
2-Cusco>Quito
29.11.2024 – piątek – rano otrzymujemy wiadomość od przewodnika wysłaną poprzez WhatsApp, że na górze „Machu Picchu” jest gęsta mgła, leje i jeśli możemy, to abyśmy przesunęli nasz wyjazd pod szczyt na 10:00 (wejście na nasz bilet jest dopuszczalne w czasie jednej godziny). Tak czynimy i opóźniamy wyjście z hotelu… jednak po 30 minutach mamy nową informację, aby iść na przystanek busów i jechać pod szczyt. Suma summarum wstrzeliliśmy się w układ pogodowy i po półgodzinnej jeździe drogą pełną agrafkowych zakrętów, poszybowaliśmy w górę do inkaskich ruin. Tę stromą trasę obsługuje 30 autobusów, specjalnie przygotowanych przez firmę Mercedes. Tu muszę napomknąć, że obsługa wszystkich etapów podróży do tego miejsca jest profesjonalna i przejrzysta. Nasza trasa to „Circuito 2- Circuito Clasico”.
„Machu Picchu”(w języku Quechua to „Montana Vieja”, czyli „Stara Góra”), to prawdopodobnie najsłynniejsza atrakcja turystyczna Ameryki Południowej. Inkaskie miasto zbudowane na skale, na górskiej przełęczy o wysokości 2.350 m n.p.m ponad urwistymi ścianami doliny Urubamba. Usytuowane jest na górskim siodle, pomiędzy dwoma szczytami i otoczone granitowym murem. Można do niego wejść tylko przez jedną, główną bramę. Wewnątrz znajduje się labirynt tysiąca zrujnowanych domów, świątyń, pałaców i klatek schodowych.
Zostało odkryte dla Świata dopiero w 1911r., przez, wykładowcę na Uniwersytecie Yale, profesora i archeologa Hirama Binghama. Kiedy jako szef ekspedycji wyruszył wraz z lokalnym policjantem w roli przewodnika i tłumacza, w Mandor Pampa, gdzie obozowali, miejscowy rolnik poinformował ich o istnieniu ruin na niedalekim szczycie górskim… i tak za jednego sola… rolnik Melchor Arteaga, zaprowadził członków ekspedycji, do zapierającego dech w piersi widoku na otulone mgłami, zaginione miasto… które Bingham nazwał „Machu Picchu” („Stary Szczyt”).
Co próbował znaleźć Hiram Bingham? Próbował znaleźć ostatnie stolice Inków… Vitcos i Vilcabambę. Był tak naprawdę pierwszą osobą spoza Peru, która udała się w ten region i zebrała jak najwięcej ustnych świadectw. Używając nazw miejsc wspomnianych w hiszpańskich kronikach i map dawnych peruwiańskich geografów, chodził od punktu do punktu i nigdy nie odrzucał ofert poszukiwania ruin.
Wcześniej nawet hiszpańscy konkwistadorzy nie wiedzieli o istnieniu tego miejsca. Tym to sposobem uniknęło splądrowania przez Hiszpanów, ponieważ nigdy go nie odnaleźli, zostało porzucone przez mieszkańców i szybko zawładnęła nim natura. Wyśmienita inkaska sztuka kamieniarska przetrwała próbę czasu, jednak jaką funkcję pełniło miasto? Czy było to obserwatorium? Czy może miejsce kultu? A może po prostu wiejska rezydencja dziewiątego władcy Inków Pachacuteca? Obecnie uważa się, że zasiedlone było przez wyższą inkaską grupę społeczną „Realeza”, która bezpośrednio odpowiadała, za zarządzanie państwem. Tu mieściły się szkoły, instytucje kulturalne i naukowe…
Spędzamy w tym wybitnie spektakularnym miejscu kolejne cztery godziny, zwiedzając, rozmyślając i podziwiając to niezwykle miejsce. Patrząc na kamienne, potężne budowle Inków zastanawiamy się, jak w tamtych czasach potrafiono dopasowywać do siebie ogromne bloki skalne, dosłownie na milimetry…
Podczas mojego pierwszego pobytu w tym miejscu, miałem okazję wejść na jeden ze szczytów górujących nad ruinami miasta, na „Waynapicchcu,” 2634m n.p.m. Po 45 minutach mozolnej wspinaczki, nagrodą były boskie widoki… to miasto ma właśnie coś z nadprzyrodzonego charakteru łącząc ziemskie życie z boskim… (dołączam kilka zdjęć). Obecnie wejście na tą górę jest mocno ograniczone, ilościowo i finansowo… tylko 300 biletów dziennie, po 200soles…
Dziś eksperci twierdzą również, że „Machu Picchu” było jedynie wiejskim schronieniem dla inkaskiej arystokracji… wykonane z precyzją, w niedostępnej lokalizacji, nigdy nie odkryte, przetrwało opuszczone cztery stulecia i dzięki jednemu podróżnikowi o nieposkromionej ciekawości, zajmuje dziś godne miejsce jako jedno z najwspanialszych miast dawnych cywilizacji i jest jednym z najniezwyklejszych miejsc na świecie.
Po opuszczeniu „Machu Picchu” powrót do Cusco przebiegał dokładnie tak jak przybycie, tylko w odwrotną stronę. Przed 19:00 meldujemy się w mieście, które tętni folklorystycznymi festynami związanymi ze świętem plonów, coś jak nasze dożynki…
Zakwaterowani jesteśmy w tym samym hotelu „Arrambide” Av.Tullumayo 350.
30.11.2024 – sobota – rano opuszczamy Cuzco, jedno z ważniejszych miast Peru. Przede wszystkim dlatego, że było stolicą imperium Inków. Założone zostało w XIII wieku i przez trzy, kolejne stulecia należało do tego ludu. Później miasto podbili Hiszpanie, którzy uczynili z niego swoją bazę do prowadzenia dalszej kolonizacji. Na szczęście nie zniszczyli wszystkiego, co inkaska kultura stworzyła. Coś zburzyli, coś przebudowali. W efekcie Cuzco stanowi obecnie ciekawy przykład kolonialnej architektury, wymieszanej ze śladami po Inkach. Z tego też powodu znalazło się na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.
Po opuszczeniu centrum, podjeżdżamy pod twierdzę „Saqsaywaman”, z której rozciąga się fenomenalna panorama Cuzco i okolicy. Wzniesiona do obrony miasta ogromnym ludzkim wysiłkiem, co poniekąd opłaciło się, ponieważ już trzy lata po przybyciu Pizarra… twierdza spełniła swą rolę w pierwszym powstaniu Inków, ocalając miasto przed Hiszpanami. Potężne mury, składające się z ogromnych bloków (największy kamień waży ok. 42 tony!), dają świadectwo zasadności włożonego trudu. Uważa się też, że była to ceremonialna twierdza o funkcjach religijnych. Na dalszej trasie do Pisac, podjeżdżamy pod stanowiska archeologiczne „Complejo Arqueologico Qenqo”, co w języku Quechua oznacza labirynt. Funkcjonowało jako centrum kultu i składania ofiar ( Sala Ofiarna), ale był też Amfiteatr i kanał w kształcie zygzaka. Następnie „Pukapukara” zwana czerwoną fortecą, to miejsce ruin wojskowych, otoczonych świątyniami, pełniące rolę obronną dla Cusco. W Pisac, kameralnym, małym miasteczku z wąskimi uliczkami podjeżdżamy na główny plac „Plaza de Armas”, gdzie ulokowało się wiele warsztatów rzemieślniczych, małych kawiarenek i wiele sklepików z rękodziełem… miasteczko i stanowisko archeologiczne, to prawdziwy klejnot „Świętej Doliny Inków”. Pisac otoczone pięknymi górami, urocze, spokojne i pełne historii. Mieszkańcy są oddani swojej kulturze i tradycji. Rzemieślnicza część rynku, jest pełna przedmiotów związanych z kulturą Inków, to idealne miejsce na zakup prezentów i pamiątek. Znajdziemy tu ręcznie tkane produkty z delikatnego włókna alpaki oraz unikatową biżuterię.
Dalej kierujmy się w górę rzeki Urubamby, aby w małym miasteczku Cusipata odbić w stronę „Montana Siete Colores” („Gór Siedmiu Kolorów”). Ponieważ cała wyprawa w te góry, to dość czasochłonna aktywność, zaraz po wjeździe na trasę w zadanym kierunku, obok przydrożnej restauracji „Inca Kashuana”, za zgodą właściciela posesji, rozbijamy nasze dzisiejsze obozowisko „Toyota Inn”. Warunki jak na kempingu, są toalety, ławeczki i piękne widoki na góry…
01.12.2024 – niedziela – gdzie znajdują się „Góry Siedmiu Kolorów” i jak się tam dostać? To niesamowite miejsce znajduje się w Andach i oddalone jest nieco ponad 100km na południe od miasta Cusco, jadąc w kierunku Puno. Na trasie w małym miasteczku Cusipata, odbiliśmy z głównej drogi na wschód, gdyż tu bowiem zaczyna się 25km odcinek szutrowej drogi, która wyprowadza nas na parking usytuowany na wys. 2635m n.p.m. Stąd po 2h marszu można dotrzeć pod szczyt góry „La Montana de los Siete Colores”, ulokowanej na wysokości 5200 m n.p.m.
Z racji na fatalny stan drogi oraz wysokość, polecają udać się tam w towarzystwie oficjalnej agencji turystycznej. I rzeczywiście droga jest wąska, bardzo stroma, sporo błota, ale nie stwarza większych trudności, aby ją pokonać. Po drodze przejeżdżamy przez dwie wioski rozpostarte wzdłuż trasy, Tintinco i Chillihunai. Za tą ostatnią, droga robi się jeszcze bardziej wąska i stroma. Po pokonaniu 21km od naszej bazy noclegowej i 45minutach jazdy… docieramy na parking. Jednak tuż przed, jesteśmy zaskoczeni kontrolą, czy na pewno zarejestrowaliśmy swój pobyt w tym miejscu przez internet? Nawet nie przyszło nam to do głowy, toteż obsługujący szlaban chłopak, grzecznościowo pomógł nam tego dokonać, poprzez użycie swojego telefonu… okazuje się, że wstęp jest bezpłatny, co mile nas zaskoczyło…
Po wyjściu z auta, natychmiast odczuwa się niski stan tlenu w powietrzu i nie(kolorowy) zawrót głowy… pogoda nie najgorsza i ciepło 15ºC. Pierwsze podejście i już zadyszka mocno daje w kość… okazuje się, że pierwszy(błotny) odcinek ok. 3km można pokonać na koniu, a oferentów jest bez liku… decydujemy się na takie rozwiązanie, ponieważ koszt to jedynie 70soles od os. (77PLN). Po 30minutach jazdy w siodle, jesteśmy pod szczytem i musimy pokonać ostatnie, bardzo strome podejście na dział wodny, skąd rozciągają się najwspanialsze, panoramiczne widoki… zajęło nam to kolejne pół godziny…
„Montana Siete Colores”, to oczywiście nie „Góry Tęczowe”( jak są też nazywane przez wielu), tylko kombinacja siedmiu pastelowych kolorów, 14 różnych minerałów ( nie podobnych do przekoloryzowanych, często prezentowanych w internecie) … jednak i tak wrażenia są niesamowite. Z okalających szczytów spływają jęzory lodowców. Taki widok może stworzyć tylko sama natura, która jest autorką wielu spektakularnych dzieł stworzenia. „Vinicunca”… jak malowana… miejscowi uważają, że ta pokolorowana góra, to dar od bogów… dziś wiadomo już, że to nie ich sprawka… tylko działalności geologicznej. Trudno opisać doznania estetyczne, chyba najlepiej oddadzą to nasze fotki…
Po półtorej godzinie pobytu w tym nietuzinkowym miejscu, bardzo powoli schodzimy pieszo do parkingu. Pokonanie odcinka ok. 5km zajęło nam 1,5h. Wydawałoby się, że zejście to będzie prościzna… oj nie! Hamownie podczas schodzenia po stromiznach z wys. 5200 m n.p.m., jest równie męczące, a połączone z zawrotami głowy… to już kombinacja alpejska… praca mięśni odbiera skromne ilości tlenu należne mózgowi… widzieliśmy ludzi, którzy posiadali maleńkie urządzenia ze stężonym tlenem.
Wielka ulga po dotarciu na parking. Niektórych sprowadzali kompani wycieczki, inni wymiotowali, a jeszcze innych zwoziły konie… z vertigo w głowie, solidnie zmęczeni, ale szalenie zadowoleni, mimo wszystko jak najszybciej chcemy opuścić te wysokości. Zjeżdżamy prawie godzinę do Cusipata i kontynuujemy jazdę w kierunku Pisac. Na 15km przed miasteczkiem, znajdujemy doskonałą bazę na dzisiejszy nocleg nad brzegiem, w zakolu rzeki Rio Urubamba.
02.12.2024 – poniedziałek – dzisiejszy dzień poświęcamy na spenetrowanie poinkaskich budowli, pozostałości ich wspaniałej kultury rolniczej, inżynieryjnej oraz architektonicznej ulokowanej w „Świętej Dolinie” wzdłuż rzeki Rio Urubamba. Ollantaytambo, to swoisty majstersztyk ich zdolności inżynieryjno-budowlanych, to jedno z najpiękniejszych miasteczek w „Świętej Dolinie Inków” w okolicach Cusco. Jest to jedyne miasteczko Inkaskie, które nadal jest zamieszkane oraz zachowało swój starożytny miejski, inkaski układ. Tu ludzie wciąż mieszkają w prekolumbijskich domkach, na ścianach wiszą suszone alpaki (zapewniające płodność)… a czaszki przodków wmurowane są nad progiem domu. Ta ostatnia twierdza Inków, zbudowana do celów religijnych, była miejscem wielkiej bitwy, jednej z niewielu udanych przeciw konkwistadorom. Ten cud architektury, niewiarygodnie wielkie bloki skalne (idealnie dopasowane) i wyniesione tak wysoko …czy dziś współczesnym sprzętem doszłoby do realizacji „Bramy Bogów”, „Ściany Sześciu Monolitów” etc…?
Kompleks archeologiczny to niedokończona Inkaska osada (przed zakończeniem budowy przybyli Hiszpanie), która zawiera ogromne tarasy, niedokończoną świątynię słońca oraz tzw. colcas, czyli spichlerze położone na zboczu wzgórz. Jak zwykle w takich miejscach, tak i w Ollantaytambo, można odwiedzić spore targowisko z rękodziełami, wymieszanymi ze zwykłą chińszczyzną…
Kolejnym miejscem na trasie były solniska „Salineras de Maras” w pobliżu miejscowości Maras (wstęp 20 sol od os.). Miejsce, gdzie po dziś dzień pozyskiwana jest sól. Ale sól soli nierówna… tutaj to natura dostarcza doskonałych rozwiązań. Mozolny proces, gdzie cała praca wykonywana jest ręcznie od początku do końca, toteż rzadko która sól może równać się tej, wydobywanej w peruwiańskich Andach. Salineras to prześliczne miejsce, z cudownie mieniącymi się w słońcu solnymi basenikami, a jest ich ponad 4 tysiące. Wszystkie rodzaje soli zawierają naturalne minerały, bo przecież woda strumieniami spływa prosto z gór. Można zakupić sól w różnych kombinacjach… ja kupiłam posoloną czekoladę…
Po południu przyszedł czas, aby opuścić rejon Cusco i przenieść się sporo dalej w kierunku stolicy Limy. Pierwszy etap prowadzi do Nasca. Jeszcze tego dnia pokonaliśmy 120km tej trasy i za Arca, na podwórku u miejscowego gospodarza rozbijamy naszą bazę noclegową „Toyota Inn”. Sprawdza się tam sprawna, wypracowana już metoda… pytamy, dostajemy zgodę i dajemy 20soli tytułem kłopotu… takim to sposobem wszyscy są zadowoleni…
(Link do trasy na google maps)
03.12.2024 – wtorek – opuszczamy ciekawe lokum na dzisiejszą noc i jedziemy dalej. Może wyjaśnię dlaczego nie spaliśmy gdzieś w polach w odosobnionym miejscu, po prostu takich miejsc w tym rejonie Andów brak. Strome stoki pozbawione dróżek dojazdowych, jak się pojawi, to prowadzi do osady lub gospodarstwa. Wczoraj ponad godzinę szukaliśmy dogodnego miejsca i nic… na małych parkingach obok restauracji nie zostajemy, gdyż gwarantuje to nieprzespaną noc w rytmie pracujących silników ciężarówek…
Dzisiaj wstaliśmy już o 7.00, aby o 8.00 ruszyć dalej na trasę nr 3S w kierunku Abancay. W wolnym tempie pokonujemy kolejne kilometry… towarzyszy nam wspaniała pogoda. Po dotarciu do Abancay, kontynuujemy jazdę w kierunku Nazca, mozolnie pokonując tysiące zakrętów. Na trasie poruszamy się cały czas pomiędzy 3,5tys., a 4,5tys. m n.p.m. Ponadto jazdę mocno utrudnia bardzo gęsty ruch ciężarówek, choć to nowe Volvo i Scanie, to jednak na podjazdach i ciasnych zakrętach trudno je wyprzedzić, co mocno spowalnia jazdę. Droga jest w bardzo dobrym stanie, jak na warunki peruwiańskie. Staramy się przed zmrokiem dotrzeć do Nasca, gdyż spanie na wysokościach nie należy do przyjemności…
Rollercoaster andyjskiej drogi powoduje, że aż czterokrotnie wjeżdżamy na przełęcze położone powyżej 4550m n.p.m. Ostatni fragment trasy to obszar „Reserva Nacional Pampa Galeras”, gdzie upodobały sobie ten teren vicunie. Po drodze na wys. 4366m n.p.m. zatrzymujemy się przy niezwykłych, szpiczastych formacjach skalnych… „Bosque de Piedras Pilluni”. Następnie zjazd z 4500m n.p.m na „Płaskowyż Nazca”, 620 m n.p.m. Przejeżdżamy również obok najwyższej w świecie wydmy o wysokości 1200m n.p.m. Późnym wieczorem jesteśmy w małej, brzydkiej miejscowości, która jest ciekawostką turystyczną tylko dzięki odkrytym tam geoglifom, które to dostrzeżono z powietrza w 1927r. Niemiecka badaczka, matematyk i archeolog Maria Reiche, zafascynowana liniami na płaskowyżu, studiowała te rysunki wiele lat i doszła do wniosku iż jest to część wielkiego kalendarza astronomicznego, służącego do komunikowania się byłej cywilizacji z bogami. Stało się to powodem wielkiego zainteresowania turystów, a niezwykłe geoglify pochodzą sprzed ponad 2500lat. Wynajmujemy pokój w hotelu blisko „Plaza de Armas”, „Hotel Nueva Estrella”, Calle Callao 568A (120soles pok.2os.).
04.12.2024 – środa – rano jedziemy do miejscowego muzeum „Museo Didactico Antonini” , gromadzącego artefakty cywilizacji Nasca. Choć muzeum skromne, to jednak zbiory bardzo ciekawe, polecamy odwiedzić (wstęp 20sol od os.). Później przemieszczamy się na rozlegle tereny płaskowyżu. Najpierw podjeżdżamy na cmentarz tej byłej cywilizacji „Necropolis de Chauchilla”, gdzie do dzisiaj przetrwały zmumifikowane zwłoki tych ludzi, owinięte w bawełniane pakuły zawiązane sznurem, umieszczone w kamiennych grobowcach w pozycji kucznej (wstęp 10soles). Cmentarz Chauchila, to nekropolia z czasów przed okresem panowania Inków, a mumie pozostają w ich oryginalnych grobowcach. Pochówków dokonywano tutaj przez ponad 700 lat. Pomimo swojego wieku i wielu grabieżach, zachowane są w bardzo dobrym stanie, a na wielu z nich nadal można dostrzec resztki włosów, a nawet resztki skóry. Czynnikami, które miały znaczący wpływ na dobrą konserwację mumii, było malowanie zwłok żywicą, bawełniana odzież, ściany grobów były wykładane cegłą z suszonego błota, no i przede wszystkim… suchy klimat pustyni, jaki panuje w Nazca… dzisiaj mamy 37ºC.
Cmentarz odkryto w latach dwudziestych XX wieku, ale za oficjalne stanowisko archeologiczne uznano go dopiero w 1997 roku. Przez długi czas cmentarz Chauchilla był plądrowany przez rabusiów grobów, co spowodowało iż wiele cennych zabytków archeologicznych zaginęło.
Następnym punktem na naszej trasie są akwedukty i świątynie w kształcie glinianych piramid w Cachuachi „Zona Arqueologica Cachuachi”. Pierwotnie archeolodzy wierzyli, że Cachuachi było stolicą cywilizacji Nazca. Niestety teoria ta nie została poparta dowodami archeologicznymi. Najwyższa piramida o wysokości 28m , obejmuje siedem poziomów i była używana do ceremonii religijnych. Konstrukcja o szerokości 100m została zbudowana około 250r. naszej ery i uważana jest za główną świątynię Cahuachi, ponieważ to właśnie w różnych miejscach „Wielkiej Piramidy” znaleziono około 20 odciętych głów ofiar, prawdopodobnie dokonanych podczas rytualnych obrzędów religijnych. Znaleziono również depozyty ofiarne, związane ze sprawowanym kultem.
Popołudniem opuszczamy ten teren i udajemy się drogą nr 1S, czyli Panamericaną w kierunku Ica. Na trasie, około 25km od Nasca, podjeżdżamy jeszcze pod „Casa Museo y Mausoleo”, ulokowane w domu, gdzie swoje badania archeologiczne prowadziła Maria Reiche (wstęp 8sol od os.). Jak już wcześniej wspominaliśmy, pani ta pracowała przez wiele lat nad tematem geoglifów… gdzie przez wiele pokoleń Nazca, tworzyli linie poprzez wykopywanie płytkich rowów w ziemi i odgarnianiu czerwonobrązowych kamyków pokrytych tlenkiem żelaza, które tworzą wierzchnią warstwę gleby pustyni. Odgarnięta wierzchnia warstwa odsłania jasną glinę i ziemię wapienną, która mocno kontrastuje z otaczająca powierzchnią ziemi i dzięki której widoczne są te fascynujące linie, zwane geoglifami. W większości miejsc na świecie wiatr, deszcz i erozja szybko usunęłyby ślady takiego zjawiska. Linie Nazca przetrwały wyjątkowo dobrze, dzięki niewiarygodnie suchemu i bezwietrznemu klimatowi, jak i specyficznym wiatrom, które w postaci małych trąb powietrznych odkurzają co jakiś czas teren peruwiańskiej pustyni. Lataliśmy samolotem nad tymi geoglifami, ja nawet już dwa razy, więc tym razem odpuszczamy, mając w pamięci obrazy sprzed lat, dołączamy kilka zdjęć z tamtego czasu…
Po dojeździe do Ica, zbaczamy z trasy i jedziemy do małej turystycznej osady o nazwie Huacachina, ulokowanej nad laguną po środku piaszczystych, wysokich wydm. To raj dla sandboardzistów przybyłych tu z całego świata i próbujących uprawiać ten sport, tym razem zamiast po śniegu, jeżdżąc po stromych zboczach na sypkim piasku. Bez problemu wynajmujemy pokój w hostelu „The Silva”, nawet z basenem za jedyne 100 soles.
(Link do trasy na google maps)
05.12.2024 – czwartek – rano ja mam kilka technicznych spraw do ogarnięcia, Wiola poszła na jedną z pobliskich wydm, aby zrobić kilka fotek. Z Huacachina jedziemy do Rezerwatu „Reserva Nacional de Paracas”. Od Ica jest najpierw 40km asfaltu, później na 14km przed dotarciem do brzegów Pacyfiku, to już szutrowa droga. Piaszczyste wydmy spływają do oceanu, który usiany jest wysepkami o klifowych zboczach. Cały ten obszar, to raj dla wszelakiej morskiej zwierzyny, a wszystko to za sprawą zimnego prądu Humboldta, który jeszcze do tego miejsca dociera z Antarktyki, niosąc obfitość pokarmu dla tych stworzeń. Obszar ten zwany jest również „Małe Galapagos” i obejmuje obszar zatoki, półwyspu Paracas oraz archipelagu „Islas Ballestas”. Jedziemy wzdłuż brzegu przez rezerwat całkowitym bezdrożem prawie 70km. Ktoś wytyczył trasę układając co jakiś czas większe kamienie i tylko widok mało wyraźnych śladów prowadzi nas po szlaku. Na 30km przed Paracs, droga zdecydowanie się poprawia, zauważamy turystów na buggy, z powrotem dotarliśmy do cywilizacji, bo do tej pory, od rana nie natknęliśmy się na żaden pojazd, ludzi, czy zabudowania.
W tej części rezerwatu, powiedzmy bardziej cywilizowanej, urządzono od poprzedniej naszej bytności 14lat temu, wiele tarasów widokowych z informacjami dla turystów. Podjeżdżamy również do małego portu rybackiego Lagunillas, tuż przy plaży „Playa Roja”, gdzie w miejscowych restauracjach serwują dopiero co odłowione „owoce morza”… my wybraliśmy ceviche mix… ceviche to typowe danie kuchni peruwiańskiej, które odniosło taki sukces, że jego smaki rozprzestrzeniły się na inne kraje Ameryki Łacińskiej i nie tylko… oczywiście wszystko jest zrobione z surowych produktów + cebula i marynata, to taki nasz śledź na surowo, czyli my jadamy wg nomenklatury peruwiańskiej ceviche ze śledzia…
Późnym popołudniem docieramy do małej osady rybackiej Paracas i wynajmujemy pokój w hospedaje „El Buen Samaritano” przy morskim bulwarze (70soles pok.2os.). Wykupujemy również na jutrzejszy poranek, przejazd łodzią motorową na „Islas Ballestas”, pobliskiego skupiska wysp, gdzie z bliska będziemy podziwiać ptactwo i morskie zwierzęta.(40soles od os.).
Samo miasteczko, obecnie niewielki kurort, nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Sporo hoteli, niektóre nawet z basenami, przystań i promenada, trochę knajpek i kramików z jedzeniem, a do tego sklepiki, w których kupić można (jak zawsze) wszystko. Jednak to nie samo miasto każdego dnia przyciąga autobusy pełne turystów… to nie promenada sprawia, że co rano spacerują po niej tłumy… największym atutem Paracas jest port, z którego wypływają łodzie w kierunku niezwykłych wysp „Islas Ballestas”.
(Link do trasy na google maps)
06.12.2024 – piątek – rankiem udajemy się do portu Paracas i płyniemy szybką łodzią motorową (2x 200KM) na „Islas Ballestas”. To niewielki fragment „Rezerwatu Narodowego Paracas”. Te kilka kamienistych wysepek, których łączna powierzchnia wynosi zaledwie 0,12 km², stanowią niesamowicie ważny fragment ekosystemu tego regionu. To tutaj żyje bardzo duża część zwierząt, przede wszystkim ptaków, które w żadnym innym miejscu w całym rezerwacie nie występują tak licznie. Flamingi, pelikany, kormorany, głuptaki niebieskonogie czy pingwiny Humboldta, to tylko kilka spośród 215 gatunków, które tu żyją. Początkowo łódź znacznie przyspieszyła, aby chwilę później zwolnic i zatrzymać się koło „Kandelabru”, umiejscowionego na zboczu piaszczystego stoku. Jest to olbrzymi geoglif , który powstał prawdopodobnie około 200 r.p.n.e., kiedy na terenach tych mieszkali Indianie kultury Paracas. Nie wiadomo jednak w jakim celu został stworzony, ani co dokładnie przedstawia, równie dobrze może to być wizerunek kaktusa. Faktem jednak jest, że ten przypominający świecznik lub kaktus geoglif ma wysokość około 190m.
Po kolejnych 20min. Płynięcia, docieramy do „Islas Ballestas”. Ptaki odznaczają się bardzo wyraźnie na tle białych skał. Nie jest to jednak naturalny ich kolor, to ptasie guano nadaje tą barwę, które w tym rejonie „produkowane” jest dosłownie w tonach. Co ciekawe, dzięki ptasim mieszkańcom „Islas Ballestas”, Peru jest światowym potentatem w dziedzinie nawozów naturalnych, a samo guano to jeden z głównych produktów eksportowych kraju, przynoszącym ogromne dochody. Kiedy opływaliśmy wysepki na wielu ze skał widzieliśmy wylegujące się uchatki kalifornijskie. Dorosłe i młode leniwie przeciągają się na skalnych półkach, niemal w ogóle nie zwracając uwagi na podpływające blisko motorówki z turystami. Jednak kiedy byliśmy tu 14lat temu, końcem lutego, było dużo więcej ptaków i uchatek, dla których był to okres lęgowy. Na kamienistych plażach wylegiwały się słonie morskie i foki, które były wówczas w fazie wychowywania niezliczonej ilości potomstwa.
Dalsza część dnia to 250km przejazd drogą nr 1S, mało ciekawymi, pustynnymi, nadoceanicznymi terenami do Limy. Dojeżdżając do stolicy, specjalnie przejechaliśmy nadmorskimi bulwarami, które okazały się na tyle nieciekawe, wręcz wstrętne, że nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia… dodatkowo, brud, wszechobecne śmieci i niezorganizowany, potworny ruch samochodowy w mieście, dodawał przykrego wrażenia i odbioru estetycznego stolicy Peru. Tak właściwie dopiero na kilka przecznic od „Plaza de Armas”, Lima nabiera wyglądu, jakiego powinniśmy się spodziewać po stolicy bogatego państwa… kolejnym problemem jest znalezienie parkingu, który wyszukaliśmy dopiero kilometr od hotelu w którym stacjonujemy…
Pokój wynajmujemy w starym, już znanym mi miejscu, obok klasztoru Franciszkanów „Hotel Espana” Av. Azangaro 105 (126soles pok.2.os. z łazienką i śniadaniem). Panuje tu specyficzny klimat, jakbyśmy się przenieśli do czasów kolonialnej Hiszpanii…
07.12.2024 – sobota – Zwiedzamy Limę. Rozpoczynamy od standardów, które przystało zwiedzić w stolicy Peru. Zaczynamy od „Basilica y Convento de San Francisco”, klasztoru położonego nad brzegiem Rio Rimac, pod który to Francisco Pizarro, założyciel Limy, przeznaczył teren już w 1535 r. W katakumbach „Museo Convento San Francisco y Catacumbas” spoczywają szczątki ok. 70 tys. osób (wstęp 20soles od os.). Potocznie zwany „Kościół na kościach”, swe tunele i korytarze zapełnił bezimiennymi nieboszczykami, układanymi warstwowo jeden na drugim przesypanymi wapnem. Odwiedzamy katedrę „, gdzie w jednej z kaplic (jest ich 12) zostały złożone szczątki założyciela tego miasta. Jedno można tylko powiedzieć, że wystrojem i ilością potężnych i bogato zdobionych ołtarzy, można by było wyposażyć kilkadziesiąt zabytkowych kościołów w Polsce. W pobliżu jest też Pałac Arcybiskupi „Palazio del Arzobispo” z imponującymi drewnianymi balkonami. Stara, kolonialna Lima, to bardzo mały skrawek miasta rozciągający się od „Plaza Mayor” i jego okolic po plac „Plaza San Martin”.
Wczesnym popołudniem opuszczamy stolicę Peru. Ruszamy z Limy drogą nr 18 na pn./wsch. w kierunku Andów. Potworny smog, prawie całkowicie blokuje widoczność. Mijamy bardzo nieciekawe przedmieścia stolicy Peru, które ciągną się na przestrzeni 30km. Tak przykrego wrażenia z tej części trasy już dawno nie spotkaliśmy, ostatni raz chyba w Afryce (Gujany)… śmieci bród, totalny syf… później wcinamy się w górskie wąwozy, pnąc się mozolnie w górę w gąszczu setek dymiących ciężarówek i autobusów… dochodzą do tego jeszcze dziesiątki trzykołowych pojazdów o nazwie Bajaj, importowanych z Indii i wytwarzanych na bazie motocykla o poj. 150cm³.
Ponownie na przestrzeni 100km, pniemy się na wysokości (4723m n.p.m.) i przekraczamy Andy z zach. na wsch. Za miejscowością Huayllay wjeżdżamy w specyficzne góry „Santuario Natural Huayllay”, które składają się z tysięcy słupów skalnych, przybierających rożne figury. Trochę spędziliśmy czasu w tym rejonie, robi się późno, trzeba zjechać w dół, aby zapewnić sobie przyzwoity komfort noclegu.
Tuż przed „Cerro de Pasco” wjeżdżamy na drogę nr 3N i kontynuujemy jazdę w kierunku Huanuco. Takim to sposobem, dopiero po zmroku, udało się to osiągnąć za kopalnianą miejscowością Huariaca, 60km przed Huanuco (2850m n. p.m.). Stosowne miejsce na założenie bazy noclegowej znaleźliśmy na terenie starego kamieniołomu. Dzisiejszy dystans 280km.
08.12.2024 – niedziela – jedziemy dalej… po 60km mijamy Huanuco, później Tingo Maria i po dalszych 15km dojeżdżamy do drogi oznaczonej nr 5N. Od tego momentu jedziemy na północ Peru przez Amazonię, po najbardziej wysuniętej na wschód drodze w tym kraju. Tu małe wtrącenie… jadąc od Limy na całej trasie nie spotkaliśmy jak do tej pory żadnego turysty i jakby jesteśmy tu postrzegani jako niezwykłe zjawisko, serdecznie witani i pozdrawiani. Nawet policjanci na posterunkach kontrolnych witają, a następnie nawet nie sprawdzając dokumentów informują o zagrożeniach, najwyżej sprawdzają czy mam prawo jazdy. Właśnie na jednej z takich kontroli radzą, abyśmy już przed zmrokiem zatrzymali się na nocleg i dalszą jazdę do Tarapoto kontynuowali dopiero jutro, co też czynimy i już po 18.00 zatrzymujemy się przed miejscowością Tocache, na placu technicznym budowy drogi, gdzie zakładamy bazę noclegową „Toyota Inn”… Dzisiejszy dystans 340km.
09.12.2024 – poniedziałek – noc spokojna, tylko gorąco i parno… Jesteśmy od rana mocno podekscytowani, ponieważ przeglądając nasz przewodnik z firmy Pascal, dowiedzieliśmy się iż cytuję: „przejazd tą drogą należy sobie wybić z głowy…”. 14lat temu udało się przejechać, to i dzisiaj przejedziemy… odwrotu już nie ma… jedziemy dalej na północ tą amazońską drogą nr 5N. Już na rogatkach miasta ponowna kontrola policyjna i wiele pytań… skąd? dokąd? po co? dlaczego? Odpowiadamy, że tak prowadzi nasza trasa i jedziemy do Ekwadoru. Dalej na trasie, nagle za zakrętem jakiś dziwny posterunek, niby z flagą peruwiańską powiewającą nad domkiem, niby policjanci z giwerami, lecz nie wyglądają jak prawdziwi policjanci. W budce akumulator podłączony do krótkofalówek. Zatrzymują nas, więc przystajemy. Jakież jest nasze zaskoczenie, gdy nie pytając o nic, żądają pieniędzy. Udajemy, że nie rozumiemy, po czym pada propozycja zapłaty w polskim rozumieniu „co łaska”, tak więc płacimy 10 soles. Dalej na trasie jedynie wspaniałe widoki, cudowne wioski amazońskie i serdeczni ludzie. Jakież było nasze zaskoczenie, że po poprzedniej błotnistej drodze sprzed 14lat, pozostało jedynie wspomnienie, teraz mamy nowy, wspaniały asfalt. Cały czas poruszamy się w dolinie potężnej rzeki Rio Huallaga, która finalnie toczy swe wody do Amazonki. Pierwszy odcinek trasy od Tocache do Huicungo to obszar „Parque Nacional del Rio Abiseo”, firmowany przez UNESCO. Poza widokami tropikalnej dżungli, dominują tu plantacje kakao… przy drogach jest suszone, a ciężarówki tonami wywożą je w workach z dżungli. Natomiast od Juanin zmienia się całkowicie krajobraz, jedziemy równiną rozpostartą pomiędzy górami, w dolinie rzeki Rio Huallaga, gdzie dominują rozległe plantacje papai i ciągnące się kilometrami pola ryżowe… dopiero teraz rozumiemy, dlaczego Peruwiańczycy spożywają tak wiele tego produktu, oni są potentatem w jego produkcji i właśnie tu uprawia się go najwięcej.
Po 7h docieramy do Tarapoto. Zmęczeni drogą i tropikalnym klimatem (33÷36ºC) wynajmujemy pokój z klimatyzacją w hotelu obok „Plaza de Armas”- „Hotel Posada Inn” (120soles pok.2os.).
Jeszcze trochę o środkach transportu, czyli to co wielokrotnie prezentujemy na fotkach. Pomiędzy miastami, ludzie przemieszczają się po prostu czym się da, natomiast w samych miastach poruszamy się w gąszczu trzykołowych pojazdów marki Motokar, w przeważającej części wykonanych na bazie motocykla Honda 150cm³. O skali zjawiska niech świadczy fakt, że np. w Tarapoto jeździ ponad trzy tysiące sztuk takich pojazdów. Bez użycia jakichkolwiek innych środków transportu, typu taxi, minibusy, czy autobusy miejskie, wspaniale rozwiązują sytuację komunikacyjną tych miast. Jedyna uciążliwość, to niezwykły tłok na drogach spowodowany ruchem tych, jak je nazywamy… „pierdzikółek”…
Po zmroku dopiero zauważyliśmy, że to już przedświąteczny okres nastał, wokół panuje kolorowy nastrój związany z Mikołajem i choinką, nieco kontrastuje z tym gorący, tropikalny klimat… ale cóż tam… idą święta…
10.12.2024 – wtorek – z Tarapoto podążamy nadal drogą nr 5N, przez Moyobambę na płn- zach. Najpierw jedziemy dość monotonną trasą pomiędzy polami ryżowymi. Później, już w górach… mnóstwo osuwisk ziemi, oznaczonych tu jako „Falla Geologica”… powodują, że niejednokrotnie ruch jest ograniczony i kierowany tylko jednostronnie. Dodatkowo, jak to podczas pory deszczowej, mocno pada, a jak nie pada, to jest mgliście. Przejazd tymi terenami w tym okresie okupuje wieloma objazdami, niejednokrotnie musimy oczekiwać na uprzątnięcie zawalisk i lawin błotnych lub uzupełnienie drogi po osuwiskach, czyli zapadnięciu się drogi nawet o parę metrów. Bardzo często ruch odbywa się wahadłowo, a czas oczekiwania na przejazd dochodzi nawet do kilku godzin, co właśnie nam się przytrafiło dzisiaj przed miejscowością Bagua Grande. Dlatego też, po przejechaniu 310km, już po zmroku przed tym miasteczkiem zatrzymujemy się na nocleg na placu, przed nieczynnym już wyrobiskiem ziemnym (plac techniczny budowy drogi). Z powodu warunków pogodowych, nie można obecnie nic zaplanować, gdyż nie wiemy co przydarzy się w czasie jazdy. Nadmienić należy, iż drogi są mocno zniszczone ruchami tektonicznymi, gdyż poruszamy się w rejonie mocno aktywnym sejsmicznie, praktycznie na porządnej drodze, co rusz napotykamy na jakieś poważne przeszkody, mocno spowalniające tempo przejazdu, do tego dochodzi mnóstwo zakrętów i czasem uzyskanie przeciętnej przejazdu ponad 25km/h jest niemożliwe. Dzisiejszy dystans 310km jechaliśmy prawie 10godzin.
11.12.2024 – środa – to już ostatni, 21 dzień podróży w którym to przemierzamy Peru. Jadąc nadal drogą nr 5N przez Jaen, mocno sfatygowany trakt prowadzący przez tropikalną dżunglę, docieramy do San Ignacio, a następnie do granicy z Ekwadorem.
Przejście znajduje się tuż za małą osadą Namballe i usytuowane jest na rzece Rio Canchis, gdzie po podpisaniu traktatu w Rio de Janeiro w 1998r. zakończono spór graniczny, który jeszcze w 1995r. był otwartym konfliktem zbrojnym pomiędzy Peru a Ekwadorem. Obecnie uruchomiono tu przejście graniczne na nowo wybudowanym moście o nazwie „Puente Internacional Integracion”. Czternaście lat temu, praktycznie nie istniały do niego drogi dojazdowe, a szlabany były pozamykane na kłódki, dzisiaj od strony peruwiańskiej prowadzi super droga asfaltowa i utworzono nowoczesne przejście do obsługi podróżujących.
Odprawa po stronie peruwiańskiej, trwała dosłownie kilka chwil… natomiast po stronie ekwadorskiej przeżywamy małe „deja vu”, tu się nic nie zmieniło… co prawda nie czekamy już na pograniczników, którzy zakończą mecz w piłką nożną, ale jak była droga gruntowa i jakieś budy, tak nadal są te same. Zastanawiamy się jak długo będą nas odprawiać, bo ostatnim razem trwało to sześć godzin i na tę okoliczność przytoczę cytat z naszej relacji… myślę, że będzie ciekawy: „Po zakończenia meczu, po stronie ekwadorskiej zabrakło prądu i nie można wypisać dokumentów celnych na naszą Toyotę. Kiedy włączą prąd nikt nie wie. Celnik jednak próbuje coś zaradzić i proponuje abyśmy poszli na peruwiańską stronę do tamtejszych celników i na ich komputerze poprzez internet sporządzili odpowiedni dokument… okazuje się jednak, że tam komputer jest niesprawny i z całej eskapady nici… Wracamy, na szczęście po paru minutach pojawia się prąd i zaczyna się sporządzanie dokumentu. Spoceni, brudni i półnadzy celnicy, którzy są dopiero co po meczu zaczynają działać. Wygląda to mniej więcej tak, jakby jeden umiał czytać, drugi pisać, a trzeci miał kiedyś coś wspólnego z obsługą komputera, lub tylko go widział… dwie godziny mozolnie jednym palcem wystukują odpowiednie literki i cyferki, medytując, czytając instrukcje i podpierając się poprzednimi dokumentami z odprawy Niemców i Francuzów, a było ich tego roku raptem trzynaście… wreszcie nadeszła wielka chwila wydrukowania tych wypocin, posiadanie trzech drukarek okazało się zgubne, nie mieli wiedzy która to odpowiedzialna jest za druk. Po dedukcji i wsparciu kolejnego celnika, który to właśnie się przebudził, udało się. Jesteśmy tak szczęśliwi jak nigdy w życiu, ale tylko na dwie minuty, bo okazało się, iż tekst wpisany został z poważnymi błędami. Wszystko wraca do początku, ponowne poprawianie błędów. Drukując wielokrotnie dokument, już po zmroku mocno podekscytowani, nie powiemy „wkurzeni” wyjeżdżamy z granicy” – tak było 14lat temu…
Tymczasem dzisiaj, podczas odprawy migracyjnej okazuje się, że ja w 2005r. podczas podroży motocyklowej wokół świata… nie wyjechałem jeszcze z Ekwadoru i żyję tu od 19-stu lat! Nie mogą mnie wpuścić, gdyż ja już tu jestem! Przekroczyłem dozwolone 3miesiące pobytu i muszę zapłacić karę (jaką nie powiedziano, tylko że zapłatę należy dokonać w banku, do którego jest ponad 100km gruntową drogą)… jakiś totalny absurd… tłumaczę, że wtedy nie było komputerów na granicy, a odprawa była na kartkach i wpisana w zeszyt pograniczników, to jak może być w systemie? Kolejno oświadczam, że od tego czasu byłem jeszcze trzy razy w Ekwadorze, pokazując zdjęcia i opis w naszych książkach… tych wjazdów i wyjazdów również nie ma niestety w systemie… jednak na tak przedstawione dowody sami zauważają, że mają totalny rozgardiasz w systemie i po konfrontacji telefonicznej z szefami, uzyskany jest pozytywny skutek, podbijają mi oficjalnie, nowy wjazd do Ekwadoru, co umożliwia mi odprawę naszej Toyoty, która jest zarejestrowana na moje nazwisko.
Szczęśliwi idziemy do celników załatwiać dokument na auto… a tu kolejny „zong”… o 18:00 wyłączyli prąd i to na 3h… brak internetu, ciemno, głucho, dobrze że chociaż księżyc w pełni, czekamy… już wiemy że zostaniemy tu na noc, więc „vis a vis” biura, zakładamy bazę noclegową „Toyota Inn”. Popijamy drinki… po zmroku klimat nad rzeką jest całkiem przyjemny, mamy przymusowy piknik… tylko wokół błoto i chmara psów, które buszują wszędzie.
Punkt o 21:00 włączają prąd i ponawiamy próbę załatwienia dokumentu na auto… jest ona jednak mało skuteczna, gdyż internet nie działa poprawnie i nie mogą się połączyć z systemem, tym razem nie imigracyjnym, tylko celnym. Po 22:00 postanawiamy, że skoro i tak tu nocujemy, to niech załatwią ten dokument rano, zaraz po 18:00… z taką myślą wszyscy idziemy do swoich nocnych pieleszy, celnicy do jakiejś budy, my do „Hildomu”…
(Link do trasy na google maps)
12.12.2024 – czwartek – podczas porannych przygotowań do dzisiejszej podróży, obserwujemy poczynania celników, a raczej ich brak… dopiero tuż przed 8:00 otworzono biuro… idę dopilnować sprawy, ale sprawy nie ma, gdyż nadal nie ma internetu… po godzinie jest pierwsza pozytywna wiadomość, dostaje maila z nr sprawy, co ma umożliwić dalsze celne czynności… w tym momencie trudno mi opisać co dalej następowało… taki torcik dezinformacji… zawiesił się system… dokument już jest, ale nie można go pobrać… dokument już jest, ale nie można go wydrukować… główny szef w centrali robi wszystko, aby dokonać tej odprawy… godz 16:00, poszli na peruwiańską stronę, aby wydrukować dokument i po przystawieniu pieczątek i podpisaniu… dumnie nam go przekazują… trudno opisać jak człowiek może być zadowolony w niezadowoleniu???
Po 16:00 rozpoczynamy podróż po Ekwadorze. Dokładnie, na przejściu granicznym spędziliśmy cała dobę. Pierwsze 30km to nawet nie droga o nr 39 prowadząca do miasta Vilcabamby, to zarośnięta chaszczami ścieżynka, wąziutka i w wielu miejscach pozarywana, jechać tędy w górzystym terenie, to istny koszmar. Teraz już wiemy, dlaczego pogranicznicy przekazali wiadomość ze przejazd zajmie nam około 6h, a z mapy wynika, że jest to tylko 150km. Po 2h docieramy do pierwszej osady o nazwie Zumba, w której możemy zatankować 1,78 USD za galon, co daje 2,40PLN za litr oleju napędowego. W Ekwadorze funkcjonującą walutą jest dolar USD i jedynie istnieją ichniejsze drobne, jako monety. Tu też mamy pierwszy incydent… nie przyjmują studolarówek? Chcą zapłatę w dwudziestkach, bo taką informację umieścili na dystrybutorach. Czy przed tankowaniem, każdy czyta naklejki na nich? Zrobiła się mała awantura, którą zażegnał jeden z uprzejmych klientów, rozmieniając nam setkę na dwudziestki.
Z małej miejscowości Zumba, zagubionej pośród gór i tropikalnego buszu, ruszamy dalej na północ, gruntowym, mocno błotnistym, wąskim traktem. Tak jak poinformowano nas na przejściu granicznym, posuwamy się w iście ślimaczym tempie 20km na godzinę. Mijamy porozrzucane ubogie indiańskie wioski w górach porośniętych bujną, tropikalną roślinnością. Jest bardzo wilgotno i parno, choć temperatury dochodzą najwyżej do 26ºC. Po przebyciu niespełna 70km docieramy do małej osady Palanda. Tu też zaczyna się asfalt i tuż przed wioską, na placu technicznym, czyli składzie materiałów do budowy drogi, urządzamy dzisiejsze obozowisko… rewelacyjny klimat, 1700m n.p.m., 24ºC, przyjemny wiaterek, księżyc w pełni, nareszcie można odpocząć… przypominamy, że jesteśmy tylko 600km od równika, a o 18:00 robi się błyskawicznie noc.
13.12.2024 – piątek – rano odkrywam dzisiejsza datę, ojoj trzynasty i piątek, tyle nieprzyjemnych incydentów mamy w Ekwadorze, co będzie dalej? Już po 50km jazdy jest… złapaliśmy defekt opony, która nadaje się już jedynie do wyrzucenia… cała zabawa z wymianą zajęła ponad pół godziny.
Na 30km przed Vilcabambą, mamy okazję przejechać przez skrawek parku narodowego, „Podocarpus National Park”, gdzie zachował się stary tropikalny las deszczowy. Po dotarciu do miasteczka, wynajmujemy pokój w przyjemnym hostelu „Jardin Escondido” (30$ USD). Po trudach przejazdu przez Peruwiańską Amazonię i tym co nas spotkało na granicy, musimy nieco ochłonąć i odpocząć, ponadto należy się nieco oporządzić i oprać.
Od wjazdu do Vilcabamby, coś zdecydowanie nie pasuje w tym małym miasteczku położonym pomiędzy ekwadorskimi górami, przeplatanym przez zaledwie kilka ulic… jest za dużo bladych twarzy. Tak naprawę to „kolonia” amerykańska, która została zasiedlona przez przybyłych tu emerytów. Tłumnie przyjeżdżają tutaj, by spokojnie spędzić ostatnie lata swojego życia w cichym, zielonym miejscu, w którym otrzymywana emerytura, czyni ich bogaczami. Kupują domy, samochody, otwierają knajpy w których można zjeść tylko zdrową, ekologiczną żywność.
Przyległa dolina nosi nazwę „dolina długowiecznych”. Wg miejscowych, dożywanie w tym regionie 110 lat, jest rzeczą normalną. Twierdzą, że nie jest niczym niezwykłym, aby zobaczyć osobę osiągającą wiek 100 lat, że wielu dożyło 120, a nawet 135 lat, co czyniłoby to miejsce obszarem z najstarszymi mieszkańcami na świecie.
Nowe badania nie potwierdzają jednak tej tezy… mieszkańcy wsi pierwotnie wyolbrzymiali swój wiek, aby zyskać prestiż w społeczności. Praktyka ta wydawała się być stosowana od pokoleń, na długo zanim naukowcy akademiccy rozpoczęli badania i przybyli do wsi. Źródłem błędu było powszechne używanie identycznych imion w małej społeczności. Początkowo dezorientowało to badaczy, którzy analizowali akty chrztu i urodzenia. Data urodzenia wujka lub ojca o identycznym imieniu wydawała się potwierdzać ekstremalną długowieczność mieszkańca. Pytając Vilcabambanów o imiona ich rodziców chrzestnych, badacze byli w stanie zidentyfikować prawidłowe zapisy dla każdego mieszkańca. Okazało się, że w Vilcabambie odsetek osób starszych rzeczywiście był wyższy niż zwykle, ale wynikało to ze wzorców migracji: młodzi ludzie wyprowadzali się z tego obszaru, a starsi się wprowadzali. Chociaż mieszkańcy nie cieszą się większą długowiecznością niż reszta świata, badacze zauważyli, że styl życia Vilcabambanów, który obejmował ciężką pracę na dużych wysokościach w połączeniu z dietą niskokaloryczną, bogatą w tłuszcze zwierzęce, sprawiał iż mieszkańcy wsi pozostawali zdrowi i pełni sił na starość.
Jednak jak każda plotka niesie się szybko, przez lata spowodowało to napływ sporej grupy mieszkańców z USA i Europy, którzy w spokoju wiodą tu swoje życie, czego również przykładem jest napotkana przez nas Polka- Asia, która tutaj znalazła swoje miejsce na Ziemi i prowadzi je ze przyjacielem Ekwadorczykiem. Wyemigrowała z kraju w latach komuny do Kanady, a teraz tu wiedzie spokojny byt. Bardzo dużo ciekawostek opowiedziała nam o życiu w tym kraju.
Obszar w którym się znajdujemy nazywany jest również „Placem Zabaw Inków”, co nawiązuje do jego historycznego wykorzystania jako schronienia dla rodziny królewskiej Inków. Nad doliną góruje szczyt „Cerro Mandango” („Śpiący Inka”), który rzekomo chroni ten obszar przed trzęsieniami ziemi i innymi klęskami żywiołowymi.
Jak by na to miejsce nie patrzyć, ma coś w swym charakterze, gdyż i my czujemy się tu wspaniale, szczególnie zachwyca ten klimat… tak społeczny, jak i geograficzny…
14.12.2024 – sobota – rano ruszamy dalej i po kolejnych 50km jazdy, docieramy do stolicy regionu Loja. Po zwiedzeniu centrum tego kolonialnego miasta, kierujemy się na pn. drogą nr E35 do małej miejscowości Saraguro, zamieszkałej przez Indian, słynącej z serów i bazaru który tu organizują. Choć jesteśmy w linii prostej tylko 500km od równika, w tej miejscowości położonej na wys. 2500m n.p.m jest bardzo zimno, tylko 13ºC. Odwiedzamy miejscowy bazar, a następnie ruszamy w dalszą drogę, przez andyjskie wysokie góry do Cuenca.
Wspaniałe widoki, szczególnie w połączeniu z niezwykle ciekawym układem i obrazem groźnych, burzowych chmur. Przystajemy gdzieś, gdzie z pobliskich zabudowań co rusz ukazują się naszym oczom rumiane świnie, pięknie podpieczone i częściowo już skonsumowane. Po 17:00 docieramy do Cuenca, kolonialnego miasta i na obrzeżach starego centrum wynajmujemy hotel – „Hotel San Antonio” (30$ USDza 2os.pokój ze śniadaniem + dodatkowo 5$ USD za garaż na Toyotę).
Pięknie usytuowane miasto, pomiędzy górami, zadziwia ilością zabytków, czystością i hiszpańskim, kolonialnym charakterem zabudowy. Dzisiaj spacerowaliśmy po mieście już po zmroku, jutro podglądniemy to wszystko jeszcze raz za dnia. Wspaniałą panoramę miasta i jego okolic oglądaliśmy z dachu katedry. Zewsząd uderza świąteczny nastrój i wystrój miasta, choinki, bałwany, Mikołaje, wiele jarmarków, które umiejscowiły się wokół „Plaza de Armas” i katedry „La Catedral de la Inmaculada Concepcion de Cuenca”.
Klimatyczne knajpki, kolonialne skwery, wąskie uliczki, kolorowe budynki…to właśnie Cuenca. Przyjemne miejsce do zwiedzania – można spędzić sporo czasu we wpisanej na listę UNESCO starówce, czyli odwiedzić wiele kościołów i pospacerować po pobliskich placach.
(Link do trasy na google maps)
15.12.2024 – niedziela - rano jeszcze raz mały rekonesans po Cuenca… mamy również okazję wejść do katedry, gdyż dzisiaj niedziela. Kolejnym symbolem miasta jest panamski kapelusz, który ma tyle samo wspólnego z Panamą, co pierogi ruskie z Rosją. Kapelusze mają nawet swoje muzeum zlokalizowane w słynnym zakładzie Homero Ortegi. Zaglądamy do tej manufaktury i o dziwo dzisiaj zamknięte. Przed południem ruszamy dalej na północ drogą nr 35 w kierunku Riobamba. Jechałem tędy motocyklem, ponad dziewiętnaście lata temu i teraz oczy przecieram ze zdziwienia, małe biedne wioseczki zamieniły się w jeden wielki plac budowy. Na odcinku 80km prowadzącym do Canar, powstają tysiące nowych, niezwykle porządnych domów… nieprawdopodobne.
W Biblián, podjeżdżamy pod sanktuarium „SantuarioVirgen Del Rocio”, które jest umiejscowione na zboczu szczytu górującego nad miasteczkiem. Powstałe na przełomie XIX i XXw., polecane aby koniecznie go odwiedzić, a dla nas to przejaw totalnego kiczu… taki maleńki Licheń, na skalę tutejszych, biednych Indian zamieszkujących ten region… dodatkowo w niedzielę i to w samo południe, kościół zamknięty na kłódkę!
Kolejno zbaczamy nieco z trasy, aby w małej wiosce Ingapirca, zobaczyć ruiny osady inkaskiej, którą odkryto nie tak dawno na tym terenie (wstęp 2,50$ USD od os.). Są to największe, znane ruiny Inków w Ekwadorze. Kompleks był używany jako twierdza i magazyn, z którego zaopatrywano wojska Inków w drodze do północnego Ekwadoru. W Ingapirca opracowano również złożony system podziemnych akweduktów, aby dostarczać wodę do całego obiektu. Najważniejszą budowlą jest majestatyczna, cylindryczna „Świątynia Słońca”. Została zbudowana w sposób inkaski bez zaprawy, podobnie jak większość budowli w kompleksie. Kamienie zostały starannie wyciosane i ukształtowane tak, aby idealnie do siebie pasowały. Spędzamy w tym miejscu trochę czasu, gdyż urządziliśmy sobie dodatkowo godzinny treking wokół tego inkaskiego wzgórza. Można tam dostrzec „Cara de Inca”… czyli twarz Inka, włosy, a nawet rzęsy. Mocno męczy wysokość prawie 3tys.m n.p.m.
Dalej kierujemy się w stronę Alausi oddalonego o kolejne 100km. Niestety w wysokich Andach o tej porze roku panują gęste mgły i praktycznie w takiej atmosferze docieramy do celu. Na 16km przed miasteczkiem, na placu kościelnym, za zgodą miejscowych, zakładamy dzisiejszą bazę noclegową… przyjemne miejsce, spokojnie, w miarę cicho…
16.12.2024 – poniedziałek – rankiem słońce rozgania mgłę i wreszcie odsłania się widok na andyjskie grzbiety górskie i szczyt słynnej góry „Nariz del Diablo”. Szybko docieramy do Alausi, małej miejscowości słynącej z indiańskich targów oraz przejazdu koleją do Riobamby lub Huigra, szlakiem zawrotnych serpentyn „Nariz del Diablo”, zwanym „Nos Diabła”. Bardzo malownicza trasa, ponadto pociąg raz zjeżdża gwałtownie w dol, aby ponownie spinać się pod górę i tak kilka razy. Na dworcu podziwiamy te sztuki techniki, lecz drogę przemierzamy naszą Toyotą, równolegle do torów w kierunku Huigra, gdyż od czasu pandemii atrakcja ta przestała istnieć… tory przez cztery lata nie eksploatowane, należałoby ze względów bezpieczeństwa całkowicie rekonstruować… podobny los spotkał argentyński „Pociąg do Chmur” w okolicy Salty. Zauważamy tu również, że miejscowa kultura jest bardzo mocno osadzona w tradycjach, co dosadnie widać na ulicach, szczególnie panie ubierają się zupełnie inaczej niż w innych regionach Ekwadoru.
Nieco zniesmaczeni takim obrotem sprawy, ruszamy z Alausi szlakiem torów do Guayaquil, gdyż właśnie zamiarem twórców tej kolei, było połączenie tego portu ze stolicą, Quito. Na trasie w okolicy Chunchi, chcieliśmy zobaczyć tę słynną górę „Nariz del Diablo” od jej podnóża, gdzie przejeżdżała niegdyś kolej, ale skutecznie uniemożliwiła nam to mgła, tak gęsta jak mleko. Wytłukliśmy się ponad godzinę górskimi ścieżkami i definitywnie musieliśmy odpuścić.
Przejazd drogą z Alausi do Guayaquil (180km), nieremontowaną od lat, zajął nam ponad 5h.
Na 70km przed miastem, jedziemy przez potężne plantacje bananów, należące do firmy „Dole”, często spotykane na naszym krajowym rynku… Guayaquil i jego okolice znajdują się na bardzo żyznym terenie, które pozwala na obfitą i zróżnicowaną produkcję rolną. Uprawia się tu trzcinę cukrową, ryż, banany, kakao, kawę, owoce tropikalne takie jak mango, marakuja (pierwsi światowi eksporterzy), papaja i melony. Dojazd do centrum, jak to zwykle bywa w takich miejscach, koszmarny… Guayaquil jest największym miastem kraju i głównym portem handlowym. W mieście nie ma klimatycznej starówki, jest natomiast zachwalany do odwiedzenia bulwar „Malecón 2000”, położony na długości prawie 3km., biegnący wzdłuż rzeki Guayas. Tak nazwano projekt rewitalizacji starego miasta umiejscowiony przy ulicy Malecón Simón Bolívar. Stanowi jedno z największych dzieł podjętych przez miasto Guayaquil, jest uważany za model dla całego świata i uznany za „zdrową przestrzeń publiczną”. „Malecón 2000” reprezentuje esencję Guayaquil, ponieważ to miejsce właściwie zapoczątkowało powstanie miasta. W epoce kolonialnej, goście przybywający do Ekwadoru, właśnie tutaj stawiali swe pierwsze kroki… tutaj znajdowały się pomosty, na których rozładowywano towary… jego historia sięga lat przed 1820 rokiem, kiedy to nosił nazwę Calle de la Orilla. W 1845r. miał już półtorej mili długości i był wyposażony w gazowe oświetlane z żeliwnymi lampami.
Gdyby nam przyszło szybko określić co przedstawia „Malecon 2000”… historia, to kilka pomników… handel, to wielka galeria wzdłuż brzegu… gastronomia, mnóstwo „fast foodów”, budek gastronomicznych i kilka restauracji… rekreacja, dużo placów zabaw dla dzieci, wesołe miasteczko, kilka mniejszych parków z niedziałającymi fontannami… odpoczynek, jak najbardziej, bo mimo wszystko bulwar odizolowany jest od zgiełku wielkiego miasta, co daje odskocznię do spędzenia czasu z rodziną dla jego mieszkańców… Czy polecalibyśmy go jako atrakcję miasta i kraju? Raczej nie… lekki przerost formy nad treścią…
17.12.2024 – wtorek – rano opuszczamy Guayaquil, wielkie, 2,5mln. miasto i udajemy się w stronę otwartego oceanu, na zachód, drogą nr 40, do San Pablo. Podobnie jak Szczecin, port ten nie leży bezpośrednio nad otwartym morzem, lecz nad głęboko wcinającymi się w ląd zatokami, które są ujściem rzek Rio Daule i Rio Babahoyo. W San Pablo mamy podczas tej podróży, pierwsze spotkanie z Pacyfikiem w Ekwadorze. Szerokie piaszczyste plaże, turkusowa toń wody, przyjemny wiaterek od oceanu i super temperatura 30ºC. Jesteśmy zaskoczeni pustymi plażami i całkowitym brakiem turystów. Dalej włóczymy się od wioski do wioski, od porciku do porciku, jadąc drogą nr 15 wzdłuż oceanu. Przyjemne naturalne klimaty, spokój, całkowicie pozbawiony turystycznego zgiełku… w jednej z wiosek o nazwie Simon Boliwar, spacerując wzdłuż plaży, natrafiliśmy na przyjemną knajpkę, gdzie gospodarz obiektu miał również do wynajęcia bungalowy… szybka decyzja… zostajemy… „La Casa del Sombrero”, płacimy za wynajem 35$ USD ze śniadaniem i resztę dnia spędzamy na patrzeniu do przodu… zimne piwo, szum fal, obserwacja przypływu, a później zachód słońca 250km od równika, ale jeszcze na południowej półkuli… słońce pionowo i szybko topi się w oceanicznej toni…
18.12.2024 – środa – jak zwykle przed ruszeniem w trasę sprawdzamy nasz licznik, co do przejechanych wczoraj kilometrów, było ich tylko 170, ale dodatkowo wyszło, że właśnie stuknęło 10tys.km przejechanych w naszej obecnej podróży, a od stycznia, kiedy to wysłaliśmy auto do Ameryki Płd., to już 28tys.
Rano jedziemy do Puerto Lopez, położonego 50km dalej na północ. To cel dzisiejszego przejazdu, gdyż z tego miejsca można się dostać łodzią na „Isla de la Plata”, która jest częścią „Parku Narodowego Machalilla”. Spotkać tam można różne gatunki zwierząt, które również występują na Galapagos. Stąd jest również nazywana „Galapagos dla biednych”, ponieważ nie trzeba brać ani samolotu, ani opłacać drogiej wycieczki, żeby zobaczyć trochę tego, co nam oferuje Galapagos. Na Galapagos już byliśmy, tak więc zobaczymy jak się to ma w tej wersji.
Po dotarciu do Puerto Lopez, trafiliśmy na moment przypłynięcia dziesiątków łodzi rybackich z połowów. Fascynujące zjawisko, rybacy, handlowcy, prywatni kupcy i mnóstwo ryb wyłożonych na plaży, a nad tym krążą, fregaty, kormorany, sępy, mewy i inne drobniejsze ptactwo… wszyscy czekają, że uszczkną coś z tego obfitego stołu… Przechadzamy się pomiędzy łodziami, oglądamy to spektakularne widowisko… szczególnie wielkie picudy (mieczniki, włóczniki) robią na nas wielkie wrażenie… tu się dzieje akcja w trybie przyspieszonym… konieczne są oczy dookoła głowy!
Po zakończonej sesji zdjęciowej, udajemy się do biura turystycznego aby zarezerwować rejs na „Isla de la Plata”. Ma się odbyć dopiero jutro o 9:30 i ma trwać 7h. Wyspa jest niezamieszkana przez ludzi, oddalona o 42km od Puerto Lopez. Mamy zapewniony lancz i snorkeling z żółwiami. Rezerwujemy, płacimy po 35$ USD od osoby i szukamy lokum na dzisiejszą noc, które znajdujemy tuż obok, w „Hostal Humbak” – 30$ USD za pok.2os. Mamy widok na zatokę, usianą huśtającymi się na fali łodziami… W miasteczku jest wiele restauracji, gdzie za nieduże pieniądze można rozkoszować się smakami pochodzącymi z oceanu… my zaserwowaliśmy sobie spore porcje krewetek (5$ USD porcja).
(Link do trasy na google maps)
19.12.2024 – czwartek – zacznę dzisiaj od opisu z przewodnika miejsca które odwiedzimy: „jeśli nie możesz pozwolić sobie na „prawdziwe” Galapagos, to „Isla de la Plata” będzie wspaniałym pomysłem… jeśli zaś masz okazję udać się na Galapagos to… na „Isla de la Plata” nie znajdziesz raczej niczego, co po wizycie na Galapagos zrobiłoby na Tobie wrażenie”? My jednak wierzymy, że będzie warto, pomimo iż byliśmy na Galapagos…
Punktualnie o 10:00 wypływamy z portu szybką łodzią, dwa silniki Yamaha po 200KM, każdy. Pokonanie 42km rozbujanej powierzchni Pacyfiku, to spore wyzwanie, które zajęło ponad godzinę… fale potrafią być dosyć wysokie, więc naprawdę mocno buja… Mamy fajnego przewodnika o imieniu Galo, cztery razy był już w Polsce, ma u nas w kraju wielu przyjaciół, jego ojciec w czasach komuny studiował w Polsce, nawet zna pojedyncze, polskie słowa… ponadto bardzo serdeczny i radosny człowiek…
Skąd pochodzi nazwa „Isla de la Plata”? Pierwsi rybacy, którzy wypłynęli na te wody Pacyfiku dostrzegli w oddali wyspę promieniującą srebrzystym odcieniem. Jakież było ich rozczarowanie, kiedy dopłynęli do wybrzeża, spodziewając się skał srebrnego kruszcu, a jedyne co znaleźli to… ptasie guano… Nie do końca były to takie klejnoty jakich się spodziewali, ale określenie „Srebrna Wyspa” pozostało.
Park narodowy zapewnia podstawowe udogodnienia dla turystów, kilka wiat oraz dobrze oznakowane piesze szlaki… pozwala na całkowite zanurzenie się w dzikiej naturze… mimo, że oddalona jedynie o 42 km od linii brzegowej Ekwadoru, ma zupełnie inny ekosystem niż stały ląd. Wyspę zamieszkuje ponad 30 gatunków ptaków… już z daleka można zobaczyć jak dziesiątkami krążą i nurkują w oceanie, chwytając ryby. Ze wszystkich gatunków ptaków, najbardziej znanym i najłatwiej rozpoznawalnym jest.. głuptak niebieskonogi… skąd nazwa? Proste, ma niebieskie płetwy… charakterystyczna aparycja tego ptaka sprawia, że nie da się go nie zauważyć i rozpoznać. Samce, aby zaskarbić sobie względy samicy, tańczą przed nimi aby udowodnić swój talent w budowaniu gniazda, więc układ taneczny zawiera elementy podrzucania gałązek i przerzucania słomek trawy… interesująca, ale jakże skuteczna metoda na podryw…
Innym gatunkiem głuptaków obecnych na wyspie są głuptaki Nazca, zwane również głuptakami galapagoskimi. Mają zupełnie odmiennym ubarwienie i szaro-seledynowe stopy. Wszystkie głuptaki, znaczną część dnia spędzają przesiadując na klifach i dbając o to, aby skały wyspy pozostały nadal srebrne… nie reagują na nas, turystów, jedynie bacznie nas obserwują…
Po prawie trzygodzinnym marszu, powracamy na łódź i po kanapkowym lanczu, który był wpisany w program wycieczki, przyszedł czas na snorkeling z żółwiami… ciekawe, kiedy jedliśmy arbuzy i karmiliśmy je resztkami, było ich wokół kilka i to takich około metra długości, kiedy zeszliśmy do wody, to pozostały nam jedynie kolorowe ryby do oglądania… no cóż, i tak było ciekawie.
Później pozostał nam jedynie powrót do Puerto Lopez i od razu odpowiadamy, na postawione rano pytanie… czy warto było popłynąć na „Isla de la Plata”, będąc wcześniej na Galapagos?Zdecydowanie tak! Wspaniała wycieczka i świetnie spędzony czas…
20.12.2024 – piątek – Puerto Lopez > (droga Nr.18) > Bahia de Caraquez > równik > Pedernales > (droga Nr.382) > Boca de Chila > (droga Nr.385) > La Concordia > (droga Nr.28) > San Miquel de los Bancos – nocleg na parkingu przed restauracją „Manjar de Leche” (mleczna restauracja). Dzisiejszy dystans 370km
Od rana jedziemy na północ wzdłuż oceanicznego brzegu. Totalny brak ruchu turystycznego, nawet w kurortowej Bahia de Caraquez wieje pustką. Za małą osadą Camaronec przekraczamy równik, który jest tu zaznaczony, jako niebieska linia namalowana na drodze, którą na zdjęciu wziąłem pomiędzy koła… zastanawiamy się w tym miejscu, ile razy podczas moich i naszych podroży, było go nam dane przekroczyć? Jakoś pogubiliśmy się w rachunkach… jedno jest pewne, że wiele…
W Pedernales żegnamy się z ekwadorskim Pacyfikiem i wjeżdżamy w ląd drogą nr 382. Zmienia się klimat, wjeżdżamy w coraz to większe i wyższe góry, gdzie po pewnym czasie dopada nas gęsta mgła. Zajeżdżamy na parking przed restauracją „Manjar de Leche”, która jest wizytówką mleczarskiej firmy i tam za zgodą właściciela, zakładamy dzisiejszą bazę noclegową.
21.12.2024 – sobota - San Miquel de los Bancos > (droga Nr.28) > „Reserva Marakacha” (ptaki… przede wszystkim rożne gatunki kolibrów – wstęp 5$ USD od os.) > równik – monument „Mitad del Mundo” > Quito > Otavalo – nocleg na podwórku u miejscowych gospodarzy obok wioski Cotacachi – 190km
Całą noc lało, a nad ranem nadal zalega gęsta mgła. Chyba w całych ekwadorskich górach o tej porze roku jest podobnie, mgła, deszcz, ponuro, chmury snują się po ziemi… na szczęście nieco później robi się przyjemniej i przez obłoki przebija się słońce… przemieszczamy się przez rejon Andów, który obejmuje obszar Rezerwatu Naturalnej Biosfery wpisany na listę UNESCO.
W wielu miejscach napotykamy na wydzielone, prywatne jego części, które przygotowano specjalnie do zwiedzenia. W jednym z nich „Reserva Marakacha” urządzamy mały treking połączony z obserwacją ptaków (wstęp 5$ USD od os.) Szczególnie pozostał nam w pamięci, ze względu na okoliczność i możliwość karmienia z ręki kolibrów, występujących tu w wielu gatunkach. Nie jestem ornitologiem, nawet zaawansowanym przyrodnikiem, ale te wrażenia i odczucia są nie do opisania. Podając specjalnie przygotowany syrop w naczynku wyglądającym jak kwiat, mikroskopijnej wielkości ptaki, mamy w odległości kilkunastu centymetrów, tak że czuć nawet powiew wiatru od ruchu ich skrzydeł… nadlatują wręcz stadami, czekając aby dostać się swym długim i cienkim dziobkiem, do tej sztucznie przygotowanej słodkości…
Myślę, że nieco Was zamęczymy zdjęciami, ale to coś niepowtarzalnego, nigdy nie miałem do czynienia z kolibrami na tak bliski dystans…
Kolejno jadąc w kierunku Quito, przekraczamy równik i podjeżdżamy do San Antonio de Pichincha pod monument „Mitad del Mundo”. Byliśmy w tym miejscu 13lat temu, obecnie wokół zrobiono teren rekreacyjny, auto zostawia się na płatnym parkingu (3$ USD) i płacąc wstęp (5$ USD od os.) można odwiedzić to miejsce, które poszerzyło się o restauracje, muzea, skwerki i mnóstwo sklepików…. oczywiście pomnik pozostał, a w jego wnętrzu na kolejnych piętrach urządzono regionalne prezentacje poszczególnych prowincji Ekwadoru.
Po opuszczeniu „Mitad del Mundo”, objeżdżając północnymi terenami Quito, docieramy do „Panamericamy” i jedziemy dalej na północ do kolonialnego miasta Otavalo, jest sobota warto zobaczyć miejscowy targ… niestety, targ okazał się małym nieporozumieniem, po prostu jego reklama w przewodnikach się zdezaktualizowała, gdyż poza kilkoma straganami w regionalnymi ubiorami, handluje się tu popularną na świecie chińszczyzną.
Ponieważ w jutrzejszym programie mamy wioskę Cotacachi, na nocleg zajeżdżamy w jej pobliże i na podwórku u miejscowych gospodarzy, rozbijamy naszą bazę „Toyota Inn”… pytamy, płacimy 5$ USD i nocujemy…