Nowy Jork > Pensylwania > Wirginia Zachodnia > Tennessee > Północna Karolina > Georgia > Południowa Karolina > Pn. Karolina > Wirginia > District Columbii > Maryland > New Jersey > Nowy Jork

27 lipiec - sobota – Jadąc drogą nr 28 na zachód, pokonujemy piękne tereny pasma Appalachów Catskill Mountanin’s, będące rekreacyjnymi terenami stanu Nowy Jork, gdzie po obu stronach wąwozu, teren zagospodarowano dla narciarzy. Docieramy do autostrady nr 17, do miejscowości Hancock i przekraczamy granicę stanu Pensylwania. Ponieważ na zaplanowanej trasie w kierunku stolicy tego stanu Harrisburga, nie ma nic specjalnego co należałoby zwiedzić, postanowiliśmy powłóczyć się jak najbardziej bocznymi drogami, jak najdalej od autostrad. I znów sielskie krajobrazy, pagórkowate, zielone tereny, małe farmy i jakby nieco europejska atmosfera. Cały dzień aż do znudzenia, oglądamy powtarzające się obrazy. Na koniec dnia, jako dodatkowa atrakcja, wystąpiła rzęsista ulewa, coś w stylu tropikalnym, co w konsekwencji spowodowało, że na 40km przed stolicą, w miasteczku Millersburg, wynajęliśmy pokój w motelu „Red Rose Motel” za 50$ USD. Tak po prawdzie, to ten dzisiejszy dzień, był jedynie przejazdowym odcinkiem do pokonania (400km), a że trwało to cały dzień, zawdzięczamy zamierzonej włóczędze i ograniczeniom prędkości na tutejszych wiejskich drogach (w większości do 72km/h). Jednak na koniec, chcemy podkreślić iż tereny którymi przemieszczamy się od momentu wjechania na terytorium USA, są wymarzonymi dla podróżowania na motocyklu – wspaniałe, kręte drogi, letni klimat z temperaturami w okolicy 22÷26ºC, cudowne krajobrazy, wiele kameralnych miasteczek i osad, knajpki witające podróżujących na dwóch kołach. A co najważniejsze, nie ma tu turystycznego tłoku, nawet w sezonie letnim, jakiego to doświadczaliśmy w zachodniej części USA.

Trochę historii:

Pensylwania to stan w USA, który znajduje się pomiędzy rzeką Delaware oraz jeziorem Erie (jedno z tak zwanych wielkich jezior amerykańskich) – jeden z bardziej zaludnionych regionów w Stanach Zjednoczonych, który stanowi jednocześnie kwintesencję amerykańskiego stylu bycia. Pierwszymi osadnikami europejskimi na terenie obecnego stanu byli Szwedzi, którzy osiedlili się w 1643 roku. Niedługo potem kolonia przeszła pod władzę Holandii, a następnie Anglii. Właściwym początkiem historii stanu Pensylwania było przyznanie 4 marca 1681 przez króla angielskiego Karola II prawa do założenia nowej kolonii w okolicach przyszłej Filadelfii dla Williama Penna. Penn, który był kwakrem, chciał założyć kolonię w Ameryce dla swoich współwierców, chcących uciec od prześladowań ich wiary w Anglii. Od jego imienia i łacińskiego słowa “sylvania”, znaczącego lasy, bierze się nazwa Pennsylvania czyli Lasy Penna. Penn żył do 1718 i odegrał ogromną rolę w pierwszych dekadach istnienia kolonii, pomimo że był w Ameryce tylko w latach 1682-1684 i 1699-1701. Król dał mu prawie nieograniczoną władzę w nowej kolonii jako jej właścicielowi, ale Penn wprowadził oświecony system rządów demokratycznych i pełną wolność religii (kwakierska Pensylwania i katolicki Maryland były jedynymi koloniami z pełną wolnością wyznania). Dla porównania inne kolonie angielskie były w tym czasie zdominowane przez system arystokratyczny (w Wirginii) lub rządzone przez teokratów (w Nowej Anglii). Można stwierdzić, że Pensylwania była amerykańską kolebką idei, które w następnym stuleciu doprowadziły do stworzenia Konstytucji Stanów Zjednoczonych opartej na ideałach oświecenia, spisanej właśnie w Filadelfii w 1787 roku. W 1755 roku większość ludności Pensylwanii stanowili Szkoci i Niemcy (łącznie 70%), Anglicy pozostawali w mniejszości (30%). W 1863r społeczność polska stanowiła 30tys. mieszkańców.

28 lipiec – niedziela – dość szybko dojechaliśmy do stolicy Pensylwanii, Harrisburga i po małym rekonesansie, jeżdżąc po mieście w niedzielny ranek, docieramy do głównego punktu, czyli Kapitolu. Pusto i cicho, a przed oczami potężny zespół budowli, położonych w Capitol Park. Mamy czas, aby pospacerować wokół, a następnie zwiedzić wnętrze (wstęp bezpłatny). Wrażenia?… bywaliśmy w wielu miejscach, jednak dostojeństwo tej budowli, tak z zewnątrz, jak i wewnątrz, ma niezwykłą klasę. Sala Parlamentarna i Senacka… wprowadziły nas w osłupienie, trzeba było usiąść (oczywiście z otwartymi ustami) i spokojnie popatrzeć (jeśli nazwać spokojem rozbiegane oczy). Budynek wzniesiono w stylu włoskiego renesansu i zwieńczono kopułą wzorowaną na rzymskiej bazylice św. Piotra. Ozdobny Kapitol jest niezaprzeczalnie piękny, podczas jego otwarcia w 1906 r. Theodore Roosevelt powiedział: „to najładniejsza budowla jaką widziałem w życiu”. Samo miasto nie robi większego wrażenia, gdyż poza małym fragmentem nadrzecznego bulwaru w bezpośredniej okolicy Kapitolu, gdzie wszystko jest uporządkowane i zadbane, ma brzydką zabudową przemysłową.

A skoro jesteśmy tak blisko, czekoladowego miasteczka Hershey, nie będziemy się licytować kto lubi bardziej czekoladę, a kto mniej… jedziemy. Miasto założył w 1903 r. magnat słodyczy Milton S. Hershey wokół budowanej fabryki czekolady. Ulice noszą adekwatne nazwy np. Czekoladowa (Chocolate Ave) czy Kakaowa (Cocoa Ave), a lampy uliczne mają kształt czekoladowych „całusków” (Hershey Chocolate Kisses). W powietrzu unosi się intensywny zapach kakao, a na lampach zawieszone plakaty informują iż jest to najsłodsze miejsce na ziemi. Tak więc witaj przygodo (a raczej czekolado) i za 40$ USD (bilety dla 2 os.) już wchodzimy do Hershey Chocolate World zobaczyć jak powstaje najpopularniejszy afrodyzjak na świecie. Najpierw zwiedzamy muzeum (ciut nudne), a potem to co tygrysy lubią najbardziej… degustacja czekolad. Jeśli komuś mało (bo na słodkości pazerny), może zaopatrzyć się w wyroby czekoladowe w The Hershey Story. Ponadto możemy skorzystać z rozrywki w przyległym lunaparku (jakoś w tym wieku nie wypada ;-)) i zaprosić się do Hershey Restaurant na obiad (kolejka na co najmniej godzinę).

…mówię warto!!!

Ktoś powiedział, że wg jego teorii, czekolada spowalnia proces starzenia się. Nawet jeśli tak nie jest, czy warto ryzykować? Badania przeprowadzone przez Massimo Marcone’a wykazały, że czekolada zawiera fenyloetyloaminę, anandaminę, teobrominę i kofeinę powodujące wzrost stężenia neuroprzekaźników w mózgu, a co za tym idzie, jest jedną z substancji, które najsilniej wzbudzają pożądanie. Kupiłam, zbadałam to zjawisko, potwierdzam, prawda… jak za każdym razem w moim życiu;-)

…słodko- gorzki smak czekolady…lepiej nie wiedzieć?…

Hershey, producent wyrobów czekoladowych kontrolujący 42 procent rynku w USA, został oskarżony o współpracę z dostawcami kakao wyzyskującymi dzieci na plantacjach w Afryce. Firma od dawna obiecuje, że zajmie się problemem, ale jednocześnie odmawia podania swoich kontrahentów. Firma Hershey chowa głowę w piasek przed zarzutami o budowaniu firmy kosztem morderczej pracy dzieci na plantacjach w Afryce. Pozew złożyła w imieniu funduszu inwestycyjnego Louisiana Municipal Police Employees’ Retirement System, jednego z udziałowców producenta czekolady, firma Grant and Eisenhofer. – Są solidne podstawy, by podejrzewać, że zarząd firmy wie i zezwala na korzystanie w usług dostawców nielegalne wykorzystujących dzieci do pracy, wdrażając tę praktykę w swój model biznesowy – czytamy w pozwie. By wyjaśnić sprawę, fundusz emerytalny zwraca się o ujawnienie dokumentacji spółki i nazw dostawców, czego koncern konsekwentnie odmawia. W styczniu Hershey wydał komunikat prasowy, że do 2017 roku planuje przeznaczyć 10 mln $USD na rozwiązanie problemów dotyczących nielegalnego zatrudniania dzieci na plantacjach kakao w Afryce Zachodniej. Zaś w październiku firma poinformowała, że do 2020 roku zobowiązuje się przyjmować kakao od dostawców spełniających międzynarodowe standardy zatrudnienia. Obecnego oskarżenia firma nie komentuje, ogranicza się jedynie do stwierdzenia, że problem niewolniczej pracy dzieci w Afryce Zachodniej istnieje, również w krajach, gdzie Hershey kupuje ziarna kakaowca. Kakao z Afryki Zachodniej ma 70-procentowy udział w światowej produkcji czekolady. Badanie Tulane University z 2011 roku ujawniło, że blisko dwa miliony dzieci, niektóre poniżej 10 roku życia, z Wybrzeża Kości Słoniowej i Ghany pracuje na plantacjach kakao i znaczna większość nie otrzymuje za to zapłaty. Raport stwierdza także przypadki handlu dziećmi i zmuszania ich do pracy oraz wypadków z ich udziałem. Jednak problemy producenta, który firmuje ponad 80 marek, nie kończą się na plantacjach kakao. Wcześniej w tym roku Departament Pracy ukarał Hersheya grzywnami w wysokości 283 tys.$USD za ukrywanie poważnych wypadków pracowników w jednej ze swoich fabryk w Pensylwanii. Do śledztwa doprowadziły protesty zagranicznych studentów zatrudnionych w fabryce, którzy harowali w ramach wymiany kulturowej. Firma Hershey cieszy się ponad wiekową tradycją, a batoniki i „całuski” Hersheya znane są na całym świecie.

Dla informacji: Koncern sprzedaje czekoladę w 70 krajach, a w tym roku odnotował zyski w wysokości 6,8 mld $USD.

Dalej przemieszczamy się do przemysłowego miasta York, aby zwiedzić montownie kultowych, szczególnie na rynku USA, motocykli Harley- Davidson Motor Company . Jest niedziela, montownia nie pracuje, więc nie mamy sposobności jej zwiedzić , zadowalamy się natomiast oglądnięciem małego muzeum w przyfabrycznym salonie sprzedaży, oferującym wszystkie modele obecnie produkowane. Po obejrzeniu motocykli, ubrań i dużego asortymentu gadżetów, jedziemy do Gettysburga. Miasteczko na zawsze weszło do historii z powodu dramatycznych wydarzeń mających miejsce w lipcu 1863 . Wtedy rozegrała się tu apokaliptyczna bitwa wojny secesyjnej, w której poległo 50 tys. żołnierzy. Trzydniowa walka pochłonęła więcej ofiar niż jakakolwiek bitwa w historii Ameryki przed i po 1863 r. Nim szala zwycięstwa przechyliła się na stronę północy, ponad jedna trzecia żołnierzy została zabita lub ranna. W bitwach po po obu stronach walczyło ok 5tys.Polaków, z 30tys. rzeszy naszych rodaków, która w obecnym czasie mieszkała na terenie północnej Ameryki. Po stronie wojsk Unii było ich 4tys., a pomiędzy nimi brał udział, również w tej bitwie pod Gettysburgiem – płk Włodzimierz Bonawentura Krzyżanowski, dowódca jednej z brygad XI Korpusu. Walczył w pierwszym dniu na pozycjach wysuniętych na północ od Gettysburga, a przez resztę bitwy bronił Wzgórza Cmentarnego. Jak widać z doświadczającej nas historii, nie tylko w ramach zawieruch wojennych w Europie, Polak z musu i przypadku, musiał walczyć z Polakiem po drugiej stronie, stało się tak również i w tym miejscu pod Gettysburgiem w Pensylwanii. Po stronie Konfederacji w bitwie brał udział inny Polak, płk Kasper Tochman. Dzień 4 lipca stał się punktem zwrotnym w wojnie. Tego dnia skapitulował też konfederacki garnizon w Vicksburgu. Upadek tego miasta oznaczał przejęcie przez Północ kontroli nad całą rzeką Missisipi i przecięcie terytorium Konfederacji na pół. Prysł mit o niezwyciężonej Armii Północnej Wirginii. Wojna nie skończyła się z powodu tej bitwy, ale w ostatecznym rozrachunku konfederaci przegrali ją, gdyż była prowadzona dalej na wyczerpanie. Nie mieli kim zastąpić strat w ludziach, a także nie mieli odpowiedniego zaplecza gospodarczego do prowadzenia tej wojny.

Historia bitwy: (kliknij tutaj)

Ciekawostką jest, że w trakcie trzydniowych walk zginęła tylko jedna osoba cywilna, mieszkanka Gettysburga – Ginnie Wade.

Gettysburg to najbardziej skomercjalizowane spośród historycznych miejsc wojny secesyjnej, nastawione wyłącznie na turystów, zabudowa z tamtych czasów oddaje klimat perfekcyjnie, domki, drużki i sklepiki oferujące dużą ilość pamiątek zadowolą nawet najbardziej wybrednego maniaka historii. Mnie osobiście, jako byłemu żołnierzowi wojsk ONZ, jakoś nie pasuje ta atmosfera, gdyż zarabianie na tragedii 50tys. prostych żołnierzy, poległych w czasie bitwy, kiedy możni tego świata, siedzący w wygodnych fotelach, pociągali za sznurki. Pole na którym rozegrała się słynna bitwa jest ogromne i odtworzone z bardzo dużą dokładnością, po stronie gdzie była linia wojsk północy mamy co kilka kroków armaty i pomniki z opisami regimentów i dowódców.

Jeszcze tego dnia jedziemy na południe, przekraczamy granicę z West Virginą (Wirginia Zachodnia) i w miejscowości Williamsport Pike przy autostradzie nr 11 na terenie kempingu Falling Waters Campsite, wynajmujemy stanowisko biwakowe za 28,5$ USD (w pakiecie bagno z żabami… oj, jak to dobrze, że nie potrafią latać).

29 lipiec – poniedziałek – rano ruszamy na podbój West Virginii. Jadąc drogą nr 55 docieramy najpierw do miejscowości Petersburg, gdzie mamy okazję zwiedzić ciekawe muzeum militariów. Pasjonat tematu Gereald W. Bland, zgromadził tu sporą kolekcję związaną z czasem od II wojny światowej aż po wojnę w Afganistanie, dotyczącą przede wszystkim amerykańskiej armii. Kolekcja Jeepów obejmuje kilkanaście modeli w różnych wersjach zastosowań i wyposażenia. Właściciel osobiście relacjonuje i oprowadza nas po terenie swojego muzeum. Ponieważ sami posiadamy odrestaurowany model Jeepa M38A1 z 1953r, z czasów wojny koreańskiej, tym bardziej jest to dla nas interesujące. www.topkicksmilitarymuseum.com .

Z tej miejscowości przemieszczamy się w poprzek pasma górskiego Allegheny Mountains, należących do odcinka łańcucha Appalachów Południowych na zachód. Trasa biegnie drogami nr 28, 55 i 33 do Elkins. Przepiękne góry, dzikie tereny jak na USA , jeszcze 150 lat temu prawie zupełnie nietknięte. Kiedy zostały zasiedlone, mianowano je Amerykańską Irlandią. Jest w tym sporo prawdy, gdyż stan ten był wyzyskiwany gospodarczo przez siły zewnętrzne, wielkie kompanie węglowe oraz firmy zajmujące się wyrębem lasów. Topografia terenu, która niegdyś izolowała mieszkańców od reszty świata, dziś przyciąga turystów, choć jak na razie niezbyt wielu. Niegdyś był to rejon największej produkcji tzw. „księżycówki”, którą ponoć do tej pory można nabyć, jeśli jest się wtajemniczonym w tutejsze struktury społeczne. Dalej wkraczamy na drogę nr 219 biegnącą wzdłuż całego 150 milowego pasma górskiego i jedziemy na południe. Drewniane domy, zastąpiły baraki i kontenery mieszkalne, a małe gospodarstwa, skromnie prosperuję na skrawkach wyrwanej ziemi z okalających je liściastych borów. Czuć tu biedę i brak perspektyw, mnóstwo opuszczonych zagród i domostw. Ponieważ po dotarciu do Valley Head i dalej na odcinku 120km nie napotkaliśmy żadnego kempingu, dzisiejszego dnia dojechaliśmy aż do Levisburga. To najstarsze, historyczne miasteczko tego rejonu, także nie zaoferowało nam możliwości noclegu, kempingów brak, a i w dwóch motelach miejsc nie ma. Dopiero za podpowiedzią jednego z recepcjonistów, docieramy już o zmroku, do położonego 12mil od miasta, kempingu ulokowanego w Greenbier State Forest. (5$ USD od osoby – to najniższa stawka jaką do tej pory płaciliśmy). Kolacja w postaci pieczonych steków, ognisko i o północy załadunek na dach.

30 lipiec – wtorek – naszymi sąsiadami na biwaku były trzy załogi motocyklistów, podróżujących w ramach wakacji po USA. Oczywiście motocykle to Harley-Davidson, ale dodatkowo wyposażone w przyczepy bagażowe – to dość częsty widok na tutejszych drogach. Zabierają ze sobą całe wyposażenie kempingowe, łącznie z krzesełkami, stołem i grillem. Przyczepa waży ok 85kg, załadowana 150kg i nie posiada hamulca najazdowego. Sympatyczni motocykliści udzielają wszystkich informacji na intrygujące nas tematy. Po opuszczeniu kempingu zwiedzamy miasteczko Levisburg, a następnie kontynuujemy przejazd na południe stanu West Virginia, drogami 63, 3 i 20 aż do miejscowości Princeton. Widokowo? stan z dnia poprzedniego, skromne farmy, wiele już opuszczonych, kontenery mieszkalne, baraki, czasem bałagan i rupieciarnia wokół domu. Turystów prawie nie zauważamy, pozamykane i opuszczone motele, czasem zdewastowane. Przekraczamy granicę z Wirginią, krajobrazy i obraz zamieszkującej ją społeczności, w rejonie zachodniej części stanu, obejmującego górskie tereny Appalachów, nie zmienia się – nadal znajdujemy się w biednej strefie. Jadąc drogą nr 42 docieramy do miejscowości Damascus, a potem do Mountain City i wjeżdżamy do stanu Tennessee, w rejon pasma górskiego Iron Moutains i Great Smoky Mountains National Park, rozdzielających go od stanu North Carolina. Po przybyciu do miejscowości Boone i wobec oferty miejscowego motelu wynajmującego pokoje w cenie 29.90$ USD, jesteśmy na “tak” i pozostajemy na nocleg. Jeszcze nigdy nie płaciliśmy tak niskiej ceny, wielokrotnie kempingi były droższe. Na pierwszy rzut oka, baza motelowa ogromna, a turystów jak na lekarstwo, przecież to środek sezonu. Reklamowana jako baza wypadowa dla wycieczek górskich, to niezbyt ciekawa mieścina i nie ma w niej nic szczególnie ciekawego. Tym razem grillujemy na motelowym podwórku, tuż przy drodze, ale co to dla harcerza, steki, sałatka i coś do popicia (to nie był kompot). A teraz największa z ciekawostek, jakby to określić… niezbędnik w podróży?… środek do odkażania i dezynfekcji?… na odcinku ostatnich 100km chcieliśmy zakupić po prostu alkohol, ale nasze starania spełzłyby chyba na niczym (mamy walkę we krwi, no cóż takie DNA), gdyż w dwóch miasteczkach na trasie, w ogóle nie było sklepu monopolowego, a w tej w której nocujemy (Boone), był ukryty pod nazwą ABC i znajdował się jako jedyny, na odległych peryferiach. Znajdujemy się na terenach, które były inspiratorem wprowadzenia prohibicji w USA, a w Stanie Tennessee zniesiona została dopiero w 1939r i do tej pory w niektórych hrabstwach, nie ma sklepów z tymi wyrobami.(ustawa zakazująca sprzedaży alkoholu mocniejszego niż piwo, w granicach całego hrabstwa).

Ale wróćmy na chwilkę do tamtych czasów… Prohibicja w Stanach Zjednoczonych, znana także jako The Noble Experiment („Szlachetny Eksperyment”) trwała od 1919 do 1933 roku. W okresie tym sprzedaż, produkcja oraz transport alkoholu była zakazana na terenie całego kraju. Prohibicję wprowadzała 18. poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Po wprowadzeniu zakazu ilość spożywanego alkoholu zmalała, jednak prohibicja doprowadziła do rozprzestrzenienia się organizacji przestępczych i rozkwitu podziemnego handlu. W czasach Wielkiego Kryzysu (1929-1933) ustawa stawała się coraz bardziej niepopularna, szczególnie w dużych miastach. Do czasu Masakry w Dniu Świętego Walentego w 1929, Amerykanie uważali, pomimo niektórych niepowodzeń, że prohibicja działa i przynosi zamierzone efekty. Kiedy prohibicja dobiegała końca, niektórzy zwolennicy otwarcie przyznawali się do porażki. W 1932 bogaty przemysłowiec John D. Rockefeller, Jr. napisał:

….„kiedy prohibicja została wprowadzona, miałem nadzieję, że będzie szeroko wspierana przez opinię publiczną i wkrótce przyjdzie ten dzień, kiedy zło wywołane przez alkohol zniknie. Powoli i niechętnie zaczynam wierzyć, że to się nigdy nie spełni. Zamiast tego, picie alkoholu powszechnie wzrosło, knajpy zastąpiły salony, pojawiła się ogromna armia przestępców, wielu naszych najlepszych obywateli otwarcie ignorowało prohibicję, szacunek do prawa został znacznie nadszarpnięty, a przestępczość osiągnęła poziom, jakiego nigdy wcześniej nie widzieliśmy”…

A co zawdzięczamy stanowi Tennessee, co znają wszyscy Polacy?… Tylko w tym stanie produkowana jest Tennessee whiskey i od roku 1941 stanowi odrębny gatunek whisky. Proces produkcyjny Tennessee Whiskey jest podobny do procesu produkcji Bourbona. Zasadnicza różnica polega na filtrowaniu destylatu przez grubą , trzymetrową warstwę drzewa klonowego. Istnieje pewna rozbieżność co do tego, czy należy używać nazwy ogólnej „Tennessee whiskey”, czy „Tennessee whisky”. Pierwsza stała się popularna za sprawą Jack’a Daniels’a, druga zaś jest starsza, produkowana przez Geroge’a Dickela. Są to jedyne odmiany whisky z Tennessee na świecie. Starsza z nich, poprzednik Bourbona to George Dickel Tennessee Whisky. Pisownia „whisky” jest ukłonem w stronę Szkotów. Jej inna nazwa to Cascade Distillery, produkcją zajmują się destylarnie w okolicach Tullahomy. Druga, znacznie popularniejsza to Jack Daniels. 43% whiskey w charakterystycznej prostopadłościennej butelce z brązowego szkła. Na popularność trunku częściowo wpłynęła świetna i kapitałochłonna strategia reklamowa, jak i barwna postać samego jej twórcy. Ta Tennessee Whiskey uznawana jest za trunek eleganckich mężczyzn, należących do elity, których jednak stać na szaleństwo. Każdy chętnie się z takim wizerunkiem identyfikuje, każdy chce pić, to co ludzie sukcesu… Obecnie Jack Daniels stanowi własność amerykańskiego koncernu Brown Forman i od początku destylarnia tej whiskey mieści się w niewielkim Lynchburgu.

31 lipiec – środa – całą noc leje jak z cebra. Rano nieco przestało, ale szaruga, mgły i chmury skutecznie ograniczają widoczność i postrzeganie górskich krajobrazów Appalachów. Mieliśmy z tego miejsca jeszcze raz przekroczyć to pasmo poprzez Iron Moutans, ale wobec takiej sytuacji jedziemy wschodnim ich obrzeżem drogami 184 i 19E do Asheville. Reklamowana podobnie jak Boone i ponoć warta odwiedzenia, ale tylko z dwóch powodów, pierwszy to sesje u uzdrowicieli, oraz możliwość zakupu uzdrawiających ziół (jeszcze mamy zapas z Peru), drugi to największy prywatny dom w Stanach Zjednoczonych (ekstrawagancki przykład dziwactwa nuworyszów). Pomijamy zwiedzanie pseudo zamku (wstęp 59$ USD od os.), położonego 2 mile na wschód od Asheville w Biltmore Estate. Rezydencja z końca XIX w. wybudowana przez George’a Vanderbilta, stylizowana na zamki nad Loarą. Amerykanie tłumnie przybywają, by poczuć na sobie tchnienie filmowego bogactwa, już mniej więcej znamy ich gusta (na bogato, kiczowato i z rozmachem). Jakoś nie mamy ochoty dofinansowywać parweniuszy, ponadto jak już ktoś wejdzie do środka, by zwiedzić to cudo, potrzebuje na to co najmniej 5 godzin (no chyba, że skorzysta z restauracji, winiarni, sklepów i ogrodu… to potrzebuje całego dnia). Czytając recenzje amerykańskich turystów… zachwyt i uwielbienie na granicy adoracji.

Zmierzamy zatem bezpośrednio w kierunku Great Smoky Mountains, najbardziej rozreklamowanego pasma gór Appalachów, odwiedzanego corocznie przez około 10 mln turystów. „Smokies”, zwane tak potocznie od przypominających dymy, mgieł snujących się nad szczytami. Park Narodowy o tej samej nazwie, znajduje się na granicy stanów Pn. Karolina i Tennessee. Przed wjazdem na jego teren, jadąc z Asheville drogą nr 19, wkraczamy do rezerwatu Indian Cherokee. Zatrzymujemy się przy ich sklepie z rękodzielnictwem i zabieramy się za oglądanie. Wyroby ze skór zwierząt zamieszkujących te tereny, mozaikowa ceramika, rzeźby, maski, przetwory, biżuteria… i tu zatrzymajmy się na moment… ponieważ Wojtek chciał zrobić mi przyjemność… zakupił naszyjnik z suszoną przednią łapką beavera (amerykańskiego bobra)… z wielkimi pazurami… po czym stwierdził, że nie wiedzieć czemu… ale on jakoś tak do mnie pasuje… no i awantura była gotowa;-).

Zaopatrzeni w magiczny wisior, jedziemy na przełęcz usytuowaną na wysokości 1530m.n.p.m. Po stronie Pn. Karoliny w kurortowej miejscowości Cherokee sporo bazarów i pseudo indiańskich sklepików, oferujących pośród własnych wyrobów pospolitą chińszczyznę (jako importer artykułów z Chin, od razu je rozpoznaję). Droga wije się serpentynami, jedziemy na granicy mgły, pada drobny deszcz, tak więc…produkcja zdjęć zawieszona. Najwspanialsze widoki można tutaj oglądać w październiku, podobnie jak w naszych Bieszczadach, kiedy klony, brzozy i buki przybierają swoje jesienne barwy. Natomiast to, co zobaczyliśmy po stronie stanu Tennessee w miasteczku Gatlinburg i dalej na trasie prowadzącej przez miejscowość Pigeon Forge… roztrzaskało wszystkie nasze myśli… znaleźliśmy się w nieudolnej podróbce Las Vegas, gdyby nie to, że wciąż padało i było słabe światło, mielibyście szansę zobaczyć dużo więcej fotek, lecz niestety wyszły poruszone. I znów zobaczyliśmy, co tak naprawdę przyciąga turystów (wyłącznie z USA)… w tym wypadku aż 10 mln. Na przestrzeni 12km usytuował się kicz całego świata, to tak jakby jednego dnia wszystkie odpusty, które odbywają się w Polsce, zorganizować w jednym miejscu i w jednym czasie. Można by wiele opowiadać, ale słowa są za małe, by oddać ogrom cyrkowego przedsięwzięcia. Należy tu być… aby zrozumieć… a może nawet nie zrozumieć… albo przynajmniej spróbować zrozumieć… to lukrowane show. Zdegustowani nadmiarem cyrkowych propozycji i głupawych pokazów, silimy się na zrozumienie rozrywkowych potrzeb amerykańskiego społeczeństwa, być może wyścig szczurów, musi czasem się zatrzymać, bo potrzebuje karuzeli?… dlaczego w każdym mieście funkcjonują i reklamują się nagminnie gabinety psychoterapii?… a może zabrakło czasu na karuzelę i organizm nie wytrzymał przeciążenia… a my?…gdybyśmy tu pozostali na dłuższy czas, pewnie też wymagalibyśmy pomocy psychoterapeuty… albo chociaż wróżki zza szklanego okienka.

Robimy odwrót, bo wykorzystywanie bliskości Parków Narodowych do tworzenia kolorowych jarmarków, nam się zdecydowanie nie podoba. Próbowaliśmy, gdzieś na rogatkach znaleźć kemping , ale wobec oferowanej ceny 40$ USD za miejsce biwakowe… zdezerterowaliśmy. Nasza ewakuacja, mimo późnych godzin wieczornych, trwała jeszcze 60 km i dopiero jadąc drogą nr 411, w miejscowości Meryville, z braku kempingów, zatrzymujemy się, w jedynym motelu prowadzonym przez ortodoksyjnego Hindusa, mamy pokój za 40$ USD (cena jak za kemping). Jeszcze długo analizowaliśmy nasze dzisiejsze odczucia… Freddie Mercury zaśpiewałby… „Show Must Go On”… hm… jak zatrzymać zegar raz wprawiony w ruch?… choćby tylko na chwilę… by myśli biorące udział w ciągłej gonitwie… miały czas na ciszę… ciszę która wszystko wie…

01 sierpień - czwartek – rankiem w kałużach po nocnej ulewie pakujemy auto i jedziemy już ostatni raz w poprzek Appalachów na wschód do Pn. Karoliny. Wkraczamy na kultową drogę nr 129, najwspanialszą trasę motocyklową w USA, gdzie w górach, na przestrzeni 11mil pokonujemy 318 zakrętów. Aut brak, na drodze jedynie motocykliści i to wszelkiej maści, wreszcie zauważamy, że w USA, nie tylko Harley Davidson jako jedyna marka, spotykana jest powszechnie na drodze. Pojawiły się KTM-y, Ducati, Yamahy, Hondy i oczywiście BMW, będące po marce Harley Davidson i modelu Hondy, – Goldwing, następną marką w hierarchii używanych tu motocykli. Jedziemy naszą Toyotą, ale wczuwamy się w jazdę na moto, opony piszczą na każdym zakręcie, a owe zakręty, wspaniale wymodelowane w gęstym lesie, przypominającym te deszczowe z rejonów Kolumbii. Bawimy się od lewa do prawa… i tak wiele razy. Po zjeździe tą kultową drogą, noszącą nazwę Tapoco Road HWY 129, wkraczamy na posesję motocyklowej bazy Tail of the Dragon. Wspaniałe klimaty motocyklowe, od razu nawiązujemy wspólny język z goszczącymi tu po przejechaniu przełęczy motocyklistami. Cieszymy się jak dzieci z możliwości przebywania w tym miejscu. Wszystko w klimacie (nawet drzewo wystrojone, obwieszone jak choinka motocyklowymi częściami, gadżetami i ubraniami).

Ale trzeba ruszać dalej, a dalej to już tylko droga prowadząca na południe Appalachów do Georgii i pożegnanie z tym pasmem górskim, które to od ponad tygodnia towarzyszyło nam w podróży po USA i rozpoczęło się gdzieś na północy tego państwa, jeszcze w stanie New Hampshire (Nowa Anglia). Świadomie pomijamy obecną stolicę stanu, Atlantę – to stosunkowo młode miasto, spalone niegdyś przez oddziały Shermana, co zostało uwiecznione w filmie „Przeminęło z wiatrem”.  Tutaj też, w tym przemysłowym centrum Georgii, narodziła się Coca-Cola (zaprasza na swój surrealistyczny pokaz kiczu… fuj) i jest coś co dociera dalej niż Coca-Cola… telewizja CNN (z jej błyskotliwym magnatem Tedem Turnerem). Tymczasem my kierujemy się bocznymi drogami, stroniąc od autostrad niczym od zarazy, w poprzek tego stanu, na wschód w kierunku Atlantyku. Po drodze, na skraju gór zwiedzamy zadziwiającą miejscowość Helen, zamieszkałą przez społeczność Niemiecką i Austriacką tworząc tutaj coś na obraz Alp. Jako obserwatorzy spływu na kółkach dmuchanych po miejscowej rzece, poznajemy nową dyscyplinę sportową nazywającą się Tubing, do złudzenia przypominającą młodzieńcze, a może bardziej dziecięce zabawy z dętką od traktora. O tyle jest to dzisiaj ulepszone, że jest w różnych wersjach kolorystycznych i nie ma się podrapanego brzucha od wystającego wentyla. Zauważamy również, że da się połączyć, coś interesującego z wyobrażeniem o alpejskich klimatach w Europie i pozbawić to miejsce jakże powszechnego w społeczeństwie USA… nadmiaru kiczu. Od tego miejsca, całkowita zmiana klimatu, wkraczamy w głąb stanu Georgia. Gorąco, wilgotno i niezwykle zielono. Pofałdowany, zalesiony teren, z wieloma uporządkowanymi farmami, tchnący nutą konserwatywnej Anglii. Nie podajemy dróg którymi się przemieszamy, gdyż zmieniają się jak w kalejdoskopie, podczas naszej włóczęgi po tym stanie.

Dotarliśmy dzisiaj, do stanu graniczącego z Florydą, stanu będącego najdalej wysuniętą częścią niegdysiejszej kolonii angielskiej, gdyż Floryda była w owym czasie pod kuratelą hiszpańską. To na niej zakończyliśmy w marcu nasze wojaże z plecakiem po Karaibach. W połowie drogi pomiędzy Appalachami, a Atlantykiem, zmierzając do starej stolicy Georgii Savannach, pozostajemy na nocleg na terenie kempingu Big Hart Campground (24$USD) , położonego na obszarze Oconet National Forest nad jeziorem J.Strom Thurmond Lake, oddalonym 4km od drogi nr 12, 10km przed Greensboro. Dostaliśmy się już w obszar gorącego wilgotnego klimatu, takiego jaki panuje na Florydzie, od której dzieli nas jedynie 300km. Wilgoć, 34º C i okropna duchota. Burza, którą próbowaliśmy uchwycić w postaci fotografii, była zbyt słabo błyskotliwa, bez deszczu, ale i tak nieco ochłodziła atmosferę.

02 sierpień – piątek – do starej stolicy Georgii, Savannah, pozostało nam 250km, które pokonujemy jadąc autostradą nr 16 w trzy godziny. Okrzyknięte przez paryski „Le Monde”- „najpiękniejszym miastem w Ameryce”, niewątpliwie zasłużyło sobie na to miano. Zostało założone w 1733r przez Jamesa Edwarda Oglethorpa, na mocy przywileju wydanego przez króla Jerzego II „utworzenia w Ameryce nowej kolonii pod nazwą Georgia”. Jego zamiarem było stworzenie raju dla dłużników (oj… czyżby to prekursor?), bez katolików (a jakież to widział przeszkody?), prawników (czyżby już wtedy przewidywał groźbę, że w przyszłości będzie to kraj sądzenia się ze wszystkimi i o wszystko) i mocnych trunków (nierealne posunięcie)… a przede wszystkim… bez niewolników (a kto niby miał obrabiać uprawy bawełny)… taki eksperyment nie miał szans sprawdzenia się, więc 131 lat później, Sherman ofiarował miasto w prezencie gwiazdkowym Abrahamowi Lincolnowi (hm… kiedyś to były prezenty). Stowarzyszenie Parlamentu Brytyjskiego pieczołowicie wybrało 113 kandydatów na pierwszych kolonistów, którzy po odbyciu rejsu na pokładzie statku Anna 12 lutego 1733 roku wylądowali w okolicach obecnego Savannah. Miasto miało bronić wybrzeża przed atakami hiszpańskiej floty Florydy, oraz zająć się produkcją wina, bawełny i jedwabiu na potrzeby Korony. Nazwa została nadana na cześć króla Jerzego II Hanowerskiego (George II of Great Britain). Pierwotnie ludność tych terenów stanowili Czirokezi i Indianie Creek. Tereny te odkryte był już wcześniej przez Hiszpanów, jednak nie zakładano tu miast i nie kolonizowano, w rejony te docierały jedynie hiszpańskie misje katolickie. Dopiero w owych latach Brytyjczycy, mający już nieco dalej na północy skolonizowane tereny Południowej Karoliny, postanowili poszerzyć swoje terytoria zamorskie dalej na południe aż po granice z hiszpańską Florydą. Georgia była również w niespełna pół wieku później, jedną z trzynastu kolonii, które w 1775 zbuntowały się przeciwko panowaniu brytyjskiemu, co zapoczątkowało amerykańską rewolucję. Oglethorpe, wyznaczył pod zabudowę stolicy siatkę ulic, w którą wkomponował 24 place-parki, z których 20 przetrwało do dzisiaj. Cechą wszystkich jest to, że ocieniają je rozłożyste, wiecznie zielone dęby z których spływają brody lokalnej odmiany mchów. Ciekawie prezentuje się zagospodarowane na potrzeby turystyczne nabrzeże portowe, nad brzegiem rzeki Savannah, gdzie w surowej zabudowie doków i magazynów portowych, ulokowały się restauracje, puby i sklepy z pamiątkami, a od pirsów portowych odbijają parowce i epokowe stateczki. Elegancka zabudowa miasta z wieloma przepięknie odrestaurowanymi willami i rezydencjami, to mieszanina XVIII i XIX- wiecznych stylów architektonicznych. Jedynie upał i wilgoć, przeszkadza w włóczędze po ulicach i parkach. Całe popołudnie aż do wieczora, spędzamy w tym portowym mieście.

Jeśli idzie o ciut inną sławę tego miasta, to dzięki plotkarskiemu bestsellerowi „Północ w ogrodzie dobra i zła”, w którym posłużyło za tło wydarzeń, a w którym to roi się od transwestytów, rytuałów voodoo i morderstw, zajrzano za zamknięte drzwi miasta, co stało się przyczyną wielu domysłów, aluzji i komentarzy.

Wyjeżdżamy na północ poprzez ogromny, linowy most, na drugą stronę rzeki i jadąc drogą nr 17, po przekroczeniu granicy ze stanem Południowej Karoliny, 20km za miastem wynajmujemy pokój w motelu ( 26,90$USD), super warunki i jest klima, co ma niebagatelny wpływ na komfort przebywania w takich upałach i panującej tu wilgotności powietrza.

Jesteśmy zadziwieni cenami jakie tutaj obowiązują, są wyjątkowo niskie, niejednokrotnie w innych stanach USA, trudno za taką cenę wynająć stanowisko biwakowe na kempingu, a tu na wyposażeniu czyściutkiego pokoju motelowego mamy: lodówkę, mikrofalówkę, TV, klimę, kostkowany lód, łoże typu „king”, łazienkę ze stosem czyściutkich i pachnących ręczników, dostęp do internetu Wi-Fi, a to wszystko za niecałe 100zł… ależ rozbieżności w tym kraju.

Dotarliśmy ponownie do Atlantyku i w Savannah, połączyliśmy nasz tegoroczny, zimowy przejazd, który obejmował Karaiby i Florydę graniczącą z Georgią, z obecnym, letnim przejazdem po Kanadzie i USA. Do kolonialnego, pohiszpańskiego miasteczka St. Augustine, które wtedy zwiedzaliśmy, położonego na południe od Savannah, mamy niespełna 200km. Od dzisiaj podróżujemy już tylko na północ, wzdłuż Atlantyku aż do Nowego Jorku, gdzie wysyłamy naszą Toyotę do kraju, żegnamy się z kontynentami obu Ameryk, a sami 15 sierpnia mamy wykupiony powrotny rejs samolotem linii Air France do Warszawy.

03 sierpień - sobota – pozostajemy w okolicy Savannah, dokładnie na granicy stanu Georgia i Pd. Karolina. Na liczniku stuknęło 11,5 tys. km, odkąd wyjechaliśmy z Chicago. Po miesiącu codziennej jazdy, wykorzystując panujące tu dobre warunki motelowe, za przyzwoitą cenę, postanowiliśmy się nieco doprowadzić do porządku, oprać, posprzątać auto, a wykorzystując dostęp do internetu uzupełnić wiadomości z trasy. Jesteśmy mocno spóźnieni z przesyłaniem wiadomości (nocujemy na biwakach i kempingach, dlatego w związku z tym, mamy mocno ograniczone możliwości prowadzenia relacji na bieżąco, poza tym sporadyczny kontakt z internetem, muchy, muszki, mrówki i komary… nie pomagają). Na obiad zaprosiliśmy się do oddalonej o niespełna kilometr „restauracji” Burger King, na symbol popkultury, czyli hamburgery o nazwie „Whopper”. Cena takiej „uczty”, zawierającej jeden zestaw z frytkami i coca-colą, plus 2 x „Whopper” (dzisiejsza promocja za 5$USD), to łączny wydatek 12$USD, do tego mamy jeszcze kolację na wynos, czyli po pół buły, gdyż wszystko to na raz do skonsumowania, to spore wyzwanie do pokonania. Oczywiście coca-cola, lub pokrewne jej napoje, są do oporu, tyle ile można wlać w siebie na miejscu + dodatkowo jeden kubek 0,7 l na wynos. Moglibyśmy oszczędzić na czasie i skorzystać z Drive-Thru bez wysiadania z auta (tak robi większość osób), a potem zjeść to wszystko w czasie jazdy, ale to już zbyt lokalne postępowanie (aż tak nie będziemy naśladować mieszkańców tego kraju). Ot… cała istota amerykańskiego odżywiania, w końcu podróże muszą mieć również swoje kulinarne strony… tylko dlaczego czasem występuje po nich wysypka na skórze?… może są zbyt organiczne?… a może za szybko jemy?…

Podsumowując nasze dzisiejsze wydatki do których należy zaliczyć 26.90$USD za pokój motelowy ze śniadaniem w wersji słodka bułka i kawa,12$USD za obiado-kolację, to mamy wartość 38,90$USD na dwie osoby. I właśnie dlatego Amerykanie nie wyjeżdżają za granicę, a w szczególności do Europy, bo u nich wszystko jest tanie, szybkie, dostępne…i jak zawsze w wersji king size.

Zastanawiam się… czy korzystanie z wersji przyspieszonej oferty, to potrzeba nowoczesnej cywilizacji, moda czy może efekt deficytu w czasie?… a jeśli jest to suma wszystkich składowych?

…morał? … ten bezkrwawy dyktator oferuje każdemu coś osobistego, jednocześnie odbierając mu część osobowości… myślę, że wyraża się w tym nieuchronna sprzeczność… identyfikacja grupowa skłania ludzi modnych do mechanicznej solidarności i do przyjęcia w ten sposób uproszczonej demokracji… i tak… trzeba być pomarańczowym, w roku koloru pomarańczowego i fiołkowym, w roku koloru fiołkowego… wypada bywać w tym miejscu, a nie innym… co ludzie powiedzą, gdy będę korzystać z tej sieci restauracji, a nie innej?… wybór którego banku pozwoli mi błyszczeć w towarzystwie?… jaki sport doda mi na tyle splendoru, by dogonić najlepszych?… jak ubrać się w obraz porządnego obywatela, mając czasem w głowie tyle myśli nie uczesanych?… i tu dylemat… jak wtedy osiągnąć odmienność nie rezygnując z podobieństwa?… ano trzeba uciec się do takich małych wybiegów dla identyfikacji swojego ,,ja’’… czasem to pogoń śmieszna… a czasem absurdalna… tak więc aktorzy się zmieniają, lecz spektakl jest ciągle ten sam… a tak na marginesie, zastanawiam się… czy idąc tokiem myślenia kreatorów mody wszelakiej… to jeżeli mogą być kina drive-in, banki drive-thru, restauracje drive-thru… to dlaczego nie kościół drive-thru?… myślę, że taki show i modlitwa jednocześnie, bez straty czasu, to obietnica szybkiego rozgrzeszenia bez długotrwałej skruchy… hm… rozsądek i bezsens nadal sypiające ze sobą płodzą potworki?… czy to raczej wizja kurczliwości rozwydrzonego wnętrza, stwarza lęk przed redukcją do zera?… tymczasem wyścig szczurów trwa… może kiedyś zdążę ja?…

…Wiola…

04 sierpień – niedziela – oporządzeni, ruszamy spod Savannah drogą nr 17 w kierunku starej stolicy Południowej Karoliny, Charleston. Jedno z najbardziej nobliwie wyglądających miast, założone w 1670 roku przez zamożnych, angielskich arystokratów, którzy chcieli zarabiać duże pieniądze, dzięki niewolniczej pracy sprowadzonych tu Murzynów, stało się sprawnie prosperującym portem. Przez Charleston przewinęła się 1/3 wszystkich sprowadzonych do Ameryki, których sprzedawano na nadbrzeżnym targu. Niewolnicy przywieźli ze sobą umiejętności kowalskie i budowlane. Dla bardziej wnikliwych w Old Slave Mart Muzeum, można zobaczyć faksymile rachunków używanych przez handlarzy niewolników.„Grupa 25 czarnuchów obeznanych z kulturą morza, wysp, bawełny i ryżu”- to tekst plakietki anonsującej sprzedaż 25 nieszczęśników w niewolę. Jak się pomyśli, że odrażający handel ludźmi kwitł tu jeszcze 120 lat temu, to patrzenie na ogromną różnorodność kościołów, jak i zabytkową dzielnicę, pełną kolonialnych budynków, zdobionych kolorowymi stiukami, drewnianymi okiennicami i żelaznymi balkonikami, kutymi i wytwarzanymi przez niewolników z Barbadosu… bełta na tyle błękit w głowie… że rodzą się pytania, na które chyba nigdy nie dostaniemy odpowiedzi. Głównym i centralnym miejscem jest stary Old City Market, miejsce handlu pamiątkami i wyrobami rękodzielniczymi, a uroku temu miejscu dodają czarne kobiety, wyplatające koszyki z trzcinowych łodyg, porastających bagienne tereny przyległe do Atlantyku. Karaibską atmosferę miasta potęgują palmy, tropikalny klimat i swobodna, turystyczna atmosfera.

Karolina Południowa była pierwszym stanem który wystąpił z Unii, zwalczając ze wszystkich sił prawo federalne, by pozostało to, które opierało się na niewolnictwie. Krok ten doprowadził do wyjątkowo krwawej wojny domowej (American Civil War). Nawet po przegranej wojnie secesyjnej, Karolina Południowa nie zgodziła się przyznać prawa głosu, swoim dopiero co wyzwolonym czarnoskórym obywatelom, co zaowocowało na pewien czas wprowadzeniem stanu wojennego. Niechęć do podążania z duchem czasu, zdecydowała o tym, że do II wojny, była zaściankiem. Tymczasem Karolina Południowa jest największym producentem brzoskwiń i jedynym producentem herbaty w kraju. Po pewnym czasie zaczęła rozwijać się również turystyka, toteż jedziemy na północ drogą nr 17, do najsłynniejszego kurortu tego stanu Myrtle Beach.

Napuszone zbiorowisko nadmorskich rozrywek, zagospodarowany pas wybrzeża, niesamowita komercjalizacja, która nieco przytłacza. Jadąc dumnie brzmiącą King’s HWY, zabudowaną ciasno na przestrzeni wielu kilometrów wysokimi blokami, polami do minigolfa i sklepami oferującymi krzykliwe plażowe akcesoria. Główny deptak, Boardwalk, to sztandarowy przykład amerykańskiej przesady. Pełno tu salonów gier, fast-foodów, a dla amatorów mocnych wrażeń… karuzele, korkociągi i bungee. Zachęceni niskimi cenami, jak na tak sławny kurort (więcej odwiedzających przyciągają tylko Disney Word i Atlantic City), wynajmujemy pokój w motelu, tuż przy plaży i korzystamy z dobrodziejstw bycia w tym miejscu (cena 55$USD).

05 sierpień – poniedziałek – z Martle Beach jedziemy dalej na północ drogą nr 17, trzymając się ściśle brzegu Atlantyku. Po drodze odwiedzamy miasto Wilmington, z małą nadbrzeżną starówką, usytuowaną nad rzeką Fear River. Przyjemne, ciche i senne miejsce, pozbawione ruchu turystycznego. Po przejechaniu następnych 25mil, zbaczamy na nadmorską mierzeję drogą 210 i w Surf City, robimy sobie kilkugodzinną kąpielową przerwę. Polecamy to miejsce i ten rejon do plażowania, drobniutki biały piasek, niska zabudowa drewnianych wilii ustawianych na słupach, dodaje uroku temu miejscu. Brak kiczu i całej tej okalającej go komercji. Jedyną przeszkodą jest to, że można korzystać tylko z publicznych wejść na plażę, które rozlokowane są co kilka kilometrów. Reszta pięknego, nadoceanicznego brzegu, jest zagospodarowana prywatnymi posesjami.

Jeszcze tego dnia, po przejechaniu przez miejscowość Jacksonville, zachwycamy się następnym rejonem, położonym również na mierzei, usytuowanej wzdłuż drogi nar 58, mającej swój początek w Cape Carteret. Ponownie piękny kawałek wybrzeża, z malowniczymi plażami, ciszą, spokojem, oczywiście zagospodarowany drewnianymi willami z dostępem do plaży. Za Morehead City, nieco odbijamy od oceanu i jedziemy na północ drogą nr 101, aby przed przeprawą przez rzeką Neuse River, już przy drodze nr 306, pozostać na zalesionym terenie kempingu, należącym i przylegającym do Amerykańskiej Bazy Wojskowej.

Niby piękne miejsce, pole biwakowe w pełni wyposażone w cenie zaledwie 8$USD, ale już w nocy wyjaśniło się, dlaczego cena jest tak niska. Pomijając huk przelatujących samolotów bojowych, całe chmary maleńkich muszek, przechodzą przez oczka moskitiery, nie kąsając, ale powodując niesamowite szczypanie i swędzenie, włażą do oczu, nosa i uszu, Wiola ewakuowała się do kabiny auta, ja walczyłem na górze do rana, smarując się co godzinę muggą (świetny i skuteczny środek na komary)… ale jak widać nie na te muszki. Jakoś dotrwaliśmy do rana, ale gdzieś w podtekście myśleliśmy o nocnym odwrocie z pola bitwy, jednak zachowaliśmy się po bohatersku… i nie zdezerterowaliśmy;-)

06 sierpień – wtorek – niewyspani, zmarnowani i poszczypani… opuszczamy teren ataku z powietrza i ruszamy na północ drogą 306 na przeprawę promową (bezpłatna), a po przekroczeniu z marszu rzeki Neuse River, kontynuujemy jazdę 306-tką i docieramy szybko do następnej przeprawy przez rzekę Pamlico River. Tu już nie mamy tyle szczęścia i przyszło nam czekać 1,5h na prom, aby przedostać się na drugą stronę. Docieramy do drogi nr 264 i nią kontynuujemy jazdę wzdłuż brzegów Atlantyku, przez podmokłe tereny bagienne. Na tym niezbyt przyjaznym do życia terenie, oddalonym od centrów przemysłowych i przelotowych dróg, czas jakby zatrzymał się w miejscu, czasem wydaje nam się, że jedziemy przez tereny, Gujany Brytyjskiej, Surinamu, czy może Belize, a nie przez terytorium USA. W tym rolniczym, słabo zaludnionym rejonie, czuć trochę konserwatyzmu, trochę dekadencji, drogi puste, turystów ani śladu.

Po dotarciu do drogi nr.64 i przekroczeniu cieśnin ogromnymi mostami, docieramy do nadatlantyckiej mierzei, ciągnącej się wzdłuż brzegów Północnej Karoliny, od połowy jej wybrzeża na północ, aż po granicę ze stanem Virginia. Nas interesuje tylko jej fragment w okolicy Kill Devil Hills, tam gdzie bracia Orville i Wilbur Wrighte w 1903r, a więc tylko 110lat temu, odbyli śmiały pierwszy przelot samolotem napędzanym silnikiem, skonstruowanym przez nich samych. Docieramy tam pod wieczór, a ponieważ utworzono w tym miejscu park narodowy, który czynny jest tylko do 17.00, pozostajemy na nocleg na miejscowym kempingu (26$USD). Wykorzystując wolny czas, odwiedzamy pobliższą miejscowość Kitty Hawk, gdzie miejscowe wydmy upodobali sobie lotniarze. Funkcjonuje tu również szkoła Hang Gliding School, gdzie kiedyś latał sam Francis Rogallo, który został uznany za ojca światowego lotniarstwa. Rogallo często mawiał: „kiedy byłem młodym człowiekiem, dzieci puszczały latawce w marcu, a teraz wszyscy, niezależnie od wieku, latają na latawcach przez cały rok”. Setki tysięcy ludzi wyszkoliło się na lotniach w Jockey’s Ridge State Park, na wielkiej piaskowej wydmie, leżącej zaledwie 5 mil od miejsca, w którym po raz pierwszy oderwał się od ziemi statek powietrzny napędzany silnikiem. Kiedy Francis i Gertruda Rogallo wymyślili w 1948 roku skrzydło miękkie, było to jak wypuszczenie „Gina z butelki” dla taniego latania. Dzięki temu miliony ludzi na całym świecie cieszą się lataniem Ten wynalazek umożliwił rozwój wielu urządzeń latających, takich jak lotnie, paralotnie, ultra-lighty, spadochrony sportowe, aż po kite.

Jeszcze tego wieczora, jak to już nie raz bywało, ktoś zainteresowany autem podszedł do Wojtka i zapytał o liczne szczegóły, no i oczywiście skąd jesteśmy. Ano z Polski, odpowiedział Wojtek, na co pytający zareagował z pewnością orientacji w oczach… a to znacie Prusy… przecież to koło was… ano pewnie, że tak, udzielił odpowiedzi zakłopotany Wojtek… rozmowa dobiegła końca, tak szybko jak się zaczęła… przed nami odespanie poprzedniej nocy, teraźniejszej… no i wszystkich zdarzeń z dnia, łącznie z tym, że chyba znów jesteśmy pod zaborami… a przecież nie było nas w kraju tylko półtora miesiąca… hm…

07 sierpień – środa – już o 9.00 jesteśmy pod bramą Wright Brothers National Memorial, aby zwiedzić miejsce (wstęp 4$USD od os.), gdzie pierwszy samolot wzbił się w powietrze. Oczywiście, jak we wszystkich tego typu obiektach, całość przygotowana perfekcyjnie, oznaczona i do dyspozycji mamy uprzejmą obsługę, wyjaśniającą i tłumaczącą nurtujące nas tematy. Jak wynikałoby z tego miejsca, na terenie parku znajduje się wewnętrzne lotnisko, tak więc można przylecieć tu własnym samolotem, zaparkować i zwiedzać cały teren ekspozycji. Głaz leżący obok centrum turystycznego oznacza punkt, w którym wylądował samolot, a tabliczki pokazują zasięg następnych lotów. Muzeum upamiętnia kolejne eksperymenty lotnicze braci Wright, po wielu latach prób z latawcami i szybowcami, spędzili oni kilka tygodni w skleconych naprędce barakach, by w końcu uścisnąć sobie dłonie, przed startem swej maszyny. Wilbur poprosił obecnych, aby „nie wyglądali zbyt smutnie, ale żeby śmiejąc się, pokrzykując i klaszcząc, próbowali podnieść Orville’a na duchu w chwili startu”. Flegmatyczny Orville tak opisał moment startu w swym dzienniku: „Maszyna oderwała się od platformy (…). Kontrolowanie przedniego steru nie było łatwe (…). Maszyna nagle wzniosła się na wysokość ok. 10 stóp i potem równie niespodziewanie, w chwili gdy przekręciłem ster, skoczyła ku ziemi (…). Trwało to około 12 sekund”.

Z Kill Devil Hills jedziemy dalej na północ drogą nr 158, wzdłuż brzegu Atlantyku i przekraczamy granice stanu Wirginia. Podróż po najstarszej, największej i najbogatszej z dawnych kolonii w Ameryce, a później najbardziej wpływowym ze wszystkich stanów zjednoczonych na początku ich istnienia, jest niczym lekcja historii. Pisane dzieje Wirginii zaczynają się w 1607 r., z chwilą gdy na wyspie Jamestown, nad zatoką Chesapeake powstała pierwsza angielska kolonia w Ameryce Północnej. Osadnicy liczyli na odkrycie złota, tymczasem fortuny zbili na uprawie tytoniu. Zapoczątkowało to gwałtowny rozwój plantacji, które wkrótce stały się głównym źródłem dochodów z kolonii. Ponieważ uprawa wymagała zarówno ogromnych obszarów ziemi – Indian wyrzucano z ich własnych terytoriów, jak i siły robocze j- plantatorzy zaczęli sprowadzać niewolników z Afryki. Kiedy żyzne pola zostały wyeksploatowane, a między Północą a Południem nasiliły się spory dotyczące niewolnictwa, Wirginia pierwotnie będąca przeciwko secesji, podczas wojny dołączyła do Konfederacji. Przez cztery lata była jednym wielkim polem bitwy i już nigdy nie udało jej się odzyskać ani bogactwa, ani politycznego znaczenia. Piękny krajobraz nie odwraca uwagi od śladów przeszłości.

Przejeżdżamy obok Norfolk, aby wjechać na drogę nr 13, która to zaraz za miastem przebija się na drugą stronę zatoki Chesapeake Bay, 27-kilometrowym odcinkiem, będącym połączaniem mostów z podwodnymi tunelami (przejazd 12$USD), które w dwóch miejscach wprowadzają nas pod jej dno. Niesamowite dzieło konstruktorskie!

Dalej jadąc na północ, szeroką mierzeją dzielącą ocean od zatoki, w malowniczej, zielonej krainie wirgińskich farm, docieramy do granicy ze stanem Maryland. Założony jako jedyna katolicka kolonia w protestanckiej Ameryce oraz najbardziej na północ położony stan niewolniczy. Na niewielkim jego terytorium współistnieją całkowicie odmienne krajobrazy: tętniące życiem miasto Baltimore, część łańcucha górskiego Appalachów oraz senne miasteczka nad zatoką Chesapeake.

W Salisbury wjechaliśmy na autostradę nr 50 i podążaliśmy dalej na północ w kierunku stolicy stanu, Annapolis. Robi się późno, a możliwości kempingowych totalnie brak. W tej sytuacji próbujemy szukamy środków zastępczych w postaci motelowego noclegu, ale ceny z uwidocznioną „1” z przodu, prowokują do dalszych poszukiwań. Uczynna Azjatka z któregoś ekstra hotelu, próbuje pomóc i znajduje kemping na obrzeżu stolicy. Mamy adres, wbijamy go w GPS-a i jedziemy. Na miejscu cicho, spokojnie, brak kempingowego office, czekamy, może ktoś rano zgłosi się po należność za miejsce biwakowe (już tak bywało).

08 sierpień – czwartek – wczesnym rankiem, obudziły nas dziwne odgłosy, najpierw pomyśleliśmy, że zaczęła się jakaś nowa wojna i jesteśmy otoczeni, po tajnym skontrolowaniu sytuacji… rzeczywiście byliśmy otoczeni przez mocno ścioranych żołnierzy, całych w błocie, bez sił, jakby to była jakaś musztra, albo poligon. Pojawiają się kolejni żołnierze, tym razem po wodę z naszego kranu, jest może szósta rano, a tu chaos jak na wojnie. Jesteśmy „nieco” zaskoczeni tą sytuacją – o co tu chodzi? Odpowiedź nadchodzi szybko, jak w wojsku, stoimy na kempingu, gdzie weterani i emerytowani wojskowi Marynarki Wojennej USA, mają swoje pole kempingowe, a znajduje się ono na terenie bazy NAVY. Po wytłumaczeniu się, dlaczego właśnie tutaj się znaleźliśmy i akurat stoimy dokładnie na linii treningowej oznaczonej strzałkami (czego wieczorem już nie było widać), dają nam pół godziny na opuszczenie wojskowego terenu. W tym miejscu pragniemy zaznaczyć iż nikt nas nie wylegitymował, jedynie przeprowadzono rozmowę wyjaśniającą z nakazem usunięcia się ze strategicznego punktu musztry. Jak na złość, albo ze strachu, nasza Toyota nie odpaliła, drugi stary akumulator padł i rozładował ten nowy, zakupiony w Chicago. Wojskowi podłączyli kable i auto odpaliło, na pamiątkę pozostawili nam nowe, grube kable rozruchowe, ze złotymi końcówkami… ach… to bezcenna pamiątka od Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych… tego się nie kupi żadną kartą. „Nieco” wcześniej niż zazwyczaj, ruszamy na trasę. Zaczynamy od zwiedzenia pierwszej stolicy tworzących się Stanów Zjednoczonych, Annapolis. Pośród sieci barokowych uliczek, stoi Maryland State House z 1779 r., który był pierwszym Kapitolem stanowym w USA. Bezpłatnie zwiedzamy go jako jedyni i dobrze, bo możemy spokojnie popatrzeć. Po prawej stronie olbrzymiego hallu, znajduje się Old Senate Chamber, gdzie w 1784r., ratyfikowano pokój paryski, kończący wojnę z Anglią.

Zwiedzamy miasteczko, bo tak można określić to miejsce, gdzie bardzo wyraźnie zachował się do tej pory kolonialny klimat i niebywała ilość epokowych domów, willi i rezydencji. Aż miło spacerować po pustych uliczkach i cichych zaułkach zaściankowego miasta. Zadowoleni z klimatu i formy zwiedzania, ruszamy do obecnej stolicy USA – Waszyngtonu, oddalonego jedynie o 50km. Jesteśmy tu już w południe i na obrzeżach głównego centrum, wynajmujemy pokój w motelu sieci „6”, aby stworzyć sobie bazę do zwiedzenia tego miejsca (ceny niestety nie turystyczne, ale zmuszeni sytuacją płacimy 126$USD). Stolica Stanów Zjednoczonych, słynąca z licznych pomników i zabytków, jest prawdziwą lekcją historii, tym cenniejszą, że to tu mieszka i pracuje prezydent. Ale wróćmy do tamtych czasów… po uzyskaniu niepodległości postanowiono założyć nowa stolicę, miała powstać na terenach bagiennych, co mówi o tym, jakie było ówczesne nastawienie do rządu. Waszyngton, Dystrykt Kolumbii, w skrócie „DC”, latem jest nie do wytrzymania z powodu upałów i wysokiej wilgotności powietrza, a zimą z powodu dotkliwego zimna. Liczono na to iż tak nieprzychylny klimat sprawi, że wybierani do Kongresu reprezentanci, nie zechcą swojej władzy traktować jako profesji (oj… u nas stolica musiałaby dziś powstać, gdzieś za Białymstokiem). Oprócz obecności rządu federalnego, największym źródłem zysków Waszyngtonu są turyści (rocznie jest to około 20 mln.). Wzdłuż położonego w centrum Mall, znajdują się najsłynniejsze atrakcje. Zaczęliśmy od Kapitolu, symbolu miasta i siedziby Senatu i Izby Reprezentantów, robi wrażenie, ale daleko mu do Kapitolu w Harrisburgu, stolicy Pensylwanii.

Następnie zwiedziliśmy Narodowe Muzeum Lotnicze i Kosmiczne (National Air and Space Museum), to najpopularniejsza atrakcja miasta, odnosi się wrażenie, że wszyscy wybrali się do muzeum tego samego dnia. Wyścig w kosmosie, I wojna światowa w powietrzu, setki starych samolotów, kosmiczne ubrania, kapsuły, moduły i wiele innych ciekawych eksponatów.

Przyszedł czas na Pomnik Bohaterów II Wojny Światowej, Wietnamu (Vietnam Veterans Memorial) oraz Pomnik Bohaterów Wojny Koreańskiej (Korean War Veterans Memorial), akurat tutaj zaintrygował mnie napis na tablicy: „Kraj oddaje cześć swoim synom i córkom, którzy odpowiedzieli na wezwanie do obrony kraju, którego nie znali i ludzi, których nigdy nie spotkali”. Wizyta u Abrahama Lincolna (Lincoln Memorial), który siedząc zamyślony, zastanawia się dlaczego podczas odsłonięcia jego pomnika widzów podzielono według koloru skóry. Przecież to on nie dopuścił do rozpadu kraju w czasie wojny secesyjnej i położył kres niewolnictwu. Kiedyś podczas marszu w obronie praw człowieka, waśnie tutaj, a nie ze stopni Kapitolu czy Białego Domu, Martin Luther King wygłosił swą mowę zaczynającą się od słów: „Miałem marzenie…”. Naprzeciwko świątyni doryckiej Lincolna, znajduje się podłużna sadzawka, na końcu której widoczny jest marmurowy pomnik Waszyngtona w kształcie strzelistej iglicy (Washington Monument – 170 m wys. najwyższy pomnik na świecie), wzniesiony na cześć pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Na koniec tego przydługiego spaceru, spoglądamy przez ogrodzenie na Biały Dom (The White House), neoklasycystyczny budynek, siedzibę prezydentów Stanów Zjednoczonych.

Po przejściu przez zaśmiecone dzielnice zamieszkałe przez ludność Murzyńską, docieramy do hotelu, a wynik… to około 15km w ciągu 8h na piechotę.

09 sierpień – piątek – mamy plan, zwiedzenie Pentagonu (ang. Pięciokąt) – siedziba Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych, stąd też „Pentagonem” jest często określany sam Departament Obrony. Po dojechaniu w pobliże Pentagonu, zgodnie ze znakami, zakręciliśmy się na niekończących się parkingach, po czym wojskowi poinformowali nas, że musimy obrać kierunek na parking mocno oddalony od budynku, gdyż te po których się plątamy, są przeznaczone tylko dla pracowników kwatery amerykańskich sił zbrojnych i przebywanie na nich jest karane. Nim się ewakuowaliśmy, już było jasne, że Pentagonu nie zwiedzimy, gdyż nie posiadaliśmy wiedzy iż należy zapisać się online na stronie Pentagonu, przynajmniej 5 dni przed planowaną wizytą. Bardzo żałujemy, że nie możemy zobaczyć na własne oczy wnętrza, jak i ludzi odpowiedzialnych za wydawanie miliardów dolarów amerykańskich podatników. Jako ciekawostkę, jeśli idzie o rozmiary, to tuż za Pentagonem, jako drugi największy administracyjny budynek na świecie, plasuje się niegdysiejszy Dom Ludu, dziś Pałac Parlamentu w Bukareszcie, stolicy Rumunii. No cóż zwiedzanie Waszyngtonu, choć większość atrakcji jest za darmo, polega na długim czekaniu.

Ponownie wjeżdżamy do stanu Maryland i podążamy do „Crab City”, czyli do stolicy kraba niebieskiego – miasta Baltimore. Kiedyś… ktoś powiedział, że nie ma dziwniejszego miasta i wygląda na to, że wszystkim dziwakom z Południa, przejeżdżającym przez Baltimore, zabrakło benzyny i zdecydowali się tu pozostać. I jest w tym ziarno prawdy, gdyż to miasto tak odmiennych postaci jak pisarze Edgar Allan Poe i Anne Tyler oraz wielu aktywistów obrony praw człowieka. Baltimore to duża metropolia z atmosferą małego miasteczka, a jeśli ktoś lubi baseball, może udać się do Babe Ruth Birthplace Museum (6$ USD), by prześledzić życie i karierę słynnego sportowca-legendy.

Będąc w Baltimore nie mogłam odmówić sobie, zobaczenia miejsca pochówku jednego z moich ulubionych pisarzy- Edgara Allana Poe, amerykańskiego poety, nowelisty, który pracował także jako krytyk i redaktor. Poe przedstawiciel romantyzmu w literaturze amerykańskiej, w którego twórczości dominowały wątki fantastyki i horroru. Zapoczątkował gatunek noweli kryminalnej, jego prozę charakteryzował silny psychologizm postaci (prekursorski względem późniejszej psychoanalizy).

Następnie jedziemy do Filadelfii, miasta leżącego w stanie Pensylwania, założonego w 1682r. przez Williama Penna . To pierwsza stolica USA, w czasach rewolucji amerykańskiej, była gospodarczym i politycznym centrum rodzącego się, nowego państwa. W pierwszych latach po uzyskaniu niepodległości, gospodarczym motorem młodej republiki, stał się jednak Nowy Jork, a ośrodkiem władzy politycznej Waszyngton.

To tutaj znajduje się największy ratusz w całych Stanach, City Hall, a na jego dachu 11 metrowa statua Penna. Pomimo że jeszcze do niedawna w Filadelfii obowiązywał przepis zakazujący budowy budynków przewyższających kapelusz Penna, to i tak jadąc w jego stronę, czuliśmy się jak w rodzinnym grobowcu. Jest wilgotno, bo pada deszcz, jest ciasno, bo wysokie budynki wręcz wchodzą na ulicę, jest mało światła, bo nieba prawie nie widać… nic tylko zaśpiewać „De profundis”. Kiedy już dojechaliśmy do Narodowego Parku Niepodległości (Independence National Historical Park), zobaczyliśmy tłumy ludzi stojących w kolejce, by dostać się do zwiedzania Independence Hall. Łańcuch wydarzeń które doprowadziły do powstania Stanów Zjednoczonych, przedstawiono tu w barwny i plastyczny sposób. To tutaj przygotowano i uroczyście podpisano Deklarację Niepodległości, a po uderzeniu w Dzwon Wolności (Liberty Bell), odczytano publicznie. My zobaczyliśmy dzwon, ale tylko przez szybę, gdyż każdy chciał choć chwilę popatrzeć na symbol Filadelfii, a dla nas nie było to koniecznością. Poszliśmy na spacer porozglądać się po mieście, liczne naścienne murale, mnóstwo handlarzy diamentów, niezliczone muzea… hm… czasem wydaje się, jakby ten kraj miał dużo dłuższą historię… tyle tu zabytków, memoriałów, antyków, a historyczne miejsca, monumenty, pomniki i muzea, których jest tak wiele… jakby wydłużają to zdecydowanie krótkie istnienie.

Jedziemy w kierunku Atlantyku, do Lakehurst drogą nar 206, i pozostajemy tam na nocleg w motelu przy trasie, u hindusów, cena po negocjacji (90$USD), totalna pustka noclegowa, brak kempingów i moteli po drodze.

10 sierpień – sobota – z Lakehurst, jedziemy na północ, wzdłuż Atlantyku, przez stan New Jersey  w kierunku Nowego Jorku, od Seaside Heights do Asbury Park. I znów kicz, mnóstwo ludzi, propozycji jedzenia, hazardu i dziwnych, można by powiedzieć ogłupiających gier zręcznościowych. Jest jedna mała różnica w stosunku do wszystkich plaż, które widzieliśmy wcześniej… są one tutaj ogrodzone i płatne. Za 6-10$USD, można wykupić bilet na cały dzień. Na trasie zauważamy pozostałości zeszłorocznego przejścia przez te tereny, niszczącego uderzenia huraganu Sandy, uszkodzone domy, ogrodzenia, poprzerywane umocnienia brzegowe – wielka fala w połączeniu z przypływem poczyniły wielkie szkody.

Po południu docieramy do Woodbridge, tu pozostał nam już tylko zakup akumulatora, koniec jazdy i przygotowanie naszej Toyot Hilux 4×4 do wysyłki do kraju. Dzięki uprzejmości Michała, brata Artura Zawodnego, w tym mieście oddalonym zaledwie 40km od Nowego Jorku mamy bazę na ostatnie dni pobytu w USA.

Trochę statystyk: 13500km na liczniku VI ostatniego odcinka, oraz 107500km łącznego przejazdu po kontynentach obu Ameryk, nie wliczając w to Kuby (4200km) i Karaibów (8000km).

Niestety nie zrealizowaliśmy w tym etapie planu dotarcia, choćby na parę dni na Grenlandię, którą to podróż myśleliśmy odbyć z Labradoru. Po wywiadzie i bezpośrednim tam przybycie, okazało się, że Kanada nie ma żadnych bliższych powiązań i kontaktów z tym autonomicznym terytorium zależnym od Danii i co za tym idzie, nie ma żadnych połączeń lotniczych, czy promowych z tą największą na świecie wyspą. Okazuje się, że najlepiej można to zrealizować poprzez dolot np. z Kopenhagi i Reykjaviku, w którym to byliśmy podczas wyprawy motocyklowej w 2010r.

…coś o podróżowaniu…

…każdy z niegdysiejszych, amerykańskich podróżników wierzył, że u kresu wędrówki, czekać na nich będzie nowe życie, dobrobyt i wielka przygoda. Przyświecały im tylko różne cele. W dawniejszych czasach, podróżowanie po Ameryce wiązało się z poważnymi wyzwaniami, odkrywanie i zaludnianie nowych ziem, przysparzały wiele trudu. Czasy pionierów, to przede wszystkim młodzi ludzie podążający na zachód, mormoni wędrujący przez niebezpieczne Wielkie Równiny, albo poczta dyliżansowa, która zatrzymywała się w miejscach gdzie popełniono zbrodnie, albo na rozstajach, gdzie podobno chowano samobójców. Trudne warunki naturalne i surowy klimat powodowały, że podróżowanie po Ameryce w owych czasach było niebezpieczną przygodą. Dziś podróżowanie po Ameryce, wymaga jedynie szczypty heroizmu, a i cel może być różny. Wielu wciąż emigruje z powodów ekonomicznych, wielu cierpi na niepokój wśród dobrobytu, natomiast inni podróżują tak po prostu, by coś zobaczyć. Podróże zdemokratyzowały się i odegrały nie małą rolę w tym, że samochody, statki i samoloty, postrzegane są obecnie w Ameryce, również jako symbole równości (choć i tak zawsze będą równi i równiejsi), a nie tylko zewnętrzne wyznaczniki statusu ich właścicieli. Bez względu na wszystko, każdy Amerykanin głęboko wierzy, że wolność osobista (cokolwiek to oznacza) i swoboda przemieszczania się, są ze sobą nierozerwalnie związane. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z blasków i cieni życia w błyskawicznie zmieniającym się świecie, w którym kolejne technologie, są coraz szybciej wypierane przez bardziej zaawansowane. Osiągnięcia współczesnej techniki, niemal wyeliminowały pracę fizyczną, otwierając zupełnie nowe możliwości przed milionami osób, a zamykając drogę tym, którzy nie nadążają. Nawet jeśli podróżowanie w poszukiwaniu pracy, wolności, czy przygody, stało się dziś łatwiejsze, to coraz trudniej znaleźć to wszystko w jednym miejscu. Albowiem, jak to kiedyś napisał dziewiętnastowieczny francuski podróżnik… w Stanach Zjednoczonych człowiek z wielkim staraniem buduje sobie dom, z zamiarem spędzenia w nim lat aż do starości i sprzedaje go, gdy kładą na nim dach. Zakłada ogród i wynajmuje go, gdy już pora na zakosztowanie pierwszych owoców. Karczuje pole i pozwala, by inni zbierali z niego plony. Ima się jakiegoś zawodu i go porzuca. Osiedla się w jakimś miejscu i opuszcza je, przenosząc się gdzie indziej, wraz ze swymi niestałymi pragnieniami. Gdy może na chwilę oderwać się od spraw prywatnych, natychmiast rzuca się w wir polityki. A kiedy pod koniec roku, wypełnionego przeróżnymi pracami, pozostanie mu jeszcze nieco czasu, gnany ciekawością, podróżuje po terytorium Stanów Zjednoczonych. Przejeżdża 1000 km w kilka dni, by gruntowniej oderwać się od cywilizacji i jej hipokryzji. Na dobre i na złe… droga stała się symbolem wiary w lepszą przyszłość… wszelkie wahania rozwiewał każdy przejechany kilometr i tylko jedno pytanie pozostawało zawsze bez odpowiedzi… co kryje się za następnym wzniesieniem?…

usa-trasa

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>