Czerwiec – lipiec 2010r.   Szlakiem wzdłuż sześciu mórz;

Bałtyku, Morza Północnego, Atlantyku,Morza Norweskiego, Morza Grenlandzkiego i Morza Czarnego

Relację zaczynamy pisać w islandzkiej atmosferze starej farmy Berunes świadczącej usługi noclegowe, a której właściciel jest pastorem. Za oknami szaruga, deszcz spływa po szybach, wiatr hula z prędkością co najmniej naszego halnego, a w tej rozmytej przestrzeni widać jedynie rodzinny cmentarz i małą kaplicę. Tu czas zatrzymał się w miejscu co najmniej od 100lat, nawet wnętrze wyjęte jakby z tamtej epoki, stosowne do okresu meble, a kuchenny piec to majstersztyk tamtych czasów. Wokół farmy jak okiem sięgnąć pustka i tylko gdzieś w oddali widać brzeg atlantyckiego fiordu, sceneria w sam raz do horrorów.

Wracamy do naszej wyprawy. Z Okonin Nadjeziornych po zakończeniu spływu kajakowego na rzece Brdzie, który był jedną z atrakcji spotkania motocyklowego „Memoriał Barwy” kierujemy się na Danię i mamy do pokonania 1300km, do miejscowości Hanstholm, skąd 29 czerwca rano odpływa prom na Islandię. Jeszcze tamtejszego dnia 26 czerwca pokonaliśmy odcinek do Wisełki koło Międzyzdroi i nocleg w skromnym nadmorskim pensjonacie. Następny dzień to przejazd nadbałtyckimi terenami Niemiec, omijając jak ognia autostrad. Śpimy na kempingu w namiocie nad zatoką pod Schleswigiem (15Є). Dalej przez Danię, aż na północny kraniec tego półwyspu i nocleg 18km przed portem skąd odpływa prom, w Thistet, małej portowej mieścinie, pozbawionej życia. W porciku jakaś nowoczesna knajpa przypominająca fast food z cenami jak z Ritza, więc kupujemy pizzę na wynos u Włocha i jemy na trawniku z widokiem na wejście do portu. Pizza był tak smaczna, że powtórzyliśmy zamówienie w tym samym wydaniu i scenerii. Ranek przywitał nas iście duńską pogodą, mgła ogranicza widoczność na kilkanaście metrów. Przed promem w Hanstholm jesteśmy na 9.00, na dwie godziny przed odpłynięciem ( tak nam kazano być), właśnie rozładowują tych co powracają z Islandii, wszystko zorganizowane jak w szwajcarskim zegarku. Nasz bilet zakupiony w przedstawicielstwie Smyril Line w Polsce; PETPOLONIA 34-205 Stryszawa 178c tel. 33 8747013, za 910Є (dwie os.+motocykl) na wjeździe zamieniają na kilka bilecików i po chwili jesteśmy na pokładzie, mocujemy sami nasz motocykl do specjalnych rur, gdzie przewidziano specjalne miejsca dla dwukołowych maszyn. Zajmujemy miejsca w kajutach i idziemy zwiedzać prom zabierający prawie 1,5 tysiąca pasażerów wraz z ich pojazdami. Po obejściu jego wielu pokładów możemy już przekazać kilka rad: Napoje alkoholowe na promie dostępne we wszelkiej gamie i to w cenach niższych niż u nas w kraju. Jedzenie poza słodyczami dostępne tylko w restauracji lub barze, wstrętne i do tego potwornie drogie – np: kanapka 45-79 koron duńskich ( 1korona = 0,60zł ), zupa jak woda 35koron, drugie danie wyglądające i smakujące jak wytworzone z plastiku 120koron. Większość pasażerów przygotowana jest na taką sytuację i konsumuje własne potrawy. Okazuje się, że nie jesteśmy jedynymi Polakami na pokładzie, płynie również dwóch motocyklistów i to kolegów; Leszek Kwiecień z Dzierżoniowa na Kawasaki KLE 650 odziedziczonym po Arturze Zawodnym wraz z Darkiem z Wołowa na Yamaha XT650. Poznajemy również Ryśka z Anicetą jadących skuterem Suzuki Burgman 650, Polaków którzy w Danii mieszkają już od 35 lat. Jest również jedno auto terenowe z krajanami. Spokojny rejs jak po stole, czasami nawet można poopalać się na pokładzie. O 16.00 następnego dnia jesteśmy na Wyspach Owczych, krótki postój w porcie Tórshavn, 2 godziny bez możliwości zejścia na ląd. Jedyną atrakcją, poza ciekawymi widokami na stolicę tego duńskiego protektoratu, było zobaczenie na żywo królowej Danii, która przypłynęła tu wielkim jachtem motorowym przypominającym wyglądem stare żaglowiec. Jeszcze jedna noc na promie i na dwie godziny przed dopłynięciem uprzejmie wypraszają nas z kajut. Jeszcze trochę o czasach: na promie obowiązuje faroański czas Wysp Owczych czyli cofamy wskazówki zegara o jedną godzinę, na Islandii natomiast cofamy o dwie godziny, w stosunku do panującego czasu europejskiego, tak więc jeśli w Polsce mamy 10.00, to tam jest dopiero 8.00.

O 11.30 stawiamy pierwsze kroki na islandzkiej ziemi w Seydisfjordur. Wyspa przywitała nas mgłą, wiatrem i padającym deszczem. W takiej aurze było nam przemierzać pierwszy etap podróży nad jezioro Myvatn. Nie rozpuszcza nas również panująca temperatura oscylująca pomiędzy 5-7ºC. Najpierw pokonujemy pierwsze pasmo górskie jadąc drogą nr 93 do Egilsstadir w krainie spływających jego zboczami wodospadów. Tam wymiana waluty i pozytywna informacja, paliwo w cenie jak w Polsce 193 islandzkie korony (100 ISK = 2,6 PLN), niepotrzebnie tankowałem do pełna w Danii prawie po 7 zł za litr. Dalej ruszamy wokół wyspy drogą nr.1 na północny zachód (droga nr.1 okrąża wyspę, zwą ją tu Hringvegur, tylko na niewielkiej długości pozostała nadal szutrowa, jej długość to ok.1400km.). Po przebyciu 150km skręcamy w prawo w drogę nr 864, aby jadąc szutrem (raczej to jakaś ubita powulkaniczna szlaka, lub żużel na której utworzyła się uciążliwa pralka (tarka), po 30 km dotrzeć nad największy europejski wodospad Dettifoos. Strumienie wody spływają na szerokości ok. 100 m z wysokości 45 m. No cóż leje i wieje, nawet trudno zrobić zdjęcie, ale widok wspaniały i ta przerażająca masa wody, o kolorze rozpuszczonego błota spadająca z impetem w dół, niesamowity żywioł. Wracamy tą samą drogą do jedynki i podążamy dalej na zachód. Przed Reykjahliő odwiedzamy jeszcze teren gejzerów i dymiących pól z jeziorkami wrzącego błota i dymiącymi skałami. Tam spotykamy naszych znajomych z promu Rysia i Anicetę, są załamani pogodą, nie byli przygotowani na taką sytuację, przemoczeni i zmarznięci o niczym już nie marzą, tylko o suchym i ciepłym schronieniu w hotelu, a jak na razie od Egilsstadir nie było nic takiego, kompletna dzicz na odcinku 200km. Tego dnia docieramy do Skutustadir, położonego nad jeziorem Myvatn, gdzie jeszcze w Polsce zarezerwowaliśmy pokój (10.500koron). Jest schludnie, w cenie obfite śniadanie w formie bufetu – miejsce warte polecenia. Z okien pokoju widok na jezioro, wokół którego setki mniejszych i większych wulkanicznych kraterów i zastygłej skalnej lawy. Wieczór przeznaczamy na suszenie ciuchów, ekwipunku i grzanie zziębniętego ciała.

2 lipca to nasz drugi dzień na wyspie, przestało padać, nieco cieplej 10ºC i nareszcie coś więcej widać, a nie tylko szarugę. Rozpoczynamy nasza podróż od objechania jeziora Myvatn. Widoki jak nie z tej planety, zastygła lawa, powierzchnia ziemi to jakby wielkie połacie wypiętrzonego błota w różnobarwnych odcieniach, tu i ówdzie porośniętego roślinnością przypominającą gruby mech. Jedziemy najpierw z powrotem jedynka na wschód, aby później skręcić w lewo w drogę 87 i po kilku km jeszcze raz w lewo w drogę nr 848, którą to ponownie docieramy do jedynki i kontynuujemy podróż na zachód. W miejscowości Laugar. Tam zbaczamy z trasy w drogę nr 845 i jedziemy do portowego miasta Husavik. Mamy nadzieję, że tam popłyniemy łodzią na wody zatoki Skjalfandi podziwiać delfiny i wieloryby. Droga prowadzi rozległą doliną w kształcie wielkiej rynny porośniętej łąkami na których wypasają się owce, krowy i sympatyczne wielokolorowe islandzkie koniki. Husavik okazuje się być mała schludną miejscowością, a rejs po zatoce to eskapada na przynajmniej trzy godziny, najbliższy za kilka godzin, więc z braku czasu rezygnujemy i jedziemy dalej. Uwaga dla wybierających się w te strony, najlepiej właśnie tu zakończyć pierwszy dzień pobytu na wyspie i wieczorem odbyć taki rejs – cena 49Є od osoby z gwarancją 95%, że zobaczymy te wielkie morskie ssaki. Dzień o tej porze roku jest tak długi, że praktycznie w pełnej jasności przechodzi w ranek więc będzie czas na odbycie takiej eskapady.

Do jedynki powracamy następną doliną jadąc drogą nr.85. Na trasie odwiedzamy drugą co do wielkości miejscowość Islandii Akureyri, położoną nad fiordem Eyjafjordur, 15 tysięcy mieszkańców. Dalej kontynuujemy jazdę jedynką na zachód. Tego dnia dojeżdżamy do Laugarbakki i zostajemy na nocleg w hotelu, gdyż po dniu niezłej pogody wpadamy ponownie w tumany mgły przypominającej kolorem dym ze spalonych opon połączony z parą wodną ciągnący się od północy od morza grenlandzkiego, znad zatoki Hunafloi. Z okien pokoju podziwiamy ten niezwykły widok, jak snuje się ta zasłona dymna, a górą raz po raz ukazuje się lazur nieba i świeci słońce. Takich zjawisk i takich układów chmur nie widziałem nigdzie na naszym globie, może tylko z wyjątkiem Alaski.

Następny dzień, trzeci na wyspie nie przyniósł zmiany i w tej wszechobecnej mgle ruszamy jedynką w stronę Reykjaviku. Nic nie widać, a zawiesina wodna wdziera się dosłownie wszędzie , nie ma mowy o jeździe z zamkniętą szybą w kasku, strugi skroplonej mgły i wody spływają po oczach i twarzy – czy takie miały być islandzkie krajobrazy? Na szczęście po 70 km nagle wyjeżdżamy z tych mrocznych, mokrych tumanów i oczom ukazuje się lazur nieba, zaczyna się pełna możliwość patrzenia na to, czego oczekiwaliśmy. Już w blasku słońca zwiedzamy port w Borgarnes i rozkoszujemy się wspaniałymi nadmorskimi widokami. Ciesząc się z pogody postanawiamy, że nie pojedziemy na skróty tunelem pod fiordem Hvalfjordur, lecz objedziemy go drogą nr 47. Fiord ten w okresie II wojny światowej był schronieniem dla alianckich okrętów wiozących zaopatrzenie i sprzęt wojenny dla Sowietów. Następnie przejazd przez stolicę kraju Reykjavik, nazwany przez pierwszego osadnika Arnarsona „zatoką dymów”. Korzystając z pogody jedziemy prosto drogą nr 41, a następnie 43 na zachód półwyspu Reykjanes do Błękitnej Laguny. Temperatura dochodzi do 21ºC, lazur nieba temperatura wody 38ºC – czujemy się jak na włoskiej riwierze, tylko nie te widoki, sceneria jak na marsie. Pławimy się w termalnej wodzie, dobroczynnej na różne dolegliwości jak również smarujemy się białą silikonową glinką, ponoć wspaniałą na poprawienie kondycji skóry. Ci którzy chcą być „forever jung”muszą nałożyć na siebie tego pół wiadra i tak też popróbowałam, ale widok mój skutecznie odstraszał, więc muszę zachować taki wiek, jaki wskazuje dowód tożsamości. Jest sobota, więc mamy okazje poznać tu wielu Polaków osiedlonych na stałe w tym kraju i często wypoczywających właśnie w tym miejscu po trudach pracy. Rozmowy z nimi to poważna dawka informacji na temat życia i wszystkiego co jest z tym słowem związane w kategorii tego, aby móc zrozumieć jak można żyć tak daleko od kraju, w tak odmiennym klimacie i strukturze społecznej (Polacy to największa mniejszość narodowa na 320 tysięczną populację Islandczyków 15tyięcy Polaków mieszkających tu na stałe, trzeba przyznać że to sporo, nawet nie spodziewaliśmy się, że jest ich tu aż tak wielu).

Późnym wieczorem powracamy do Reykjaviku i wynajmujemy skromny hostel 5km od centrum (50Є). Dzień kończymy na zwiedzaniu stolicy. Okazuje się, że stare centrum można obejść w godzinę. Mnóstwo tu małych restauracyjek, pubów, sklepów z pamiątkami przy wąskich uliczkach, Drewniane domki mocno skupione, nawet czasem jakby przytulone jeden do drugiego..Ponoć każdy Islandczyk upija się raz w tygodniu, więc w dzisiejszy, sobotni wieczór mamy szczególną okazje to zaobserwować.

Dzień czwarty pobytu na wyspie rozpoczynamy od wjazdu windą na najsłynniejszą budowę stolicy, wieżę kościelną Hallgrimskirkja, by podziwiać z wysokości panoramę miasta. Jeszcze raz obchodzimy centrum, a resztę dnia poświęcamy na objechanie tzw. Złotego Kręgu. Pierwszym etapem jest przejazd do Parku Narodowego Thingvellir. Z Reykjaviku wyjeżdżamy drogą nr 36 w kierunku jeziora Pingvallavatn, gdzie w miejscu o nazwie Pingvellir odbywały się pierwsze parlamentarne obrady dotyczące aktualnych spraw tej wyspy. Ten pierwszy althing (nazwa ówczesnego parlamentu).odbył się 930r. Tu mieli okazję spotykać się ludzie zamieszkujący wyspę, tu zawierano związki małżeńskie, tu sądzono i skazywano np. na śmierć niewierne żony..Tutaj też zbiegają się dwie płyty tektoniczne ta europejska z amerykańską, więc jedną nogą można być w Europie, a drugą w Ameryce, oczywiście bez wizy.

Dalej szutrową drogą nr 365 jedziemy do Laugarvantn słynnej z geotermalnych źródeł i dalej drogą nr.37 i 35 pod Geysir, grupę czynnych gejzerów. Z jednego z nich systematycznie co dziesięć minut strzelają słupy wrzącej wody z parą na wysokość 35m. Ten o nazwie Geysir, obecnie zastygły wystrzeliwał niegdyś wrzątek na wysokość 75m. Kontynuując jazdę drogą nr 35, po 10km docieramy do najpiękniejszego wodospadu Islandii „Gullfoss” – wspaniały. Spod wodospadu powracamy do jedynki przez Skalholt, pierwsze biskupstwo Islandii i kilkanaście km dalej zatrzymujemy się przy trasie na kempingu, rozbijamy obozowisko za jedyne 990 koron od osoby. Wystrzyżona trawka, toalety i ciepła woda. Noc jak na warunki Islandii ciepła, jedyna uciążliwość to w namiocie cały czas jasno.

Piaty dzień to krótki dojazd do jedynki i dalej wokół wyspy, tym razem południowa częścią na wschód kierunku miejscowości Hella. Jedziemy wzdłuż Atlantyku przez rozległe płaskie tereny przypominające żwirowo-żużlowe plaże, próbując również gdzieś dostrzec popularne w tym rejonie ptaki będące z wyglądu połączeniem papugi z pingwinem o nazwie maskonury. Niestety nie mamy szczęścia, dowiadujemy się, że aby je na pewno zobaczyć trzeba popłynąć na pobliską wyspę Heimaey. Po drodze podziwiamy wodospad Seijalandsfoss i Skogafoss, gdzie na przełom tego drugiego trzeba się wdrapać po 500 schodach. Następnie miejscowość Vik, mały porcik miejsce o największej liczbie opadów na Islandii, my mamy szczęście, gdyż jest słonecznie. Po lewej zostawiamy masyw lodowca Myrdalsjõkull,oraz wulkan który niedawno narobił w Europie masę zamieszania o nazwie Eyjafjallajõkull i w oddali nadal jeszcze uśpiony, o niebo większy Hekla, który jak twierdzą naukowcy powoli szykuje się do działania. Dalej jedziemy w kierunku Hõfn poprzez tereny powstałe po erupcji wulkanu Laka w 1783r jednej z najpotężniejszych w dziejach naszej planety, kiedy to wypływająca lawa zajęła 500km². Wybuch ten zagroził życiu wyspy, wyginęły zwierzęta, z powodu głodu zmarło tysiące ludzi. W Europie nastąpił kryzys w rolnictwie z powodu opadającego pyłu wulkanicznego. Krajobraz wyjęty z księżyca, kiedy zsiadamy z motocykla, czujemy się jak kosmonauci. Tutaj można mieć wrażenie, że jest się odkrywcą.

Pod wieczór docieramy pod masyw największego lodowca Europy Vatnajõkul. W Skaftafell próbujemy zaczerpnąć inf. na temat wyprawy na lodowiec, ale z natłoku turystów i komercyjnej atmosfery uciekamy z tego miejsca, myśląc o bardziej dzikim podejściu pod ten lodowy masyw. Lokujemy się kilkanaście km dalej na kempingu, rozbijamy namiot i z marszu do gorących źródeł pomoczyć się lub ugotować w wodzie o temp 40ºC

Noc deszczowa i dzień szósty wita nas opadami. Tropik namiotu rudy od pyłu, który spływa łącznie z padającym deszczem. Jedziemy w boczną szutrową drogę która jak nam się wydaje prowadzi do lodowca. Rzeczywiście na końcu mały parking i dalej już na piechotkę na lodowiec. Wydaje się, że mamy go już jak na dłoni, a tu coraz następne zwały żwiru do pokonania. Po godzinie jesteśmy na krawędzi brudnego lodowca od opadającego pyłu. Ta masa lodu pokazuje, jak jesteśmy mali w stosunku do niej i jak czasem lekceważymy zagrożenia z tym związane, stojąc ciągle z podniesioną głową, tak mało wiedząc o sile natury. Wracamy na jedynkę i dalej w kierunku Hõfn. 75 km przed tym portowym miasteczkiem docieramy do polodowcowej laguny Jökulsárlón, gdzie ogromne bryły odrywają się od lodowca i wpadają do jeziora, tworząc polarny krajobraz. Mamy słoneczną pogodę, więc widoki tym bardziej wspaniałe.

Docieramy do Hofn i z motocykla zwiedzamy ten mały porcik docierając na sam koniec cypla na którym ulokowane jest to miasto. Następnie ruszamy w kierunku wschodnich fiordów, jadąc pomiędzy stromymi nadmorskimi urwiskami, a niemal pionową ścianą gór. Krajobraz upiększają maleńkie wioski rybackie rozsiane co kilka kilometrów. Dzisiejszą podróż kończymy nad fiordem Berufjordur w atmosferze starej farmy Berunes świadczącej usługi noclegowe, a której właściciel jest pastorem. Zaczęło padać i mocno wiać.

Tutaj też następnego dnia rankiem zaczęliśmy pisać tę relację, czekając na zmianę pogody, bo jak to mawiają Islandczycy „jeśli nie podoba ci się pogoda na Islandii, to poczekaj pięć minut”- tak też czynimy i już w południe wychodzi słoneczko. Razem z nami na tą zmianę czekały również dwie Niemki Tania i Stefani, jadące na starych motocyklach Yamaha XT600. Postanawiamy objechać razem wschodnie fiordy. Najpierw zjeżdżamy z jedynki w drogę nr.96, a później w 955, podziwiając wspaniałe widoki, zatrzymując się co chwilę i tak docieramy razem w miłej atmosferze do Egilsstadir i zamykamy krąg wokół tej odległej wyspy zwanej w średniowieczu „Thule lodowata” – dokładnie zrobiliśmy 2000km. Żegnamy się do jutrzejszego promu z sympatycznymi Niemkami, robimy zaopatrzenie w sklepie sieci Bonus i jedziemy nad jezioro Lagartjot, gdyż tam zarezerwowaliśmy nocleg jeszcze w Polsce. Do promu mamy już tylko 50km, a w dzień przed wypłynięciem, w sezonie może być krucho z miejscem na nocleg, w końcu gdzieś te 1500 osób musi się zakwaterować w tę noc przed wypłynięciem promu. Jezioro rynnowe porośnięte częściowo wokół lasem, co na widoki islandzkie nie jest częstym zjawiskiem. Niegdyś było ich sporo, jednak w przeszłości wykarczowano wszystkie na korzyść terenów pod wypas owiec i teraz mozolnie powoli ponownie się zalesia te wyspę i tu znów Islandzkie powiedzenie: „co masz zrobić, jeśli zgubisz się w lesie…po prostu wstań!”. Widoki jednak przysłania mgła, więc korzystamy z okazji i kończymy na żywo opis relacji z naszej wyprawy na Islandię.

Rano dojazd do promu w Seydisfjordur w deszczu i tak jak nas powitała, tak żegna nas Islandia. Spotykamy przed wjazdem Ryśka i Anicetę, skupili się tylko na objechaniu wschodniej części wyspy i okupiło to pobytem prawie cały tydzień w złej strefie pogodowej, my natomiast nie mamy co narzekać na aurę, jak na ten rejon globu dopisała wspaniałe. Zaokrętowanie i wracamy na kontynent.

isl_map

Ponowne dwa dni bujania na promie. Tym razem buja nieco mocniej. Tańczącym krokiem przemieszczamy się po promie, bez użycia napojów wyskokowych, mamy kolorowy zawrót głowy. Rejs spędzamy wspólnie z grupą trzech ekip off-roadowych z Poznania jadących na Patrolach rozprawiając na podróżnicze tematy. Rysiek z Anicetą z Burgmana wysiedli na Wyspach Owczych. Natomiast my w południe 10 lipca, w piątek stawiamy ponownie kroki na kontynencie.

Praktyczne porady:

Dla osób zamierzających indywidualnie zwiedzać Islandię podajemy informacje o przeprawie promowej. Na prom Norröna można wsiąść w Hanstholm w Danii. Prom po wypłynięciu z Hanstholm przypływa do Tórshavn na Wyspach Owczych, potem płynie do Seydisfjördur na Islandii. Pasażerowie mogą zatrzymać się w Tórshavn i czekać dwa dni na kolejny prom.

Smyril Line Iceland, Stangarhyl 1, 110 Reykjavík

Tel. +354 570 8600, Fax +354 552 9450, smyril-line@smyril-line.is, www.smyril-line.com

Przedstawicielstwo Smyril Line w Polsce: PETPOLONIA 34-205 Stryszawa 178c tel. 33 874 70 13, info@promy.com.pl, ppolonia@pro.onet.pl, www.promy.com.pl

1000 ISK = 25.97 PLN, 1000 ISK = 7.77 USD, 1000 ISK = 6.37 EUR

Język urzędowy: islandzki, napięcie elektryczne 230 V, wtyczki elektryczne: typ C (PL), typ C-2, typ F(D), przejezdność dróg: http://www.vegagerdin.is/english/

Jeszcze mała uwaga: najlepiej zaopatrywać się w produkty w sieci Bonus, duży wybór i umiarkowane jak na drogą Islandię ceny. Pamiętać trzeba, że napoje alkoholowe można zakupić tylko w większych miastach, i tylko w jednym sklepie i to w określonych godzinach, dwa razy po jednej godzinie w ciągu dnia.

Podsumowanie:

…świeżom wróciła w nasze światy…spoza Thule lodowatej…ze sfer co we mgłach promienią…poza czasem i przestrzenią..co destylując się kroplami…spływają nad cichych gór szczytami…ślizgają się sennie falą siną…nad tą żużlową czarną doliną…w powietrznej siwych mgieł arenie…melancholijne snują się cienie…gdy już osiądą cicho wszędzie…a na pulpicie słońce już będzie…zakurzony lód skrywa moc zdradziecką… wulkanów śpiących niczym słodkie dziecko…dalekie horyzonty wytycza wiatr…wyspę w widziadlanym lodzie kąpie świat…

…Wiola…

Jeszcze tego dnia po zjeździe z promu w iście śródziemnomorskich upałach przemierzamy całą Danię wjeżdżamy do Niemiec i na znanym z przejazdu w tamtą stronę kempingu pod Szchleswigiem rozbijamy namiot. Następny dzień to upał nie do zniesienia, w Berlinie podczas przejazdu przez miasto komputer pokładowy naszego BMW powiadomił, że temp. doszła do 40ºC – szok! W takiej atmosferze ogólnie panującego żaru docieramy tego dnia do naszych przyjaciół mieszkających pod Wrocławiem Piotra i Moniki Buzar wraz z ich ośmiomiesięczną córką Zosią. Wreszcie nadszedł czas, aby osobiście złożyć im życzenia z przybycia na świat nowego potomka. Piotr dumny w roli szczęśliwego tatusia, jednak i tym razem, jak zwykle w takich spotkaniach podróżniczy temat nie zszedł na margines i nie do końca został zdominowany perypetiami ich dzidziusia Zosi. Piotrek właśnie jest w momencie zamiany swojego Tigera na BMW F800GS, którym to wybiera się pod Murmańsk – tym razem jedzie sam z Kamilem “Szybowiec” i jeszcze jednym kolegą, niestety Monika z powodu wieku córeczki pozostanie w domu.

Ranek nie odpuszcza i już w chwili wyjazdu od naszych gospodarzy 32ºC. W południe jesteśmy w naszej Chałupie na Górce w Międzyrzeczu Górnym koło Bielska Białej, pranie, przepakowanie, zostawiamy ciepłe ciuchy przygotowane na Islandię.

Następnego dnia przez Słowację jedziemy na ukraińskie Zakarpacie do miejscowości Perecyr pod Użgorodem, gdzie na zaproszenie naszego kolegi motocyklisty, ks.Vitalija z Charkowa, gościmy w jego rodzinnym domu u jego mamy Iriny. Vitalij zorganizował tu kameralne motocyklowe spotkanie na które przybyli również poprzedniego dnia Benek z Mirą z Turu, Krzysiu z Alą z Bielska Białej i Krzysiek z Nakła.

Przez następne dwa dni zwiedzamy okolicę. Vitalij który przybył z Charkowa samochodem ponieważ swoją Hondę ma rozbitą, po kolizji ze skuterem wypożycza od uczynnego kolegi, tu na miejscu motocykl Aprillę Pegasso 650, jedyny problem to, że jeszcze nie zarejestrowany po prywatnym imporcie i jest bez tablic, ale cóż tam, na Ukrainie da się to zawsze jakoś załatwić w razie kontroli i jest OK! Zwiedzamy Użgorod i wzgórze zamkowe z przyległym skansenem.

Następnie Mukaczewo którego historia sięga IX w., kiedy to węgierski wódz Ałgosz zdobył miejscowy gród. Zwiedziliśmy ten zamek komitacki, znajdujący się na wzgórzu w południowej części miasta. Cały ten rejon w od końca 1944 do 1991 roku włączono do Związku Radzieckiego. Powstanie państwa Ukraińskiego w 1991 r. spowodowało, że Zakarpacie znalazło się obecnie w granicach Ukrainy. Odwiedziliśmy również pobliską wytwórnię win założoną w podziemiach fortyfikacji wzniesionych jeszcze przez Turków podczas ich najazdów na te tereny.

Trzeciego dnia jedziemy wzdłuż granicy z Rumunią do miejscowości Sołotwino, aby zażyć kąpieli w miejscowych, po kopalnianych stawach, gdzie nasycenie wody solą jest tak wielkie że ciało samo unosi się na powierzchni. Wiola wreszcie mogła pierwszy raz w życiu pływać, w innych wodach zmierzała prosto na dno, a tu jak w Morzu Martwym. Fajne uczucie i świetna zabawa! Niezwykle zadziwia tutejsza nowobogacka zabudowa, wille przypominające zamki lub pałace, stoją przy głównej drodze w odległości 2- 4m jedna od drugiej. Ponoć Ukraińcy pracujący w rosyjskiej Syberii budują te cuda lub bardziej adekwatna nazwa to „nieporozumienie budowlane”. Odwiedzamy jeszcze geograficzne centrum Europy, tym razem to ukraińskie w okolicy wioski Diełowoie, gdyż jest ich na naszym kontynencie sporo (Polska – Czechy – Słowacja – Białoruś – Litwa) brakuje jeszcze wyznaczenia takiego centrum w okręgu Kaliningradzkim (Rosja). Za miejsce naszego noclegu Vitalij tego dnia wybrał rejon Chorna Tysa, bazę narciarską usytuowaną w siodle pomiędzy górami Żandarm (1800m.n.p.m.) i Stig (1707m.n.p.m.). Mamy szczęście, że nie wybraliśmy się tam naszymi dwukołowymi pojazdami, pozostawiliśmy je u miejscowego księdza w pobliskim Jasinia. Okazało się że 9 km odcinek drogi przypominający koryto górskiego strumienia pokonujemy UAZ-ami ponad pół godziny. Vitalij entuzjasta wyjazdu w te góry na „motorkach”, stwierdził, że dałby radę, gdyby rozebrał go na części i wyniósł na plecach! My natomiast zastanawiamy się jak to jest na Ukrainie, że najpierw powstaje wielki ośrodek górskich sportów, a o drodze tam prowadzącej to już nikt tak na prawdę nie myślał. Wjazd i zjazd to był off-road drive który powodował ciekawe efekty, mieszało nami we wszystkie strony, ale był jeden pozytyw świadczący o bezpieczeństwie, nasz kierowca na starcie przeżegnał się przed ruszeniem pojazdu.

Następnego dnia pożegnanie, Vitalij wraca do siebie, reszta w drogę powrotną do Polski, a my kierunek na mołdawskie Naddniestrze. Pokonując malownicze tereny naszej przedwojennej Polski kresowej, przez Kołomyję, Czerniowce, Chocim docieramy do Mohylewa Podolskiego, usytuowanego na granicy z Mołdawią, w progi plebanii katolickiej, gdzie po zapowiedzi naszego przyjazdu przez Vitalija, czeka na nas ukraiński ksiądz Antoni. Mamy dach nad głową, strawę i wiele inf. na tematy życia miejscowej ludności.

Rano dziękujemy z wspaniałą gościnę i w dalszą drogę na przejście graniczne w Bołganie usytuowane na drodze nr 0225 prowadzącej od ukraińskiej miejscowości Pieszczanka do mołdawskiej części ulokowanej po wschodniej stronie Dniestru zwanej Naddniestrzem. Zatrzymujemy się na granicy, a wszyscy patrzą na nas jak na cudaków, do tej części Mołdawii od dwóch lat nie wjechał tym przejściem żaden motocyklista. Tu dopiero dowiadujemy się, że ten twór, to jakaś dziwna enklawa przypominająca co prawda państwo posiadające swoje granice, pieniądz rubel pridniestrowski, stolicę w Tyraspolu i swojego prezydenta Igora Smirnova to nie Mołdawia. To niby państwo, nie państwo obejmuje znajdujące się na lewym brzegu Dniestru pas ziemi o długości około 200 km i średniej szerokości około 12-15 km. 2 września 1990 roku Naddniestrze ogłosiło deklarację niepodległości jako Naddniestrzańska Republika Mołdawska (Pridnestrovskaia Moldavskaia Respublica, w skrócie PMR). Suwerenność regionu nie jest uznawana na arenie międzynarodowej i jest on traktowany jako część Republiki Mołdawii. Do utworzenia tego pseudo państwa i powstania separatystycznego rządu Naddniestrza zarówno politycznie jak i militarnie przyczyniły się rosyjskie władze. PMR od początku lat 90-tych pozostawała pod decydującym wpływem Rosji, a jej istnienie w pełni zależało od militarnego, gospodarczego i finansowego wsparcia ze strony tego państwa. Znajdujemy się jakby w skansenie sowieckich czasów, w każdej mieścinie głównym elementem jest pomnik Lenina i sowieckie hasła i emblematy. Zarówno Stany Zjednoczone, jak i OBWE oraz UE nie uznały ważności tej decyzji i do dziś funkcjonuje ten dziwny region w niezmienionej postaci, uznawany jedynie przez Abchazję i Osetię Południową Nikt nie wie jak nas odprawić, szczególnie dotyczy to odprawy czasowej naszego motocykla. Po kilku telefonach do „naczalstwa” odprawiają nas na jakąś deklarację za którą płacimy 12 € i jest ona ważna przez dwa miesiące z wielokrotnym wjazdem w ten rejon. Po dwóch godzinach już jedziemy drogą nr M4 po terenach Pridniestrowskiej Mołdawskiej Republiki. Zaskakuje porządek w porównaniu do Ukrainy, brak śmieci, domy odmalowane i schludne jednak nie czuć tu życia, jakieś pustki. Dopiero później dostrzegamy ,że jakby czas zatrzymał się tu na etapie komunistycznego Związku Radzieckiego. W takiej atmosferze docieramy do stolicy w Tyraspolu ,płacąc po drodze mandat 100 rubli ok. 30zł (1€ = 13 rubli). W lesie ograniczenie do 70, a my 85, nikt by tu nie zwolnił bo niby dlaczego?, chyba sami milicjanci postawili tu taki znak, aby brać łapówki. Dokładnie przypomnieliśmy sobie atmosferę minionych komunistycznych czasów. Próbujemy znaleźć nocleg, lecz okazuje się, że są tu tylko dwa hotele i do tego dla „inostrańców” podwójne ceny, za pokój bez ciepłej wody 25€ – standard „wczesny Gierek”. Po drodze poznajemy jednak miejscowego „bajkera” Igora, zajmującego się handlem częściami zamiennymi do samochodów z firmy Inter- car. Proponuje nam wspólny wyjazd za miasto do swoich kolegów, którzy w ten weekend odpoczywają nad zalewem Kuchurgańskim, rozdzierającym Naddniestrze od Ukrainy. Już po ciemku razem docieramy do „bazy oddycha” i za 40$ wraz z Igorem wynajmujemy domek na palach, śpimy więc nad lustrem wody. Trudno opisać klimat tego miejsca, o standardzie sanitarnym minus zero. Jedno jest pewne tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć, my mamy szczęście i od podwórka możemy w tym uczestniczyć i dowiedzieć się prawie wszystkiego o tym „państwie”, jego narodzie i problemach związanych z nieuznaniem go na forum międzynarodowym. Aby wyjechać poza granicę, każdy z obywateli musi posiadać jakiś uznany na świecie paszport. Igor ma mołdawski, jego przyjaciele bułgarski, najczęściej funkcjonują tu również rosyjskie i ukraińskie. Nadal częstą praktyką w Naddniestrzu są aresztowania ze względów politycznych. Wiążą się one najczęściej z publicznym przedstawianiem prorumuńskich lub promołdawskich poglądów. Wybory prezydenckie były kupione za pieniądze i nikt nie miał prawa się sprzeciwiać. My natomiast biesiadujemy do nocy z miejscowymi, przekąszając ogórkami, parówkami na zimno i jakąś ziemniaczaną sałatą , popijając piwem o nazwie „żiwoje piwo” – niepasteryzowane w plastiku, nawet całkiem smaczne. Nasz „nocny sen” umila nam nastrój zabawy, wygłupów i igraszek w kąpieli oraz odpalanie z uporem maniaka zdezelowanego Volkswagena , gdyby nie to, że łóżka były zapadnięte do ziemi i jakby to powiedzieć, byliśmy lekko uwięzieni w tych leżankach, to pewnie, albo on odpaliłby ten samochód, albo my byśmy go udusili.

Następnego dnia rankiem zmęczeni tymi nocnymi przygodami razem z Igorem jedziemy na pobliskie przejście z Ukrainą i tylko dlatego, że on przekracza granice wraz z nami odprawa trwa dosłownie 15min. Normalnie stalibyśmy około 4 godz., tak wielki panuje tu ruch samochodowy. Po przekroczeniu granicy żegnamy się, wymieniamy adresami i my już po godzinie jesteśmy na rogatkach Odessy. Żar leje się z nieba 36ºC, zwiedzamy miasto z motocykla i obowiązkowo na bulwarze przy słynnych schodach (kinomani pamiętają niemy radziecki film “Pancernik Potiomkin” Eisensteina, słynną scenę na schodach odeskich), zajadamy chłodnik na bazie jogurtu, gotowanego mięsa, koperku i chrzanu – pychotka. Następnie przez Iliczewsk (wielki port i najwspanialsze plaże w okolicy Odessy), Zatoka (koszmarne nadmorskie uzdrowisko), docieramy do Biełgorodu Dnieprowskiego, aby zwiedzić Twierdzę Akerman. Założona jako starożytna grecka kolonia Tyras w VI w. p.n.e., później rzymska Alba Iulia i bizantyjskie Leukopolis. W XI wieku powstał tu gród Białogród, który w XIII wieku znalazł się pod panowaniem Tatarów. Od XVI wieku we władaniu hospodarów mołdawskich (od 1387 lenników króla Polski) jako Cetatea Alba. W XV wieku twierdza została zdobyta w 1484 roku przez Turków zmieniła nazwę na Akerman „Biała Twierdza”. W okresie 1600-1611 pod panowaniem Wołochów. W XVIII wieku centrum Tatarów budziackich, kilkakrotnie zdobywana przez Rosjan, a w 1812 włączona do Rosji. Od 1918-1940 należy do Rumunii jako Cetatea Alba, w sierpniu 1940 przyłączona do Ukraińskiej SRR, a od lipca 1941 do sierpnia 1944 znowu w granicach Rumunii. Od 1945 w Ukraińskiej SRR, a obecnie od 1991 w niepodległej Ukrainie. Wiele lat temu obiecałem sobie że zwiedzę to niezwykłe miejsce i wreszcie udało się tu dotrzeć.

Zwiedzamy ten gród, tak ulubione przez Puszkina. Trafiamy akurat na turniej rycerski co uatrakcyjnia nasz pobyt. Współczujemy jedynie uczestnikom, którzy przyodziani w żelazne zbroje w takim upale ścierają się nie tylko w pojedynkach, lecz walczą z lejącym się z nieba żarem. Późnym popołudniem docieramy do małej miejscowości nad Morzem Czarnym o dumnej nazwie Kurortnoje, gdzie w miejscowej bazie oddycha „Delfin” wynajmujemy pokój w domku na skraju nadmorskiego brzegu (140hrywien, 1€ = 10hrywien). Kąpiel w wodzie o temp. zupy i tak jest wielką przyjemnością, tym bardziej, że towarzyszą nam baraszkujące obok delfiny, są dosłownie na kilkanaście metrów od nas. Tu również poznajemy standardy i życie urlopowe przeciętnego mieszkańca Ukrainy, dostrzegając, że to nie Jałta i Krym. Jest natomiast serdeczna atmosfera, niskie ceny i uprzejma obsługa w skromnych nadmorskich knajpkach. Rankiem ruszamy w kierunku delty Dunaju, nadmorskim brzegiem, aż do miejscowości Kilia, a następnie w górę Dunaju wzdłuż granicy z Rumunią, przez Izmaił do miejscowości Reni, w czasach Sojuza wielkiego portu, obecnie podupadającego, usytuowanego w kącie pomiędzy Mołdawią, Ukrainą i Rumunią. Cały ten dzisiejszy przejazd, to jakby przebywanie w zapomnianym dla świata regionie, gdzie czasy pamiętające głęboką komunę nie przebiły się jeszcze do obecnej rzeczywistości XXI w. To jeden wielki skansen minionej epoki. Aby dotrzeć do Rumuni musimy pokonać 1200m odcinek przebiegający przez terytorium tej prawdziwej, uznanej Mołdawii. Na szczęście jest tu uproszczona odprawa i tak naprawdę funkcjonują tylko dwa punkty graniczne. Po godzinie jesteśmy w Rumuni. Jedziemy jeszcze w kierunku Bukaresztu przez naddunajskie, nieciekawe porty Galati i Brailę i na 70km przed stolicą zatrzymujemy się w przydrożnym pensjonacie.

Rano kontynuujemy jazdę do Bukaresztu, chcemy pooglądać te cuda które w latach komunistycznej dyktatury stworzył w tym mieście ten niegdyś najważniejszy – teraz polecą wszystkie jego przydomki „ Geniusz Karpat”, „Słońce Nadziei”, „Jutrzenka Przyszłości”, „Ziemski Bóg”- Nicolai Ceausescu. Za cenę głodu i nędzy narodu upodabniał stolicę Rumunii do Paryża. Niby dla komunistycznej partii wybudował Dom Ludowy na skalę jakiegoś niezwykłego pałacu, drugi po Pentagonie największy administracyjny budynek na świecie. Wyburzył stare dzielnice, by powstał potężny plac budowy pod pałac i budynki dla jego pracowników. Byłem w Bukareszcie ostatnio 30lat temu i nie poznałem żadnego z miejsc, po prostu tamtych miejsc już nie ma. Zwiedzamy te cuda, a pobyt w pałacu pokazuje obraz głupoty i skali wielkości, a może raczej kompleksów tego maniaka, czegoś tak niezwykłego w życiu nie widzieliśmy, marmury, alabastry, żyrandole tak potężne i strojne, że gdyby taki spadł, zapewne wywołałby trzęsienie ziemi, dywany w większości różowe i czerwone, wystrój w podobnych tonacjach i jak przystało na kult jednostki wszystko wyzłocone, ogromne i stylowo pomieszane co wywołuje na naszych twarzach tzw.”rybkę”. Niestety, a raczej na szczęście nie dokończono tego dzieła , gdyż sfrustrowany sytuacją naród temu przeszkodził i wysłał dyktatora wraz z małżonką w zaświaty. Pamiętam ten moment i bardzo chciałam zobaczyć miejsce ich pochówku na cmentarzu Ghencea w Bukareszcie, o mały włos byłoby to spotkanie bardzo realne, lecz akurat w czasie naszego pobytu odbywała się ekshumacja wodza i jego żony, by potwierdzić iż, to na pewno oni są tam pochowani.

Po zwiedzeniu stolicy przemieszczamy się jeszcze do miejscowości Rasnov, jadąc drogą E60 przez karpacki kurort Sinaia, a następnie za Azuga w lewo przez góry drogą nr 73a. Wynajmujemy pokój w pensjonacie i degustujemy rumuńskie narodowe potrawy (ciorba de burta – specyficznie przyrządzone flaki, sarmale – niby nasze gołąbki) popijając winem z winnic Mulfatlar.

Następnego dnia okazało się, że jeden z najświetniejszych zamków chłopskich ulokowany na wzgórzu nad miasteczkiem jest zamknięty do zwiedzania z powodu renowacji. Zadowalamy się więc jedynie wyglądem zewnętrznym i bryłą budowli, następnie kierujemy się dalej drogą nr E1, przez narciarski kurort Pojana Brasov do Brasova. Zwiedzamy tą perełkę Karpat Południowych nazywaną przez miejscowych „prawdopodobnie najwspanialszym miastem świata” – my potwierdzamy – prawdopodobnie tak jest. Podziwiamy panoramę miasta z góry Tampa (955m.n.p.m.) wyjeżdżając tam kolejką linową, która startuje prawie z samego centrum.

Zaskakuje nas tu ciekawa wystawa, którą zorganizowano na miejscowym rynku przypominającą upadek komuny we wschodniej Europie i jak wielce do tego przyczyniła się Polska, ówczesny ruch Solidarności i jak inni cenią nasz naród za to. Tu widzimy również jak ta fala przechodziła przez kolejne państwa; Czechosłowację, Rumunię i NRD, a później Ukrainę.

Następnie jedziemy do zamku w Bran, słynnego z opowieści o Drakuli, a w którym to on sam osobiście nigdy nie przebywał. Choć panuje w tym miejscu wielka komercja, uważamy, że warto obejrzeć tą budowlę wraz z przyległym skansenem. Dalej to przejazd przez Karpaty malowniczą drogą nr 73 do Campulung i dalej 73c do Curtea de Arges, a następnie 7c, aby dotrzeć pod prawdziwy zamek Vlada Palovnika „Draculi”, który absolutnie nie był wampirem, lecz stanowczym i srogim władcą Wołoszczyzny który w trakcie działań wojennych nabijał turków na pale i w sposób jedyny w swoim rodzaju rozwiązywał problemy złodziejstwa. Z nieszczęśnikami oraz żebrakami postąpił w podobny sposób, zaprosił ich na ucztę w zamku, zapytał czy może im jakoś pomóc, odpowiedzieli że tak, więc ich wszystkich zgładził i rozwiązał w ten sposób ich trudny los. Zamek ten umiejscowiony na początku trasy Transfogaraskiej w Poienari. Tu też korzystamy z usług gospodarstwa agroturystycznego i śpimy w świetnych warunkach u sympatycznych Rumunów, pary, uśmiechniętych i serdecznych staruszków.

Rankiem wychodzimy po 1480 schodach na wzgórze, gdzie nad przełęczą dominują monumentalne ruiny murów warownego zamczyska. Następnie przejazd na drugą stronę Karpat trasą Transfogaraską, która jest również dziełem wizji Ceausescu. Dla nas to typowa alpejska droga przez góry, niczym szczególnym się nie wyróżnia, jak wszystkie, podobnie ciekawa i krajobrazowo piękna. Na szczycie po przejechaniu tunelu typowy rumuński jarmark. Nasz GPS pokazuje 2100 m.n.p.m. temp.20ºC.

Jeszcze tego dnia zwiedzamy następną perełkę Rumunii, czyli Sibiu. Zachwyca nas dosłownie wszystko; piękno, spokój, kameralność, nastrój, wszechobecne kwiaty i te dachy domów z gibelkami w kształcie patrzących oczu, zwanymi „oczami miasta” Przez trzy godziny rozkoszujemy się widokami i atmosferą tego miejsca. Drogą nr.1 docieramy później do Alda Jula i dalej nr.74 za Zlatną znajdujemy schronienie na dzisiejsza noc w rodzinnym pensjonacie „Vila Nutica” o wystroju pt.”o bajko ty moja”.

Nasz powrót do domu urozmaicamy następnego dnia popasem w węgierskim termalnym, starym kurorcie Bogacs. Urocza skromna mieścinka, wynajmujemy przyczepę kempingową na miejscowym kempingu i uzdrawiamy przegrzane organizmy w termalnych wodach, przeskakujemy z basenu na basen, gdyż dobroczynne działanie różnych wód pomogło zapomnieć o zmęczeniu. Wieczorem rozkoszujemy się węgierskimi narodowymi potrawami popijając miejscowym egerskim winem. Ostatni dzień to przejazd do Polski, a jedyną atrakcją, poza wspaniałymi widokami i krajobrazami z trasy było zwiedzenie zamku w Egerze, gdzie właśnie odbywał się rycerski festyn połączony z jarmarkiem.

Polska przywitała nas na przełęczy w Korbielowie zimnem i deszczem jakby wyjętym z przejazdu po Islandii. W ciągu kilku chwil z temp oscylujących w okolicy 30ºC, zrobiło się 14ºC i jakoś ponuro i podwójnie smutno, kończy się nasza wspaniała włóczęga przez Islandię do Odessy wzdłuż sześciu mórz ; Bałtyku, Morza Północnego, Atlantyku, Morza Norweskiego, Morza Grenlandzkiego i Morza Czarnego. W ciągu niespełna pięciu tygodni przebyliśmy 9500km lądem na naszym BMW i 2000km po wodach bujającym promem.

O 19.00 ponownie stoimy w progach naszej Chałupy na Górce.

Podsumowanie:

…pozostały ciche a jednak wyraziste wspomnienia…widziane miejsca utrwalone na zawsze za powiekami…poznane imiona przywołują sytuacje…nadużyte od informacji neurony powodują pisk opon mózgowych… powróciliśmy na przystanek zdobytych doświadczeń i nabytej wiedzy…i co?…i co?…podróż przecież nie zaczyna się w momencie…kiedy ruszamy w drogę…i nie kończy…kiedy dotarliśmy do mety…w rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej…praktycznie nie kończy się nigdy…bo taśma pamięci kręci się w nas dalej…mimo że fizycznie już dawno nie ruszamy się z miejsca…wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby…w gruncie rzeczy nieuleczalnej…