemy gdzie jesteśmy… to takie spektrum fantastyczności lekko zafałszowane mirażami. Regularna nadoceaniczna pustynia, zmienia swoje barwy co kilka kilometrów, od białych salarów, przez zardzewiały żużel do wulkanicznej czerni. Zajeżdżamy do „Huab Lagoon”, ptaków nie było, ale kolorów i muszli w nadmiarze. Niebezpieczne prądy, gęste mgły, silne wiatry i sztormy były przyczyną licznych tragedii, toteż wraki statków, które utknęły tu już na zawsze, zdarzają się co jakiś czas tuż przy brzegu, zajeżdżamy pod jeden z nich – „Shipwreck South West Seal”.

„Wybrzeże Szkieletów” jest jednym z najbardziej tajemniczych miejsc w Namibii i najbardziej urzekających. Jego niezrozumiała wielkość i izolacja, odstraszała pierwszych europejskich marynarzy, dzięki czemu ten zakątek zdołał utrzymać się z dala do europejskiej kolonizacji przez tyle wieków. Dzisiaj, te same uczucia mają raczej odmienny skutek, ciągną szukających przygód turystów do zdradliwego wybrzeża i śmiertelnej pustyni. Nie trudno się domyśleć, że nazwa wybrzeża pochodzi od szkieletów statków, wielorybów, antylop, fok i niestety ludzi, którzy z różnych powodów znaleźli się na tym bardzo niegościnnym terenie. Co kryje się za urokiem pustyni?… co ciągnie podróżników na zabójcze piaski pełne duchów żeglarzy, odkrywców, turystów umarłych z pragnienia i wyczerpania?… Są chwile, kiedy „Wybrzeże Szkieletów” przytłacza swoją mocą, napawa trwogą i z całą surowością obnaża bezsilność człowieka, ale są też i momenty, kiedy działa na niego kojąco, zapewniając atmosferę spokoju i izolacji.

W Ugabmond opuszczamy „Skeleton Coast N.P.” i wjeżdżamy do „Dorob N.P.” Od teraz, aż do Hentiesbaai poruszamy się drogą zwaną „Salt Road”. Naturalnie utwardzona jest mieszanką piasku z tym minerałem. Jedzie się jak po asfalcie, podobnie jak po chilijskich salarach, np. takich jak część pustyni Atacama. Przemierzamy rozległe tereny „Dorob National Park”, a miejsce to szczególnie upodobali sobie wędkarze, którzy zaopatrzeni w długie wędziska okupują nadatlantyckie zimne wybrzeże, bardzo zasobne w ryby (kiedy jadą, ich auta przypominają ogromne langusty na kółkach).

Po dotarciu do Hentiesbaai, pierwszej miejscowości na dzisiejszej trasie, próbujemy znaleźć miejsce, gdzie udzielą nam porady medycznej w sprawie przypadłości zdrowotnej Zbyszka. Ponieważ dzisiaj sobota i jest już dość późno, mamy nie lada problem. Jednak po interwencji sąsiada z przyległej posesji do ośrodka zdrowia, udaje się sprowadzić lekarza i zaciągnąć pierwszej skromnej diagnozy. Po analizie moczu, wiemy jedynie tylko tyle, że to nie infekcja i musimy jechać do najbliższego szpitala dokonać pełnych badań. Po następnych 70km, późnym popołudniem docieramy do Swakopmund. „Swakop”, tak w skrócie nazywają to namibijskie miasto położone nad Atlantykiem, etymologia nazwy miasta, pochodzi od słowa w języku lokalnego ludu Nama- Tsoakhaub, co można przetłumaczyć jako… odbytnica. Rzeka Swakop podobno strasznie śmierdzi, kiedy jest dużo deszczów. Wysokie wody niosą wiele mułu, roślin i martwych zwierząt. Infrastruktura, mnogość i różnorodność atrakcji przyciągają tu masy turystów, a miejsce to można chyba porównać jedynie z Egiptem, po północnej stronie Afryki. My jednak nie mamy zamiaru korzystać z nich, szukamy szpitala, aby zaciągnąć pełnej porady medycznej dotyczącej stanu zdrowia Zbyszka, który czuje się coraz gorzej. Najpierw trafiliśmy do publicznego szpitala, gdzie poradzono nam, aby w takiej sytuacji raczej skorzystać z prywatnej kliniki, gdyż tu będzie trzeba długo czekać na konsultację i nie wszystko jest w przyzwoitym standardzie. Jedziemy pod wskazany adres do Centrum Medycznego „Mediclinic” i rzeczywiście obsługa wyśmienita, uprzejme podejście do pacjenta, obiekt w stylu nowo-europejskim i o nienagannej czystości. Błyskawicznie robią test i już wiemy… to malaria, jaka? To już wykaże badanie krwi, a on sam musi tu pozostać i to z pewnością na kilka dni. Zbyszek natychmiast został podłączony do kroplówki i tylko ta uspokajająca świadomość iż jest już we właściwym miejscu i we właściwych rękach. Oczywiście pobierają depozyt dotyczący leczenia, wypełniamy dokumenty i wiemy tylko tyle, że pobyt kosztuje 4700$N za dobę. Pocieszamy się z Wiolą, że stało się to w cywilizowanym kraju, a nie gdzieś w Nigerii, Gabonie lub Kongo. Teraz potrzebny jest tylko czas, cierpliwość i po kilku dniach wszystko będzie dobrze. Przed pożegnaniem się ze Zbyszkiem, Wiola robi sobie test na malarię (na stanie kliniki był tylko jeden), więc zdecydowałem, by to ona go zrobiła, gdyż to ją uwielbiają komary. Kiedy okazało się, że wynik jest negatywny, pojechaliśmy na pobliski kemping, który znamy z poprzedniej naszej bytności w tym miejscu, „Mile 4 Caravan Park” (160$N za pobyt 2os.). Jutro będziemy myśleć, jak rozwiązać dalej naszą jazdę do odległego o 1700km Cape Town, gdziem mamy być za dwa tygodnie, by spakować auta do kontenera.

Springbok Gate > „Skeleton Coast N.P.” > Torra Bay > Ugabmond > „Dorob N.P.” – Salt Road > Hentiesbaai > Swakopmund – 380km

16-02-27-map

28.02.2016 – niedziela

Rankiem jesteśmy z powrotem w klinice. Pomimo iż dzisiaj niedziela, mamy kontakt z sympatyczną i pomocną panią doktor, zajmującą się stanem zdrowia naszego kolegi. Jest stabilny, nie ma żadnych zagrożeń, jest to pospolita malaria, lecz o dużym stopniu nasilenia, co będzie wymagało leczenia w zakresie 3÷5dni. Po wykupieniu testu w aptece za 56$N (15zł), okazało się iż jestem wolny od malarii, przynajmniej natenczas.

Jak wynikało z założenia naszej wspólnej podróży, od granicy z Angolą w Namibii, nasze drogi mogły przebiegać różnymi trasami, ponieważ my już zwiedziliśmy sztandarowe miejsca w tym kraju. Teraz mając na względzie, że jesteśmy w cywilizowanej strefie, będziemy monitorować postęp zdrowienia Zbyszka i realizować nasze cele podróży, aby spotkać się gdzieś dalej na trasie, po zakończeniu leczenia. Ustalamy więc nasze spotkanie za cztery dni w stolicy Namibii, Windhoek odległej od Swakopmund o 300km asfaltowej drogi o nr B2. Natomiast my, aby wypełnić ten czas pojedziemy w znane już nam miejsca, jednak na tyle atrakcyjne, że warto je zobaczyć po raz drugi. Po wielu konsultacjach i wymianach telefonów z panią doktor, dysponując wiedzą iż nasz kolega Zbyszek, pozostaje bezpieczny i we właściwych rękach, żegnamy się i jedziemy dalej.

Uzupełniamy zapasy i o dziwo okazuje się, o czym nie wiedzieliśmy, że w Namibii istnieje pewna forma prohibicji, od 13.00 w sobotę i przez całą niedzielę, nie można w sklepie zakupić napojów alkoholowych, nawet piwa. Aby zaspokoić swe potrzeby, należy udać się do restauracji, no cóż, musimy sobie jakoś radzić i korzystać ze skromnych zapasów lodówkowych. Poprzednim razem kiedy byliśmy w Swakop, łaziły po ziemi zimne mgły, teraz jest przyjemna pogoda, więc postanawiamy objechać miasto. Przeuroczy kurort, co rusz zaskakuje nowinkami architektonicznymi. Porządek i wpływ kultury niemieckiej do dziś czuć na każdym kroku, a stare molo przypomina te niegdysiejsze, kolonialne czasy. Po dziś dzień, Swakopmund jest najbardziej niemieckim miastem Namibii. Idziemy na molo, na kawę i lody w scenerii okrętowej restauracji, a później jedziemy dalej, na południe w kierunku „Namib Naukluft Park”.

Początkowy odcinek trasy do Walvis Bay, biegnie wzdłuż Atlantyku, gdzie w odległości jednego kilometra od brzegu, rozciąga się pas wysokich wydm. Miejsce to upodobali sobie wszelakiej maści entuzjaści sportów przypisanych do tego miejsca, takich jak; sandboarding (jazda na desce surfingowej po piasku), paralotniarstwo, można pojeździć quadem po wydmach, skoczyć ze spadochronem, podglądać foki lub po prostu, leżeć plackiem na plaży. Te i inne atrakcje można z łatwością kupić w wielu miejscowych biurach podróży. Natomiast portowe, nieciekawe miasto Walvis Bay opuszczamy pośpiesznie, na wyjeździe podpatrujemy jedynie siedlisko ptaków, a w szczególności flamingów i jedziemy szutrową drogą o nr. C14 w kierunku Solitaire. Pierwsze 100km prowadzi monotonną pustynią, piasek, piasek, morze piasku, płaskiego piasku, połowa świata jest żółta, a połowa niebieska… i te fatamorgany. Przyszedł czas na odrobinę siwego i rdzy, no i zaczęły się górki, suche krzaki walczą o istnienie, nie jest łatwo, nie ma wody, jest tylko kurz. Wjeżdżamy w świat przepięknych krajobrazów i fascynujących przestrzeni. Pomijając „niemanie” odpowiednich permitów, jedziemy do punktu widokowego na „Kuiseb Canyon” i przyglądamy się uważnie temu co stworzyła natura, a jest to kolosalne stworzenie. Dalsza część dzisiejszej trasy, biegnie w podobnej scenerii do Solitaire, gdzie zboczyliśmy w drogę nr C19, prowadzącą do Sesriem. Podczas tego przejazdu, były grzebieniaste hałdy z ostrymi sztyletami, nastroszonymi jakby w obronie własnej, później pojawiło się coś na wzór ciasta francuskiego, takiego przeterminowanego i pod kątem, opierającego się o następne ciasto, potem przyszła kolej na żółte hałdy z drobnych kamyków, następnie gładko przechodzimy w sino- rdzawe formacje, tym razem usypane z obłych kamieni, potem zrobiło się szaro i tak księżycowo, czasem pojawia się drzewo, może dwa, no góra „cy”, tylko po co?… by popsuć księżycowy pejzaż? Nieśmiało zaczynają się pomarańczowe wydmy, obsypane kępami suchej trawy, potem góry niczym fale, później kopce, na wprost kanciatych zasiadły pomazane, na koniec to już ziemia tak się pomięła wyrostkami, a kolory tak zmieszały odcienie… że bez biletu na prom kosmiczny i mozolnych szkoleń… nieustannie „latamy” naszym srebrnym, załogowym łunochodem… na obce planety tam i z powrotem.

Po dotarciu do Sesriem, zameldowaliśmy się ponownie na znanym nam kempingu „Sossus Oasis Camp Site”, gdzie wykupujemy miejsce za 360$N oraz permit na jutrzejszy wjazd do „Sossusvlei N.P.” (80$N od os. 10$N od auta). Atmosfera tego miejsca jest niepowtarzalna. A tak w ogóle, trudno cuda natury opisywać słowami, które za każdą próbą wybrzmią jak banał, gdyby tak chcieć opisać 390km dzisiejszego przejazdu… to niewykonalne. Niezwykłą ciekawostką ornitologiczną, są giga gniazda towarzyskich tkaczy, nieco przypominających nasze wróbelki, architektów wielorodzinnych gniazd, projektowanych ze ździebeł traw i trzcin, umieszczanych na drzewach i słupach, co przyprawia o uznanie dla ich pracowitości i sprytu. Czasem przypominają dachy murzyńskich chałup, tylko jakby chałupy pod spodem brak. Mogą pomieścić kilkaset ptaków, czasem drzewa łamią się pod ich ciężarem, ale to ich nie zniechęca do dalszej pracy na rzecz rodziny i towarzystwa.

Wieczór w blasku zachodzącego słońca, który miękko przechodzi w blask księżyca i rozgwieżdżonego nieba, spędzamy w atmosferze wszelakiej maści podróżników goszczących na campie. Od przekroczenia granicy Angola-Namibia, napotykamy ich wszędzie i na każdym kroku, część rentuje terenowe auta, część przysłała swoje do Namibii lub RPA i jeździ po tych nad wyraz przyjaznych i bezpiecznych terenach. Mamy w związku z tym wiele ciekawych spotkań, a co bardziej interesujące prezentujemy na zdjęciach. Jak dotąd wszyscy fascynują się naszą konstrukcją wyprawowej Toyoty Hilux, a my w ich, raczej nie znajdujemy nic do przejęcia, by stwierdzić… może tak byłoby lepiej! Teraz ktoś powie: „samochwałą w kącie stała”, ale jako konstruktor i wykonawca, czasem nie rozumiem tych dziwnych i nieprzemyślanych tworów – wdzierający się wszędzie kurz, ciasnota i nieporęczność użytkowania. Podstawowym pytaniem w naszym kierunku, jest tylko jedno… czy, aby naprawdę na kołach jedziemy z Polski? Czy, to nie jakiś żart? Gdyż, nasze auto wewnątrz wygląda jakby wyszło prosto z salonu, tak jest czysto i uporządkowanie, często zamierzają zdejmować obuwie, a przecież od domu w tym etapie na liczniku jest już ponad 29tys. km.

Wieści ze szpitala, Zbyszek jest bardzo słaby i nie może nic jeść.

Swakopmund > Walvis Bay > Kuiseb Canyon > Solitaire > Sesriem– 390km

16-02-28-map

29.02.2016 – poniedziałek

Ponieważ do centralnej części parku jest 65km, postanowiliśmy iż pojedziemy tam nieco wcześniej. Wspaniała aura i brak insektów, pozwalała nam dzisiaj spać przy otwartych oknach, pozbawianych również moskitier. Ponieważ śpimy pod drzewem, gdzie ulokowały sobie wielkie, rodzinne gniazdo tkacze, mamy od pobudki obraz typu… National Geographic, ale w okiennym ekranie i to w naturze. Rześki poranek, doskonała widoczność, niebo jak malowane i te niepowtarzalne kolory w tonacji pomarańczu i czerwieni. Ostatni, 5km odcinek, prowadzący przez piaszczyste wydmy, dostępny jest jedynie dla pojazdów 4×4, co nie uchroniło niektórych, od pozostania po osie w piasku. Rzeźbiony, zardzewiały pomarańcz jest wszędzie, a na nim „zmartwione”, suche drzewa, paski śladów opon na piachu, wiją się jakby donikąd… końca nie widać. Nie od rzeczy miejsce to wpisano na Światową Listę UNESCO.

Zarządziliśmy wspinaczkę po wydmach, zakończoną pobytem na wyschniętej lagunie, gdzie kikuty wyschniętych drzew, dodają majestatycznej powagi temu miejscu. Gra kolorów jedynie do odbioru na przedstawionych przez nas zdjęciach. Ogromne czerwone wydmy pobudzają wyobraźnię romantyków, podwyższają tętno fotografom i rzucają wyzwanie poszukiwaczom niecodziennych doznań. Są rzeczywiście wielkie, niektóre przekraczają 300 metrów wysokości od podstawy. Lepiej nie chodzić po nich boso, gdyż temperatura piasku, może sięgać nawet 80 ºC. Ten ponad 2- godzinny trekking, był najciekawszym elementem naszego pobytu w tym miejscu. Oczywiście było również wiele podróżniczych spotkań i wielokrotne prezentowanie walorów naszego sprzętu, czasem wręcz zakrawającego na teatr.

Po drodze mijamy resort „Le Mirage”, jest 42 ºC , a tutaj maksimum luksusu dla najbardziej wymagających. Ponieważ musimy jakoś wykorzystać czas oczekiwania na ozdrowienie naszego kolegi Zbyszka, jadąc spokojnym tempem, najbardziej bocznymi z możliwych dróg w kierunku stolicy, docieramy pod wieczór do „Namib Naukluft Park”, gdzie po opłaceniu permitu (40$N od os. i 10$N od auta) pozostajemy na nocleg na parkowym kempingu „Namib Naukluft Lodge&Camping Site” (316$N od auta). Warunki bytowania wspaniałe, jesteśmy jedynymi rezydentami kempingu, wokół cisza, góry i małpy złodziejki, przed którymi ostrzegają i to nad wyraz dosadnie pracownicy parku. Mamy czas na małe doprowadzenie się do stanu używalności i oporządzenie sprzętu.

Sesriem > Sossusvlej Dezert > Sesriem > road C27 > road D845 (20km) > road C19(5km) > road D854 (62km) > Namib Naukluft Park (nocleg na kempingu wewnątrz parku) – 290km

16-02-29-map

01.03.2016 – wtorek

Rano mamy pierwsze spotkanie z małpami, my w łóżku, a one bezczelnie zaglądają przez okna, później sprawdzały czy aby na pewno drzwi auta są zamknięte. Wiola poszła się myć, ja zostałem w aucie porządkując napoje, spostrzegłem małpę która była już środku i szybkim ruchem zawinęła łapskiem karton soku. Wrzasnąłem na nią, ona wyszczerzyła zęby i tak się wzajemnie postraszyliśmy. No cóż, małpa mnie okradła, ona teraz zajęła się rozpruciem kartonu, a ja szybko wziąłem aparat i w fotograficznej pogoni patrzyłem, jak próbuje ukryć się w chaszczach i delektować smakiem soku. Opuszczamy teren parku i po dotarciu do głównego traktu (13km), odbieramy sms, że Zbyszek pozostaje w szpitalu kolejne dwa dni, badania krwi świadczą o niezupełnym wyniszczeniu zarodźców malarii, tak więc nasze spotkanie w Windhoek upada, co powoduje iż prawdopodobnie spotkamy się dopiero w Cape Town, podczas załadunku aut do kontenera.

Mając na uwadze, iż jest pod właściwą opieką szpitalną, a do Cape Town, główną drogą jest tylko 1700km, na 11marca nie powinien mieć problemu z dotarciem do portu wraz z autem. Natomiast my, nie zmieniamy koncepcji przejazdu i jedziemy do stolicy Namibii, gdyż nie byliśmy tam poprzednim razem. Szutrowymi, pozaklasowymi drogami z nieciekawą, „pralkowatą” nawierzchnią docieramy do Rehoboth, gdzie uzupełniamy zapasy, również te alkoholowe, ceny zaskakują, gdyż szkocką whisky można nabyć już w cenie 20zł za butelkę 0.7l o mocy 43% – produkt RPA. Już teraz wiemy, że ta weekendowa prohibicja, to zwyczajne nabijanie kasy restauratorom. Wczesnym popołudniem, już porządnym asfaltem docieramy do Windhoek. Co po drodze?… farmy. Stolica Namibii, z populacją niewiele ponad trzystu tysięcy mieszkańców, nie ma wiele wspólnego z innymi stolicami Afryki. Windhoek to średnie, spokojne miasto, w którym niewiele się dzieje. Do głównych atrakcji miasta należą pozostawione przez niemieckich kolonistów zabytki oraz modernistyczne budynki. Objeżdżamy centrum wielokrotnie, czyste i uporządkowane miasto.

Na nocleg pozostajemy na obrzeżach stolicy w luksusowym kompleksie „Arebbusch – Travel Lodge”, gdzie w swej ofercie jest również prowadzenie Campu www.arebbusch.com (125$N od os).

Miejsce kempingowe wyposażone jest w rozpostarty nad stanowiskiem namiot przeciwsłoneczny, prąd i wodę, mamy dostęp do restauracji, basenów i wszelkich wygód, które oferuje ten ośrodek, również do bezpłatnego internetu. Co pijemy w Windhoek?… piwo „Windhoek”.

„Namib Naukluft Park” > Bulls Port > D1206 do Rietoog > MR47 do Klein Aub > C24 do Rehoboth > Windhoek – 270km

16-03-01-map

02.03.2016 – środa

Niespiesznie opuszczamy te luksusy i jedziemy dalej na południe, kierując się w stronę „Kgalagadi Transfrontier Park”, będącego częścią wielkiej pustyni Kalahari, obejmującej swym obszarem tereny Namibii, Botswany i RPA, sięgającymi aż po Angolę. Pustynia Kalahari zapewne nie jest najpiękniejszym miejscem w Afryce, ale bardzo ciekawym. Nazywana chyba niesłusznie pustynią, lepiej pasowała by nazwa „spragniony ląd”. Słowo „Kalahari” pochodzi z języka tswana Kgala, czyli zabójcze pragnienie lub Kgalagadi, Khalagari lub Kalagare, co oznacza „miejsce bez wody”. Przez Rehoboth, gdzie już na dobre, jadąc na południe przekraczamy zwrotnik koziorożca, Hardap docieramy do Stampriet, bardzo sprawnie, asfaltową drogą. Następne ponad 300km przez Gochas i Eindpaal, pokonujemy wzdłuż wyschniętej rzeki Auob, w pustynnym obszarze wśród „księżycowych drzew” (camelthorn), dobrymi szutrowymi drogami. Cały czas, na tej długiej trasie, napotykamy na wielkoobszarowe farmy, gdzie podstawą bytu jest hodowla bydła, ale również kóz i owiec. Pod nowe pastwiska wycina się drzewa, które na miejscu przerabia się na węgiel drzewny, ciekawa odmiana znanego nam smolarstwa z terenów Beskidu Niskiego i Bieszczad. Pod wieczór docieramy do przygranicznej osady Welverdient, a na nocleg pozostajemy na campie „Kalahari Farmstall” Gemsbokpan www.kalaharifarnstall.com ( 200$N za stanowisko).

Windhoek > Rehoboth (już na dobre przekraczamy zwrotnik koziorożca)> Hardap > Stampriet > Gochas > Welverdient (nocleg na campie „Kalahari Farmstall” Gemsbokpan www.kalaharifarnstall.com ) 15km przed granicą z RPA w Mata-Mata – 550km

16-03-02-map

Jesteśmy już 10dni w Namibii, jutro opuszczamy jego terytorium, więc należałoby napisać kilka słów na temat historii tego bardzo młodego państwa:

Dwukrotnie większa od Polski z populacją nieco ponad 2mln obywateli, rozciąga się od granicy z Angolą do RPA w linii prostej jest to ponad 1200 km. Pierwszymi ludźmi, którzy zamieszkiwali tereny obecnej Namibii, byli prawdopodobnie Buszmeni (w języku miejscowym zwani San), którzy przybyli tu w pierwszym tysiącleciu p.n.e. Natomiast w pierwszym tysiącleciu n.e. na terenie obecnej Namibii osiedlił się pokrewny Buszmenom lud Sana, a następnie koczowniczy pasterze-Hotentoci, którzy opanowali północne i płn.-wsch. rejony kraju. Przez wiele lat, Namibia była pomijana przez europejskich badaczy i odkrywców z powodu trudno dostępnego wybrzeża, pustynnych i skalistych terenów. Dopiero w XVw. przybyli tu portugalscy poszukiwacze, a później Holendrzy. Terytorium obecnej Namibii od roku 1884, stanowiło niemiecką kolonię o nazwie Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia. Podczas I wojny światowej, przyłączyło ją do swego terenu RPA, jako Afryka Południowo-Zachodnia. Początkowo RPA otrzymało mandat Ligi Narodów do administrowania tymi terytorium, a od 1920r. kolonia stała się terytorium mandatowym tego kraju. W 1966r. mandat został odwołany przez Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych – RPA odmówiło uznania rezolucji i rozpoczęło okupację terenu. W 1960r. powstała niepodległościowa organizacja SWAPO. Organizacja padła ofiarą represji politycznych, przez co niektórzy działacze kontynuowali działalność w sąsiednich państwach Afryki. 26 sierpnia 1966r. siły partyzanckie SWAPO rozpoczęły atak przeciwko wojskom RPA w Omugulugwombashe. Atak jest uważany za początek wojny o niepodległość, która zakończyła się dopiero 22 grudnia 1988r. podpisaniem porozumienia, a pełną niepodległość przyznano Namibii w dniu 21 marca 1990r.. W pierwszych wolnych wyborach zwyciężyło SWAPO. Choć urzędowym językiem jest angielski, państwo to jest krajem wielojęzycznym – informacje na znaku zapisane są po angielsku, niemiecku, w afrikaans oraz ovambo.

Małe podsumowanie:

Pomimo iż jesteśmy tu kolejny raz, nie zaznaliśmy ani chwili nudy, czy też monotonii podczas pokonywania rozległych przestrzeni tego kraju. Szczególny urok Namibii tkwi w jej ogromie i wspaniałości dzikich, słabo zaludnionych terenów. Wyjątkowe bogactwo fauny, niespotykana przyroda, jak również różnorodność geologiczna, doskonale pasują do klasycznych wyobrażeń o Afryce. Wysoki płaskowyż centralny, tereny Kaokolandu zamieszkałe przez plemiona Himba i Herero, solnisko Etosha, równiny Pasa Caprivi nawadniane przez bagna Okawango i rzekę Kwando, pustynne, nadoceaniczne wybrzeże, piaszczyste zbocza pustyni Namib oraz magiczna pustynia Kalahari, oferują wyjątkowe w całej południowej Afryce bogactwo i różnorodność krajobrazów. W porównaniu do afrykańskiej przeciętnej, Namibia oferuje swe atrakcje jak na tacy – świetne, choć szutrowe drogi, dobrze rozwinięta infrastruktura turystyczna i szeroko pojęte bezpieczeństwo. Nic dziwnego, że Namibię odwiedza zapewne więcej turystów, niż wszystkie inne państwa po drodze, na południe od Maroka. Północna granica Namibii do tej pory wyznacza rant, gdzie kończy się Afryką Trzeciego Świata, a zaczyna ta zamożniejsza.

…Wojtek…

… pisać o Namibii nie sposób… to ewidentne oderwanie się od powszechnie znanego nam świata… to pukanie do bram innych… obcych planet…

… kameleonland… hipnotyzer mój… wciąż wodzi mnie na pokuszenie… współrzędne ustawione wyłącznie na nieskromność… wstępuję w labirynt królestwa płonących gór… obieram warstwy podsuwanych uroków… szok nietermiczny wykąpał się w ochrze i pomarańczy… pomięty ląd zmartwionych drzew i bezlitosnych architektów… księżycowy krok do samotnych piktogramów… zapis oderwał się i leży gdzieś z wrakami niepotrzebny tu… fala falę goni nie przybliżając jakże odległego horyzontu… otwiera się niebo jak fatamorgana i zaprasza na służbę zardzewiałe słońce… kalejdoskop przedziwnych osobliwości wciąż wabi rozbiegane zmysły… nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy… choreografia wiedzie na coraz wyższe poziomy… lecąc tak wysoko nie chcę patrzeć w dół… i to pytanie które wciąż mnie męczy… cóż za bezlitośnie niepospolity malarz… ukradł światu wszystkie barwy bez wahania… by sportretować tak surrealistyczną nieskończoność widzeń…

…Wiola…

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>