Chicago > Illinois >Michigan >Ontario > Quebec > Labrador > Nowa Fundlandia

26 czerwiec – środa – dojazd do Warszawy – nasza przygoda z tym etapem podróży, zaczęła się dosłownie tuż po wyjechaniu z naszej Chałupy na Górce w Międzyrzeczu Górnym, gdyż już w okolicy Częstochowy zadzwonił telefon, rozpoczęła się zastanawiająca wymiana zdań. Rozmówca przedstawiający się za pracownika Air France, składa nam propozycję prawie nie do odrzucenia… zamiast wykupionego wcześniej lotu z międzylądowaniami w Amsterdamie i Paryżu…bezpośredni lot z Warszawy do Chicago naszym LOT-em w klasie „premium”… nowym Dreamlinerem 787… zwrot gotówki w wysokości 225€ do każdego biletu oraz nocleg w hotelu. Pierwsza myśl… czyżby ktoś, posiadający wiedzę na temat naszej podróży robił sobie żarty?… jeśli tak… to przez chwilę było zabawnie i potwierdziliśmy zamianę, ale po głębszym zastanowieniu się pojawiła się druga myśl… że trzeba to skonsultować ze znajomym pilotem Mirkiem Ołowskim. Po potwierdzeniu, że jest to jak najbardziej możliwe, uspokojeni zmierzamy do stolicy. Cóż za zbieg niezrealizowanych wcześniej chęci, bo przecież w momencie zakupu biletów, dwa miesiące temu, właśnie w taki sposób chcieliśmy lecieć do Chicago, ale oferta LOT-u była o 1400zł droższa na jednym bilecie od propozycji Air France… więc zrezygnowaliśmy z tego pomysłu… a on zrealizował się w korzystniejszej wersji. Wszystko jest dla nas na „tak”, na lotnisku Chopina mamy być dopiero o 10.00, a nie o 4.00 rano, jesteśmy na miejscu w Chicago o 15 minut wcześniej, lecimy w klasie „premium”, co jest w poprzednich samolotach odpowiednikiem „biznes class”. Dociekaliśmy skąd taka propozycja i już wiemy… w Paryżu mają „overflight” na tym locie, czyli sprzedali więcej biletów, niż mają miejsc w samolocie i szukają możliwych rozwiązań tego problemu. Takim to sposobem, my im pomogliśmy i wszyscy są zadowoleni! Wobec takiej sytuacji, będąc na noclegu u Eli i Andrzeja w Magdalence, nie musimy zrywać się bladym świtem i biesiadujemy do nocy, wspominając wspólne wojaże po kontynentach obu Ameryk.

27 czerwiec – czwartek – przelot do Chicago nowiuteńkim Boeingiem 787 Dreamliner, to rzeczywiście inna klasa lotu, to sama przyjemność, cichutko i bardzo wygodnie, do tego wspaniała obsługa, wyśmienite potrawy, napoje, wina i drinki, a wszystko z taką częstotliwością, że skupienie się dłużej na czymkolwiek… było niemożliwe. Prócz niesamowitej ilości elektroniki, najbardziej spodobały nam się przyciemniane szyby… różne odcienie niebieskości. Punktualnie o czasie jesteśmy na lotnisku w Chicago, w okienku odprawia nas urzędnik mówiący po polsku, a przed lotniskiem czeka na nas Stasiu, u którego pozostawiliśmy naszą Toyotę, na czas przerwy w podróży, a trwała sporo, bo dokładnie 10 miesięcy. Po dojechaniu, rzuceniu plecaków i przywitaniu się z Danusią i Karolinką… zaczęła się biesiada, jednak już nie do nocy, gdyż zmiana czasu o sześć godzin, jednak robi swoje. Stasiu zademonstrował nam, świetnie zrobiony film ze swojej wyprawy na Alaskę w 2009r, gdzie oczywiście oglądaliśmy miejsca w których i nam było dane być i zadowalać oczy krajobrazami z rodzaju… przyroda… przyroda… przyroda…

28 czerwiec – piątek – Dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na przygotowanie naszej Toyoty Hilux 4×4 do dalszej jazdy. Rozpoczęliśmy od wydostania jej z hangaru po długim postoju. Stasiu odpalał ją w lutym, a ostatni raz miesiąc temu i to dopiero po naładowaniu całkowicie rozładowanych akumulatorów. Tym razem podobna sytuacja, rozrusznik nawet nie zareagował na przekręcenie kluczyka. Na holu wyciągnęliśmy ją z hangaru i tak aż pod garaż, jednak po doładowaniu okazało się, że jeden z dwóch akumulatorów ma wewnętrzne zwarcie i grzeje jak żelazko. Jedziemy do pobliskiego sklepu „Costco” i za 90$USD, kupujemy nowy 100Ah akumulator – był w oryginale tylko 65Ah, ale takie tu są niedostępne w tych gabarytach. Efektem tych zabiegów, okazuje się być niesprawne radio. Po prostu nie da się go włączyć, zupełnie nie reaguje, prawdopodobnie po całkowitym odpięciu akumulatorów, należy przeprowadzić specjalną procedurę i możliwe, że trzeba wprowadzić jakiś kod. Niestety nie mamy instrukcji obsługi i żadnych dokumentów od auta, gdyż już na starcie w Buenos Aires, okradziono nam pojazd i między innymi „zabrali” nam całą fabryczną teczkę, łącznie z książeczką gwarancyjną. Po ogarnięciu auta, wspólnie organizujemy sobie czas, przeważnie na pogaduchach.

29 czerwiec – sobota – dzisiaj pojechaliśmy na zwiedzanie miasta Chicago, które to wcześniej zaproponował nam, miejscowy podróżnik Jurek Markowski. Zasiedliśmy do samochodu Jurka, a nasz pozostawiliśmy obok jego domu, tak po prostu na chodniku. I zaczęła się przygoda… Jurek opowiadał o historii Chicago, ale zanim wjedziemy w jego centrum, postanowił pokazać nam… targowisko różności, czyli taki „pchli targ”. Kiedy już się rozejrzeliśmy, wracając na parking do auta… nie znaleźliśmy auta… ano tak!… szukaliśmy go nawet tam, gdzie go nie zostawiliśmy, tak… to śmieszne, ale to był dla nas szok, w cywilizowanym kraju, z parkingu, ginie samochód. To była Honda Accord, nie nowa, na szczęście ubezpieczona. Jurek miał tam wszystkie dokumenty, a my tylko kurtkę oraz opakowanie na aparat z zapasowymi akumulatorkami. Zrobiło nam się strasznie przykro z powodu zaistniałej sytuacji, a Jurek tak bardzo chciał nam pokazać Chicago. Po obiedzie, Jurek zawiózł nas samochodem kolegi i zostawił, a my zwiedzanie kontynuowaliśmy spacerem.

Trwało kilka godzin, ale było warto, piękne i ciekawe miasto, które z pewnością robi wrażenie… oczywiście nie chcielibyśmy w nim zamieszkać. Tak sobie pomyśleliśmy… my to zawsze mamy jakieś dziwne przygody, nawet jak już czasem nie dzieje się prawie nic…to zadzieje się chociaż cokolwiek… byleby nie było to całkowite nic… hm… Już ciemnym wieczorem, Jurek odebrał nas spod centralnej fontanny, zawiózł do swojego domu i po krótkim spotkaniu z jego żoną, przy kolacji, pojechaliśmy do naszej bazy w Libertyville, na posesję Stasia i Danusi. Tymczasem o skradzionym aucie wieści brak.

Trochę o lokalizacji i historii Chicago:

Jednym z miejsc, które udało nam się jeszcze zobaczyć Jurka autem, był pomnik Chicago Portage National Historic Site. Miejsce odkryte przez francuskich explorers – Louis Joliet (Jolliet) and Father Jacques Marquette, którzy płynęli canoe od Missisipi River. Od Indian dowiedzieli się o miejscu w którym Des Planes River, płynąca do Missisipi River, jest połączona poprzez Mud Lake (Błotniste Jezioro) z Chicago River wpływająca do Lake Michigan i mająca połączenie poprzez Great Lakes z New York. To połączenie o długości ok. 8 mil (13 km) pozwalało przepływać przez kontynentalny dział wodny i było głównym powodem powstania Chicago. Jak wiemy w czasach osadnictwa tych terenów jedyną i najłatwiejszą drogą, były szlaki wodne, które od Nowego Jorku poprzez sieć jezior prowadziły w te rejony. Właśnie tutaj na wąskim pasie bagien i błota znajduje się dział wodny dzielący spływ wód również w dorzecze Missisipi. Wystarczyło poprzez ten podmokły teren przepchać canoe, aby dostać się do spławnej rzeki i kontynuować podbój zachodnich ziem, poruszając się nadal wodnymi szlakami. Dlatego też, było to najlepsze miejsce dla ulokowania osady, która to szybko rozrosła się do rangi prężnie rozwijającego się miasta. Za tą przyczyną, krzyżowały się tu wszystkie szlaki, biegnące od Atlantyku na zachód. Tu doprowadzono kolej i tu miały swój początek i koniec szlaki kołowe i konne. Tu spędzano bydło aż z odległego Teksasu, aby dalej, już przetworzone, transportować do wschodnich aglomeracji położonych nad Atlantykiem. Właśnie przetwórstwo mięsa, a co za tym idzie rzeźnie, były pierwszym wizerunkiem Chicago. Ubojnia i przetwórnia Union Stock Yards powstala w 1865 roku na 1.5 km kwadratowych gruntu na południu Chicago. W 1921 roku 40 tys. pracowników przerabiało 9 mln. świń, krów, owiec i koni rocznie. W tym czasie 82% mięsa w USA było produkowane w Chicago. Chicago nazywano „Rzeźnią Świata”. W okresie największego rozwoju Stock Yard miała powierzchnię 1 mili kwadratowej (ok. 3 km kw) i na tym terenie było 50 mil (80 km) dróg i 130 mil (210 km torów kolejowych). W wyniku decentralizacji przerobu mięsa, Stack Yard została zamknięta w 1971 roku. To tutaj jednego dnia na rzeź szło 90 tys. świń, 10 tys. krów i 10 tys. owiec, a wszystko to miało miejsce w kwadracie 1mila na 1mila. Czy można sobie wyobrazić miejsce, gdzie lądowało mnóstwo odpadów zwierzęcych, a były to przyległe akweny wodne, ponoć można…to coś jak wylęgarnia smoków i skunksów… lub coś jeszcze bardziej nieznośnego dla zmysłu powonienia… do dziś jeszcze nie wszystko zostało oczyszczone. Drewnianą zabudowę miasta, łącznie z traktami z bali i desek wielokrotnie trawiły potężne pożary, łącznie z tym Great Chicago Fire… wielki pożar Chicago. Zaczął się 10 października 1871 roku i trwał 6 dni. Legenda głosi, że pożar powstał w stajni pani O’Leary, której krowa kopnęła lampę naftową i z dymem poszła cała stodoła, wszczynając pożar, który oznaczał początek nowego rozdziału w historii miasta. Pożar zniszczył obszar Chicago 6km. długi i 1 km. szeroki. Powodem tak dużych strat, była panująca wtedy susza, silny wiatr oraz fakt, że 2/3 budynków było zbudowanych z drewna, tak samo jak wszystkie drogi i chodniki. Dodatkowo, każdy dom posiadał duży zapas drewna opalowego. Około 300 osób straciło życie, a na 300 tys. mieszkańców Chicago, 100 tys. pozostało bezdomnymi. Jednak, zawsze szybko następowała odbudowa i już po kilku tygodniach wszystko wracało do poprzedniego trybu, machina musiała działać, a życie nie znające pustki parło do przodu. Mimo, że pożar Chicago był jedną z większych klęsk w tym czasie, w efekcie przyczynił się do gwałtownego rozwoju tego miasta. To tutaj, właśnie w tamtych czasach, miał swój obraz…bezwzględny, najokrutniejszy wizerunek kapitalizmu. Jednak parcie na zachód było zawsze tak wielkie, że tysięczne masy nieustannie przybywały z całego świata, szukając swojego El Dorado. Nadal, po tylu latach, działa to podobnie, do tej pory miliony ludzi marzy, aby właśnie w tym kraju ulokować swój doczesny byt.

… wietrzne… krzepkie i wielkoduszne… a może bardziej „Rozstaje Środkowego Zachodu”… ma najdłuższe na świecie torowisko…a lotnisko O’Hare to najbardziej uczęszczany port lotniczy świata… kolejka naziemna EL szumi na podniesieniu… a służąc jako scenografia do wielu filmów gangsterskich, tak mocno kojarzy się z porachunkami między gangsterami, a także legendarną korupcją polityków… wygadane i bezczelne miasto ludzi pióra, którzy odkrywali przed światem jego blaski i cienie… a kiedy z rolniczego południa przybyli czarnoskórzy muzycy i piosenkarze, zadymione bluesowe kluby stały się częścią sceny artystycznej miasta…wokół stadionu Wrigley Field rozbłysły nowe światła, by baseball mógł choć trochę poskromić swoich fanatycznych kibiców… architekt Frank Lloyd Wright pozostawił po sobie 25 budynków, dzięki czemu miasto jest największym muzeum jego dzieł… ktoś kiedyś powiedział: „Chicago to brzmi pięknie… bo Chicago oznacza pieniądze”… hm… Ernest Hemingway widział szerokie trawniki, lecz ciasne umysły… a jednak ze zgliszcz, jak Fenix z popiołów, wyrosło na finansową stolicę Środkowego Zachodu…

30 czerwiec - niedziela – pobyt w Chicago – dzień przeznaczyliśmy na uzupełnienie zapasów na drogę. Za namową Stasia, pojechaliśmy do jednego z polskich supermarketów. Właściwie czujemy się jak w Polsce, gdyż niczym nie różnił się, od tych naszych krajowych. Polska obsługa, w większości polscy klienci i oczywiście tylko polskie produkty w wielorakim wyborze i asortymencie. Popołudniowy wieczór, to polonijne spotkanie przy grillu, w gronie miejscowych polskich podróżników z którymi nasz gospodarz Stasiu, odbył off- roadowe wyprawy na Alaskę w 2009r, oraz szlakiem pierwszych osadników do Oregonu w 2010r. www.lesnik4×4. Obecnie, już za dwa dni, wyjeżdża na kolejna wyprawę do Yukonu w północnej Kanadzie, tam gdzie my byliśmy zeszłego lata. Wspaniała atmosfera spotkania, świetne kiełbaski i kaszanka z grilla, serwowane przez gospodarzy Danusię i Stacha, smakowały wybornie.

01 lipiec - poniedziałek – pobyt w Chicago – o 10.30 meldujemy się w polskim radiu, gdzie mamy zaproszenie do udzielenia wywiadu na żywo, dla polskiej społeczności, na temat naszych podróży. W miłej atmosferze przeprowadziliśmy ciekawą, prawie godzinną dyskusję z prowadzącym tę audycję Jackiem, podczas której odpowiadaliśmy na szereg pytań dotyczących celu, założeń i trasy naszego obecnego objazdu wokół świata.

Ostatni dzień pobytu w okolicy Chicago, przeznaczyliśmy również na ostatnie przygotowanie do wyjazdu i reaktywowanie pracy naszego radia samochodowego w Toyocie, które po zresetowaniu przez polski serwis CarMania.us powróciło do pracy – dziękujemy! Wieczorem dogrywamy najbliższe plany naszej trasy i notujemy wszystko, co będzie istotne w dalszej części podróży.

02 lipiec – wtorek – po rozważeniu za i przeciw, postanowiliśmy za namową Jurka Marcinkiewicza ruszyć wschodnią stroną jeziora Michigan, uwzględniając przede wszystkim polecany do odwiedzenia Park Narodowy „Sleeping Bear Dunas Nat. Lakeshore” Tak więc o 10.00, po serdecznym pożegnaniu z naszymi gospodarzami Danusią, Stasiem i ich córką Karolinką, ruszyliśmy autostradą nr 94 przez centrum Chicago, objeżdżając od południowej strony jezioro Michigan. Potworny ruch panuje na trasie aż do Benton Harbor, gdzie odbiliśmy na północ w autostradę 196. Poruszając się wzdłuż wschodniego brzegu drogami nr:45, 31 i 22 dotarliśmy na obszar „Sleeping Bear Dunas Nat. Lakeshore” i opodal miasteczka Empire, wynajęliśmy miejsce na kempingu Empire Township Campground, tel: 231-326-5285(18$USD stanowisko ze stołem i specjalnym miejscem na ognisko, woda pod prysznicem płatna dodatkowo 0,50$USD za 3min).

03 lipiec – środa – Dzień rozpoczynamy od pobytu w „Sleeping Bear Dunas Nat. Lakeshore”. Rozległy półwysep będący połączeniem specyficznej przyrody z wydmowym krajobrazem. Wjazd do parku kosztuje 10$USD od samochodu. Przemieszczamy się po jednokierunkowej, wyasfaltowanej drodze, przy której w oznakowanych, ciekawych miejscach, można się zatrzymać i podziwiać ruchome wydmy i inne specyficzne dla tego obszaru miejsca. Najbardziej spektakularna wydma z wysokości ponad 100m, spada prosto na piaszczystą plażę jeziora Michigan. Jest to dość podobny obszar, do naszych ruchomych wydm w okolicy Łeby, jednak bez otoczki z komercji. Pomimo, że przybywają tu tysiące turystów i na dodatek zaczęły się wakacje, wszędzie można dojechać, wejść, bez tych wszystkich pierdół typu specjalnie płatne parkingi, transport kolejką pod wydmy, a później kilometrowe marsze, a tutaj, inwalidzi i starsze niepełnosprawne osoby, bez problemu mogą dotrzeć w te miejsca. Oczywiście znajduje się tu również wiele pieszych i rowerowych tras, a wszystko bardzo porządnie przygotowane i oznaczone. To właśnie jest jedna z form, które podziwiamy najbardziej w USA i Kanadzie i propagujemy do powielania u nas w kraju, prosta dostępność ciekawych miejsc, w sposób zorganizowany dla wszystkich. Jeśli chodzi o ten konkretny Park, to z pewnością nie dorównuje on tym w Colorado, czy w Arizonie, jednak biorąc pod uwagę płaskie, rolnicze regiony stanu Michigan, zasługuje na uwagę. Dalej jadąc na wschód drogą nr.72 w poprzek przecinamy obszar stanu i zmierzamy do jeziora Huron, aby kontynuować jazdę drogą nr 25 wzdłuż jego brzegów. Od Bay City, to jedno pasmo letnich rezydencji i wilii ulokowanych przy piaszczystych plażach. Na nocleg wybieramy małą osadę Caseville, gdzie na miejscowym kempingu wynajmujemy stanowisko na postawienie naszego obozowiska (cena wygórowana 32$USD). Ledwo rozbiliśmy cały nasz majdan, a potężna burza pokrzyżowała nam spokój dzisiejszego wieczoru, pioruny i ulewa oraz brak prądu spowodowały, że już o 10.00 trzeba było w naszym domku na dachu… zająć pozycję relaksacyjną.

04 lipiec – czwartek – i jak to bywa, że po nocy przychodzi dzień, a po burzy słońce, tak i tym razem było dzisiejszego poranka. Pijąc poranną kawę w domku na dachu, Wojtek kręcąc się przy aucie, naśmiewa się ze mnie, że wyglądam tam na górze…jak Maryjka z kapliczki. Pokonujemy odległość dzielącą nas od wodospadów Niagara. Ponieważ od strony kanadyjskiej, jest on zdecydowanie atrakcyjniejszy, taką też drogę wybieramy. Zjeżdżamy najpierw wschodnią stroną jeziora Huron do Porto Huron i po przekroczeniu granicy z Kanadą, na moście rozpiętym nad kanałem, po pół godzinie oczekiwania w kolejce i po mnóstwie bezsensownych pytań, znajdujemy się w tym państwie. Jeśli idzie o pytania, to najgłupszym z nich było… po co i dlaczego wjeżdżamy do Kanady???  (a przecież wcześniej wyjaśnialiśmy, że jesteśmy w podróży dookoła świata)… widać nie zrozumiał, no cóż głupota, nawet tych młodych urzędników imigracyjnych nie zna granic i wielokrotnie tego doświadczamy w spotkaniu z miejscowymi, obsługującymi nas ludźmi (sklepy, restauracje, stacje benzynowe, kempingi)!!! Po przekroczeniu granicy, płaskimi, mało interesującymi terenami rolniczymi, przemierzamy trasę na wschód, najpierw autostradą nr 402, a później drogą nr.3. Po drodze zajeżdżamy jedynie do Port Stanley nad jeziorem Erie i do małej osady Lovbanks, gdzie lokujemy się na miejscowym kempingu na nocleg (36$CAD – najtańsze stanowisko). Do Niagary mamy 50km.

05 lipiec – piątek – Cały dzisiejszy dzień przeznaczamy na zwiedzenie wszystkich atrakcji jakie niesie za sobą, tak wielce rozreklamowany wodospad Niagara. Rzeka Niagara, płynąca z jeziora Erie do jeziora Ontario, musi pokonać prawie stumetrową różnicę poziomów. Mniej więcej w połowie drogi, rzeka rozwidla się na dwie części i spada dwiema około 50-metrowymi kaskadami. Jedna część leży w całości na terytorium USA. Jej kaskady, American i Bridal Veil (Welon Panny Młodej; 51 i 60 m wysokości, łącznie około 300 m szerokości), rozdzielone są wąską wyspą Luna Island (40 m szerokości i 100 m długości). Druga część to „kanadyjska”Horseshoe (podkowa, 61 m wysokości i 900 szerokości). Granica między USA i Kanadą biegnie środkiem tej drugiej części i tak naprawdę to tylko z kanadyjskiej strony mamy panoramiczny widok na wszystkie wodospady. Otoczone są one przez zabudowę dwóch miast o tej samej nazwie, kanadyjskiego Niagara Falls (78 tys. mieszkańców) i amerykańskiego Niagara Falls, (55 tys. mieszkańców).

Aż trudno uwierzyć, ale znajdują się one w samym centrum dużych, nowoczesnych aglomeracji, burzy to nasz wizerunek tego miejsca, jako przyrodniczego cudu świata. My na szczęście wybraliśmy dobrą drogę i znajdujemy się po prawidłowej, czyli kanadyjskiej ich stronie, która jest dużo bardziej atrakcyjna, gdyż ma się z niej widok prosto na spadającą wodę kaskady amerykańskiej oraz dobry widok na kaskadę kanadyjską, choć ta jest z reguły częściowo zasłonięta obłokami z kropelek, nieustannie tworzącymi się od spadającej masy wody. Również większość infrastruktury turystycznej jest po stronie kanadyjskiej. Wokół wodospadu jest również wiele „pseudo” atrakcji dla turystów, a do jednej z nich należy dołączyć kasyno, wybudowane w latach 90.

Widok wspaniały, jednak daleko temu miejscu do tego jakim są wodospady Iguazu na pograniczu Argentyny i Brazylii, uznane za jeden z Siedmiu Nowych Cudów Natury Wodospady Iguazu, są dwa razy wyższe i dwa razy szersze od Wodospadu Niagara. Eleonora Roosevelt po ich zobaczeniu powiedziała: „biedna Niagara”… ja potwierdzam te słowa… a dlaczego?… a z prostej przyczyny… Iguazu szumią w dżungli, gdzie sam spacer trapami jest przeżyciem, kolorowe ptaki, zwierzęta… a Niagara?… tak bardzo chciałam aby mnie zaskoczyła…a tu co?…wodospad w centrum małego Las Vegas… wyzierająca zewsząd tandeta, kolorowe jarmarki, wymyślne atrakcje, mnóstwo kiczu i kasyna. Nie tak to sobie wyobrażałam… po obejściu „pierwszoplanowych” miejsc w przyległej turystycznej dzielnicy, nie korespondujących w żadnym stopniu z pięknem natury, udaliśmy się na północ wzdłuż kanadyjskiego brzegu rzeki Niagara. Tu ulokowane są następne pseudo atrakcje do ściągania kasy z przybyłych turystów. Jednym z ciekawszych miejsc był ogród botaniczny.

Szczęśliwym trafem droga prowadzi w pięknie utrzymanych parkach i farmach zajmujących się produkcją podobno zdrowej, organicznej żywności, oraz pomiędzy winnicami i winiarniami. Cała nasycona „atrakcjami” trasa kończy się po 28km od głównej kaskady, w pięknym i kameralnym miasteczku Niagara-on-the-Lake, eleganckie drewniane domki, zadbane ogródki, wieża zegarowa, kościół St Andrews oraz budynek apteki… to warto zobaczyć.

Kilka uwag dla przybywających od kanadyjskiej strony: najlepiej podjechać na parking pod wieżę widokową, bo zapłacimy jedynie 5$CAD za całodzienny postój naszego pojazdu, w innych miejscach postój płatny jest w wys.15- 20$CAD. Jeśli mamy własny pojazd, to zbędnym jest wykupowanie biletów autobusowych za 7,50$CAD od osoby, gdyż możemy się bez problemów poruszać wzdłuż brzegów rzeki.

Późnym popołudniem kończymy naszą przygodę z Niagarą i próbujemy, jadąc w kierunku Toronto, znaleźć kemping. Nasze zabiegi niestety spełzły na niczym, gdyż ze znalezionych dwóch miejsc, jedno okazało się jakimś wygłupem cenowym zadufanego właściciela 64$CAD za plac pod nasz skromny obóz, a w drugim nie mieli miejsc na namioty, jedynie pod wielkie kampery(coś jak autobus) z podłączeniem wody i prądu 46$CAD za stanowisko. Za tyle to mamy miejsce w motelu, więc nie skorzystaliśmy z żadnej z ofert. Takim to sposobem, jeszcze tego dnia musieliśmy pokonać dystans dzielący obie strony wielkiej, nieciekawej, ponad 6 milionowej aglomeracji Toronto, która po naszej trasie z zachodu na wschód mierzy ponad 150km. Coś okropnego, koszmarne miejsce, takie typowo komercyjno- finansowo- betonowe…chyba życie w mrowisku jest lepszą alternatywą. Docieramy na drugą stronę miasta i drogą nr 35 wydostajemy się na północ w bardziej ludzkie i spokojniejsze rejony Kanady. Już o zmroku, z powodu braku kempingów, zatrzymujemy się niedaleko Lindsay, obok małej knajpki prowadzonej przez emigranta z Grecji, który zezwala nam na biwakowanie na terenie jego posesji… tuż przy drodze, obok płotu, ale za to z komarami.

Kilka ciekawostek o wodospadzie Niagara…kiedy w 1860 r. tysiące widzów podziwiało Charlesa Blondina, który po raz trzeci przeszedł po linie rozciągniętej nad wodospadem. W połowie trasy zrobił sobie omlet na przenośnej kuchence, a następnie dał sygnał snajperowi czekającemu w holowniku „Maid of the Mist”, 50 metrów niżej… kula przebiła na wylot kapelusz linoskoczka…hm…takie rzeczy to tylko w Ameryce. I pomimo faktu, że nie jest to największy ani najwyższy wodospad świata, Niagara na pewno jest z nich wszystkich najsłynniejsza. Z 18 ludzi, którzy próbowali pokonać wodospad w beczce lub innym urządzeniu, 13 przeżyło próbę. Wodospad wyznacza granicę państwa z Kanadą po jednej i USA po drugiej stronie. Linoskoczkowie przechodzili po linie przewieszonej nad wodospadem 18 razy. W 1848 r. wielki zator lodowy zatrzymał wodospad na blisko 2 dni. Zimą wodospad może zamarznąć, tworząc lodowy most. Do 1912 r. odwiedzający mogli po nim chodzić. Spadająca woda wydaje się być zielona, gdyż zawiera w sobie rozpuszczone skały i sól. Siła wodospadu rozpuszcza 60 ton skał i soli na minutę. Każdej minuty przez wodospad przepływa wystarczająca ilość wody, aby napełnić nią 68 basenów olimpijskich. Wodospad zasila pierwszą na świecie elektrownię wodną, którą zaprojektował Nikola Tesla w latach 90. XIX w. W wyniku erozji wodospad cofa się o ok. 30 cm rocznie. Za 50tys. lat Niagara przestanie istnieć… jednak w tym czasie jeszcze wiele osób zdąży ją zobaczyć… my tę przyjemność mamy już za sobą.

06 lipiec – sobota – rano ruszamy na północ malowniczymi terenami, do złudzenia przypominające nasze Mazury lub Kaszuby. Mieszane lasy, pagórkowaty teren i co kawałek mniejsze i większe jeziorka, dziko i naturalnie. W takiej atmosferze i pięknej letniej pogodzie docieramy do Maynooth i wbijamy się w drogę nr 60 prowadzącą do Barry’s Bay. Na 20 km przed tą miejscowością mało nie „wypadłem z butów od hamowania”, gdyż na małym skrzyżowaniu dostrzegłem kierunkowskaz z napisem… Kaszuby. Oczywiście podążyliśmy w tym kierunku i po 10 km, naszym oczom ukazały się obozy harcerskie o nazwach: „Karpaty”, „Giewont”, „Bałtyk”, „Podhale”, „Bucze”. W pobliżu stoją odkupione od polskiego farmera zabudowania gospodarcze, zaadaptowane na harcerskie schronisko. Na wzgórzu górującym nad Kaszubami widać trzy białe krzyże, nawiązujące do trzech krzyży wileńskich – stąd jego nazwa Góra Trzech Krzyży. Opodal, przy skrzyżowaniu Old Barry’s Bay Roud z Vistula Roud mieści się Harcerski Stadion Millenium, a przy wejściu pomnik Szarych Szeregów, wzniesiony przez harcerzy w 50. rocznicę Powstania Warszawskiego. Cała ta historia zaczęła się w roku 1858, gdy ok. 300 emigrantów z kaszubskich wsi spod Bytowa i Kościerzyny, przybyło do Kanady pod pokładem żaglowca, przypominającego karawelę Kolumba. Kanadyjski rząd przydzielił im 20-hektarowe działki wzdłuż drogi kolonizacyjnej Opeongo Road, wiodącej z Ottawy na zachód. Skalistą, porośniętą gęstym lasem ziemię, przybysze musieli przygotować pod uprawy, karczując kilkusetletnie drzewa i usuwając głazy. Spośród przybyłych, 14 rodzin założyło osadę Hagarty, którą w 1885 r. nazwano Wilnem, na cześć ówczesnego proboszcza ks. Władysława Dembskiego, pochodzącego z Wileńszczyzny. Przez kilkanaście pierwszych lat pobytu na kanadyjskiej ziemi, pobożni Kaszubi na niedzielne nabożeństwa chodzili do odległej o 15 km irlandzkiej osady Brundenell. Dopiero w 1875 r. zbudowali drewnianą kaplicę i wytyczyli przy niej miejsce na cmentarz, zbudowali drogi i domostwa, dysponując jedynie siłą własnych rąk. My mamy niezwykłe szczęście, gdyż właśnie dzisiaj przybyli tu harcerze, w przeważającej mierze z odległego o 450km Toronto, na letnią, wypoczynkową akcję harcerską. Mamy między innymi sposobność spotkać się z polskim ambasadorem Zenonem Kosiniak- Kamyszem, a tuż po sesji zdjęciowej, jesteśmy zaproszeni do obozu „Podhale” jako honorowi goście.

Spotykamy się również z ojcem Darkiem, który w okresie letnim zawiaduje Katedrą pod Sosnami, wzniesionej przez franciszkanina ojca Ignacego, na terenie Młodzieżowego Ośrodka Katolickiego nad jeziorem Wadsworth. To prosty ołtarz polowy wśród wysokich sosen, z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Ojciec Ignacy to ks. Rafał Grządziel, harcmistrz i kapelan Związku Harcerstwa Polskiego na Środkowym Wschodzie, pełniący tę funkcję podczas II wojny światowej, a potem będący kapelanem II Korpusu Wojska Polskiego, z którym przeszedł cały jego szlak bojowy, kawaler Virtuti Militari i orderu Polonia Restituta. W 1953 r. przyjechał na kanadyjskie Kaszuby, gdzie stworzył Młodzieżowy Ośrodek Katolicki i zbudował drewnianą kaplicę Matki Boskiej Anielskiej i św. Rafała, patrona młodzieży i turystów. Ośrodek i kaplica zaczęły przyciągać Kanadyjczyków polskiego pochodzenia z Montrealu, Ottawy i Toronto. Kupowali działki na brzegach jeziora i budowali domki letniskowe. Wkrótce wyrosło tu całe osiedle, a jego nazwę – „Kaszuby” – dzięki staraniom ks. Grządziela w 1960 r. uznano za oficjalną i naniesiono na mapy. Kiedy po kilku latach okazało się, że kaplica nie mieści wszystkich wiernych, ojciec Ignacy zbudował polowy ołtarz.

Cały wieczór aż do nocy, spędzamy w harcerskim obozowisku 15-tej Drużyny Harcerskiej Podhale, prowadzonej przez drużynowego Miro (Mirosława) Dębickiego. Najpierw udzielając podróżniczej prelekcji młodym harcerzom, odpowiadając również na ich pytania, a następnie dyskutując z obozową starszyzną, o polonijnych pozytywach i negatywach bycia i życia na tym kontynencie.

Darek Kubiak, który zaprosił nas na spotkanie z harcerzami, a pracuje dla   lokalnej, polonijnej gazety “Przegląd” wydawanej w Toronto, umieścił tekst swojego reportażu ze spotkania z nami  - (kliknij tutaj)

07 lipiec – niedziela – dzień rozpoczynamy od ceremonii otwarcia harcerskiej akcji letniej, która miała miejsce na wzgórzu, opodal Katedry pod Sosnami. Przypomniały nam się nasze harcerskie czasy i nie możemy wyjść z podziwu, że tak ogromna, jak na obecne nowoczesne czasy, grupa harcerek i harcerzy, mogła spotkać się tutaj… tak daleko od kraju – aż łza się w oku kręci!

W południe opuszczamy kanadyjskie „Kaszuby”, do złudzenia przypominające te nasze polskie. Na trasie, przy drodze nr 60 prowadzącej z Barry’s Bay do Ottawy, na 10-tym km, odwiedzamy pierwszą osadę założoną przez Polaków na terenie Kanady, wioskę Wilno. W centrum wioski znajduje się kaszubska knajpa i mały skansen. Z przyjemnością oglądamy dużą, czyściutką, zabudowaną kolorowymi domkami wieś, jest dokładnie taka, jak wyglądała w okresie pionierskim. W etnograficznym muzeum Wilno Heritage Park, założonym przez stowarzyszenie skupiające potomków polskich emigrantów, kultywujących kaszubskie tradycje, możemy zobaczyć w trzech chałupach wzniesionych przed stu laty z sosnowych bierwion (drewniane bale), fotografie pierwszych osadników, kopie dokumentów nadających im na własność ziemię, wykonane przez nich meble i narzędzia rolnicze, kobylice do szyngli, czyli przyrządy do robienia gontów, stompery do karczowania pni i dźwigania głazów, przedmioty codziennego użytku, barwną ceramikę kaszubską i stroje ludowe. Kamienie przypominają nazwiska osadników i jaką drogą przybyli. Jak wszędzie w Kanadzie, taki kamień, tablica, czy drzewo posadzone na preriach, to historia sama w sobie. Po tym mini skansenie oprowadzają nas miłe przewodniczki, nie potrafiące już niestety opowiadać o swoich zbiorach w języku polskim. Miejscowi rzemieślnicy produkują tradycyjne malowane meble kaszubskie i skrzynie. Mamy sposobność spotkać się z Edwardem Szczypiorem, będącym w piątym pokoleniu potomkiem pierwszych emigrantów przybyłych w 1858r z Kaszub.

Jesteśmy zadziwieni tak wspaniałym językiem swoich dziadów w wydaniu kaszubskim. Otrzymaliśmy sporą dawkę historii, którą poszerzyliśmy odwiedzinami w miejscowym kościele ulokowanym na Shrine Hill (Świątynne Wzgórze), na którego stoku wzniesiono w 1936 r. murowany kościół Matki Boskiej Królowej Polski. W głównym ołtarzu wisi kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, ofiarowana tuż przed wybuchem II wojny światowej przez prezydenta Ignacego Mościckiego. Jedziemy jeszcze na pierwszy, stary cmentarz, gdzie leżą doczesne prochy dziadów, między innymi rodziny Szczypior. Na cmentarnych nagrobkach widnieją tylko polskie nazwiska, niektóre z angielska zniekształcone (np. Kulas i Coulass, Szczypior i Chippior). Na szczycie wzgórza oglądamy pomnik poświęcony wszystkim kanadyjskim Kaszubom, poległym w obu wojnach światowych i tablicę upamiętniającą przybycie do Kanady pierwszych osadników. Ulesione pagórki wokół Wilna przypominały Kaszubom ich ojczyznę. Dalej jadąc drogą nr 60, a następnie autostradą nr 17, docieramy do federalnej stolicy- Ottawy. Niestety rzęsisty deszcz komplikuje nam sprawę i pozbawia skrupulatnego zwiedzania. Obchodzimy jedynie ścisłe centrum z budynkami parlamentarnymi na wzgórzu i po dwóch godzinach opuszczamy miasto, jadąc w kierunku Montrealu. Ciekawym jest wybór miejsca na stolicę, położone relatywnie daleko od dużych, przemysłowych miast USA, jako jedyne spośród miast kandydujących (pozostałe – Kingston, Montreal, Quebec i Toronto), Ottawa nie była zdominowana przez kulturę angielską lub francuską. 31 grudnia 1857 roku królowa Wiktoria wybrała Ottawę na nową stolicę Kanady. Amerykanie wówczas żartowali, że będzie ją ciężko zdobyć, gdyż trudno ją nawet znaleźć pośród gęstych, kanadyjskich lasów.

Na nocleg, z powodu nieprzerwanego deszczu z wiszącej tuż nad ziemią chmury, zajechaliśmy do skromnego motelu nad graniczną rzeką St-Lawrence, dzielącą USA i Kanadę (59$CAD za pokój).

08 lipiec – poniedziałek – rano szybkim przejazdem docieramy do Montrealu i od razu pakujemy się w stare centrum tego frankońskiego miasta. W zabytkowej dzielnicy Vieux-Montreal, nad rzeką św. Wawrzyńca odwiedzamy bazylikę- Basilique de Notre-Dame, prawdziwa galeria sztuki religijnej, piękno i bogactwo wręcz zaskakujące, elementy wykończenia, starannie wyrzeźbione, pomalowane i złocone. Monumentalne organy należą do jednych z największych na świecie(wstęp 5$CAD od osoby). Stary port przekształcono w park rekreacyjno -kulturowy, ale otoczenie jest jakby to powiedzieć…fatalne. Jedziemy naszym autem po trasie autobusowej linii turystycznej, która prowadzi poprzez atrakcyjne miejsca w mieście, niestety nie skorzystaliśmy z oferty objazdu, bo jeśli w okolicy wodospadów Niagara koszt wynosił 7.5$CAD, to tutaj aż 45$CAD od os. – coś chyba lekko przesadzili z tą ceną.

Miasto nie jest atrakcyjne, a jedyną rzeczą której nie należy pominąć, to wyjazd na pobliskie wzgórze Le Mont Royal, aby ze specjalnego tarasu widokowego, podziwiać panoramę Montrealu.

Dawno temu w XVI wieku na terenach obecnego Montrealu istniała obronna osada Irokezów. Jacques Cartier odwiedził ją w 1535 roku i nazwał sąsiednie wzgórze zaszczytną nazwą Góry Królewskiej (ang. Mont Real). Blisko sto lat później w 1642 roku francuscy misjonarze założyli tu osiedle zwane do 1700 roku Ville-Marie, które stało się głównym ośrodkiem handlu futrami i zaopatrzenia ludności (głównie traperów). W 1760 roku miasto zdobyły angielskie wojska. Trzy lata później w 1763 – Traktat Paryski odstąpił miasto Anglii…tymczasem to szara, betonowa metropolia, pozbawiona zieleni i kwiatów, tak więc uciekamy do Quebecu, stolicy prowincji o tej samej nazwie.

Przejazd pozbawiony uroku, jedziemy 250km równinami o charakterze rolniczym. Natomiast miasto, już przy wjeździe zaskoczyło nas swoim położeniem , gdyż od Chicago dopiero teraz zauważyliśmy pierwsze większe wzgórza i właśnie na tym, nad brzegiem rzeki St.Lawrence River, usytuowane jest to miasto. Strome podjazdy, ściśnięte na małej przestrzeni stare centrum, ulokowane wokół cytadeli okolonej murami na szczycie. Zaskoczyła nas niezliczona ilość młodych turystów, którzy podążali tylko w jednym kierunku, sprawa się jednak szybko wyjaśniła, trwają aktualnie dni miasta Quebec, co rusz coś gra, ktoś prezentuje swoje produkty, restauracje oblegają kolejki gości, a na rozległych terenach cytadeli koncertuje amerykański wokalista Bruno Mars. Pozostawiamy naszą Toyotę na parkingu seminarium salezjanów 10$CAD i idziemy w miasto, całkowicie odbiegające od pozostałych, które było nam dane widzieć w USA i Kanadzie. Swoim charakterem i wyglądem przypomina stare europejskie miasta Hiszpanii lub Francji. Europejska zabudowa, brukowane uliczki, mnóstwo kawiarni, restauracji, sklepów, wystaw malarstwa, kwiatów, wspaniała małomiasteczkowa atmosfera.

Aż do 21.00 włóczymy się po wąskich uliczkach, podglądając kolorowe wieczorne życie. Już o zmroku (zadziwiające, ponieważ nadal obowiązuje ten sam czas co Michigan, a jesteśmy sporo ponad tysiąc km na wschód).

Wyjeżdżamy północną stroną rzeki na północny-wschód i 20km za miastem, na przydrożnym kempingu, wynajmujemy plac pod nasze skromne obozowisko za 32$CAD. Okazuje się, że większość stacjonujących karawan i przyczep, to stacjonarne mini posesje poprzystawiane tarasami, domkami, dywanami i kiczowatymi ozdobami, oświetlone jak bożonarodzeniowa choinka. Wychodzimy z podziwu, jak można w takim miejscu, dosłownie tuż obok autostrady, zafundować sobie stały wypoczynek, przecież mają tyle przeuroczych miejsc, a zabudowują się tym całym chłamem w nieustającym szumie przejeżdżających samochodów.

09 lipiec – wtorek – ranek przywitał nas dość ciekawym spotkaniem z sąsiadami z przyległego stanowiska, którzy zadając pytanie, czy my przepłynęliśmy Atlantyk tym autem z Europy? zaglądając w tym samym czasie pod tył Toyoty, gdzie to znajduje się śruba napędowa tej naszej niby amfibii. Wiola mało się nie przewróciła, a przecież jeszcze leżała w domku na dachu, a ja?… prawie zapomniałem co miałem robić dalej… i zadałem pytanie, dlaczego tak myślą, a oni wskazują na snorkel poboru powietrza do silnika. Wiele słyszeliśmy o głupocie i brakach w wyobraźni i wykształceniu Amerykanów i Kanadyjczyków, ale to zapytanie jednocześnie nas rozbawiło jak i wprawiło w osłupienie. Jeszcze długo nie mogliśmy wyjść z podziwu dla usłyszanej akrobacji umysłowej z dziedziny fantasy, jednak czas goni i trzeba jechać dalej. Kierunek, to jazda na północny-wschód, drogą nr 138, północną stroną rzeki St.Lawrence River. Już po kilku km w Sainte Anne de Beaupre, natrafiamy na niecodzienne miejsce, jakim jest Jeruzalem. Tuż obok ulokowana jest rotunda Cyclorama of Jerusalem, coś na podobieństwo naszej Panoramy Racławickiej, przedstawiająca golgotę czy też calvarię co znaczy „czaszka”– wzgórze znajdujące się nieopodal Jerozolimy, gdzie dokonywano egzekucji na skazańcach, w tym przypadku… ukrzyżowanie Chrystusa. Dzieło wykonane w latach 1895, o wysokości 14 metrów i 110 metrów długości. Do sanktuarium i cycloramy przyklejone są sklepy z dewocjonaliami oraz restauracja z hotelem i kapliczką… rozwiązanie doskonałe… dla przybywających wiernych.

Dalej urokliwymi terenami z widokiem na północne Appalachy, jadąc pomiędzy kolorowymi, drewnianymi domkami, ukwieconymi i schludnie utrzymanymi, niczym na rollercoasterze, góra dół z 15% spadami i podjazdami, pędzimy do przodu. Im dalej na północ, tym surowszy klimat i co za tym idzie, widoki nieco przypominające Alaskę. Przed osiągnięciem celu naszej dzisiejszej podróży, przejeżdżamy przez rezerwat Indian Betsiamites, ale po ich reklamowanej działalności artystycznej i handlowej, pozostały tylko kikuty wigwamów… widać dostali następną transzę świadczeń i nie opłaca im się robić koralików… coś okropnego, jak wypaczono ich życiowe wartości, które przez tysiąclecia prowadziły te grupy etniczne, a które to wyrugowano z ich terenów i włożono na niepożądany margines, obecnie panującego tu, białego społeczeństwa.

W klimacie północnej Kanady, docieramy do Baie Comeau i w okolicy tej miejscowości, wynajmujemy stanowisko biwakowe na kempingu za 24$CAD. I znów nie rozumiemy tych którzy tu wypoczywają, gdyż kemping usytuowany jest obok kopalni boksytów, gdzie zgiełk pracujących w oddali maszyn zakłóca spokój, a sam skomplikowany dojazd, prowadzi szutrowymi drogami… poprzez kopalnię. Jutro kierujemy się tam, gdzie lokujemy swe największe oczekiwania i jakże chytrą ciekawość… czyli jedziemy w stronę Labradoru, drogą Trans-Labrador- Highway, najbardziej wysuniętą na północ drogą w tym rejonie, która ma nas doprowadzić do brzegów otwartego Oceanu Atlantyckiego.

10 lipiec – środa – ruszamy na trasę w kierunku Fermont i Labrador City, drogą nr 389 na północ, gdzie pomiędzy tymi górniczymi miastami, znajduje się granica Quebecu i Labradoru. Ruszamy na trasę w przeważającej mierze będąca drogą szutrową, liczącą łącznie 1740km, kończącą się nad Atlantykiem w Blanc-Sablon, a po przekroczeniu granicy z Labradorem noszącą nazwę; Trans-Labrador-Highway. Droga ta, jest poza linią kolejową jedynym łącznikiem okręgu Quebec z Labradorem. Po 20km mijamy zaporę na rzece Rere. Manic Deux, a pierwszy serwis w postaci stacji paliw i miejsca gdzie są jacyś ludzie, napotykamy dopiero po 210km pod nazwą Manic Cinq. Na 215-stym km napotykamy na potężną zaporę -Daniel Johnson Dam, gromadzącą wody rzeki  Nouchalagane. Co widzimy zza szyby?… drzewa(mnóstwo martwych), jeziora małe i duże, brak zwierząt, jadą głównie ciężarówki. Na 262-gim km kończy się asfalt i dalej jedziemy dobrze utrzymaną szutrową drogą. Na 314-stym km pojawia się nowy asfalt, a tuż dalej, bo na 316-stym km, na wysokości Rezerwatu Manicouagan… droga od rana okazuje się być zamknięta, ponieważ pali się las. Na wjeździe na tę trasę, pomimo specjalnej sporych rozmiarów świetlnej tablicy informacyjnej, nie było żadnej wiadomości na ten temat. Mamy przymusowy postój, a jest dopiero 14.40, a do tego brak gwarancji, że jutro będzie otwarta, a pożar ugaszony, wszystko zależy od pogody, jak spadnie zapowiadany i oczekiwany deszcz, to może jutro ruszymy dalej.

Miejsce zwie się Relais Gabriel, takich jak my wielu, każdy czeka i jeśli przyjdzie spać w tym miejscu, to w przypadku nas, czy kierowców ciężarówek… mamy swoje łóżka, ale wielu czekających, jest autami osobowymi w pełnym obłożeniu. Jest tutaj mały bar i prosta stacja paliw. Jak patrzymy na ten mały budynek i panią za barem, to zastanawiamy się, czy podoła obsłużyć tylu nieoczekiwanych klientów. Wykorzystujemy czas na sporządzanie obiadu i choćby części reportażu z obecnej podróży, siedząc w aucie, bo na zewnątrz wszelakiej maści insekty niemiłosiernie gryzą. Dla poprawy dostępu do powietrza pracuje w aucie dmuchawa, co okazało się zgubne, bo mamy następną niespodziankę, próba odpalenia auta przed snem, spełzła na niczym, akumulatory rozładowane. Co za szczęście, że nie dostała nas taka przypadkowa wpadka gdzieś na odludziu, myśl ta odbiera nam nieco snu dzisiejszej nocy.

11 lipiec - czwartek – od rana próba znalezienia kogoś, kto użyczy energii, po pół godzinie mamy prąd i motor odpalił, ale niestety radio odmówiło posługi, na szczęście już ćwiczyłem ten temat w Chicago, mały, szybki demontaż, wypięcie zasilania, co powoduje zresetowanie systemu i zadziałało. Jak tylko uporałem się z tym problemem, o 8.00 otwierają przejazd i bez namysłu i zbędnych zabiegów startujemy, okazuje się, że zapowiadany deszcz nadszedł w rejon pożaru i na dzisiaj problem jest opanowany. Na 360-tym km trasy, w rejonie pożaru, trafiamy na ulewę i tlące się zgliszcza lasu i tak aż do 380-go km. Dopiero na 430-stym km zjedliśmy śniadanie, ale jak?… w podskokach… tyle było chętnych…to prawdziwe insektarium. Na 480-tym km kończy się asfalt i dalej szutrem przez kopalniane tereny wzdłuż torów, podążamy dalej na północ. Na 546-tym km w miejscowości Mont Wright, napotykamy na budynki wielkiej kopalni wydobywającej rudę żelaza i bocznicę kolejową, gdzie drogą tą można dostarczyć swój pojazd, specjalnymi wagonami platformami, a tu, na miejsce np. przylecieć samolotem, co wielu z odwiedzających te rejony tak czyni. Tu też ponownie zaczyna się asfalt. Wreszcie na 567-mym km docieramy do Fermont, osiedla kopalnianego, utrzymanego w bardzo ponurym klimacie, brak żywych kolorów, zieleni, elementów poprawiających nastrój w tym surowym miejscu. Prócz bloków i domów, w przeważającej części w kolorze ciemnego brązu, jest kilka sklepów, stacja ESSO, centrum edukacyjne i hotel.

Tuż za tą miejscowością na 575-tym km pokonujemy granice pomiędzy stanem Quebec a Labradorem, o czym stanowi wielka, przydrożna tablica informacyjna. Na 587-mym km docieramy do Labrador City, gdzie tuż przy wjeździe do miasta znajduje się centrum informacyjne i mały Gift’s Shop. Samo skromne miasto to kilka byle jakich budynków, szpital, zabudowania przemysłowe, beton, żużel i…mocno surowo. Tu też wjeżdżamy na dr nr. 500, prowadzącą do miejscowości Churchill Falls i aż do Atlantyku zwanej Trans-Labrador Highway. Pierwszy odcinek to prawdziwa tundra… co widzimy?… niskie , karłowate drzewa, suche siwe patyki, to też jakiś rodzaj drzew, krzaki z białymi kwiatkami, roślinność raczej niska, jeziora, trochę kamieni i droga przed nami… Na 240-stym km (dalsze informacje kilometrowe odnoszą się do drogi nr 500) przekraczamy spektakularną rzekę Churchill River i już po dwóch km ponownie kończy się asfalt. Na 255-tym km docieramy do Churchill Falls. Tu też znajduje się potężna elektrownia wodna, a miasteczko zawiaduje jej obsługą. Rzeka Churchill jest wykorzystywana do celów energetycznych. Elektrownia wodna w Churchill Falls ma moc zainstalowaną 5 428 MW. Planowana jest budowa kolejnych elektrowni, które mają podnieść łączną moc zainstalowaną elektrowni do 9,2 tys. MW. Churchill jest żeglowna w dolnym biegu. Najważniejszą miejscowością nad rzeką jest miasto Happy Valley-Goose Bay, do którego własnie zmierzamy.

Rzeka Churchill w języku Innuitów nosi nazwę Mishtashipu, co oznacza „wielka rzeka”. W 1839 została nazwana na cześć Charlesa Hamiltona, gubernatora Nowej Fundlandii w latach 1818-1825. W 1965 jej nazwę zmieniono, by uhonorować brytyjskiego premiera Winstona Churchilla. Wyjeżdżamy ze skromnego Churchill Falls, aby na 456-stym km, 85 km przed HappyValley -Goose Bay, natrafić na przymusowy postój… a cóż to?… ano znów pożar lasu, ponoć strażacy rano utworzą konwój i przeprawią nas na drugą stronę objętego pożarem terenu. Tym razem zostajemy na nocleg na leśnej polanie, pozostali ustawiają się w kolejkę. Nic nie zapowiadało, że nadciąga totalny kataklizm. Wysiedliśmy z auta w nadziei, że coś zjemy, umyjemy się… nic z tego!… cała armia komarów, drobnych muszek które wchodzą do uszu, nosa i ust i to co okazało się być największym przekleństwem… czarne muchy wyrywające kawałki skóry. W celu przemieszania im szyków, zrobiliśmy dywersyfikację ryzyka… w czasie kiedy ja uciekałam na dach, Wojtek przejął obowiązki wprowadzania zamętu w powietrzu. Pozamykałam wszystkie luki w namiocie, by w nierównej walce, spróbować pokonać przeciwnika… aż do krwi. Tymczasem Wojtek pozamykał się w aucie i tam zaprowadzał porządek, a trzaskał się przy tym aż do nocy.

12 lipiec – piątek – Światło dnia odsłoniło pole bitwy, my pogryzieni do krwi, namiot i wnętrze auta jak z filmu „Piła mechaniczna” ale w 3D, ja wyglądam jak Chinka, mam skośne oczy i wyprostowały mi się wszystkie zmarszczki… czyli jest jakiś pozytyw tej akcji. Rzeczywiście o 8.30 szybki start, konwojowani przez strażaków w kierunku Happy Valley -Goose Bay, patrzymy na dzieło ognia, podłoże lasu jeszcze dymi, aż żal patrzeć. Ponownie mała mieścina, ale stanowi główny labradorski ośrodek ruchu lotniczego. Samo Goose Bay było od czasów drugiej wojny światowej, przede wszystkim bazą wojskową armii amerykańskiej, kanadyjskiej oraz sił NATO. Od 1997 r. stanowi ośrodek jednostek natowskich, ćwiczących tutaj loty na niskich wysokościach. Byłoby ono zupełnie spokojnym miejscem, gdyby nie przerażający ryk nisko latających samolotów. Miasto jak dla nas dość surowe, widoczne tylko użyteczne instytucje i serwisy, jeden  hotel – sprawdziliśmy cenę; 135$CAD za pokój 2os.

Dalsza trasa na wschód przez Labrador, biegnie od niedawna , ponieważ została oddana do użytku w 2009r i jest szutrową drogą o nr 510, prowadzącą do Port Hope Simpson. Na trasie liczącej 392km, całkowicie odciętej od świata, prowadzącej w dziewiczej tajdze, brak czegokolwiek, jedynie dwa leśne parkingi na 145-tym i 285-tym km (ławka i kosz). Niestety 39 km przed celem, szuter dał radę jednej z opon i mamy totalny defekt, a po wyhamowaniu z prędkości 100km/h, pozostał jedynie obraz poszarpanej, spalonej gumy. Już trzeci defekt na koreańskich Hankook-ach. Gdybyśmy na nich jechali przez Andy, to defekty byłyby najprawdopodobniej codziennie, nawet do pięt nie urastają BF Goodrich, na których defekt nie zdarzył się nigdy, a w ostatnim swoim stadium starte były do stalowego kordu.

Po południu docieramy do Port Hope Simpson, tu też pozostajemy na nocleg w pensjonacie B&B Campbell’s Place 75$CAD, super warunki i dodatkowo ze śniadaniem. Dziś prócz dzikości widoków, potarganej gumy, tumanów kurzu… widzieliśmy sporo łosi… ale tylko na znakach drogowych… po prostu zwierząt brak i to od dłuższego czasu.

Nabyliśmy specyficzny kamień o nazwie Labradoryt, którego nazwa wywodzi się od Półwyspu Labrador w Kanadzie, gdzie w XVII wieku został po raz pierwszy znaleziony, opisany oraz gdzie do dzisiaj występują jego złoża… a wszystko to, przez jego właściwości… które mają chronić nas przed ich deficytem… zastanawiam się tylko… jak będziemy się dzielić jednym naszyjnikiem? Labradoryt to kamień, którego pole energetyczne oddziałuje na sferę twórczej kreatywności i innowacyjności. Osoby, które poszukują najlepszych pomysłów do realizacji zawodowych i osobistych planów obdarza oryginalnością i entuzjazmem. Pomysły są niebanalne i trafne, a odwaga i zapał do ich realizacji osiąga najwyższy poziom. Łączymy intuicję z intelektem, co daje wymierny efekt w tworzeniu nowatorskich realizacji. Osoby, które są na etapie poszukiwania swojego miejsca w hierarchii społecznej będą mogły znaleźć własną pasję w życiu i z zapałem iść jej drogą. Po tym wyzwania już nie napawają strachem, gdyż wierzymy w siebie i swoje możliwości, a intuicja podpowiada nam, iż są one częścią naszego rozwoju. Nasza wytrwałość może zostać wzmocniona przez świadomość tego, co jest tylko iluzją a co celem, do którego powinniśmy zmierzać. Labradoryt łącząc równocześnie energię Słońca i Księżyca, dodaje siły w przetrwaniu ciężkich momentów życia (stresująca praca, problemy finansowe bądź rodzinne, osłabienie zdrowia).

13 lipiec – sobota – Mamy ponowną, lecz ciut dziwną zmianę czasu, bo przestawiamy zegarki tylko o pół godziny do przodu. Właściciel sprawdził nam rejsy promów na Nową Fundlandię i już wiemy, że z Blanc Sablon mamy rejs o 3.30 do portowej miejscowości St.Barbe. Ruszamy na ostatni odcinek trasy liczący 222km. Po drodze na 134km zajeżdżamy do historycznej osady rybackiej Red Bay, której czasy sięgają XVI w., nie omieszkując wspomnieć, że już w XI w odwiedzali to miejsce Wikingowie, którzy to, tak naprawdę na prawie pięć wieków przed Kolumbem odkryli Amerykę. Osada ta w XVI w. była największym na świecie ośrodkiem wielorybnictwa. W latach swojej świetności , podczas sezonowego szczytu polowań na wieloryby, mieszkało w niej ponad tysiąc mężczyzn, wytwarzających pół miliona galonów tranu transportowanego do Europy. Tran był wykorzystywany do oświetlania, oliwienia, produkcji mydła i smoły. 300-litrowa beczułka w tamtych czasach stanowiła równowartość dzisiejszych 10 tys.$CAD. Zatem dla baskijskich rybaków odkrycie w wodach Labradoru licznych stad wielorybów, było jednoznaczne z nadchodzącymi tranowymi żniwami. Wielkie połowy okupione były licznymi wyrzeczeniami… już sama podróż z Hiszpanii to pierwsze ryzykowne przedsięwzięcie, a za nim cała reszta… polowanie na zdobycz, kruche drewniane stateczki, góry lodowe, przedwczesne zimy uniemożliwiające powrót do domu, a brak możliwości zdobycia pożywienia, wystawiał ich na pewną śmierć z głodu. Obecnie do miasteczka tłumnie ściągają turyści, gdy nadchodzi dogodna pora na obserwowanie wielorybów.

Większą ciekawostką historyczną, jest odkrycie archeologiczne, gdzie natrafiono na szczątki rozbitego okrętu. Zainteresowanie archeologów i historyków miejscowością Red Bay wzbudziły kroniki znalezione w baskijskich archiwach. Z dokumentów tych wynikało, że właśnie w pobliżu Red Bay, zatonął podczas sztormu w 1565 roku hiszpański galeon San Juan. W trakcie prac wykopaliskowych na wyspie Saddle, położonej niedaleko Red Bay, natrafiono na różne przedmioty związane z dawnym przemysłem wielorybniczym, w tym na grot harpuna. Zresztą wystarczy rozejrzeć się po okolicznych plażach, wszędzie poniewiera się mnóstwo hiszpańskich czerwonych dachówek, od lat służących miejscowym dzieciom do zabawy. Pewien mieszkaniec tamtych stron powiedział: „Tymi czerwonymi dachówkami rysowaliśmy po skałach jak kredą i nikt nie miał pojęcia, co to naprawdę jest”. Latem 1978 roku jakieś 30 metrów od brzegu wyspy Saddle, pracująca na barce ekipa archeologów wydobyła z morza dębową deskę. Znalezisko zasługiwało na uwagę, ponieważ na ubogich w roślinność wybrzeżach Labradoru dęby nie rosną, wiadomo natomiast, że dębina była niegdyś budulcem najchętniej stosowanym przez baskijskich szkutników. W trakcie dalszych podwodnych poszukiwań natrafiono na zdumiewająco dobrze zachowany wrak. Uznano, że to szczątki galeonu San Juan, zakonserwowane w lodowatej wodzie. Żaglowiec spoczywał na dnie morza na głębokości mniej więcej 10 metrów, pogrzebany w warstwach mułu. Najwidoczniej nacisk mas lodu z biegiem lat spowodował pęknięcie statku wzdłuż kadłuba i spłaszczenie całej konstrukcji, na podobieństwo rozłożonej księgi. Archeolodzy z entuzjazmem odnieśli się do znaleziska, pierwszego dobrze zachowanego szesnastowiecznego statku kupieckiego, który został odkryty u wybrzeży Ameryki na północ od Florydy. Czy to naprawdę San Juan? Nurkowie wykonali żmudną pracę, cały statek kawałek po kawałku wydobyli na powierzchnię i każdą cząstkę opatrzyli numerem. Po dokładnym zbadaniu wszystkich elementów wrak na nowo umieszczono na dnie morza, żeby zabezpieczyć drewno przed zniszczeniem. Co ustalono? Frachtowca tego, o ładowności około 300 ton, nie zbudowano po to, by imponował wyglądem, lecz by jak najlepiej nadawał się do żeglugi. Maksymalną ładowność uzyskał dzięki kwadratowemu kształtowi dzioba i rufy. Mógł dzięki temu przewozić do Hiszpanii wielkie ilości tranu wielorybiego. Z najwcześniejszych kronik dotyczących zatonięcia żaglowca San Juan wynika, że statek był załadowany po brzegi. Większość cennego towaru udało się załodze uratować. Na niższych poziomach ładowni nurkowie znaleźli pozostałości mniej więcej po 450 baryłkach, których widocznie nie zdołano już wyciągnąć. Poszukiwacze nie natrafili na żadne szczątki ludzkie. Również baskijskie relacje nie wspominają o jakichkolwiek stratach w ludziach. Na podstawie tych zbieżności badacze doszli do wniosku, że znaleziony wrak to właśnie San Juan. Ponadto w czasie wydobywania fragmentów żaglowca odkryto baskijską łódź wielorybniczą (tak zwana chalupa). Zdaniem Roberta Greniera, szefa archeologii morskiej zatrudnionego w instytucji Parks Canada, chalupa „to jedno z największych osiągnięć techniki szkutniczej”. Kto by pomyślał, że cicha miejscowość Red Bay, była kiedyś gwarną stolicą wielorybnictwa! Czasy zupełnie się zmieniły. Ale garść pamiątek ocalałych z minionej epoki, pozwala turystom odbyć interesującą podróż w przeszłość.

Tu też zaczął się asfalt i wykorzystujemy go do nieco szybszej jazdy. Zakupujemy bilety, cena zupełnie przyzwoita(pojazd, 2 os. 35$CAD). Przeprawa trwa 1 godz i 10min. starą łajbą, sięgającą gdzieś do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, trzeszczy na wysokich falach, już dawno taka jednostka powinna iść na złom. Po wyokrętowaniu, zatrzymujemy się po kilku kilometrach jazdy na południe drogą nr 430, na przydrożnym, małym, kameralnym kempingu (18$CAD).

Przyszedł czas na podsumowanie naszego przejazdu przez Labrador:

Przejechałem wiele trudnych i odległych północnych szlaków naszego globu, między innymi na Syberii, Alasce i pn/zach Kanadzie, jednak ten przejazd miał nieco inny obraz. Wydaje się, że jest to teren od tak niedawna eksplorowany przez człowieka, że niektóre fragmenty trasy, dopiero od paru lat są dostępne do przejazdu (2009r), tak jak to miało miejsce na 400km odcinku, pomiędzy Happy Valley- Goose Bay, a Port Hope Simpson. Ruch turystyczny prawie w ogóle nie funkcjonuje, zupełny brak bazy turystycznej i noclegowej. Na trasie spotkaliśmy dosłownie kilku podróżników i żadnego, podkreślam żadnego, który podróżowałby na motocyklu. Tereny wzdłuż syberyjskiej „Federalki”, nawet w odległej tajdze pomiędzy Skorowodino, a Błogowieszczańskiem, to metropolie w porównaniu z terenami Labradoru. Tak naprawdę żyją tu ludzie skupieni w kilku ośrodkach, którzy obsługują kopalnie i elektrownie. Jest jeszcze jedno zagrożenie, częste pożary, my zatrzymani zostaliśmy dwukrotnie w czasie kilkunastu godzin, oraz niemiłosierna ilość wszelkiego gatunku insektów, doprowadzających człowieka do rozpaczy, nie wyobrażam sobie przejazdu tej trasy na motocyklu i nie daj Boże postoju w tajdze np. jeden dzień w oczekiwaniu na możliwość przejazdu. My, choć mieliśmy do dyspozycji pojazd, pokąsani jesteśmy od stóp do głów, a sama myśl o rozbijaniu obozowiska w tych warunkach, wywołuje napływ stresu i gęsią skórkę na całym ciele. Czarna mucha wyrywa ciało, pozostawiając krwawiące rany, które goją się kilka tygodni, a w pierwszym swędzą niemiłosiernie. Przejechaliśmy ten teren, bo takie było założenie, doświadczyliśmy wielu niesamowitych wrażeń krajobrazowych, które oferują widoki dalekiej północy Kanady, ale oboje cieszymy się, że już się to zakończyło – rany po pogryzieniach, jeszcze długo pozostawią wspomnienia po Trans-Labrador-Highway.

…Wojtek…

trans-labrador-map

Obraz 1 z 1

Na mapach w punktach informacyjnych droga, którą przemieszczaliśmy się, jeszcze do tej pory nie jest ujęta - to ta zaznaczona przerywaną, czerwoną kreską

…Subarktyczne jałowe pustkowie… przeklęta niegościnna ziemia… pożary odbierające kolor życia lasom… zapory i kopalnie zakłócające równowagę ekologiczną… wszechobecne insektarium… tumany podnoszonego kurzu… poligony wojsk powietrznych bombardujące pustkowia… jestem w stanie uwierzyć, że tę ziemię Bóg podarował Kainowi… a gdyby tak odrzucić to wszystko co napisałam?… zobaczymy magię dzikiej przyrody, potężnych gór, nienaruszonej głuszy, zimnych czystych rzek… zardzewiałych jezior… świat ukryty przed szponami cywilizacji białego człowieka… jeśli chcesz spróbować świata którego nie rozumiesz… przyjedź do Labradoru i dotknij piękna… ale i grozy przyrody…

…Wiola…

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>