Poprzednią część reportażu zakończyliśmy w Kongo Brazzaville, więc wypadałoby napisać kilka słów na temat tego kraju:

Kongo nieodparcie kojarzy się z afrykańskim „jądrem ciemności” i chociaż jest przedsionkiem do tego dużego Konga, ze stolicą w Kinszasie, Republika Kongo Brazzaville kusi, zwłaszcza tych, którzy lubią podróżować z dala od utartych szlaków. Państwo to, jest mniej więcej takiej samej wielkości co Polska, z tym, że zamieszkuje go dziesięciokrotnie mniej ludzi.

Najwcześniejszymi mieszkańcami kraju byli Pigmeje. Następnie zostali oni podbici przez ludy Bantu, które utworzyły na terytorium dzisiejszego Konga królestwo. W 1483r. do ujścia rzeki Kongo dopłynęła ekspedycja pod przywództwem Portugalczyka, Diogo Cao. Podporządkowali oni sobie miejscowych władców, którzy przyjęli chrześcijaństwo. Relacje między Portugalczykami, a miejscową ludnością, szybko się popsuły, kiedy zaczęli wywozić Afrykańczyków, jako niewolników na plantacje. W XVII i XVIII w. doszło do buntów przeciwko władzy kolonialnej. Sytuację tę wykorzystali Francuzi, zakładając faktorie handlu niewolnikami, które stały się zapowiedzią nowej kolonizacji Konga. W 1875r. pojawili się tam pierwsi osadnicy, zaś w 1891r. założono kolonię pod nazwą Kongo Francuskie, której nazwa w roku 1905, została przemianowana na Kongo Środkowe. Po reformie administracji koloniami w 1910r. Kongo zostało przyłączone do Francuskiej Afryki Równikowej. W wyniku ruchów narodowo-wyzwoleńczych i ogólnych afrykańskich przemian w1960r. państwo uzyskało niepodległość pod nazwą Kongo-Brazzaville oraz wstąpiło w szeregi ONZ. Prezydent Sassou-Nguesso na początku urzędowania wynegocjował pożyczkę od Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a także zatrudnił zagranicznych inwestorów głównie z Francji i Stanów Zjednoczonych do pracy przy wydobyciu ropy i minerałów. W 1981 udał się do Moskwy, gdzie podpisał pakt o dwudziestoletniej przyjaźni z ZSRR. Od tego czasu, targane potyczkami politycznymi wewnętrznych aspiracji do władzy, wspierane przez ZSRR, pozostawało w stałym nieładzie. Dopiero w 1990r. po wprowadzeniu pluralizmu politycznego i dopuszczeniu opozycyjnych partii, które działają legalnie, sytuacja kraju ustabilizowała się i państwo to cieszy się względnym spokojem. Denis Sassou-Nguesso, polityk, dyktator niczym kameleon, rządzi z przerwami od lat siedemdziesiątych po dziś dzień. Generał zapowiedział dalsze wdrażanie „pokoju, stabilności i bezpieczeństwa” oraz aktywne wykorzystanie pomocy międzynarodowej. Filarem gospodarki Republiki Konga jest przemysł naftowy, który generuje ok. 65% PKB i dostarcza ponad 87% wpływów z tytułu eksportu. Pomimo, że sprzedaż ropy zapewnia dopływ relatywnie dużych środków, sytuacja gospodarcza Republiki Konga pozostaje trudna. Pomimo starań kongijskich władz, atrakcyjność kraju dla zagranicznych inwestorów pozostaje wciąż niewielka. Do najistotniejszych barier rozwoju przedsiębiorczości należą m.in. biurokracja, wysoki poziom korupcji, brak wykwalifikowanej siły roboczej i odpowiedniej infrastruktury, tak więc „doing business”, tymczasem ma się słabiutko. Dodajmy do tego jeszcze ogromne zadłużenie zewnętrzne, a okaże się, że nawet ropa, drewno, cukier, kakao i diamenty… nie pomogą.

11.02.2016 – czwartek

Rano, po hotelowym śniadaniu, jedziemy spenetrować centrum stolicy, Brazzavillle, pieszczotliwie nazywane „Brazza”. Zabudowa śródmieścia w zasadzie jest niska, choć wyrasta ponad nią kilka nowoczesnych wieżowców. Bodaj najwyższym spośród nich, jest „Nabemba Tower” należąca do koncernu naftowego Elf, mająca 106 m i 30 pięter. Z nowo powstałego bulwaru, rozciąga się panoramiczny widok na stolicę DRK, Kinszasę położoną na przeciwległym brzegu rzeki Kongo, szerokiej w tym miejscu na ok. 2,5km. Kinszasa to ponad 8mln. metropolia, zaś Brazzaville, to jedynie bardzo duże miasto. Po przykrych obrazach na wjeździe do „Brazza” od północy, jesteśmy mile zaskoczeni względnym porządkiem w centrum i na wyjeździe w kierunku Kinkali na zachód. Około 20 km za miastem napotykamy na kaskadowy przełom rzeki Kongo, który skutecznie uniemożliwia żeglugę po rzece w kierunku jej ujścia do Atlantyku. Obserwując z brzegu wodny kocioł, gdzie masy mętnej wody spotykając na swojej drodze skalistą przeszkodę, piętrzą się i z wściekłością strzelają w górę. Katarakty tej głębokiej i drugiej co do wielkości rzeki Afryki, rzeczywiście robią wrażenie.

Dalej malowniczymi wzgórzami przemieszczamy się do Kinkali. Jesteśmy w posiadaniu informacji, że w tej miejscowości na 120km przed faktyczną granicą z DRK musimy dokonać ostatecznej odprawy celno-paszportowej po stronie Kongo Brazzaville. Sprawę ułatwia nam kontrola na wjeździe do tego miasta, podczas niej przedstawiamy sprawę uprzejmemu policjantowi, a on prowadzi nas jak po sznurku, od urzędu do urzędu. W wypadku urzędu celnego (znaczne nadużycie tego słowa) gdyż jest to drewniana budka, a w niej celnik z pieczątką w plecaku, który stempluje karnety CPD. Natomiast w urzędzie immigration (wyglądem przypomina cele więzienne), kłopotem jest najpierw zrobienie ksero dokumentów (komputery przykryte są szmatami, a ksera nie ma na stanie), a później kompetencje, kto tak naprawdę ma przystawić pieczątkę w paszporcie (kilka osób z zakłopotaniem oglądało nasze paszporty), stanęło, iż dokona tego główny szef, który dopiero co wrócił z joggingu. Cały spocony, ale wytrwale doprowadził sprawę do końca, eh!… to obciążenie okazjonalnym turystą. Teraz kierujemy się wąskim asfaltem do małej miejscowości Boko, gdzie za opłotkami miasta kończy się droga, a zaczyna ścieżka, będąca trasą do granicy. Następne 50km w tempie „żółwia”, mozolnie przemieszamy się malowniczymi pagórkowatymi terenami. Przejazd nie robi większych problemów, wielkie wyrwy, wodne wyżłobienia i przepływy sięgające nawet 1m głębokości, trzeba pokonywać jedynie wolno i technicznie, sprawę ułatwia fakt iż jest twardo i sucho. Po dwóch godzinach docieramy do wioski Ntombo i stajemy przed bambusową żerdką tarasującą przejazd. Po chwili znajduje się urzędnik, żądając ksero paszportów i kongijskich wiz, dokonuje ponownego ostemplowania paszportów. Teraz wjeżdżamy na pas ziemi niczyjej, ok 10km najtrudniejszego przejazdu. Widząc zastygłe zwały błota, na bardzo stromych podjazdach, jestem skłonny stwierdzić, że w czasie długotrwałych deszczy, przejazd tą trasą jest niemożliwy, natomiast dzisiaj bez większych problemów pokonujemy w pół godziny ten odcinek i stajemy przed następnym, tym razem metalowym szlabanem zamkniętym na patentową kłódkę, ale drugi z bambusa też był. Trąbimy… nic!. Idziemy na piechotę do widocznej w oddali wioski. Będąc już w jej centrum, wychodzi nam naprzeciw dwóch mężczyzn, przedstawiają się jako urzędnicy immigration. Wracamy, jeszcze przed szlabanami sprawdzają dokumenty, kontrolują auta i wreszcie wjeżdżamy do wioski, pod ich urząd (przeciętna chatka). Tam ponownie potrzebne jest ksero dokumentów i wiz, wbijają nam pieczątki wjazdowe w paszport i życzą szerokiej drogi, a wszystko uprzejmie i miło. Ruszamy w kierunku Luozi, a następne 53km drogi po stronie DRK, to powtórka trasy dojazdowej od strony Konga Brazzaville. Po dwóch godzinach mozolnej jazdy docieramy do Luozi i już na wjeździe policjant kieruje nas do urzędu celnego i imigracyjnego. Na szczęście wszystkie czynności przebiegają w miarę sprawnie, płacimy po 10$USD za odprawę, a jedynie ponownie największym problemem jest ksero wiz, których już nie posiadamy. Teraz pozostaje nam wymienić pieniądze i poszukać dogodnego miejsca na nocleg. Wymiany dokonuje przygodna pani spod przydrożnego parasola (1€ = 1tys. Franków Kongijskich- CDF). Z noclegiem poszło jeszcze łatwiej, gdyż stojąc przed urzędem immigration, w oddali zauważyłem napis na blaszanej bramie „Guest House Moderne”, co okazało się strzałem w „10” , gdyż za jego ogrodzeniem mamy super obozowisko kempingowe z dostępem do łazienki, a przyjemny właściciel żąda po 7500FC od auta. Była też okazja do wypicia drinka za trudny, aczkolwiek ciekawy przejazd i rozmaite wrażenia z dzisiejszego dnia.

Brazzaville > Kinkali (odprawa celna i immigration po stronie Kongo Brazzaville, potrzebne ksero pasz. i wiz) > Boko (do Boko asfalt. Z Boko do Luozi droga terenowa z dwoma bardzo trudnymi odcinkami. Pierwszy to początkowe 10 km za Boko i drugi też około 10 km , pomiędzy szlabanem granicznym Konga Brazza.) > Ntombo (odprawa paszportowa) > 10km najgorszej drogi > szlaban graniczny DRK w Manianga (wstępna odprawa paszportowa) > 53km kiepskiej drogi > Luozi (pełna odprawa celno-paszportowa po stronie DRK – płacimy po 10$USD od os.) – nocleg w „Guest House Moderne” (7500 FC od auta) – 250km

16-02-11-map

Ciut więcej historii…

Demokratyczna Republika Konga, to drugie pod względem wielkości państwo Afryki, siedem razy większe od Polski. Znacząca część kraju to porośnięte dżunglą dorzecze Konga, u której ujścia posiada jedynie 37 km dostępu do Oceanu Atlantyckiego. Wyższe góry znajdują się tylko na płn.-wsch. granicy z Ugandą, Rwandą i Burundi oraz na południowej granicy z Angolą. Nazwa, oznaczająca „myśliwy”, pochodzi od ludu Bakongo. W okresie kolonialnym występowała jako Wolne Państwo Kongo (do 1908r.) i Kongo Belgijskie (do 1960r.), a po uzyskaniu niepodległości w latach 1971–1997 jako Zair. Dla odróżnienia od sąsiadującej Republiki Konga (Kongo-Brazzaville), DR Konga występowała również jako Kongo-Leopoldville, a obecnie po zmianie nazwy stolicy, jako Kongo-Kinszasa. Pierwszym Europejczykiem, który dotarł do Konga, był w roku 1482 portugalski żeglarz Diogo Cao. Portugalia nawiązała stosunki dyplomatyczne z królem Konga. Wpływy Europejczyków wzrosły w XIX w., gdy belgijski król Leopold II sfinansował wyprawę Henry’ego Mortona Stanleya wzdłuż rzeki Kongo, mającą na celu ustanowienie tam jego władzy. Podczas konferencji w Berlinie (1884–1885) uznano Leopolda suwerenem Wolnego Państwa Kongo. W 1908r. Leopold scedował Kongo państwu belgijskiemu i od tego momentu, stało się ono oficjalnie kolonią pod nazwą Kongo Belgijskie. Po wielu latach działalności organizacji niepodległościowych pod hasłami „zjednoczenie i zorganizowanie mas kongijskich w walce o poprawę ich losu, likwidację reżimu kolonialnego i wyzysku człowieka przez człowieka”, opierając się na Deklaracji Praw Człowieka Narodów Zjednoczonych, po latach kolonizacji, 30 czerwca 1960r. Belgia przyznała Kongu niepodległość. Pierwszy prezydent Lumumba w swoim inauguracyjnym przemówieniu mocno skrytykował Belgię i kolonializm, co było zarzewiem konfliktu kongijsko-belgijskiego i doprowadziło do podziałów wewnętrznych. Interwencja Belgii spotkała się z ostrym sprzeciwem Lumumby który zwrócił się z prośbą o rozwiązanie kryzysu do ONZ. Pomimo przybycia wojsk ONZ, konflikt nadal trwał. Lumumba zwrócił się do USA o przysłanie wojska w celu stłumienia rebelii. Kiedy otrzymał odmowę, skierował prośbę do ZSRR, który odpowiedział pozytywnie i przysłał samoloty transportowe, broń, żywność, materiały medyczne i ciężarówki. Radziecka pomoc dla Konga zaniepokoiła Stany Zjednoczone, obawiające się wpływów sowieckich w tej części Afryki. Prezydent Eisenhower polecił CIA, wyeliminowanie kongijskiego premiera wszelkimi sposobami, włącznie z zabójstwem. Agenci CIA nawiązali kontakt z pułkownikiem Josephem Mobutu. We wrześniu 1960r. Lumumba został pozbawiony stanowiska przez prezydenta Kasavubu. 14 września, wspierany przez Kasavubu, pułkownik Joseph Mobutu przejął władzę i aresztował Lumumbę. W styczniu 1961r. Lumumba został stracony przez katangijskich żandarmów na rozkaz belgijskich oficerów służących w armii Katangi. W 1965r. doszło do wojskowego puczu wspartego przez USA i Belgię, a pełnię dyktatorskiej władzy objął Mobutu. Walki z rządem prowadził marksistowski ruch Simba. W 1965r. do Kongo przybył kubański rewolucjonista Ernesto Guevara który wraz ze swym stuosobowym kontyngentem wspierał rebeliantów z ruchu Simba. Mobutu do walki z rebeliantami oprócz wojska użył białych najemników z RPA. Od 1967r. jedyną legalną partią był Ludowy Ruch Rewolucji głoszący ideologię „mobutyzmu” (czyli afrykanizacji, która wyrażała się m.in. poprzez zmiany europejskich nazw miejscowości i nazwisk na afrykańskie; np. stolicę – Leopoldville – przemianowano w 1966r. na Kinszasę). 27 października 1971r. Mobutu zmienił nazwę państwa na Zair oraz własne nazwisko na: „Mobutu Sese Seko Kuku Ngbendu wa za Banga” (Wszechpotężny wojownik, który nie zaznał porażki z powodu swej niezwykłej wytrzymałości i niezłomnej woli, który, krocząc od zwycięstwa do zwycięstwa, pozostawia za sobą zgliszcza). Mobutu bezskutecznie próbował ogłosić się dożywotnim prezydentem. W 1977r. wprowadzono nową konstytucję, a Mobutu kontynuował swój kult jednostki i prowadził politykę eliminacji przeciwników politycznych. W kolejnych wyborach prezydenckich (w 1977 i 1984) startował jako jedyny kandydat. Na początku lat 90. przez Afrykę przeszła fala demokratyzacji. W maju 1990, w obliczu zapaści gospodarczej i niepokojów społecznych, Mobutu zdecydował się powołać w skład rządu działaczy opozycji, obiecywał reformy m.in. zlikwidowanie jednopartyjnego systemu władzy, jednak w rzeczywistości nie podjął żadnych kroków w celu ich wprowadzenia. Tym samym utworzyła się grupa przeciwników prezydenta, zarówno w kraju jak i poza jego granicami. Niedofinansowana zairska armia była w rzeczywistości zmuszona walczyć o przetrwanie, występując przeciwko ludności cywilnej. W tym samym czasie ludność z plemienia Tutsi, pozostająca od dłuższego czasu w opozycji wobec Mobutu z powodu jego zdecydowanego poparcia dla plemienia Hutu, odpowiedzialnego za ludobójstwo w sąsiedniej Rwandzie, opanowała znaczną część wschodniego Zairu. Mobutu wydał polecenie usunięcia Tutsi poza granice Zairu, co wywołało otwartą wojnę, w którą wkrótce zaangażowali się inni opozycjoniści. Na czele wspólnego frontu opozycji stanął Laurent-Desire Kabila, który z radykalnego rewolucjonisty stał się przedstawicielem lewicy wzorującej się na Lumumbie. Rebeliantów skupionych w Sojuszu Sił Demokratycznych na rzecz Wyzwolenia Konga wsparły zbrojnie Rwanda, Uganda, Burundi i Angola. 16 maja 1997r. oddziały przeciwników Mobutu – występujące jako Zjednoczony Sojusz Sił Demokratycznych na Rzecz Wyzwolenia Kongo-Zairu – zdobyły Kinszasę. Nowym prezydentem został ogłoszony Laurent Kabila. Mimo wygranej Kabili i przekształcenia Zairu w Demokratyczną Republikę Konga, sytuacja w kraju pozostała nadal niestabilna. W styczniu 2001r. prezydent został zastrzelony, a urząd prezydenta objął jego syn Joseph Kabila. Wojna skończyła się w 2003r. zwycięstwem Kabili, który pokonał rebeliantów Tutsi oraz siły Ugandy i Rwandy okupujące kraj. Ostatnia rebelia została stłamszona w 2013r., a rządy Kabili w procesie stabilizacyjnym wsparł ONZ, który wysłał do kraju oddziały MONUSCO.

Demokratyczna Republika Konga (dawny Zair), zajmuje zapewne jedno z ostatnich miejsc na liście najczęściej odwiedzanych przez turystów regionów Afryki. Choć kraj ten ma wiele do zaoferowania, zwłaszcza w dziedzinie przyrody i kultury, kiepska infrastruktura, korupcja a przede wszystkim problemy z bezpieczeństwem, skutecznie odstraszają turystów.

Aby dostać wizę do tego kraju, nawet tranzytową konieczne jest przedłożenie zaproszenia. Nam udzieliła go firma Michel Van Roten, a jedyny kontakt jest poprzez e-mail: aitcongo@gmail.com – po dwóch tygodniach przesłano nam zaproszenia w cenie 140$ USD od osoby, płatne z góry poprzez Western Union, bez żadnej gwarancji!

12.02.2016 – piątek

Jedziemy na przeprawę przez rzekę Kongo. Mamy informację iż pierwszy rejs jest o 8.30, więc już o 8.00 meldujemy się na przystani. Niestety, prom zabiera jedynie cztery auta terenowe, jesteśmy na 5 i 6 pozycji, więc czekamy na następny rejs. (prom odpływa cztery razy na dzień: 8.30, 11.30, 14.30 i 16.30), cena biletu to 16500 FC od auta – ok.75 zł.

Czas oczekiwania na następną turę, wykorzystujemy poprawiając wiedzę o świecie dla reszty oczekujących. Zebrał się tłum ciekawskich, znalazł się między nimi jeden, co mówił nieco po angielsku i pogadanka światopoglądowa gotowa. Szczęśliwym trafem, ci co nie zabrali się pierwszym kursem, nie muszą czekać na następny planowy rejs… płyniemy jako dokładka do pierwszego. Po 20 minutowym rejsie, na dystansie 4km o 10.30 jesteśmy na drugim brzegu, w małej mieścinie Banza-Sanda. Pewna kobieta, o imieniu Cecylia, ma maleńkie dziecko, które jest chore i kilka tobołków, bardzo nas prosi o pomoc, by zabrać ją do rozjazdu w Kimpese. Alternatywą dla niej był bagażnik jakiegoś pick-upa, bądź szoferka ciężarowego gruchota, dla bardziej sprawnych… przyczepienie się do tylnej klapy samochodu osobowego lub nie mniej przewiewne miejsce na dachu. Ponieważ my dysponujemy jedynie dwoma siedzeniami, Cecylię zabiera Zbyszek, a bagaże bierzemy my.

Teraz musimy pokonać 95km drogi dojazdowej do głównej trasy, prowadzącej z Kinszasy do Matadi. Droga krajobrazowa, lecz miejscami znajduje się w kiepskim stanie, więc przejazd zajął nam ponad trzy godziny. W Kimpese rozstajemy się z Cecylią i wjeżdżamy na asfalt, teraz już bardzo sprawnie i szybko, docieramy do portowego miasta Matadi. Pięknie położone na wzgórzach, nad rzeką Kongo, robi fatalne wrażenie od strony organizacji urbanistycznej. Przejazd przez centrum zajął nam ponad godzinę, a bajzel komunikacyjny, jest nie do opisania, a do tego ten wszechobecny syf. Po dotarciu do granicy z Angolą okazało się, że jest już zamknięta i przyszło nam czekać do jutra, na przedostanie się na druga stronę . Mając sporo czasu, dokonaliśmy wymiany waluty z $USD na angolskie kwanza, KZ (AOA) i w tym miejscu spotkała nas dziwna sytuacja, a zarazem miła niespodzianka, ponieważ oficjalny kurs tej waluty wynosi 150 Kwanza za 1$USD, nam wymieniają po 300 Kwanza? O co w tej wymianie chodzi?… zachodzimy po rozum do głowy, szukamy jakiejś logicznej odpowiedzi, ale nie rozwiązaliśmy tej kwestii w żaden sposób. Znaleźliśmy świetne miejsce kempingowe obok przejścia, jednak przegoniono nas stamtąd z powodu iż jest to teren wojskowy. Nieco dalej od przejścia, na parkingu w towarzystwie kierowców ciężarówek jadących z Angoli do prowincji Cabinda, pozostaliśmy na nocleg. Pijemy lokalne piwo „Primus”, a do pilnowania nas przystępuje policjant z bronią, siada na plastikowym stołku po przeciwnej stronie drogi i patrzy na nasze auta w nadziei… że jutro coś za tę przysługę dostanie.

Luozi > przeprawa na drugą stronę rzeki Kongo (16.500FC) > Banza-Sanda > Kimpese > Matadi (nocleg obok przejścia granicznego do Angoli) – 230km

16-02-12-map

…podsumowanie… a raczej co nieco o władcy wodzonym na ciągłe pokuszenie…

… „Ojciec Narodu”, „Wybawiciel Ludu”, „Najwyższy Dowódca”, „Wielki Strateg”… to tylko niektóre z tytułów przyjętych przez satrapę. Często określał siebie jako jedynego gwaranta stabilności kraju. Bez niego, jak mawiał, Kongo może tylko i wyłącznie pogrążyć się w chaosie… Mobutu albo śmierć!… był jednym z panów świata… szybował po niebie wyżej niż Ikar i długo unikał upadku… choć swoją ojczyznę doprowadził do ruiny i był winny śmierci tysięcy ludzi, to wszyscy zabiegali o jego względy… w pas kłaniali mu się amerykańscy prezydenci oraz francuscy dygnitarze, a władcy Kremla pragnęli jego przyjaźni… Mobutu Sese Seko… „Leopard Zairu”… jak mawiał:… „gotówka jest najważniejsza. Przywódca potrzebuje pieniędzy, złota i diamentów, żeby utrzymać swoje sto pałaców, karmić tysiąc swoich kobiet, kupować samochody dla milionów lizusów, wzmacniać lojalne wojsko i mieć jeszcze tyle, by zasilić tajne konta w Szwajcarii”.

… dziwna i niebezpieczna to kraina… na każdego, kto zapragnie nią władać, rzuca urok… klątwa ta sprawi, że nawet najrozsądniejszy, najbardziej opanowany człowiek zapłonie nieposkromioną żądzą bogactw, które skrywa Kongo… są tam wieczne diamenty, czarna ropa i biała kość słoniowa, są niepoliczalne ilości cennych metali i minerałów… opętani chciwością byli i tradycyjni monarchowie starożytnego Królestwa Konga, i „cywilizowany” Leopold II z Belgii, który zagarnął tę ziemię, by kosztem milionów istnień, wyrwać z niej wszystko… łącznie z duszą…

13.02.2016 -sobota

Już przed ósmą, jesteśmy ponownie na przejściu granicznym (stary omszały barak). Rozpoczynamy mozolną procedurę wpisu do zeszytu w kratkę, przez mało rozgarniętego urzędnika immigration. Czynność ta zajęła panu szefowi ponad pół godziny, bo co rusz okazywało się, że to nie ten zeszyt, po akrobacjach zeszytowych, okazało się iż potrzebne są ksero paszportów i wiz, DRK i Angoli? Powiedziano nam, byśmy poczekali na ksero, ale nie wpadliśmy na trop rozumowania urzędnika, myśleliśmy… że to punkt, który raptem zostanie otworzony… a to ksero które „przyszło” pod pachami kogoś, kto zwiastował rychły sukces. Następne pół godziny zajęło więc uruchomienie urzędowego stanowiska do kserowania (stary stół za budynkiem, a tuż przed śmietnikiem) i to pod gołym niebem. Trudno opisać wszystkie sztuki i ilość osób potrzebną do mobilizacji sprzętu… jaka piękna tragedia!… summa summarum, po odnalezieniu kabli i przedłużaczy, dopiero czwarty urzędnik od kserowania dokonał tej operacji, pobierając oczywiście opłatę i to w walucie Angoli – 500KZ (6.50zł). Jeszcze tylko do szefa po końcowe zabiegi i to by było na tyle. Natomiast zamknięcie karnetu CPD poszło dość sprawnie i po około dwóch godzinach, otwierają kłódkę od szlabanu i wypuszczają nas do Angoli. A tam, niezwykłe zaskoczenie, przestronny plac, nowoczesne budynki czyściutko, pomieszczenia lśnią, a wszędzie klimatyzacja. Wszyscy urzędnicy uprzejmi, posadzili nas w wyściełanych fotelach i nakazali czekać aż dokonają odpowiednich wpisów… brakuje tylko zimnego piwa! Po około 20 minutach, mamy wszystkie pieczęcie i w asyście pogranicznika jedziemy do centrum Noqui, aby jeszcze zarejestrować nasz pobyt w Angoli na posterunku żandarmerii. Dostajemy również wytyczne co do trasy, którą powinniśmy jechać w kierunku stolicy, Luande. My mieliśmy zamiar prosto z Mepala pojechać w kierunku N’Zeto, doradzono nam, aby ze względu na beznadziejny stan drogi, pojechać trasą okrężną przez Lucossa, Mbanza-Congo, Tomboco do N’Zeto, co uczyniliśmy. Droga z Noqui przez Mepala do Lucossa to względnie dobra szutrówka, biegnąca wzdłuż nowo budującej się nowej, super jakości drogi. Dalej to nowa droga asfaltowa, zbudowana w standardach europejskich. Na nocleg zatrzymujemy się w Tomboco, przy stacji paliw „Girassol”, 83km przed N’Zeto. Ochroniarzom stacji płacimy po 1tys.KZ od auta. Tym razem pijemy lokalne piwo „Cuca”.

Matadi > granica DRK/Angola > Noqui > Mepala > Lucossa > Mbanza-Congo > Tomboco -nocleg przy stacji paliw „Girassol” 83km przed N’Zeto – 290km

16-02-13-map

14.02.2016 – niedziela

Bardzo szybko i sprawnie super drogą w malowniczych, soczyście zielonych krajobrazach docieramy do N’Zeto. Mało ciekawa miejscowość z fragmentami mocno zaniedbanej kolonialnej zabudowy w okolicy oceanicznego brzegu.

Dalej, wzdłuż Atlantyku przemieszczamy się na południe aż do portowej miejscowości Ambriz, położonej 20km od głównej trasy. Tu dostrzegamy, gdzieś w tle minionych dziejów, niegdysiejszą świetność tej małej mieściny, za kolonialnych, portugalskich czasów. Tutaj, dostaliśmy wiedzy, jak można wykorzystać drzwi od kontenerów… jako brama wejściowa do chałupy, bądź ogrodzenie. Pogoda nieco płata dziś figle i raz leje, a raz jest słońce. A co na drodze?… ano, wszyscy dobrze znają firmę „Kawasaki”, a tutaj jeżdżą trójkołowce zatytułowane „Kawisiki”, „Kawaseke”, „Kewsaiki”, „Keweseki” i jeszcze inne, w wszystko to służy do transportu ludzi i towarów.Ponieważ nie zamierzamy udawać się na nocleg do stolicy, więc na 40km przed, w nadoceanicznej miejscowości Barro do Dande, na strzeżonej plaży już o trzeciej po południu, rozbijamy nasze obozowisko płacąc po 2tys.KZ od auta. Niedziela, więc chłoniemy atmosferę plażowego pikniku w wykonaniu odpoczywających tu weekendowych, czarnych przybyszy ze stolicy.

Ponieważ przez następne kilkanaście dni będziemy się przemieszać przez tereny Angoli, czterokrotnie większej od Polski, zamieszkałą przez około 20mln obywateli, położonej na zachodnim wybrzeży afryki pomiędzy Kongo, a Namibią, wypadałoby przekazać nieco wiedzy o tym kraju:

Na terenie dzisiejszej Angoli przed kolonizacją portugalską istniały trzy państwa: Kongo, Ndondo oraz Lunda. W 1575r. Portugalia założyła tu swą pierwszą kolonię w Luandzie. Zajmowała się ona w tamtych czasach głównie handlem niewolnikami. W XVIw. Portugalczycy stopniowo opanowywali dzięki dyplomacji i wojnom tereny nabrzeżne. W okresie między rokiem 1641 i 1648, terytorium to przejęli Holendrzy, umacniając tutejsze, nastawione przeciw Portugalii kraje. W 1648r. Portugalczycy odzyskali luandyjską kolonię i rozpoczęli podbój Kongo i Ndondo. Podbój ten ostatecznie zakończył się w 1671r., jednakże tereny położone w głębi lądu aż do początków XXw. nie były w pełni kontrolowane przez portugalską administrację. W roku 1951 kolonia przekształcona została w prowincję zamorską, zwaną Portugalską Afryką Zachodnią. W latach 50. z inicjatywy Antonio de Oliveira Salazara, rozpoczęła się nowa fala osadnictwa portugalskiego. Polityka ta spowodowała niechęć ze strony rdzennych mieszkańców kraju, którzy zaczęli tworzyć organizacje niepodległościowe. Zarzewie konfliktu na tle narodowo wyzwoleńczym, trwało następne lata i dopiero w 1974r. walki zakończyły się na skutek Rewolucji Goździków w Portugalii – nowy rząd doprowadził do niepodległości portugalskich terytoriów kolonialnych. Nadejście niepodległości doprowadziło w efekcie do wybuchu wojny domowej, gdzie również zewnętrzne kraje, takie jak USA, RPA, ZSRR dołączyły do rozgrywek wojennych, każdy grając własnymi kartami. Rok 1975, uważany jest za początek angolskiej wojny domowej, którą stała się również poligonem doświadczalnym stron trwającej od lat zimnej wojny na linii Wschód -Zachód. 22 grudnia 1988r. podpisano porozumienie nowojorskie – na jego mocy zakończono bezpośrednie zaangażowanie obcych wojsk w angolską wojnę domową. Gdy w 1990r. Namibia otrzymała oficjalną niepodległość, a rządy w niej objęła SWAPO, zakończyło się również w dużej mierze zagrożenie ze strony RPA. Rok później rząd wywodzący się z MPLA i UNITA podpisały porozumienie pokojowe na mocy którego przeprowadzono wolne wybory prezydenckie. Jednakże po wyborach, wygranych przez obecnego prezydenta Agostinho Neto, wywodzącego się z MPLA i zakwestionowaniu ich wyników przez UNITA, wznowiono działania wojenne. Zakończono je w 1994r. podpisaniem porozumienia pokojowego w Lusace. Już cztery lata później walki wybuchły z nową siłą. Dopiero śmierć Jonasa Savimbi (22 lutego 2002) – przywódcy UNITA, doprowadziła do kolejnego zawieszenia broni. Pierwsze od 1992r. wybory odbyły się w 2008. Rezultaty wskazały na wielkie zwycięstwo rządzącej partii MPLA, która uzyskała 82% oddanych głosów. Natomiast główna partia opozycji, UNITA, otrzymała poparcie zaledwie 10% wyborców.

Angola od 2002r. cieszy się wreszcie pokojem. Trwająca ponad ćwierć wieku wojna domowa, pozostawiła po sobie jednak piętno, które dzisiaj objawia się wysokimi cenami, inflacją, raczkującą infrastrukturą gospodarczą i zniszczeniami, które nie zostały odbudowane. Dzięki wysokim przychodom z ropy naftowej obraz ten zdaje się szybko zmieniać, angolskie i chińskie firmy budują nowe drogi, stolica przeobraża się i kwitnie w oczach, tylko ceny pozostają nadal wysokie. Angola ma wiele do zaoferowania, jest przy tym zupełnie nie dotknięta masową turystyką. Przejeżdżając przez kraj trudno spotkać innych turystów… być może dlatego, że o wizę Angoli nie jest łatwo, a być może dlatego, że w standardach wiedzy o Afryce, turyści ze świata zapominają, że wojna skończyła się 14lat temu, co niestety tak tutaj, jak i w innych częściach Afryki, nadal mocno pokutuje. Językiem urzędowym jest język kolonizatorów, czyli portugalski, który jest powszechnie używany. Znajomość innych języków obcych (angielskiego) jest znikoma. W regionach graniczących z Demokratyczną Republiką Konga dość popularny jest język francuski. W Angoli występuje jedna długa pora deszczowa, która zwykle trwa od października do marca. Tropikalny klimat interioru łagodzi spora wysokość nad poziomem morza, dzięki której temperatury nie są ekstremalnie wysokie, a noce mogą być wręcz zimne. W pasie wybrzeża deszcze są niezwykle rzadkie, a dzieje się tak z powodu zimnego prądu morskiego (Prąd Benguelski), który skrapla całą wilgoć. Ciepłe masy powietrza napływające z wnętrza kontynentu ochładzają się, a zawarta w nich wilgoć zamienia się w mgłę. Mgły regularnie spowijają tą część angolskiego wybrzeża, dzięki czemu również i tutaj temperatury bywają zaskakująco niskie. Zjawiska te występują głównie na południe od Luandy.

Tomboco > N’Zeto > Ambriz > Barro do Dande – 310km

16-02-14-map

15.02.2016 – poniedziałek

Rano spenetrowaliśmy małą rybacką mieścinę Barro do Dande i szybko przemieściliśmy się wzdłuż brzegu do oddalonej o 50km stolicy Angoli, Luandy. Na 25km przed centrum zaczyna się już tłok na jezdni, do tego wspaniała droga zamieniła się w koszmarny trakt z jamami i dziurami, zalanymi wodą i błotem. Przy drodze mnóstwo domków z dykty i starej blachy, wiele prymitywnych fabryczek produkujących bloczki budowlane, a na drodze zdezelowane biało -niebieskie minibusy. Wjazd od północy przez dzielnice portowe przedstawia makabryczny widok, raczej zachęcający do odwrotu. Takich slamsów na przyległych wzgórzach, poza nigeryjskim Lagos, to jeszcze nie widzieliśmy. Obraz ten zaprzecza możliwości bytowania człowieka… a jednak… można odnaleźć swój maleńki świat… nawet wtedy, gdy ohyda prowadza się ramię w ramię z niehumanitarnością . Przemieszamy się w lawinach błota, przypominających drogę przez poligon, a nie przez stolicę wielkiego i bogatego kraju.

Tuż przed samym centrum wjeżdżamy w inny świat… świat luksusu i piękna. To tutaj jest jeden z najpiękniejszych w Afryce nadmorskich bulwarów. Jest to „Aleja Czwartego Lutego”, z której rozciąga się widok na zatokę. To główna ulica w Luandzie, a zarazem najbardziej ekskluzywna w mieście. Napotkamy tu siedziby największych firm, ministerstwa oraz liczne hotele. Aleja, dzięki swej nazwie, to także symbol walki przeciw kolonizującym kraj Portugalczykom, która miała miejsce w 1961r. W okresie kolonialnym ta najbardziej prestiżowa w Luandzie ulica, nosiła nazwę pochodzącą od założyciela miasta: Avenida De Paulo Dias de Novais. Jednym z ciekawszych przedsięwzięć architektonicznych kraju jest budynek, w którym mieści się Bank Narodowy Angoli. Ta siedziba zaprojektowana została przez Vasco Regaleira. Powstała w 1956r., prezentuje styl neoklasycystyczny i doskonale komponuje się z architekturą kolonialną dominującą w mieście. Jej charakterystycznym elementem jest kopuła pokryta różową elewacją i jest najbardziej rozpoznawalnym symbolem miasta. Nadatlantycki centralny bulwar długości 3km kończący się przy „Fortaleza de Sao Miguel, to najstarsza i zarazem jedna z najważniejszych budowli w mieście, pochodząca z XVIw. portugalska forteca, którą zamierzamy zwiedzić. Tymczasem nosimy się z zamiarem wymiany euro na kwanza, poprzez wywiad na trasie, wiemy iż w Angoli istnieje bankowy kurs oficjalny i drugi, czarnorynkowy. Wiemy też, że trwa galopująca inflacja – oficjalny kurs w 2013r. był 1$ – 90KZ, dziś 1$ to już – 160KZ. Obecnie 100$ USD, można na czarno wymienić nawet za 450KZ, ale nie wiemy, gdzie szukać black marketu i nie zamierzamy tego robić. Na stacji paliw, poniżej Fortalezy, zaczepiam pierwszego białego i proszę o info. Okazuje się, że jest to Francuz mieszkający tu od 15lat, dyrektor firmy logistycznej, natychmiast podejmuje temat i po 20 minutach mamy wymianę w podwójnej skali, czyli wszystko co drogie, staje się tanie, a i nawet tańsze niż w Polsce – przykładowa puszka piwa kosztuje jedynie 1.90zł. Tankujemy (litr oleju napędowego kosztuje 135KZ – co daje po naszej wymianie 1,80zł za litr, a w oficjalnej 3,60). Jedziemy w miasto, zwiedzać fortecę, która powstała w strategicznym miejscu, na wzgórzu. Pierwotnie miała chronić przed piratami panującymi na morzach tego regionu. Była niegdyś również siedzibą władz administracyjnych kolonii. W połowie XVIIw. została przebudowana i do dziś posiada charakterystyczny kształt gwiazdy. Do 1975r. twierdza służyła jako siedziba Komendanta Głównego Sił Zbrojnych Portugalii na terenie Angoli. Obecnie znajduje się tu jedna z największych atrakcji w mieście… „Museu Nacional De Historia Militar”, Muzeum Sił Zbrojnych.

Na zewnątrz zobaczyć można posągi ważnych portugalskich postaci, między innymi Vasco da Gamy i pierwszego Europejczyka, który dotarł do Angoli, Diogo Cao. We wnętrzach nie byliśmy, ponieważ muzeum było nieczynne, ale zewnętrze pięknie odrestaurowane, robi wrażenie, jednak swoim obecnym wizerunkiem tchnie nutą sowieckiej komuny. Emblematy do złudzenia przypominające sierp i młot, rakiety, pociski i sprzęt byłego ZSRR, dominują w militarnych ekspozycjach. Dotąd nie wiedziałem, że popularny u nas terenowy UAZ, to Jeep WAZ. No cóż, miejsce niezwykle ciekawe i do tego z panoramicznym widokiem na całą stolicę, gdzie z jednej strony wspaniała architektura bulwarowego centrum, a z drugiej widok na te nieco lepsze wizualnie slamsy. Opuszczamy Luandę i mozolnie próbujemy wyjechać z tej wielkiej aglomeracji na wschód w kierunku Dondo. Idzie to niezwykle opornie i żmudnie, choć widoki z drogi są o niebo lepsze, niż przy wjeździe od północy. Wiele perypetii drogowych, spowodowanych jest również obecną porą deszczową, dlatego też niejednokrotnie udajemy amfibię, do połowy drzwi w wodzie. Po 60km, za Catete, jest już na tyle luźno na drodze, że jazda nie nastręcza najmniejszych problemów, a jedyną uciążliwością są intensywne ulewy pory deszczowej. Po dotarciu do Dondo, odbijamy na wschód w kierunku N’Dalatando, gdzie na stacji paliw „Pumangol” zakładamy naszą bazę kempingową na dzisiejszą noc, płacąc po 1tys.KZ od auta za ochronę.

Barro do Dande > Lusaka > Dondo > N’Dalatando – 320km

16-02-15-map

16.02.2016 – wtorek

Po wczorajszych ulewach pozostało jedynie wspomnienie i od rana cieszymy się piękna pogodą. Jest ona dzisiaj nam nieodzownie potrzebna, gdyż jedziemy specjalnie na wschód w kierunku największego wodospadu Angoli, „Quedas do Calandula”. Z N’Dalatando jedziemy najpierw do Cacuso, aby tam odbić na północ wspaniałą nową drogą do małej miejscowości Calandula, z której to do wodospadu prowadzi 5km odcinek asfaltowej drogi. Tu spotykamy naszych poznanych w Brazzaville podróżników z Jersey, spędzili na tutejszym parkingu dzisiejszą noc. Wodospad Calandula na rzece Lucala, to jeden z większych wodospadów Afryki – woda spada z wysokości 105 metrów, łukiem o szerokości 411 metrów. Wodospadu nikt nie pilnuje, nikt nie pobiera opłat za wstęp. Od parkingu dojście po wielkich głazach 200m do punktu widokowego zajmuje minutę, my jednak zadaliśmy sobie trud, aby dotrzeć do podstawy tego okazałego wodospadu. Sprytny 14-letni chłopak posłużył nam za przewodnika (1tys.KZ od os.), jednak droga okazała się być nie lada wyzwaniem. Ostatni kilometr, przemieszczaliśmy się w nadrzecznych chaszczach, taplając się w błocie po kolana. Trudy 45minutowej eskapady wśród zarośli, uhonorowane zostały spektakularnym widokiem. Wybłoceni, poobijani ze skórnymi obrażeniami, dotarliśmy do obozu, a tam przyjemności same, zimne piwo i obiad z torebek wielu, a wszystko to serwuje „Knorr”. Ja mam dziś wersję; pure ziemniaczane w kompozycji z zupą serową, w wersji „na bogato” i do tego miejscowe chorizo (kiełbasa paprykowa) pokrojone na plasterki i zmieszane w tej pulpie. Wiola też miesza, lecz zamiast kiełbasy ma ser żółty, co powoduje, że powstaje z tego bliżej nieokreślona glajfa… cóż za pyszności! O miejscowej kuchni można zapomnieć, kompletne „0”.

Spod wodospadów jedziemy do następnej atrakcji tego regionu, czyli do „Pedras Negras”, czyli „Czarne Skały”. Najpierw jedziemy z powrotem do Cacuso, a później dalej na południe do Pungo Andongo. Skały znajdują się 6km od miejscowości, do których to prowadzi asfaltowa droga. Czarne Skały, to ciekawa formacja geologiczna, nie wiadomo dlaczego wystająca ponad okoliczne równiny. My wspięliśmy się na dwa punkty widokowe, jak by się nie odwrócić… panorama niczym ze scenerii filmu fantasy. Legendy głoszą, że w XVIw. znajdowała się tu stolica mitycznego Królestwa Ndongo. Najciekawszy punkt położony jest na szczycie jednej ze skał, prowadzi doń zapuszczony od lat szlak, a podpowiedź o jego istnieniu otrzymaliśmy od jednego z mieszkańców osady położonej wewnątrz tej osobliwości przyrodniczej. Mieliśmy tu pozostać na nocleg, ale jest na tyle wcześnie, że jeszcze tego dnia jedziemy następne 140km do Dondo bezpośrednią trasą wzdłuż rzeki Quanza. Wspaniała nowa droga o nr N322, ma jedynie 40km odcinek z niezłym szutrem. Po niespełna dwóch godzinach docieramy na rogatki miasta od strony południowej i na parkingu stacji paliw „Girassol” zakładamy naszą bazę noclegowa. Racząc się zimnym piwem „Cuca”, wspominamy atrakcje dzisiejszego dnia, a potomek portugalskiego emigranta, zarządca stacji, skromnym angielskim, dostarcza nami informacji o dzisiejszej Angoli, której domeną w najniższych sferach, nadal jest potworna bieda i głód. Powiedział również iż 90% produktów znajdujących się na rynku, to import.

N’Dalatando > Cacuso > Calandula („Quedas do Calandula” – wodospad na rzece Lucala) > Cacuso > Pungo Andongo („Pedras Negras” – Czarne Skały) > Dondo – 350km

16-02-16-map

17.02.2016 – środa

Noc spokojna, bez warkotu ciężarówek, gdyż ustawiliśmy się za budynkiem, tuż obok stacyjnego warsztatu. W normalnym układzie, stojąc pomiędzy tirami, zawsze któryś z kierowców, trwał w upodobaniu melodii warkotu silnika do snu, a nad ranem przed wyjazdem każdy z nich, dobijając powietrze do układu hamulcowego, katuje nas odgłosami terkotu i do tego na wysokich obrotach. Z Dondo, kierujemy się na południe, do oddalonego o 140km Quibala. Główna droga krajowa w opłakanym stanie, żartujemy między sobą iż najlepsze drogi to te zaznaczone na mapie na żółto i na biało, gdyż są dopiero co wybudowane, te stare niestety od lat nie są remontowane. Jedziemy slalomem, najgorsze odcinki, to te wokół mostów i w dolinach, gdzie woda czyni największe spustoszenia w jezdni, jamy sięgają czasem ponad metra głębokości. Powolną jazdę rekompensują wspaniałe widoki i malownicze krajobrazy gór w soczystej zieleni. Oferta handlowa przy drodze to banany, ananasy, papaja, mango, marakuja i wiele innych owoców. Przemieszczamy się wyżynami położonymi ponad 1100 m n.p.m.

W Quibala odbijamy na płd.-zach. w kierunku Atlantyku. Dla potwierdzenia naszej teorii o stanie dróg, ta drugorzędna prowadzi nas wspaniałym asfaltem, wyjętym jakby z Europy przez następne 170km do portowej miejscowości Sumbe. Po drodze mijamy dwa wodospady, pierwszy na 44km, a drugi na 39km przed miastem, w miejscowości Cachoeira. Ten drugi „Cachoeiras do Binga”, można z góry podziwiać ze starego mostu, natomiast na dole usytuowano specjalny parking, gdzie w zakolu rzeki Cuvo ou Queve, znajduje się punkt widokowy i plaża.

Cały odcinek tej trasy, jest nad wyraz krajobrazowy i przebiega przez szereg kameralnych wiosek, trafiają się również dostojne fazendy o wizerunku dworów. Późnym popołudniem docieramy do Sumbe i na przybulwarowej plaży zakładamy nasze obozowisko. Mamy zgodę policji i przyzwolenie ochroniarzy strzegących tego miejsca. Oczywiście znajdują się zaraz usługodawcy od mycia aut, nie wypada odmówić, gdyż to dla nich jedyne źródło zarobku, a koszt niewielki ok.7zł. Jest miło, spokojnie i mamy czas na delektowanie się zimnym piwem „Cuca”. Sprawdziłem ceny za pokój w pobliskim hotelu – 13.500KZ dwójka, czyli oficjalnie ok.90$USD. Tak na marginesie, dementujemy te niezwykle wygórowane angolskie ceny, nawet przyjmując oficjalny kurs wymiany (1$USD – 150KZ), wszystkie produkty, są tylko nieco droższe, niż w zachodniej Europie, np. we Francji.

Dondo > Quibala > Gabela > Sumbe – 320km

16-02-17-map

18.02.2016 – czwartek

Miejsce okazało się być wyśmienitym, spokój i cisza. Rano przejeżdżamy na północny kraniec Sumbe do portu rybackiego. Przybyliśmy w samą porę, gdyż trafiamy na końcowy fragment zespołowego, wioskowego połowu. Wyciągnięcie sieci zajmuje prawie pół godziny, udaje się wyłowić skromną ilość różnorakich ryb, ale i wszystko to, co człowiek podarował oceanowi… kupę śmieci. Podjeżdżamy na przeciwległa stronę miasta, by zobaczyć centrum i kościół, zwracamy uwagę na murale z udziałem Che Guevary i Nelsona Mandeli. Jak wszędzie, banki, mnóstwo banków, a wszystkie chronione przez dwóch lub nawet trzech mężczyzn z bronią długą. Generalnie wszystko jest chronione, sklepy, apteki, domy. po zwiedzeniu miasta kierujemy się na południe, wzdłuż brzegu Atlantyku do portowego miasta Lobito.

Po 16km natrafiamy na ciekawy kanion wydrążony przez Quicombo Cubal. Wąwóz nie jest głęboki, ale bardzo widowiskowy. Strome ściany zdobią pasma wyżłobień, a dno kanionu porastają bananowce. W południe dotarliśmy do Lobito. Przypomina nieco Luandę, portowe miasto z długa mierzeją, na której znajdują się rezydencje, restauracje i plaże. Tyle, że Lobito jest dużo mniejsze i pozbawione związanego z tym zgiełku. Prawie na końcu cypla, przy rondzie ze statkiem o nazwie „Zaire”, usytuowana jest restauracja „Zulu”, prowadzona przez Portugalczyków, gdzie zmotoryzowani podróżnicy, mogą rozbić swe obozowisko na pobliskiej plaży (bez opłat). Skorzystaliśmy z dobrodziejstw kuchni, wymieniliśmy ponownie na „czarno” trochę gotówki(1$ – 300KZ), tak więc dania kosztują tutaj nie kilkadziesiąt dolarów, tylko kilkanaście (pełne danie z grillowaną rybą i piwem ok. 50zł). Rozkoszując się smakami, w połączeniu z plażową atmosferą i widokami na lazurowy ocean, postanowiliśmy pozostać tu na dalszą część dnia, rozbić obozowisko i zanocować.

Sumbe > Lobito – 190km

16-02-18-map

19.02.2016 – piątek

Opuszczamy piękną plażę i wspaniałe, bezpieczne miejsce kempingowe i do tego bezpłatne z dostępem do wody i toalet, posiadające w swoim zapleczu restaurację, można by powiedzieć, że to prawie prawdziwy, turystyczny camp. Ponownie przejeżdżamy w drodze powrotnej mierzeję i portowe miasto Lobito, które robi niezwykłe wrażenie, co róż odsłaniając kolonialną historią tego miejsca. Tętni życiem i sferą biznesu, powiązaną z działalnością białego człowieka, którym tak jak dawniej, po dziś dzień przeważnie jest Portugalczyk. Po wyjedzie z miasta, zmierzamy na wschód w kierunku Huambo. Droga wznosi się powoli z wybrzeża na wyżynę, poprzez przełęcz usytuowaną na 1912m n.p.m, aby dalej płaskowyżem przez Alto Hama, osiągając przeciętną wysokość 1500 m n.p.m, prowadzić dalej na południe. Pogoda od niepamiętnego czasu, raczy nas dzisiaj krystalicznie czystym obrazem, pozbawianym mglistej zawiesiny, pyłu i wilgoci. Ponadto górskie krajobrazy z kopułami skalnych szczytów, częściowo pokrytych zielonym zamszem i klimatycznych wiosek, dopełniają całości widokowych doznań. Jedynym niepozytywnym elementem, było wymuszenie na nas zapłaty mandatu, przez radarowych policjantów (to jedyny odosobniony przypadek i pierwszy prawdziwy radar, ponieważ jak dotąd, mamy tylko pozytywne odczucia co do kontaktów z policją). Mandat wypisano do zapłaty w kwocie około 150$ USD i należy powrócić do miasta, by uiścić należność w banku, za przekroczenie prędkości o… 6 km! Skończyło się tak, jak miało się to skończyć (patrzyliśmy jak zachowują się inni kierowcy)… na magicznym zdarzeniu zwanym „łapówka”, daliśmy po 5tys.KZ (65zł) od auta i było po sprawie.

Po dotarciu do Huambo, kontynuując jazdę na południe po 65km w miejscowości Cuima, pomimo iż jedziemy główną trasą, niespodziewanie kończy się asfalt i zaczyna gliniany trakt. Następne 63km, to mozolne pokonywanie wyrw, padołów, wyżłobień i innych drogowych przeszkód. W połowie „fałdzianki” dopada nas ulewa, która powoduje, że po kilkunastu minutach ubita glina, zamienia się w rozmiękłą i śliską bryję. Motocykliści i kierowcy aut jednonapędowych, zostali uziemieni, a raczej „uzupieni”. W strugach deszczu, ślizgając się w błotnej mazi, niczym w pulpie z rdzy, walczymy i z trudem pokonujemy następny odcinek tej drogi. Już po zmroku docieramy do miejscowości Cusse, gdzie ponownie zaczyna się asfalt. Teraz dopiero zdajemy sobie sprawę, że gdyby opady trwały w tym miejscu kilka dni, to do osuszenia terenu ten odcinek byłby w ogóle nieprzejezdny… dostaliśmy zatem uśmiech od losu. Teraz pojawiło się kolejne wyzwanie, znaleźć bezpieczną bazę noclegową. Nadal leje jak z cebra, a wokół pustka. W pierwszej miejscowości Caconda, po przejechaniu 30km, jedynie mała stacja paliw i żadnej możliwości noclegu. Dopiero w Caluquembe, przy dużej stacji paliw „Girassol” mamy warunki do pozostania na noc. Mimo wszystko, był to niezwykle zajmujący dzień, z wieloma wrażeniami zaciągniętymi z otoczenia, niezgorszym dreszczykiem emocji, a i niezamierzenie długim dystansem 530km.

Lobito > Alto Hama > Huambo > Cuima > (63km glinianej drogi) > Cusse > Caconda > Caluquembe – 530km

16-02-19-map

20.02.2016 -sobota

Nocą, przeszło jeszcze kilka przelotnych deszczy. Po raz pierwszy od Kamerunu, temperatura spadła poniżej 20ºC, było tylko 18ºC. O poranku opady całkowicie ustały, aby po kilkudziesięciu kilometrach pokonywania trasy pomiędzy Caluquembe a Lubango, zamienić się w śliczną pogodę z klarownym i rześkim powietrzem. Trasa jest niezwykle krajobrazowa i prowadzi świetnym asfaltem. Czasem, można jeszcze spotkać pozostałości po długotrwałej wojnie… czołg który teraz robi za ozdobę rzeki… ponieważ zakwitł. Już przed południem, jesteśmy w tym największym mieście południowej części Angoli. Położone na wysokości 1700 m n.p.m Lubango, ze względu na przyjemny klimat oraz mnogość okolicznych atrakcji, jest chyba najbardziej wabiącym miastem tego kraju. Po spenetrowaniu miasta, postanowiliśmy dzisiaj w drodze do portu Namibe, przejechać krajobrazową trasą okrężną przez Bibala. Wspaniała, nowa droga pnie się z Lubango w górę na przełęcz położoną na wysokości 1935m n.p.m, gdzie stajemy na skraju urwiska masywu górskiego Serra da Leba, skąd roztacza się panoramiczny widok na doliny położone 1000m niżej. Wzdłuż drogi biegną tory nowo wybudowanej linii kolejowej, prowadzące do portu w Namibe, to niespotykana w Afryce inwestycja z pięknymi dworcami i zapleczem, na razie tchnie pustką i zarasta trawą, a szyny rdzewieją. Mocno zastanawiamy się, kto zainwestował tak ogromne środki w trasę o długości 180km, która jak zauważyliśmy, jest całkowicie skończona i niczemu nie służy, a jeśli przyjdzie komuś na myśl, by zgłębiać temat, to zawsze może otrzymać uniwersalną odpowiedź, która załatwia tutaj wiele spraw… to jest Afryka… Po przekroczeniu przełęczy, droga spada w dół krętymi serpentynami, a my na odcinku 50km do Bibala, napotykamy tylko jedno auto. Ta mała mieścina, okazała się być jedynie dobrze utrzymaną osadą z reprezentacyjną aleją palmową przez środek, a poza tym żadnego zaplecza, jest zamknięty dworzec, puste zardzewiałe, aczkolwiek nowe tory, brak restauracji, hotelu, a przecież wydawałoby się, że to miał być taki mały kurort. Dla nas i tak najważniejsze są widoki, a one zadowolą każdego konesera turystyki.

Po zjeździe w doliny całkowicie zmienia się klimat i roślinność, wreszcie jest sucho. Zauważamy również, że wkroczyliśmy w świat pasterzy, pojawiły się stada bydła i kóz, w wioskach żyją lokalne plemiona Mucubal lub Mumhuila. Mucubal należą do grupy etnicznej Herero, twierdzą, że pochodzą z Kenii i są spokrewnieni z Masajami, toteż mężczyźni, o niezwykle podobnym wizerunku (z odkrytą piersią, w kolorowej zapasce, niczym w spódniczce, maczeta lub nóż u boku, dzida w ręce, naszyjnik z koralików na szyi), zajmują się wypasem. Kobiety Mucubal noszą pięknie dekorowane, duże nakrycia głowy zwane Ompota, a wokół piersi mają przewiązany łańcuch, służący jako biustonosz. Kobiety z plemienia Mumhuila noszą się równie charakterystycznie i kolorowo. Mają spódnice w tradycyjny wzór smakaka, a ich szyje otoczone są kolorowymi koralikami. Charakterystyczne są tutaj dość oryginalne fryzury, wymodelowane przy użyciu specjalnej mikstury zrobionej z krowiego łajna, oliwy, sproszkowanej kory oraz ziół… cóż za wyrafinowany pomyślunek. Im bliżej Atlantyku, tym bardziej pustynne krajobrazy. Robi się coraz goręcej, dochodzimy do czterdziestki. Co widać z drogi?… Tory, stosy kamieni, potem robi się coraz bardziej płasko i zaczęły się trawy, dużo falującej na wietrze trawy, przyszedł czas na pustynię, która przed miastem przyjmuje kształt buł bez porostu, potem to już kopalniany teren bez wyrazu, trochę śmieciowych kup i… już jesteśmy w Namibe. Niezbyt duże miasto, z przyjemną atmosferą i ciekawą zabudową. Wiele budynków pamięta jeszcze czasy kolonialne, część popadła w ruinę, część jeszcze jakoś trwa, ale widać, że idzie nowe, często różowe, tworzone z rozmachem i… znów stoi puste? Zatoka przy której leży miasto, mieści niewielki port morski, rybacki i rozległą plażę, na końcu której znajdujemy dzisiejsze miejsce na nocleg. W obrębie chronionym przez policję, znajduje się camp z miejscami do rozbicia obozowiska. Płacimy po 1tys.KZ od auta, dostajemy klucze do jednego z pokoi, aby korzystać z łazienki i idziemy szukać realizacji naszych zachcianek kulinarnych, które miały swój finał w małej knajpie prowadzonej przez Portugalczyka „Restaurante Beira- Mar”, usytuowanej przy wjeździe na plażę. Na stół powędrowały krewetki i ryba prosto z oceanu i oczywiście piwo „N’gola”.

Caluquembe > Lubango > Bibala > Namibe – 380km

16-02-19-20-map

21.02.2016 – niedziela

Dzisiejsza noc na kempingu miejskim, choć ulokowana w bezpiecznym miejscu, nie należała do najspokojniejszych, a wszystko to za sprawą trwającej do rana, na tym samym terenie, dyskoteki. Rano jeszcze mały rekonesans po mieście i jedziemy z powrotem do Lubango. Od połowy trasy, przemieszczamy się inną drogą, przez Leba Pass 1935m n.p.m. Na bardzo krótkim dystansie pokonujemy różnicę wysokości sięgającą ponad 1000m, zakończoną serpentynami wiszącymi na skalno-betonowych półkach.

Po wjeździe na wyżynę, jadąc jej krawędzią na południe, po 2km docieramy do tarasów widokowych i skromnej restauracji. Obie te atrakcje zioną pustką, choć dzisiaj piękna pogoda i dodatkowo niedziela. Widoki nadzwyczajne, serpentyny asfaltu malowniczo płożą się po zboczu góry, a przestrzeń w oddali widoczna jakby z samolotu. Przed wjazdem do miasta podjeżdżamy jeszcze na wzgórze widokowe „Cristo-Rei” położone na wys. 2135m n.p.m, gdzie umieszczono mini wersję figury Chrystusa Odkupiciela z rozpostartymi rękoma, dokładnie taką, jak w Rio de Janeiro na Corcovado, a jest ich na świecie tylko cztery. Następnym miejscem i zarazem atrakcją okolic Lubango, jest dojazd do tarasu widokowego Tundavala.

Kilkanaście kilometrów na płn.-zach. od centrum miasta, droga wiedzie obok sztucznego zbiornika, za którym po następnych pięciu km droga się kończy, zatrzymując się na skraju urwiska Tundavala. Wyżyna osiąga w tym miejscu wysokość 2 248 m n.p.m, opadając gwałtownie na położoną ponad kilometr niżej równinę. Ponownie sycimy nasze zmysły bezlitośnie niepospolitymi widokami, dumając nad tym, jak wiele ma do zaoferowania Angola i jak przyjaźni, serdeczni i uśmiechnięci ludzie zamieszkują ten kraj, choć wokół bieda i niejednokrotnie głód. Uciekając przed burzą, jedziemy jeszcze tego dnia następne 190km do Cahama. Potworna ulewa dopada nas w połowie drogi, a dzisiejsze miejsce biwakowe, uzyskujemy na przydrożnym parkingu policyjnym. Aby nie było tak pięknie przez cały dzień, to na koniec dla równowagi, trochę utrapienia nam się dostało, w naszym tylnym kole znajdujemy wbitą śrubę M8 i dopiero podwójne zakołkowanie wielkiego otworu odniosło pozytywny skutek… zobaczymy na jak długo?

Namibe > Lubango (Cristo-Rei, Tundavala) > Cahama – 430km

16-02-21-map

22.02.2016 – poniedziałek

Tym razem, nocą dysponujemy błogim spokojem, a rześka temperatura, po wielu dniach upałów, wreszcie pozwala na porządny sen. Rano, po małym wywiadzie u miejscowych policjantów, dotyczącym zaplanowanej na dzisiejszy dzień trasy i potwierdzeniu o jej przejezdności, ruszamy przez busz w kierunku przejścia granicznego z Namibią w Ruacana. Pierwsze 60km to dojazd do małej osady Otchinjau, gdzie jeden z miejscowych, bardzo uprzejmy, wsiada do auta i wyprowadza nas na trasę. Szumna nazwa, w rzeczywistości to ślady poprzez busz i pokonywanie wielu przepływów lokalnych rzek, oczywiście bez mostów i bez wody. Pokonanie koryt rzek i skromnych strumieni, polega jedynie na wybraniu pozbawionych wielkich uskoków miejsc przeprawy. Teraz następne 100km jadąc w tempie 30km/h podziwiamy kolorowe, soczyste krajobrazy buszu. Ponieważ co rusz, sterczą z ziemi ostre kamienie i kolce akacji, aby nie zapomnieć jak się łata gumy, tym razem dla odmiany, w drugim tylnym kole, łapiemy wielką dziurę. I tym razem, defekt załatwia podwójne kołkowanie. Po trzech godzinach docieramy do następnej małej osady Chitado, a stamtąd po następnych 38km jazdy, w identycznych warunkach jak na poprzednim odcinku, meldujemy się na punkcie odprawy granicznej po stronie Angoli. Prosto z buszu wpadamy do eleganckich, klimatyzowanych budynków posterunku celno-imigracyjnego. Odprawa po obu stronach sprawna, bez żadnych komplikacji i opłat. Po odprawieniu się w posterunku namibijskim, można podjechać do wodospadów „Quedas do Ruacana”, ulokowanych pomiędzy obiema granicami. Teraz jedziemy do Opuwo, pobieramy pieniądze z bankomatu (1€=16,50 dolarów namibijskich (NAD) i na miejscowym kempingu „Aameny Lodge & Camp Site” pozostajemy na nocleg (90N$ od os.).

Dzisiaj jest dość szczególny dzień, gdyż docierając w to miejsce, zamknęliśmy po dwóch latach pętlę wokół Afryki przez Polskę, liczymy dystans 60tys. km. Teraz przez Namibię i RPA, zamierzamy wyszukać alternatywnych dróg, ciekawych miejsc, jak również odwiedzić te, do których czujemy sentyment.

Cahama > Otchinjau > Chitado > Ruacana (przejście graniczne Angola/Namibia obok Quedas do Ruacana > Opuwo (nocleg na „Aameny Lodge & Camp Site”) – 370km

16-02-22-map

23.02.2016 – wtorek

Od wyruszenia ze stolicy Konga- Brazzaville, po 12 dniach jazdy i pokonaniu 3830km z czego 3100km przez terytorium Angoli, dotarliśmy do Namibii i w stolicy regionu Kaokoland- Opuwo, zamieszkałej przez plemiona Himba i Herero, postanowiliśmy nieco odpocząć, oporządzić się, oprać i wreszcie po raz pierwszy na tym odcinku naszej trasy, skorzystać z internetu. Wszystko to, gwarantuje nam kameralny kemping „Aameny Lodge & Camp Site”, w którym zatrzymuje się sporo zmotoryzowanych podróżników, tych miejscowych z RPA i Namibii, jak i rentujących wyprawowe auta, a przybywających tu z całego świata.

Był i mały rekonesans po mieście w drodze do restauracji „Kaokoland”, co zaowocowało spotkaniem z kulturą Himba i Herero, niegdyś jedną grupą etniczną, obecnie Herero bardziej ucywilizowani, gdzie w dostojnym stroju kobiet dominuje nakrycie głowy w kształcie krowich rogów, a Himba niezmiennie wysmarowane ochrą i na wpół nago, odziane jedynie w kozie skóry. Z restauracyjnego menu wybraliśmy kozinę i steki (obfita porcja 30zł), a angolskiego „Cuca”, zamieniliśmy na namibijskiego „Windhoeka”.

Teraz wypadałoby też napisać parę słów podsumowania tej części podróży:

Ponieważ przez oba Konga, przemknęliśmy właściwie tranzytem, skupię się na Angoli. Piękny kraj, o niespotykanych warunkach gospodarczych, klimatycznych, krajobrazowych, a co za tym idzie, turystycznych. Kraj zamieszkały przez sympatycznych i uśmiechniętych ludzi. Nigdy nie mieliśmy oznak, choćby najmniejszych przejawów agresji. Przy robieniu zdjęć, wręcz pozowano nam do obiektywu i zachęcano do robienia ich tylko więcej. Nawet jeśli były prośby o wsparcie, nie było to nachalne i zawsze tłumaczone biedą, czasem głodem, ale nawet w takich momentach uśmiech nie schodził im z twarzy. Niestety jak do tej pory, jest to kraj omijany przez turystów, my spotkaliśmy jedynie jedną parę z Jersey (GB) jadących podobną trasą jak my, lecz Land Roverem. Podróżujących inaczej i innych turystów, nie było nam dane spotkać nigdzie. Są jedynie biali, Portugalczycy, potomkowie wcześniejszych emigrantów i Francuzi prowadzący tu od lat biznes. Myślowo porównuję ten kraj do Kolumbii, tam też wspaniali ludzie i brak turystów, chociaż kartele i problemy z nimi związane, to odległa przeszłość. Tu z pewnością jest podobnie, wojna zakończyła się 14 lat temu, opinia w świecie jest taka, jak by nadal trwała. Nie jest również prawdą iż Angola jest wyjątkowo droga, wymieniając waluty na czarno, z czym nie ma większego problemu w większych miastach, wręcz jest tania, my na cały przejazd (10 dni, 3100km) wraz z paliwem i życiem (restauracje, trunki, napoje, prezenty) wydaliśmy 450$USD i wyjechaliśmy zatankowani na full (220l oleju napędowego). Jedyną uciążliwością jest załatwianie wiz. Ambasada jest w Warszawie, potrzeba wiele kwitków, opisów trasy, rezerwacji hotelowej (wystarcza www.booking.com ), ale jest to wszystko bez problemów do załatwienia, a auto wyprawowe można wypożyczyć w Namibii lub w RPA, np. Bushtrackers http://www.bushtracker.com/ . Włoch który kempinguje obok wynajął wyposażoną wyprawowo Toyotę Hilux z namiotem dachowym za 60€ dziennie. Angola jeszcze nie dysponuje szeroką bazą turystyczną, ale mając własne warunki do spania w aucie, zawsze znajdziemy bezpieczne miejsce na lokalizację noclegu. np. stacje „Pumangol” lub „Girassol” z zapleczem sanitarnym, czasem jest nawet prysznic, parkingi restauracji i hoteli, posterunki policji. Natomiast wrażeń widokowych, wspaniałych krajobrazów, ciekawych miejsc, doświadczymy w nieograniczonej ilości. Większość dróg jest w super stanie, asfaltowych wykonanych niedawno, w standardach europejskich. Osobiście, po przebyciu już całej trasy wokół Afryki wymieniam dwa kraje, które mnie zaciekawiły i to zdecydowanie, to Malawi i Angola. Dla niezdecydowanych wystawiamy wizytówkę i zapraszamy do odwiedzenia tego pięknego kraju.

…Wojtek…

… nie wiem, czy o Angoli pisać jak o afrykańskiej biedaczce, czy raczej nowobogackiej arogantce… a może niech dziś występuje jako diva operowa…

… niczym primadonna, zniewalająca bezlitośnie niepospolitą skalą, lecz zmordowana długotrwałymi konfliktami w operze i poza nią, nie raz przyszło jej głodować, teraz może mieć co tylko zechce… z importu… pofastrygowała swój świat i choć wiele jeszcze braków w scenerii, wychodzi na scenę ostrożnie i nieśmiało zaczyna arię swą, jej szeroko otwarte oczy patrzą nieruchomo, na głowie wytworny portugalski kapelusz, trochę ciśnie, ale wciąż trzyma się świetnie, spod niego spadają długie asfaltowe włosy, to nic, że to sztuczna peruka prosto z Chin, na szyi rodzimy gigantyczny diament, suknia z najnowszej japońskiej kolekcji „Prado”, czy tam „Hilux”, na nadgarstkach miedziane i żelazne bransoletki, oj!… a co to?… na nogach ma dziurawe skarpety marki „Trzeci Świat”, a gdzie buty?… nie ma… ale będą!… bo choć bilety wstępu do opery drogie i trudno je pozyskać, diva ma jasny plan na przyszłość, ustawiła współrzędne na rozwój i modernizację, bo przecież trzeba zachęcić tenorów z innych oper, by zechcieli wystąpić gościnnie, a może kiedyś pojawią się ci, co będą chcieli tylko popatrzeć?…

…Wiola…

kongo-angola-map_0

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>