Wracamy na trasę…

Po siedmiu miesiącach, wracamy na trasę naszej podróży po Ameryce Południowej. Jak wiecie, naszą wyprawową Toyotę Hilux 4×4 pozostawiliśmy pod opieką naszego kolegi w Buenos Aires. Po powrocie do stolicy Argentyny, musimy ją nieco odkurzyć i ruszamy, kontynuując tym razem trasę na północ kontynentu w stronę Kolumbii.

Pomysł tego ponownego wyjazdu do Ameryki Południowej, który rozpoczęliśmy na początku tego roku, mieliśmy gdzieś z tyłu głowy już od dawna. Powodów z tym związanych było wiele, pierwszy podstawowy, to że po siedmiu latach od ostatniej bytności, mocno już tęsknimy za klimatami tego kontynentu, w szczególności za andyjskimi krajobrazami… po wtóre, to zrealizowanie zaległej podroży na Antarktydę, która z powodu mojego zachorowania na malarię nie doszła do skutku w czasie ostatniego pobytu w 2017r. , kiedy spotkaliśmy się ze słynnym rajdem „Dakar 2017”… kolejny powód, to zamknięcie afrykańskich szlaków poprzez toczące się wojny… Ponadto, w cieplejszych klimatach chcieliśmy spędzić turystyczno-off roadowo poprzednią i tę zimę, a właśnie do takich podróży, stworzyliśmy naszą wyprawową Toyotę Hilux 4×4.

amerykapd-antarktyda-trasa

Teraz ponownie, po letnich motocyklowych i rowerowych przygodach, kiedy wstępujemy w jesienno-zimowe klimaty, wracamy do Ameryki Południowej wkraczającej w tamtejszą wiosenną aurę, aby kontynuować nasze podróżnicze wspomnienia i ubarwiać je w nowe doznania, które gdzieś odnajdziemy na trasie przejazdu przez Argentynę, Brazylię, Paragwaj, Boliwię, Peru, Ekwador i Kolumbię.

trasa_ameryka-pd

A teraz już realia i opis obecnie przebytej trasy:

03.11.2024 – niedziela – 12:00 start z dworca kolejowego Bielsko Biała Główna, pociągiem Pendolino InterCity do Warszawy na lotnisko Chopina. Kolejno o 19:55 lot Lotem z Warszawa Okęcie (WAW) > do 00:35 Stambuł Int. Apt. (IST). Śpimy na lotniskowych krzesłach w sektorze D (w miarę spokojnie).

04.11.2024 – poniedziałek – 10:05 start Turkish Airlines z lotniska Stambuł Int. Apt. (IST) > (czas lotu: 18h 20m z międzylądowaniem w Sao Paulo) > 22:25 lądujemy w Buenos Aires Ministro Pistarini Int. Apt. (EZE). Lot bardzo uciążliwy, pomimo iż mamy do dyspozycji trzy krzesła, mocne turbulencje nad Atlantykiem. Z lotniska odbiera nas Rysio i jeszcze przed północą meldujemy się w progach jego domu. Jak zwykle, pomimo zmęczenia (40godz. jednym ciągiem), musiały się odbyć Polaków rozmowy do nocy…

05.11.2024 – wtorek – już o 9:00 ruszamy z Ryśkiem pod dom jego kolegi Anibala, gdzie siedem miesięcy temu pozostawiliśmy naszą wyprawową Toyotę. Auto pielęgnowane, odpalane co miesiąc zachowało się świetnej kondycji i dosłownie po godzinie, uzupełnione o kilka drobiazgów przywiezionych z Polski nadawało się do ruszenia w drogę. Chcieliśmy jakoś uczcić tę sytuację i uprzejmość Anibala, jednak ten tak śpieszył się na swoją farmę pod Cordobą, że zostawiliśmy to na jego wizytę w Polsce. Takim to sposobem, odwiedziliśmy jeszcze warsztat, gdzie Rysiek produkuje wyczynowe kajaki (SDK-kayaks) i powróciliśmy do Buenos, aby argentyńskie steki konsumować z naszym kolegą i kolejny nocleg spędzić w jego domu. Jak zwykle wybraliśmy znaną już restaurację w dzielnicy Belgrano. Tu zostaliśmy szybciutko sprowadzeni na ziemię, co do sytuacji jaka dopadła Argentyńczyków… choć od ostatniego pobytu relacja peso do dolara utrzymała się na niezmienionym poziomie: 1100peso za jednego USD, to ceny żywności i usług z tym związanych skoczyły co najmniej o 100%, co spowodowało, że Argentyna stała się po tym czasie potwornie droga. Przypuszczam, że to sztuczne utrzymanie kursu niedługo przyniesie kolejny bum inflacyjny, gdyż coś tu w tej ekonomii nie gra…

06.11.2024 – środa – rano Rysiek do firmy, a my w drogę. Myśleliśmy, że będziemy jechać przez Urugwaj, ze względu na kończącą się datę dokumentu celnego na Hiluxa, ale stwierdziliśmy, że zdążymy jeszcze z tą datą, do wyjazdu z Argentyny do Brazylii na wysokości wodospadów „Cataratas Iquazu”. Jedziemy więc na północ drogą nr14 w stronę prowincji Misiones, po argentyńskiej stronie. Patrzymy co się dzieje z paliwem, a raczej z jego ceną, no cóż nie jest najgorzej, ale było lepiej… dzisiaj za litr płacimy 1207 peso, czyli sporo ponad dolara, siedem miesięcy temu tylko 0,70 USD. Droga bez historii, równinne tereny rolnicze położone wzdłuż granicznej rzeki Rio Uruguay, pastwiska, plantacje pomarańczy i mandarynek, można by rzec nuda… Po przebytych 700km pozostajemy na nocleg na peryferiach stacji paliw Shell. Pogoda wspaniała, słonecznie i tylko 23ºC…

07.11.2024 – czwartek – od rana kontynuujemy jazdę na północ drogą nr 14. W miejscowości Santo Tomo, zjeżdżamy z głównej trasy na drogę nr 94 w kierunku Azara i Apostoles. Dość szybko docieramy do miejscowości Azara, gdzie ponad 120lat temu, zasiedlali te tereny przybysze z Polski. Postanowiłem po 19-stu latach, kiedy odwiedziłem te strony w mojej podroży motocyklowej wokół świata, odwiedzić ponownie rodzinę państwa Raczkowskich, czyli panią Różę z domu Dwojak ze swoim synem Ludwikiem Raczkowskim. Okazuje się, że pani Róża już od ośmiu lat nie żyje, jednak jej syn, obecnie już 83-letni mężczyzna, od razu mnie rozpoznał i rozpoczęła się wspaniała rozmowa o losach Polaków w świecie. Tu muszę wspomnieć, że w tym rejonie mieszka ok. 3 tys. osób, których korzenie sięgają polskiej emigracji za pracą na przełomie XIX i XX w. Zajeżdżamy również pod Polski klub im. Juana Sobieskiego (niestety w interpretacji hiszpańskojęzycznej), z powodu słabych kontaktów z Polską i że prawie nikt tu już nie mówi w ojczystym języku, przestały się tam odbywać spotkania i imprezy…

Kolejny akcentem Polskości na tych ziemiach położonych na odcinku drogi pomiędzy Azara a Apostoles, jest słynna w całej Argentynie i nie tylko, plantacja herbaty zwanej tu „yerba mate”, którą założył na początku XX w. (1910r.) emigrant z Polski pan Jan Szychowski. Firma nazywa się „Amanda”, a na jej terenie znajduje się muzeum powstania i działalności tego potężnego przedsiębiorstwa. Niestety z powodu jak opisałem powyżej i tu zamiera idea propagowania pochodzenia tego miejsca. Tylko mój niezwykły upór spowodował, że wyłącznie dla nas otwarto muzeum i posłano przewodnika do oprowadzania (muzeum jest formalnie zamknięte, co w informacji umieszczono 6 km wcześniej na drogowskazie kierującym do tego miejsca… no cóż, smutny znak czasu). Wszędzie znajdujemy tu polskie akcenty i podkreślanie polskości i polskiego pochodzenia. Na pierwszym miejscu w muzeum znajduje się stara drewniana skrzynia, w której przywiozła cały swój dobytek z Polski ta rodzina. Później była własnoręcznie zrobiona tokarka, następnie młyn, aż doszło do założenia potężnej plantacji herbaty oraz do uprawy ryżu na skalę przemysłową. Obecnie wielkie, całkowicie zautomatyzowane przedsiębiorstwo, o którego historii pomału się zapomina i w końcu zapomni…

Jeszcze tego dnia, jedziemy nieco dalej na północ w stronę Puerto Iquazu i w miejscowości Santa Ana zbaczamy pod ruiny jednej z wielu Misji Jezuickich „Mision Jesuitica Guarani”, które w tym rejonie na początku XVIIw założył ten zakon. Ponieważ jest już późno i dzisiaj nie jest możliwe zwiedzenie tego miejsca, pozostajemy za zgodą obsługi na parkingu przed bramą do rana. Świetne miejsce na kempingowanie, spokój i tylko dźwięki otaczającej puszczy… (dzisiejszy dystans – 330km)

24-11-07-trasa

08.11.2024 – piątek – rano po wspaniale spędzonej nocy, płacimy po 13 tys. peso od os. i prowadzeni przez przewodnika zwiedzamy teren jezuickiej misji Santa Ana wpisanej w 1984r na światową listę UNESCO. Misje Jezuitów prowadziły szeroką działalność edukacyjną wśród miejscowych mieszkających tu Indian Guarani. Za budowanie przez zakon „państwa w państwie”, król Hiszpanii w XVIII w. ogłasza kasatę zakonu, wypędza mnichów, a Indian pozostawia samych sobie. Od tego czasu monumentalne budowle popadają w ruinę, a Indianie pozbawieni przewodnictwa w nowej sytuacji życiowej, w przeważającej części wyginęli. W rejonie styku obecnego Paragwaju, Argentyny i Brazylii było 30 takich miast. Oglądając ruiny tych zespołów klasztornych, widać rozmach z jakim je budowano, wykorzystując siłę roboczą Indian. Wyobrażamy sobie ten czas, gdy wszystko było w fazie świetności i prosperity…

Ruszamy dalej na trasę i dość szybko docieramy do „Parque Nacional Iguazu”, gdzie mieszczą się słynne wodospady „Cataratas de Iguazu”. Postanawiamy jeszcze tego dnia zwiedzić ten obszar po argentyńskiej stronie – wstęp 45tys. peso (40USD). Pozostawiamy auto na parkingu i maszerujemy do parku. Nadszedł czas na widok za milion dolarów, gdyż Iguazu to coś więcej niż zwykły wodospad, jego moc, rozmiary i hałas kaskad wprost powodują zawrót głowy. Po dotarciu do centralnej części parku kolejką, dalej poruszaliśmy się siecią metalowych mostków. Najbardziej widowiskowy wodospad, to półokrągły próg „Garganta del Diablo” (diabelska gardziel), którą oglądaliśmy przy akompaniamencie ogłuszającego huku i wszechobecnej mżawki. Ponieważ od kilku dni są opady, przez wodospady przelewają się potężne ilości wody, a dodatkowo tworzy się bryza, co zostało uwiecznione na zdjęciach. …

Gdyby tak chcieć wodospad Iguazu ubrać w legendę to… powstał on z rozkazu boga lasu… kiedy to pewien wojownik zakochał się w dziewczynie… która spodobała się również leśnemu bóstwu… a gdy para kochanków uciekała w dół rzeki… zazdrosny bóg sprawił… że dno obsunęło się… gdy dziewczyna wpadła w przepaść… bóg zamienił ją w skałę na dnie wodospadu… a wojownika w drzewo rosnące na krawędzi urwiska… tak, by oboje mogli przez wieki na siebie patrzeć, ale nie móc się spotkać…

Okazało się po zakończeniu zwiedzania, że nie możemy pozostać na parkingu, przed wodospadami, co spowodowało, że szukamy innego miejsca na dzisiejszy nocleg. Z takim zamiarem pojechaliśmy na trójstyk granic Brazylia-Argentyna-Paragwaj, ulokowany w miejscu, gdzie Rio Iguazu wpada do Parany. Po 14latach od ostatniej bytności w tym miejscu, na tyle zmienił się jego charakter, że stało się to miejsce rejonem rekreacyjnym dla miasta Puerto Iquazu. Oczywiście znaleźliśmy jeszcze czas na kilka wieczornych fotek, lecz nie jest to obecnie rejon na spędzenie dzisiejszego noclegu. Patrze w GPS-a i znajduję jedyny kemping, który został wprowadzony do jego pamięci „Camping Ecologico”, próbujemy… po wielu próbach i kilku zapytaniach udaje się znaleźć to cudo… sam właściciel był zaskoczony i pytał… jak znaleźliśmy to miejsce i skąd o nim wiedzieliśmy. Stwierdził, że codziennie czeka na turystów, a nikt go nie odwiedza… z radością zainkasował 10tys.peso, a my mamy spokojne miejsce pomiędzy bambusami i bananowcami… (dzisiejszy dystans – 280km)

24-11-08-trasa

09.11.2024 – sobota – opuszczamy spokojny kawał trawy „Campingu Ecologico” i jedziemy na brazylijską stronę, do „Foz de Iquacu”, z zamiarem zwiedzenia wodospadów od tamtejszej strony. Auto pozostawiamy na parkingu (60reali – 10USD), płacimy za wstęp po 97reali, wsiadamy do autobusu i po 11km docieramy pod wodospady, gdzie po argentyńskiej stronie, ścieżkami spacerowaliśmy wczoraj. Zafundowaliśmy sobie również specjalna atrakcję, czyli płynięcie łodzią od strony rzeki pod kaskady, połączone z safari po okalającej dżungli (384reale od os. – ok 270zł). Podpłynięcie pod prąd, łodzią motorową, tam gdzie nie widać już nic, gdyż bryza roztrzaskiwała się o nasze twarze. …niewiarygodne…czuliśmy się jak piórka w czasie sztormu, spienione bałwany wody pomiatały nami… a my doświadczaliśmy potęgi sił natury… przy której my… ludzie… tak mało wiedząc… zawsze stoimy z podniesioną głową… wciąż dostając kolejne lekcje pokory… bo przecież to właśnie my… jesteśmy tylko chwilą w czasie… mrugnięciem oka… kruchym istnieniem na firmamencie wszechświata…

Po oglądnięciu całości zgadzamy się stanowczo z tutejszym powiedzeniem… Argentyna posiada wodospady, natomiast Brazylia ma na nie najciekawszy, panoramiczny widok. Patrzenie na ten ogrom wody przetaczający się przez kaskady, jest nie do ogarnięcia ludzkim umysłem. Imponująca panorama przywodzi na myśl pierwszych europejskich żeglarzy, którzy widząc kaskady wody z ogłuszającym hukiem spadające w mroczne otchłanie, myśleli, że dopłynęli do krańca świata. Nocleg urządzamy na stacji Shella na wyjeździe z „Foz de Iquacu” w stronę Itaipu. (dzisiejszy dystans - 50km)

24-11-09-trasa

(Link do trasy na google maps)

10.11.2024 – niedziela – rano meldujemy się na parkingu pod wjazdem do największej zapory wodnej na świecie. Zwiedzanie jest zorganizowane, wstęp 58 reali od os. Tama wraz z elektrownią usytuowana jest na rzece Rio Parana nieopodal „Foz do Iguacu” w Itaipu. Zbudowana została w latach 1975-1984 i była wspólnym projektem Brazylii i Paragwaju. Sama tama ma 8 km długości, a elektrownia wytwarza 27 miliardów kWh rocznie. Nawet podobna wielkością na Jangcy w Chinach nie przepuszcza przez swoje turbiny, tak wielkiej masy wody rocznie. Gigantyczna inwestycja zaspokaja 23% potrzeb energetycznych Brazylii i 90% Paragwaju. Widoczny na zdjęciach kanał ulgi, obecnie suchy, podczas dużych opadów, kiedy w zbiorniku długim na 200km jest zbyt dużo wody, jednym wypływem przepuszcza więcej wody, niż cała przetaczająca się przez pobliskie wodospady rzeka Rio Iguazu. 20 turbin o mocy 700 megawatów każda, przepuszcza przez nie 14tys. m³ na sekundę. Zwiedzanie jest świetnie zorganizowane i trwa ok. 2h. Opuszczamy tego energetycznego giganta i ruszamy w kierunku granicy z Paragwajem. Przekraczamy ją błyskawicznie i kierujemy się najpierw drogą nr 2 w stronę stolicy Asuncion, aby w miejscowości Coronel Ovideo odbić na pn. w drogę nr 3 prowadząca do Yby-Yau.

W okolicy miejscowości Lima, pozostajemy na nocleg przy stacji paliw, gdzie właściciel prowadzi skromną fermę kur z wolnego wybiegu… (dzisiejszy dystans – 340km)

24-11-09-map-iguazu

11.11.2024 – poniedziałek – w Yby-Yau skręcamy w drogę nr 5 i szybko docieramy do granicznej miejscowości z Brazylią, Porto Juan Caballero. Odprawa koszmar…

Dalej ruszamy na trasę w stronę granicy z Boliwią w Corumba. Przed Gula Lopes da laguna zostajemy na nocleg na bazie postojowej dla tirów, gdzie jest coś do zjedzenia i stacja paliw „Posto Jaguarete” (dzisiejszy dystans – 460km).

24-11-12-trasa

(Link do trasy na google maps)

12.11.2024 – wtorek – jedziemy dalej > Anastacio > Miranda > (Pantanal) > Corumba (podjeżdżamy do portu nad rzeką Paraquai – mało ciekawie i zaniedbanie) > granica Barazylia-Boliwia (sprawnie i bezproblemowo, urzędnicy po obu stronach są wyjątkowo uprzejmi) > wymiana waluty… o dziwo oficjalny kurs bankowy: 1$ USD- 7 bolivianos, nam dają 9,5…? – nocleg po boliwijskiej stronie na parkingu hotelu „Hotel el Pantanal” – 150 bolivianos – dostęp do basenu i węzła sanitarnego wraz ze śniadaniem. Droga i trasa bez specjalnej historii i krajobrazowych wrażeń, płasko, jedziemy pomiędzy zielonymi polami porośniętymi krzakami i karłowatymi drzewkami, pomiędzy którymi wypasane jest bydło…

13.11.2024 – środa – po lekkim wywiadzie po boliwijskiej stronie, okazuje się iż obecnie w tym państwie jest zapaść dotycząca oleju napędowego, po prostu go nie ma… oficjalna cena wynosi ok. 0,60$ USD i siedem miesięcy temu, płacąc 30centów więcej, bez rachunku nie było z zakupem diesla kłopotu… teraz przed zamkniętą stacją widzimy kilometrowe kolejki ciężarówek czekających na dostawę… Wjechaliśmy do Boliwii ze stanem ok.150l, ale to za mało, aby przejechać przez to państwo… rano postanawiamy, że wrócimy do Brazylii, aby dotankować na full… na szczęście wszyscy pogranicznicy na obu przejściach podchodzą do sprawy pozytywnie i nie musimy dokonywać dodatkowej odprawy… cały manewr zajął nam niespełna godzinę, ale teraz mamy pełne 220l diesla na pokładzie… wymieniamy jeszcze dodatkowe 100$ USD i o dziwo dzisiaj płacą już za dolara 10 bolivianos…? Przypominają mi się czasy komunistycznego czarnego kursu walut w Polsce…

Droga i jej stan okazuje się całkiem przyzwoity, jeszcze kilka lat temu była tu szutrówka. Przecinamy ze wschodu na zachód cały obszar prowincji Santa Cruz. A droga przedstawia się kolorowo, a to ze względu na ilość motyli… jest ich tutaj niewiarygodnie dużo, czasem wydawać by się mogło… że z nieba spadają takie ogromne płatki śniegu… nagminnie farbowane. Na trasie podjeżdżamy do Chochis pod „Santuario Mariano de la Torre”, usytuowane pod wypiętrzeniem skalnym w kształcie wieży. Dedykowane Matce Boskiej Wniebowziętej- Virgen de la Asunta, a najciekawszym i najbardziej imponującym … jest „Drzewo Życia” (arbol de la vida) oraz drzwi ze sceną „Wygnania z Raju”. Sanktuarium powstało dla upamiętnienia ofiar wielkiej tragedii, która nawiedziła region , a której historie, przypominają najbardziej katastroficzny film amerykański… gdzie klatka po klatce,a się możemy śledzić na drewnianych obrazach „Drogi Krzyżowej”, umieszczonych w podcieniach budowli. W roku 1979 ulewne deszcze spowodowały gigantyczne powodzie i osunięcia ziemi, doszczętnie niszcząc pobliską wioskę El Porton, zabijając niemal wszystkich jej mieszkańców, podtopiony most kolejowy runął chwilę po przejechaniu pociągu z pasażerami. Toteż w ramach podziękowania … wioska Chochis z wybudowanym sanktuarium i symboliczną czerwoną skałą „La Torre”, stały się świętym przybytkiem chrześcijan, koegzystując ze starożytnym pogańskim miejscem kultu… i jak to w świecie bywa… synkretyzm religijny to praktyka dość popularna. Pobliskie góry o klifowym wyglądzie, malowniczo wkomponowują się w tutejszy krajobraz…

Po przebyciu 450km docieramy do San Jose de Chiquitos. W tym małym miasteczku, oddalonym o 250km od Santa Cruz, w 1697r. została utworzona trzecia, jedna z najstarszych misji jezuickich. W latach 1696–1760 jezuici założyli tu 10 osiedli, do których władze kolonii hiszpańskiej przesiedlały przymusowo miejscowych Indian, w tym wypadku plemienia Chiquitos. Centralnym punktem każdej osady był kościół, którego architektura stanowiła połączenie katolickich i lokalnych tradycji. Indianie zajmowali się uprawą roli, natomiast jezuici administrowali te osiedla.

Na szczęście misje te uniknęły losu tych na pograniczu Paragwaju, Argentyny i Brazylii, które obecnie są jedynie ruinami, gdyż po kasacie zakonu Jezuitów, przejęli je Dominikanie. I właśnie tutaj możemy przenieść się 300lat wstecz i zapoznać z historią ich tworzenia, patrząc na zachowany w całości oryginał… W 1990r. misje zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Dzisiaj postanowiliśmy zafundować sobie odrobinę luksusu i po 10dniach podróży, skorzystać z miejscowego hotelu „Hotel Misiones de Chiquitos” usytuowanego przy głównym placu, graniczącym z misją – 300 bolivianos (5* – basen, sauna, klima, śniadanie i to wszystko za 120PLN).

24-11-13-trasa

(Link do trasy na google maps)

14.11.2024 – czwartek – nasze dzisiejsze lokum noclegowe było nad wyraz komfortowe… trudno będzie się przestawić na wygody, jakie serwuje „Toyota Inn”. Ruszamy dalej na trasę w stronę Santa Cruz, ale drogą okrężną nr 17 z San José de Chiquitos, przez kolejne misje: San Rafael, San Miguel de Velasco, San Ignacio de Velasco i Concepción. Te 380km dzisiejszej podroży, z czego 120km szutrówką, to była niesamowita lekcja historii, cofnięcie się w czasie do średniowiecza i niezwykłe przeżycie estetyczne. Aż trudno sobie wyobrazić, że miejscowa, indiańska społeczność utrzymuje do tej pory te wioski w tak świetnej kondycji… czysto, schludnie, wszystkie obiekty odmalowane i wyglądają jakby były dopiero co po renowacji…

Północno-wschodni rejon Boliwii, Chiquitania, zawdzięcza swoją nazwę Hiszpańskim najeźdźcom, którzy określali rdzennych mieszkańców tej okolicy… Chiquitos- podobno nie ze względu na niski wzrost Indian, ale małe gabaryty drzwi ich domostw. I właśnie w tym odległym zakątku świata, pomiędzy gęstymi lasami Amazonii, w drugiej połowie XVII wieku powstały misje jezuickie, które w odróżnieniu od tych w sąsiednich państwach, przetrwały do dziś. Nie jako ruiny, ale wsie pełne życia, których mieszkańcy zachowali wiele tradycji, celebrowanych podczas religijnych uroczystości, niezmiennie od trzech stuleci.

„Wszystko co najlepsze dla chwały Bożej i zbawienia bliźniego”, było ideą zakonu Towarzystwa Jezusowego założonego przez Ignacego Loyola w roku 1543. Jednak niemal 150 lat musiało opłynąć oraz wiele wstrząsających doświadczeń, zanim Jezuici mogli zagościć na tym nieprzyjaznym terytorium Chiquitanii.

W kolejnych latach powstały następne założenia – San Rafael (1696), San Jose (1698), San Juan (1699), Concepcion (1709), San Miguel (1721), San Ignacio (1748), Santiago (1754), Santa Ana (1755) i Santo Corazon (1760), gdzie około 24 000 Indian żyło jako wolni ludzie… byli prawomocnymi obywatelami Korony Hiszpańskiej i właścicielami ziemi. Żaden cudzoziemiec nie mógł mieszkać wśród nich, oprócz misjonarzy i wędrownych kupców. Każda misja była samowystarczalna i liczyła ok. 2000-4000 mieszkańców. Na jej czele stało dwóch księży jezuitów (jeden był odpowiedzialny za rozwój duchowy społeczności, a drugi za rozwój materialny).

W swojej konstrukcji, obiekty były inspirowane przez ideę „idealnego miasta”, opisanego w dziełach XVI-wiecznych angielskich filozofów: Thomasa More (Utopia) i Philipa Sidney (Arkadia). Jezuici lokowali misje na terenach z dużą ilością drewna pod budowę, wystarczającą ilością wody pitnej, dobrą glebą dla rolnictwa oraz małym prawdopodobieństwem powodzi w czasie pory deszczowej.

Niestety, idylliczne czasy „Republiki Jezuickiej” nie mogły trwać wiecznie. Wolnościowe roszczenia jezuitów spotkały się z sprzeciwem konkwistadorów, którzy potrzebowali taniej siły roboczej, aby kontynuować grabież naturalnych zasobów Nowego Świata. W 1767r. hiszpański król Carlos III nakazał wszystkim jezuitom opuszczenie Hiszpanii i jej kolonii.

W 1990 roku, 6 kościołów jezuickich, które przetrwały zagładę: San Xavier, Concepcion, San Jose, Santa Ana, San Miguel i San Rafael – zostało zaliczonych przez UNESCO do „dziedzictwa ludzkości”, jako „żywe pomniki”, w przeciwieństwie do misji jezuickich w Paragwaju, Argentyny i Brazylii, z których większość popadła w ruinę.

Ciekawostką jest, że to właśnie w misjach Chiquitanii nakręcono film „Misja”, gdzie znani aktorzy Robert De Niro i Jeremy Irons obsadzeni byli w rolach głównych.

Odwiedziwszy pięć takich założeń misyjnych, nie spotkaliśmy ani jednego turysty, a niejednokrotnie obiekty otwierano jedynie na nasza prośbę. Aż dziw bierze, że tak mało znany jest to temat… domniemamy iż głównym powodem jest odległość od innych bardziej oczywistych ciekawostek turystycznych Boliwii. Aby tu dotrzeć z rejonu La Paz, czy Uyuni, należy pokonać prawie 1,5 tys.km i to bardzo uciążliwymi drogami, tam i z powrotem zajęłoby to około tydzień… My, tym razem nie zwracamy uwagi na czas, przejeżdżamy przez te tereny piąty raz i wyszukujemy właśnie takie perełki… i to im chcemy poświęcić jak najwięcej uwagi podczas tej podróży…

Dzisiejszy dzień zakończyliśmy w Concepcion i tu ponownie przy głównym placu obok misji, wynajęliśmy pokój w hotelu „Gran Hotel” (250bob, ok. 100PLN – wszelkie luksusy oprócz basenu, klimatyczne kolonialne zabudowania)

24-11-13-map-san-jose

15.11.2024 – piątek – opuszczamy Concepcion i ruszamy dalej na trasę w stronę stolicy regionu, Santa Cruz. Na trasie zajeżdżamy jeszcze pod ostatnią misję w San Javier. Ale dzisiaj mamy jeszcze jedną misję… taką bardzo przyziemną misję, ale ważną… musimy kupić olej napędowy, oczywiście na czarnym rynku, gdyż od czerwca tego roku w Boliwii nie ma diesla, przed stacjami wielokilometrowe kolejki aut, ciężarówek, traktorów, maszyn budowlanych i ludzi czekających z wieloma bańkami, beczkami i kanistrami… Oficjalna cena oleju napędowego wynosi 3,72bob, co przy dzisiejszym czarnorynkowym kursie dolara jest odpowiednikiem 1,50PLN… Boliwia sponsoruje swoim obywatelom paliwa, a co za tym idzie paliwa brak… znamy te sytuacje z czasów komuny…

Jak wiemy, nie ma takiej sytuacji, której nie dałoby się rozwiązać… jak się zapłaci potrójnie, to paliwo się gdzieś znajdzie i też takim sposobem, wykorzystując „język za przewodnika”, dostaliśmy informację, że na myjni u pani Marty, może się coś znaleźć?! I się znalazło, za 12bob – 5,00 PLN mamy beczkę 75l. Trochę uświniliśmy się przy „przetankowaniu”, ale załatwiliśmy temat aż do granicy z Peru… sumarycznie 300litrów wliczając w to nasze baki Toyoty powinno wystarczyć (mamy zbiorniki na 220l).

Wczesnym popołudniem dotarliśmy do Santa Cruz. Pierwszą, najważniejsza ciekawostką na jaką natrafiliśmy na temat tego miasta jest to, że od pewnego czasu jest największym ośrodkiem miejskim kraju. To wielkie i brzydkie miasto, niczym nie nastraja, aby w nim pozostać na dłużej. Jedynym wartym „zawieszenia oka” jest główny plac – „September 24 Square” z przyległą bazyliką sprzed 100lat. Zjedliśmy w restauracji przy plaza świetnego steka, wymieniliśmy dolary, za które tu dają jeszcze więcej 1$ USD= 10,60bob i natychmiast ruszyliśmy w drogę, aby jak najszybciej opuścić to nie warte uwagi miejsce. Wyjazd z miasta zajął nam prawie godzinę.

Z Santa Cruz do Cochabamby, która znajduje się na dalszej naszej trasie są dwie drogi, jedna nr 4 okrążająca góry, biegnąca w płaskim, gorącym terenie skraju Amazonii i nr 7 prowadząca przez odnogę Andów, Cordillera Oriental, dłuższa prawie o 100km, ale nam się wydaje, że będzie ciekawsza. Tam też się kierujemy i po przebyciu 80km, już po ciemku, szukamy lokum na dzisiejszą noc. Znajdujemy go dopiero po wjeździe w wysokie góry w miejscowości Cuevas, sympatyczny pan ze sklepiku przy trasie, udostępnił nam kawałek podwórka… Dzisiejszy dystans 360km.

Przejechaliśmy cały region pogranicza Boliwii z Brazylią i musimy poruszyć jeszcze jeden temat, który mocno uwidacznia się na tym obszarze, to społeczność Menonitów. Pojawili się w Boliwii w latach 50-tych ubiegłego wieku. Żyją jak ich XVI-wieczni przodkowie, a ich społeczność w Boliwii liczy ok. 50 tys. Okazuje się, że są to potomkowie społeczności, która najpierw zamieszkiwała tereny Prus. Jednak państwo pruskie z czasem wymagało coraz wyższych podatków za wykupienie się od służby wojskowej. Menonici podobnie jak Amisze są pacyfistami… część z nich w drugiej połowie XVIII wieku przeniosła się na teren Imperium Rosyjskiego. Kiedy i tam zaczęli tracić przywileje, postanowili przenieść się za ocean, do Kanady. W Kanadzie dano im ultimatum, albo pozwolą swoim dzieciom uczyć się angielskiego i chodzić do szkoły, albo wyjadą. Niektórzy uznali propozycję za rozsądną i zostali, ale konserwatywna część wspólnoty przeniosła się do Meksyku, a kiedy i tam zaczęto mówić o większej integracji… przybyli do Boliwii na tereny prowincji Santa Cruz. Są tu bardzo zauważalni, ludzie o wyjątkowo białej karnacji, szczególnie uderza strój kobiet. Wszystkie noszą ten sam krój sukienki, długie, proste jednakowego koloru, który za idealny uznał kiedyś jakiś pastor. Mężczyźni zawsze długie spodnie, typu ogrodniczki i jasna koszula z długim rękawem. Czy do pracy w polu, czy na ślub, czy na wyjazd do miasta… zawsze zakładają to samo odzienie. Wstają o świcie, jedzą skromnie i idą do pracy. Kobiety doją krowy, dzieci karmią kury, mężczyźni zawożą mleko do skupów. Każdy, nawet małe dzieci, ma swoją rolę, wszyscy pracują tak samo ciężko. Kończą dopiero wieczorem, kładą się spać, kiedy zachodzi słońce. Jedynym urozmaiceniem dla kobiet… jest opieka nad dziećmi.

24-11-15-trasa

(Link do trasy na google maps)

16.11.2024 – sobota – miejsce na biwak okazało się być prawie niczym kemping… Co po drodze? Droga do Cochabamby to uczta widokowo-krajobrazowa… na trasie pokonujemy kilka przełęczy usytuowanych pow. 3tys. m n.p.m z tą najwyższą 3650m n.p.m. Mijamy rejony tematyczne… kwiaty, jaskinie, sorgo, warzywa i … kolejki po paliwo ciągnące się niczym węże.

Ponadto droga jest w świetnym stanie technicznym i prawie pozbawiona ruchu samochodowego, toteż takim to sposobem pokonanie 400km i tysięcy zakrętów, zajęło nam na tyle mało czasu, że późnym popołudniem dotarliśmy do Cochabamby. Tu, jak to w wielkim mieście, podobnie jak 14lat temu, kiedy dotarliśmy tu z Sucre, wynajmujemy pokój w hotelu tuż przy głównym placu „Hotel Monserrat” – 260 bob.

Miasto nie oferuje atrakcji turystycznych, więc cały krótki spacer kończymy w miejscowej restauracji, gdzie tym razem pizze, popijamy miejscowym piwem „Pacena”…

17.11.2024 – niedziela – hotel okazał się całkiem przyjemny, ale jego otoczenie i w dodatku w sobotnią noc już nie, gdyż położony obok rozrywkowej ulicy zapewnił nam taki dyskomfort, że nie spaliśmy do rana… jeszcze śnięci ruszyliśmy rano z Cochabamby do Pa Paz. Planowaliśmy odbyć tę podróż drogą nr 25, prowadzącą starym szlakiem przez góry, jednak już po pierwszych pięciu kilometrach okazało się, że ta szutrowa, a raczej skalista droga jest w tak fatalnym stanie, iż patrząc na jej dystans 520km, wysokie przełęcze i brak paliwa w nadmiarze dającym komfort, spowodowały iż odpuściliśmy. Pojechaliśmy również przez bardzo wysokie góry główną trasą nr 4 przez Oruro i dalej nr 1 do El Alto i La Paz – 475km. Pierwszy odcinek do Quillacollo, to potężna aglomeracja, będąca jedną wielką budową dziwnych i mało ciekawych obiektów. Dystans do Caracollo, to pokonanie andyjskich przełęczy umiejscowionych na wys. 4500 m n.p.m., gdyż poruszamy się cały czas po terenie Altiplano. Trzeba mieć wielki respekt przed tymi górami, nie od rzeczy nazwanymi „Tybetem Ameryki Południowej”. Tu naocznie widzimy, ile trudu i czasu może zająć przemierzenie odcinka 120km, choć to asfalt w dobrym stanie. Drogą będącą połączeniem La Paz z Santa Cruz, porusza się wiele nie pierwszej młodości ciężarówek i duża ilość autobusów, których kierowcy zasługują na miano szaleńców na granicy słowa kaskaderzy…

Wszystkie drogi główne są płatne, nawet te nieutwardzone (5 bol. za około 150 km.), jeszcze jedną ciekawostką jest to iż na punkcie opłat każdorazowo sprawdzane jest posiadanie prawa jazdy. Widoki z trasy nie do opisania, a najciekawszy jest układ i wizerunek chmur na tych wysokościach.

Późnym popołudniem docieramy do La Paz, podziwiając panoramę miasta z El Alto, miasta usytuowanego na płaskowyżu 4.100m n.p.m, skąd rozpościera się panoramiczny widok na La Paz. A wszystko wygląda tak, jak gdyby ktoś do potężnej dziury w ziemi, wsypał mnóstwo pudełeczek o kolorze ceglanym i rozgarnął to, bez specjalnego planu, pomiędzy ośnieżonymi szczytami górskimi. Właściwie byliśmy tu 13lat temu, ale tym razem chcemy spojrzeć na to miasto położone w niecce pomiędzy górami z kolejki linowej, którą uruchomiono w 2016r. z El Alto do centrum La Paz. Jednak aby to uczynić, musimy znaleźć jakieś lokum dla nas i naszej Toyoty na dzisiejszą noc. To nie jest łatwa sprawa… miasto jest tak ściśle zabudowane, że można zapomnieć o parkingach, a te podziemne nie są dostępne dla aut powyżej 2m wysokości, u nas 2,30m. Na szczęście dziś niedziela i nie ma tak wielkiego ruchu, jednak i tak znalezienie hotelu z parkingiem zajęło nam 1,5h. „Hostel Atlas” Calle Cobija N124, La Paz, Bolivia (200 bob, pok 2os. + garaż – ok.80PLN). Skoro mamy bezpieczne lokum na auto, postanowiliśmy to wykorzystać i pozostać tu dwie noce.

Dzisiaj na trasie po wjeździe na Altiplano, całkowicie opuściły nas wysokie temperatury z Paragwaju, Brazylii i regionu Santa Cruz, od Oruro tylko 10ºC, a w La Paz tylko dwa stopnie więcej.

24-11-17-trasa

(Link do trasy na google maps)

18.11.2024 – poniedziałek – wczorajsza nieprzespana noc i wysokość na której się obecnie znajdujemy, okazała się dla nas mało komfortowa. Dopiero po wzięciu tabletek (Olfen UNO – polecamy), ustał uciążliwy ból głowy i była szansa na normalny sen. Tak jak postanowiliśmy wcześniej, dzisiaj w ten słoneczny poranek, postanowiliśmy zwiedzić rozległe i krajobrazowe miasto z kolejki linowej „Teleferico”. Okazało się, że to już nie jedna linia, a siedem. Można by je porównać do podniebnego metra, które doskonale rozwiązuje komunikację pomiędzy dwiema wielkimi aglomeracjami La Paz (800tys.) i El Alto (1,2mln.). Jedna ze stacji znajduje się akurat trzy przecznice od naszego hostelu. Wykupujemy kartę na wszystkie linie (50 bob) i ruszamy na podniebną wycieczkę. Każda z linii kolejki, którą wykonała szwajcarska firma „Doopelmajer” ma inny kolor, a główne stacje są tak usytuowane, na skrzyżowaniach linii, aby łatwo można dotrzeć w różne części tych miast. Chyba najlepszym porównaniem co do doznań, to tak jakby szybowcem, szybować tuż nad powierzchnią zabudowy i podziwiać widoki na miasto z powietrza… dlaczego szybowcem? Bo panuje dostojna cisza…

Natomiast, to, co można zobaczyć i zwiedzić w tym mieście, to jedynie budynki rządowe ulokowane przy Plaza Pedro de Murillo, katedrę „ La Catedral Metropolitana Nuestra Senora De La Paz” oraz Muzeum Narodowe. Natomiast przy Placu San Francisco zobaczymy bazylikę „Basilica de San Francisco”. Do tej ostatniej zafundowaliśmy sobie dodatkową wycieczkę, która oferuje przyległe muzeum (40bob od os.). Poza tym mnóstwo bazarów, kramów i ludzi handlujących dosłownie wszystkim. Najciekawszym jest bazar czarownic „Mercado de las Brujas”, gdzie można zaopatrzyć się nie tylko we wszelakie wyroby rękodzielnicze i pamiątki, ale również w lecznicze mikstury i… przedmioty i preparaty o magicznej mocy (zasuszone płody zwierząt) służące do szamańskich ceremonii.

Na koniec dnia, aby dotrzeć do naszego lokum, musieliśmy jeszcze raz poszybować trzema liniami „Teleferico”. Okazało się, że osiem rejsów kosztowało nas 53bob, co daje sumę 21PLN.

Jeszcze kilka słów o Boliwii, należy ona do najbiedniejszych państw Ameryki Południowej. Jako jeden z dwóch krajów na kontynencie nie posiada dostępu do morza, co w znacznym stopniu utrudnia rozwój gospodarczo-ekonomiczny. Podstawą gospodarki jest przemysł wydobywczy, w szczególności gaz – drugie co do wielkości złoża tego surowca w Ameryce Łacińskiej (po Wenezueli). Surowiec w większości eksportowany jest do Brazylii oraz Argentyny. Dotychczas, rządzony przez lewicowe rządy kraj, był rajem dla zmotoryzowanych. Jednak od wielu lat sytuacja się diametralnie zmieniła i co widzimy z drogi, a dotyczy obecnej sytuacji tego kraju… totalna zapaść dotycząca paliw… kolejki przed stacjami na kilka kilometrów, a w relacji miejscowych stacji telewizyjnych, słyszymy, że… czasem na paliwo trzeba poczekać tydzień. Boliwia stoi w obliczu kryzysu paliwowego, a kluczowym czynnikiem utrudniającym dostawy… jest brak waluty obcej do importu paliw. Boliwia importuje 56% benzyny i 86% zużywanego oleju napędowego, co stanowi znaczny wydatek publiczny. Bank Centralny Boliwii przestał publikować dane o swoich rezerwach walutowych, co może oznaczać, że ma niebezpiecznie mało gotówki. Ceny obligacji rządowych spadają, a inwestorzy uciekają z kraju. Boliwijski kryzys pokazuje niebezpieczne oblicze gospodarczego populizmu, gdyż paliwa są mocno dotowane… koszmar Boliwii odzwierciedla kilka krótkoterminowych problemów, takich jak wzrost stóp procentowych na całym świecie i wyższe ceny paliw z powodu wojny na Ukrainie. Sprawiło to, że pożyczanie stało się droższe i zwiększyło koszty importu. Ale prawdziwą przyczyną kłopotów jest lekkomyślny model ekonomiczny, który obowiązuje od czasu przejęcia władzy przez lewicowych populistów prawie dwie dekady temu, które wprowadził w owym czasie Evo Morales… po latach, dziś całkowity koszt gospodarczego populizmu staje się jaśniejszy, jak i lekcje, jakie mogą wyciągnąć z tej sytuacji inne kraje Ameryki Łacińskiej, które są nim kuszone. Morales i Luis Arce, który jest obecnie prezydentem, a wcześniej był ministrem finansów, rozrzutnie wykorzystywali dochody kraju.. natomiast teraz jako konkurenci polityczni „dolewają oliwy do ognia”… blokady drogowe zwolenników Evo Moralesa zmieniają logistykę dystrybucji paliw, a przemyt paliw do krajów sąsiednich to problem, którego koszty szacuje się na około 600mln dolarów rocznie. Mafia paliwowa lobbuje za dopłatami, gdyż urynkowienie cen. wymierzone byłoby w petrochemiczną „szarą strefę”, polegająca na wywozie benzyny do sąsiednich krajów i tam sprzedawaniu jej z zyskiem. W ten właśnie sposób. grupy przestępcze pozyskiwały poważne środki finansowe. Tak więc na ten moment, realne życie i problemy Boliwijczyków na drogach i stacjach paliw… objawiają swoje oblicze.

map-la-paz

19.11.2024 – wtorek – właśnie dzisiaj to oblicze zobaczyliśmy przy wyjeździe z La Paz. Nie dość, że ruch busików, które są podstawowym środkiem komunikacji w tej aglomeracji, jest niewyobrażalny z powodu ich ilości, to do tego na drogach kilometrowe kolejki ciężarówek przed stacjami paliw, które tarasują przejazd. Dodatkowo musimy sobie wyobrazić, że drogi są jednym wielkim bazarem, gdzie handluje się dosłownie wszystkim… od majtek, po materiału budowlane… wyjazd na rogatki miasta El Alto w stronę Copacabany zajął nam 1,5h, a było to tylko 15km…

Dalsza jada drogą nr2 przebiegała już całkiem spokojnie, jedynie cały czas intrygował nas totalny spokój na drodze i kompletny brak ruchu. Jadę tędy już czwarty raz i nigdy nie spotkałem takiego zjawiska. Dopiero w San Pablo de Tiquina, gdzie musieliśmy się przeprawić na drugą stronę przesmyku na jeziorze Titicaca, wyjaśniono nam iż obecnie brak jest turystów, a przyczyną tego stanu jest niestabilna sytuacja polityczna, próba ostatniego zamachu, blokady dróg i brak paliwa. Kiedyś wszystko tętniło życiem, obecnie wszechobecna pustka… coś niewyobrażalnego w tym rejonie… kiedyś czekaliśmy na przeprawę, teraz dziesiątki barek czekają na auta, które podjadą do przystani (koszt 50bob – 20PLN).

Po kolejnych 33km krajobrazowej drogi prowadzącej po półwyspie, gdzie raz z jednej, raz z drugiej strony pojawia się rozległa panorama jeziora – LagoTiticaca docieramy do Copacabany. To małe miasteczko położone tuż przy granicy Boliwii z Peru, znajduje się na brzegu jeziora Titicaca, najwyżej położonego żeglownego jeziora na świecie (3820m n.p.m.).

Wielu osobom Copacabana kojarzy się zapewne jedynie ze słynną plażą i częścią miasta Rio de Janeiro. Niewielu wie, że brazylijska dzielnica zawdzięcza nazwę małej boliwijskiej miejscowości, a dokładniej, cudownej figurze patronki Boliwii, rozsławionej na całą Amerykę Południową – Matce Boskiej Dziewicy z Copacabany. Cudowna figura znajdująca się w sanktuarium położonym w centrum miasteczka… przyciąga niezliczone rzesze południowoamerykańskich pielgrzymów, chcących zobaczyć jedyną w swoim rodzaju Matkę Boską o indiańskich rysach twarzy. Figura powstała w drugiej połowie XVI wieku. Od tej pory uzdrawia i czyni cuda proszącym o łaski. Oprócz modlitw kierowanych ku Virgen de Copacabana, pielgrzymi kultywują tradycję święcenia nowo zakupionych pojazdów, które przed ceremonią przyozdabia się na przeróżne sposoby. Przed sanktuarium znajduje się mnóstwo straganów, na których kupić można wszelakie dekoracje, fajerwerki, kwiaty i alkohol, potrzebne podczas obrzędu. Ceremonia poświęcenia jest bardzo ważna, nie tylko dla właściciela pojazdu, ale i całej rodziny. Dzisiaj, w przeciwieństwie do poprzednich razów natrafiliśmy jedynie na poświęcenie dwóch autobusów…

Ponieważ mamy w zamiarze popłynąć na jedną z wysp ulokowanych na jeziorze Titicaca, postanowiliśmy poszukać przyjemnego lokum nad brzegiem. Okazało się, że najlepszą ofertę zaproponował nam „Hotel Lago Azul”, jeden z najokazalszych w Copacabanie. Mamy luksusowy pokój z balkonem oraz panoramicznym widokiem na port i jezioro za cenę 300bob – 120PLN ze śniadaniem.

24-11-19-trasa

(Link do trasy na google maps)

20.11.2024 – środa – ranek przywitał nas burzą i ulewą… ale cóż to, jak się coś zaplanowało, pogoda nie może przeszkodzić w realizacji celów…

Odwiedzając Copacabanę, wypada popłynąć na pobliską „Isla del Sol” czyli „Wyspę Słońca” i „Isla de la Luna”, czyli „Wyspę Księżyca”. Płynęliśmy na obie 13 lat temu, ale dzisiaj nie odmówiliśmy sobie przyjemności, aby przynajmniej popłynąć na tę, gdzie wg Manco Capac, założyciela dynastii Inków i ich wierzeń… narodziło się Słońce. Wg legend Inków, tutaj narodził się biały bóg Viracocha oraz pierwsi Inkowie… Manco Capac i jego siostra, a zarazem żona Mama Ocllo, a także samo Słońce, czyli Inti. Nadal jest miejscem świętym dla zamieszkujących Boliwię oraz Peru Indian Ajmara i Keczua. Wyspa oddalona jest o 2h płynięcia od Copacabany (bilet w obie strony łodzią 20-sto osobową z postojem na obiad, to koszt 50bob – 20PLN). Znajduje się na niej kilkadziesiąt pozostałości po inkaskich budowlach, świadczących o bogatej historii tego miejsca, a widoki rozpościerające się z gładkich szczytów wręcz oszałamiają otaczającym wyspę błękitem Lago Titicaca. Większość mieszkańców wyspy zajmuje się rolnictwem i hodowlą zwierząt, dlatego niemal na każdym kroku można spotkać lamy, alpaki i osły, a pola zdają się zajmować każde miejsce nadające się pod uprawę. Dla tych, którzy chcieliby pozostać na wyspie, przystosowano wiele domków i hosteli z pokojami do wynajęcia.

Okazało się, że inkaski Bóg na „Isla del Sol” rzeczywiście realnie czuwa nad aurą, gdyż po dopłynięciu na wyspę mieliśmy wspaniałą słoneczną pogodę. W drodze powrotnej przewidziano 1,5h przerwą na obiad, na specjalnie przygotowanej tratwie, zacumowanej pomiędzy przybrzeżnymi skałami. Serwowano wyłącznie ryby z Titicaca, my zamówiliśmy trucię, czyli pstrąga tęczowego, zwanego również pstrągiem kanadyjskim. Przed 16:00 powracamy do Copacabany, która wita nas potworną ulewą z gradem.

Titicaca, to najwyżej położone jezioro na świecie, na którym uprawiana jest żegluga statkami handlowymi. Do jeziora wpływa 25 rzeczek, a wypływa jedna Rio Desaguadero, która łączy go z bezodpływowym jeziorem Lago Poopó. Niewielki przepływ wód w tych rzekach sprawia, iż jezioro jest w zasadzie bezodpływowe.

Titicaca, to również jedno z najbardziej tajemniczych miejsc na ziemi. Przez wieki narosło wiele zagadek wokół jeziora . Jedna z tych najbardziej znanych, to wspomniana wcześniej legenda o powstaniu na „Isla del Sol” Słońca i pierwszych Inków. Inna, rozpalająca wyobraźnię mówi, że w wodach jeziora ukryte jest złoto Inków. Mieli oni je zatopić, aby nie trafiło w ręce hiszpańskich konkwistadorów. Legendy mówią, że skrzynie ze złotem po dziś dzień znajdują się w podwodnym mieście Wanaku.

Natomiast w Copacabanie zacierają się granice pomiędzy indiańskimi rytuałami a katolicyzmem. Aby się o tym przekonać, należy udać się w kolejne miejsce kultu, z którego słynie miejscowość, a mianowicie „Cerro Calvario”, czyli „Góry Kalwarii”, z której szczytu rozpościera się widok na okolicę i jezioro Titicaca. Na zboczu góry znajdują się powstałe w latach pięćdziesiątych stacje drogi krzyżowej. Wieńczy ją ołtarz oraz… miejsce indiańskich obrzędów. W ich trakcie szamani odprawiają rytualne modlitwy, błogosławiąc repliki dóbr materialnych, które pielgrzymi posiadają lub chcieliby posiadać.

21.11.2024 – czwartek – rano po hotelowym śniadaniu szybciutko ruszamy na granicę z Peru oddaloną od Copacabany o kilkanaście km. Po półgodzinnej odprawie granicznej jesteśmy już na terytorium tego państwa. Jest tylko nadal ten sam problem co przed 13-stu laty, że nie ma na granicy biura, gdzie można wykupić peruwiańskie ubezpieczenie na nasze auto. To wykupione w Argentynie miało zasięg jedynie do Boliwii. Wymiana pieniędzy, 1$ USD – 3,74 soles, tak więc prosty przelicznik, będziemy się czuć prawie jak w Polsce z naszymi złotówkami dodając do ceny 10%. Dalej trasa prowadzi do Puno. Po drodze odwiedzamy małe miasteczka, podglądając życie ich mieszkańców. Uderza niewspółmierna do wielkości tych osad kubatura i wystrój budowli sakralnych. W Juli ( przydomek „Mały Rzym”), było ich kiedyś cztery i przygotowywano tu mnichów do działalności misyjnej na terenie Boliwii i Paragwaju. W Ilawe i Acora równie okazałe pamiętające wczesne czasy kolonialne. Niestety przebywamy w tym rejonie podczas pory deszczowej i dalszy nasz przejazd odbywa się w mokrej atmosferze.

Po południu docieramy do Puno, gdzie niedaleko Bazyliki i Plaza de Armas znajdujemy biuro „Seguro Soat” (Av.Titicaca 299) i za 75sol wykupujemy ubezpieczenie na okres jednego miesiąca. Co zmieniło się w Puno przez te 13-cie lat? Jak było brudno, tak jest nadal, przybyło bajajów, aut, busików i taksówek, co powoduje, że miasto jest totalnie zakorkowane. Auto musimy pozostawić daleko poza centrum i wszystko załatwiamy „z buta”. Skorzystaliśmy również z dobrodziejstwa miejscowej stołówki, gdzie zjedliśmy obiad z deserem (galaretka) za 12sol od os., było obficie i bardzo smacznie.

Ponieważ jutro zamierzamy popłynąć do Indian Uros, szukamy miejsca aby rozbić nasz obóz „Toyota Inn”. Świetnym miejscem okazał się być obszerny parking, tuż przy turystycznym porcie. Dzisiejszy dystans to 140km.

22.11.2024 – piątek – pomimo iż całą noc lało i po raz pierwszy musieliśmy użyć webasto (8ºC), ranek okazał się całkiem przyjemny. Podejmujemy decyzję o wynajęciu łodzi w porcie Puno i płyniemy do Indian Uros, aby zobaczyć co w trzcinie piszczy (18sol od os.). Ta grupa etniczna przed laty nie mogąc osiedlić się na lądzie, postanowiła założyć swe osady na pływających, trzcinowych wyspach, by odizolować się od wojowniczych plemion Indian Colla i Inków.

Najważniejszym elementem życia mieszkańców wysp jest trzcina totora, która to bujnie porasta płycizny jeziora. Z niej to również budowane są domostwa, łodzie oraz pamiątki dla turystów. Naszym zdaniem zbyt wielka komercjalizacja zaszkodziła wręcz w odbiorze, gdyż oszałamiająca naturalność wysp z pokładu łodzi, traci na wartości po bliższym przyjrzeniu. Obecnie wyspy zdają się być na tyle skomercjalizowane, że wyjaśnianie tego jest zbyt banalne … bo któż nie oparłby się pokusie zaproszenia gości do swojego domu, gdy mu się za to płaci i to kilka razy dziennie. Mimo że w obecnej chwili życie na „Islas Flotantes” kręci się głównie wokół turystyki, to jest kilka rzeczy, które nie zmieniły się od dawnych czasów. Wyspy i domy nadal buduje się w tradycyjny sposób, a choroby uprzykrzające życie mieszkańcom wciąż dają w kość… dosłownie, bo główną bolączką jest tutaj reumatyzm. Nadal istnieją pływające szkoły i bary, a głównym pożywieniem jest to, co oferuje jezioro. Ułatwieniem życia na wodzie są dziś baterie słoneczne, dzięki którym można pooglądać telewizję, a nawet podgrzać co nieco na kuchence. Do sklepu podpłyną już łodzią motorową. Skontaktowanie się z lądem, nie jest już zbytnią przeszkodą, bo z zasięgiem telefonii komórkowej raczej nie ma problemu. Pieniądze zawsze przypływają, a w zamian za nie mieszkańcy pokażą, jak buduje się trzcinowe wyspy czy domy i zaśpiewają kilka piosenek.

I tu pojawia się pytanie… czy warto tam zaglądać, skoro to już tak popularne miejsce i w dużym stopniu komercyjne? Naszym zdaniem warto, bo to co zobaczymy na miejscu, teatrem jeszcze nie jest. A kto wie, jak będzie za lat kilka?

Legenda mówi, że Indianie Uros żyli tu zanim przybyli Aymara, Quechua, nawet zanim zaczęło świecić słońce. Jednak bardziej realna teoria głosi, że przybyli tu zmęczeni walkami plemiennymi pomiędzy ludami zamieszkującymi brzegi świętego jeziora.

A legenda samego jeziora? Dawno temu, w czasach kiedy Inti mieszkał z ludźmi na Ziemi, była tu żyzna dolina. Bóg Słońce za swą opiekę wymagał posłuszeństwa w jednym, nie wolno było wspinać się na okoliczne zbocza. Jednak zły duch, który pewnego dnia pojawił się w okolicy, zaczął kusić opowieściami o cudownych krainach, które miały znajdować się za wzniesieniami. Mieszkańcy doliny ulegli w końcu jego namowom. Kiedy zaczęli wspinać się na zbocza, ich kroki zbudziły wygłodniałe pumy… Bóg Słońce widząc, co się stało, płakał tak długo, aż zamienił dolinę w jezioro. Jeszcze dziś woda ma lekko słonawy smak…

Po powrocie wyjeżdżamy z Puno na północ drogą nr 3S w kierunku Juliaca, aby po 20km odbić na zachód do małej osady Sillustani . Znajdują się tu kamienne grobowce „chullpas” w kształcie cylindrycznych wież, wyglądem przypominające urny, o wysokości do 12m. „Sillustani Monumento Arqueologico”… To tu kremowano i grzebano wodzów i dostojników niegdysiejszego wojowniczego ludu Collas. Najpierw budował groby wieżowe lud Colla mówiący językiem Aymara, a zwyczaj ten przejęli od nich Inkowie, którzy podbili te tereny na 100 lat przed przybyciem Hiszpanów. Konstrukcje Inków wyróżniają się typową dla tego ludu niezwykłą precyzją spasowania ogromnych głazów, wieże wcześniejszych kultur były budowane mniej trwale. Jest również wkład Hiszpanów… to zniszczenia, dokonane przy okazji poszukiwania w grobowcach złota i kosztowności.

Wieże pochówkowe służyły głównie elicie plemiennej, a cały ten teren był miejscem sakralnym, gdzie odbywały się liczne obrzędy i ceremonie. Sillustani jest świadectwem skomplikowanych przekonań starożytnej kultury Aymara odnośnie co do życia i śmierci. Teren tego swoistego cmentarzyska wprowadza w zadumę… wysoko położony płaskowyż, a w dole ciemnobłękitne, tajemnicze jezioro Laguna Umayo, wyglądające jak miejsce spoczynku duchów dawno zmarłych mieszkańców tych ziem. To najbardziej niezwykłe i uduchowione po Machu Picchu miejsce w Peru. W dodatku nie ma tu tłumów turystów, można więc spokojnie kontemplować zewnętrzną i ukrytą urodę tej nekropolii.

Patrząc na historię tego miejsca nasuwa się również pewna refleksja… przybyli Hiszpanie i zabrali Inkom imperium… ale wcześniej wpadli Inkowie i zabrali się do budowy imperium podbijając sąsiednie kultury, ale zanim zdążyli się urządzić, przypłynęli Hiszpanie i zrobili Inkom to, co Inkowie od stu lat robili sąsiadom…

Obecnie, w porównaniu do naszego poprzedniego pobytu 13 lat temu, miejsce to otoczono opieką, wytyczono trasę zwiedzania, już nie można podjechać autem pod grobowce, zostawiamy je na parkingu i przez powstałą alejkę z kramami dochodzimy pod wzgórze pieszo (wstęp 15sol od os.).

W wiosce Sillustani, podziwiamy również oryginalne zabudowania gospodarcze miejscowej ludności. Wyglądają niczym małe warowne zamki, a nad wejściem do zagród zawsze umiejscowione są gliniane byczki. Oprócz bydła i lam, miejscowi hodują świnki morskie (cuy), których mięso jest przysmakiem w Peru (najbardziej popularna wersja na patyku – cuy al palo).

Dalsza dzisiejsza trasa to przejazd w kierunku Arequipy nazywanej „Białym Miastem”. Droga nr 34A biegnie przez surowe góry, a najwyższą przełęcz przekraczamy na wysokości 4450m n.p.m. Na 40 km przed Arequipą, na przydrożnym parkingu pozostajemy na nocleg. Dzisiejszy dystans – 290km

24-11-22-trasa

(Link do trasy na google maps)

23.11.2024 – sobota – jak spanie na przydrożnym parkingu, to musi być hałas… najgorsze, że przyzwyczajeniem kierowców ciężarówek, nie tylko w Peru, jest nie wyłączanie silników podczas postoju. Nieco niewyspani, po pokonaniu rozległych peryferii Arequipy, docieramy w pobliże starego centrum (Plaza de Armas). Naszą Toyotę pozostawimy na strzeżonym parkingu (40sol doba), a sami lokujemy się w pobliskim hostelu „Posada de Belen”, Calle Sta. Marta 105 (120sol pok.2os. – polecamy). Dalszą część dnia przeznaczamy na zwiedzanie Arequipy. Miasto położone jest na wysokości 2325 m n.p.m., otoczone górami „Cordillera Volcanica”. Wreszcie można poruszać się bez zadyszki… od południa włóczymy się po tym niezwykle czystym, jak na peruwiańskie warunki mieście.

Co uderza od pierwszych chwil? Jest zaskakująco jasno… słońce odbija się od białych ścian budynków jak od śniegu na alpejskim stoku. Miasto zbudowane jest z sillaru, jasnego kamienia, który jest tufem wulkanicznym z pobliskiego kamieniołomu na zboczach wulkanu „Volcano El Misti”. Ten budulec nadaje miastu unikalnego charakteru. Od razu czuje się bogactwo i elegancję. Dziś drugie co do wielkości miasto Peru, kilkaset lat temu stanowiło siedzibę dobrze sytuowanych kupców. Położenie na szlaku komunikacyjnym pomiędzy Boliwią, Limą i dalej Hiszpanią, było jego atutem. Pieniądze, aż wylewają się na ulice centrum miasta. Łatwo można się domyślić, że piękno Arequipy odsłania tylko ułamek grabieży, której dopuścili się tu Hiszpanie. W okolicy można znaleźć symbole zwycięstwa rdzennych ludów nad konkwistadorami oraz oznaki braku sympatii dla tamtej historii. Dziś trzeba przyznać, że Peruwiańczycy są z Arequipy dumni i lubią się nią chwalić.

Podczas spaceru odwiedziliśmy „Museo Central”, skupiające wszystkie kultury starożytnego Peru, zaglądnęliśmy do kilku kościołów, których w tym mieście jest bez liku, zjedliśmy smaczny obiad w arkadach przy Plaza de Armas, popijając miejscowym piwem „Arequipena”, a na koniec zafundowaliśmy sobie zwiedzanie głównej bazyliki i jej muzeum „Basilica Cathedral Metropolitana de Arequipa” (wstęp 10sol od os.).

Wspaniała budowla, której podwaliny sięgają 1540 roku… ale, jak by to ująć, aby nikogo nie urazić… to taki Licheń do którego dorzucono drogocenne artefakty… aż trudno sobie wyobrazić ten przepych (można zobaczyć, ale nie wolno robić zdjęć)… i te niepoliczalne środki jakie tutaj ulokowano kosztem ubogich Indian… niby pięknie, dostojnie i z rozmachem, ale patrzymy na to z lekkim niesmakiem… bo to co najpiękniejsze i co zostanie [przez nas zapamiętane, to widok z dachu tej budowli, gdyż trasa zwiedzania prowadzi równie przez obie wieże dzwonnicze, z których roztacza się panoramiczny widok na miasto i okalające je góry.

24.11.2024 – niedziela – rano, dość niespiesznie wyjeżdżamy z Arequipy na północ drogą nr 34A. Na 10km przed miejscowością Canahuas, zostajemy w kilkukilometrowym korku z powodu modernizacji drogi. Rozładowanie tego zatoru trwało ponad półtorej godziny. Kilka km dalej zbaczamy z trasy w kierunku Chivay i kanionu „Canion del Colca”. Przed Chivay przekraczamy andyjską przełęcz znajdującą się na wysokości 4910 m n.p.m, gdzie ulokowany jest punkt widokowy Patapampa („Przełęcz Wiatrów”) z widokiem na niesamowitą dolinę wulkanów rozpościerającą się wokół.

Po dotarciu do rzeki Rio Colca i miejscowości Chivay jest już na tyle późno, że zmieniamy nieco plany, jemy obiad przy „Plaza de Armas” i postanawiamy dojechać dzisiaj jedynie do punktu widokowego „Mirador Cruz del Condor”, gdzie urządzimy sobie bazę na dzisiejszą noc.

Jadąc przez małe, bardzo ubogie wioski indiańskie, Yanque, Achoma, Maca… docieramy do najwyżej położonego i najciekawszego punktu widokowego. W wioskach tych zachowały się jeszcze kościoły z czasów kolonialnych. Za Maca musieliśmy uiścić stosowną opłatę za odwiedzenie tego rejonu – 70 soles od os. – 14 lat temu było 35soles.

Jest 18.00 i pada deszcz, kondory gdzieś pomiędzy skałami szykują się do nocnego odpoczynku, my za ich śladem, na porzadnie przygotowanym parkingu z toaletami, rozbijamy naszą bazę noclegową „Toyota Inn”. Jedyne co dzisiaj widzimy, to w dole, ponad 1000m niżej, wije się i meandruje, wydając jakby odległy „szept” rzeka Rio Colca… magiczne miejsce… Dzisiejszy dystans 200km.

25.11.2024 – poniedziałek – cały dzisiejszy dzień postanowiliśmy poświęcić tematowi „Canion del Colca”. Poprzednim razem, 14lat temu, mieliśmy niezbyt dużo czasu, teraz musimy uzupełnić nasz niedosyt dotyczący tego miejsca. Po wczorajszej, deszczowej pogodzie rankiem ani śladu, cudowna słoneczna aura. Jedynie w nocy, na parkingu przy „Cruz del Condor” (3770m n.p.m.) było nieco zimno, tylko 5ºC, więc podobnie jak w Puno webasto ratowało nas przed zmarznięciem. Okazało się, że towarzyszami w naszej bazie noclegowej byli Niemcy, podróżujący przygotowanym wyprawowo Iveco. Jak zwykle przy takich spotkaniach, wymiana informacji i doświadczeń, tym bardziej, że oni jadą od strony Kolumbii, do której dotarli z Ameryki Płn. My dostarczamy wiedzy co dalej czeka ich na trasie i czego nie powinni pominąć.

Mirador „Cruz del Condor”, to najlepsze miejsce skąd można podziwiać loty kondorów wielkich, które stały się jednym z symboli kanionu Colca. Inkowie wierzyli, że ptaki te były świętymi istotami pełniącymi ważną rolę pośredników między światem ziemskim („kay pacha”), a światem bogów („hanan pacha”). Dobrze, że jesteśmy na nogach od rana, gdyż była okazja z bliska zobaczyć kołujące kondory, później, gdy zrobiło się wręcz gorąco poszybowały w chmury, gdzie były mało widoczne… w tym miejscu na myśl przychodzi nasz wspaniały Sebastian Kawa, najwybitniejszy polski pilot w historii szybownictwa, który zdobył 18 złotych, 3 srebrne, 3 brązowe medale mistrzostwa świata, 9 złotych mistrzostw Europy i zwyciężył w dwu światowych Igrzyskach Lotniczych. Znamy go osobiście od pokazów, które kiedyś dawaliśmy w naszej międzyrzeckiej Izbie Regionalnej „Chata Międzyrzecze”. Nasza prezentacja z przejazdu wzdłuż Andów, on z przelotu nad Andami podczas mistrzostw świata w Chile… musi mieć jakiś zmysł kondora, który mistrzowsko wyszukuje prądów powietrznych i kominów termicznych, aby dokonywać takich przelotów i szybować na takie wysokości i na tak wielkie odległości…

Około 9:00, w okolicy „miradoru” zrobił się tłum, miejscowych handlarzy i turystów, którzy dotarli tu busikami z wielu biur turystycznych, przede wszystkim z Arequipy. Kondorów już nie było, ale widoki na cudownie oświetlony słońcem kanion, nie do opisania.

Kanion Colca przez długi czas uważany był za najgłębszy kanion świata. Potem na jakiś czas sławę odebrał mu pobliski kanion Cotahuasi. Najnowsze badania wskazują na to, że to jednak Colca powinien nadal dzierżyć palmę zwycięstwa. Zadziwiające w tym wszystkim jest to, że o największym przełomie rzeki na świecie jakim jest amerykański „Wielki Kanion Kolorado” słyszał niemal każdy z nas. O najgłębszym kanionie na świecie jakim jest kanion „Canyon Colca” tyko nieliczni.

Kanion mający ok.120km długości charakteryzuje się stromymi zboczami oraz niezwykle wąskim dnem. Różne są natomiast sposoby i zasady mierzenia głębokości kanionów, wydaje nam się, że najlepiej to określili w 1981r. polscy kajakarze pod przewodnictwem Andrzeja Piętowskiego, którzy przepłynęli kajakami rzekę Colca, płynącą na dnie kanionu. Kajakarze wymierzyli tym sposobem długość kanionu 120 km, a także jego wysokość. Lewa ściana wznosi się na ponad 3200 metrów, zaś prawa jest jeszcze o 1000 metrów wyższa. Zatem Colca jest dwukrotnie głębszy od znanego na całym świecie „Wielkiego Kanionu Colorado”. Wyczyn Polaków nie pozostał bez echa. Eksplorację kanionu uznano za jedno z najważniejszych odkryć geograficznych XX wieku, a wyprawę za jedną z największych wypraw kajakowych wszech czasów. W Chivay jest nawet Avenida Polonia.

Wyprawa do jednego z najgłębszych kanionów na świecie, jest również sposobnością do obcowania z żywą indiańską kulturą i właśnie to było naszym największym niedosytem podczas ostatniej bytności. Dalszą część dnia postanowiliśmy przeznaczyć na odwiedzenie wiosek usytuowanych wzdłuż kanionu.

Na koniec podjechaliśmy pod gejzer „Geiser de Pinchollo” 4370m n.p.m. do którego prowadzi 9km. bardzo stromej, szutrowo-skalnej drogi, przydał się wreszcie napęd i reduktor…

W drodze powrotnej udało nam się jeszcze zwiedzić bardzo stary kościół w Pinchollo, amfiteatr w Yanque („Amfiteatro de Occolle”) i powróciliśmy do miejscowości Chivay, gdzie wynajęliśmy pokój przy „Plaza de Armas” w hotelu „Sierra Alta” za 80sol. (88 PLN). To był bardzo długi ale jakże cudowny dzień…

24-11-25-trasa

(Link do trasy na google maps)

26.11.2024 – wtorek – Chivay > droga nr 34E > Tuti (kościół 1842r.) > Sibayo > zaczyna się szutrówka > przełęcz 4830m n.p.m > przełęcz 4008m n.p.m > Chichas (kopalnie i zapora) > kolejna przełęcz 4820m n.p.m. > Yuari > Ocoruro > Pallpata > przełęcz 4300m np.m. > Sicuani (brzydkie miasto) > San Pedro (Raqchi – Templo Wiracocha) > nocleg 70km przed Cusco nad rzeką Rio Vicanota – 330km.

Pomni doświadczeń co do stanu wysokogórskich, andyjskich dróg, rano jeszcze w Chivay zaciągamy „języka” co do możliwości przejazdu do Cusco, przez Sibayo, Yauri, Sicuani. Dalej do Cusco jest już dobra, asfaltowa droga nr 3S. Uzyskane informacje są na tyle pomyślne, że decydujemy się na ten wariant przejazdu. Kilkanaście km za Sibayo kończy się asfalt i dalej jedziemy w góry szutrową drogą. Na 60 km przed Yarui, droga jest w totalnej przebudowie i prowadzi nowymi terenami, aby w pewnym momencie przekształcić się w nowy asfalt. Na tej trasie pokonujemy kilka wysokich przełęczy powyżej 4800 m n.p.m. Dalej bez przeszkód docieramy w okolice Cusco.

Na 120km przed Cusco w miejscowości San Pedro podjeżdżamy pod Raqchi – „Parque Arqueologico – Templo Wiracocha” – wstęp 20sol od os. Kompleks powstawał za panowania Inków Wiracochy, a w latach 1471-1493 rozbudował go Pachacutec. Park archeologiczny ma powierzchnię prawie tysiąca hektarów, gdyż poza gigantycznym murem Inków, który chroni park, znajdują się także pewne konstrukcje, takie jak akwedukty, podziemne grobowce kultury przedinkaskiej. Znajdują się tu najwybitniejsze budowle, duże ściany z cegły z kamienną podstawą, które osiągają wysokość 12 metrów. Przed zniszczeniem przez Hiszpanów, świątynia miała największy dach w Imperium Inków. Była poświęcona bogu Wiracocha, jednemu z najważniejszych bóstw kultury Inków.

Kilkadziesiąt km dalej pozostajemy na nocleg nad brzegiem rzeki Rio Vicanota… cudowne miejsce oddalone od głównej drogi, cicho i spokojnie…

27.11.2024 – środa – rano niespiesznie przemieszczamy się do Cusco. Na trasie zajeżdżamy jeszcze do pod „Paque Arqueologico Pikillaqta”. Co po drodze?… ano cały piekarniany rejon, co rusz „Panificadora”. Mijamy Tipon… stolicę pieczonej świnki morskiej. Przed południem jesteśmy na peryferiach tej wielkiej, półmilionowej aglomeracji, niegdysiejszej stolicy imperium Inków. Znalezienie parkingu dla naszej Toyoty to wielki wyczyn, udaje się to uczynić i to w odległości 500m. od „Plaza de Armas” (40sol doba). Z hotelem natomiast nie ma żadnego problemu, decydujemy się nawet na wyższy standard, gdyż specjalne rabaty niezwykle kuszą i już za 130 soles, mamy super pokój i zakwaterowani jesteśmy w samym centrum miasta – „Hotel Arrambide” Av.Tullumayo 350.

Resztę dnia poświęcamy na zwiedzenie zabytkowej części miasta Cusco. Zaczynamy od kompleksu katedralnego, „Basilica Catedral” , następnie „Triunfo” oraz „Sagrada Familia”. Odwiedzamy również „Convento de Santo Domingo”, „Monasterio de Santa Catalina de Sena” oraz wiele innych ciekawych obiektów historycznych. Nie pomijamy targów, gdyż jest tam przytłaczająca ilość owoców, mięs, serów i innych towarów, jak również publiczne stołówki.

Można za bezcen jeść, pić soki ze świeżych owoców oraz zobaczyć coś co wbija w szok jak np. kobieta ukręcająca żabom głowy, by później rozebrać je na części, albo chleb wielkości koła samochodowego. I jak to bywa w miejscach turystycznych, zaradni mieszkańcy obmyślają jak turystę podejść, by coś kupił lub przynajmniej zapłacił za pozwolenie zrobienia fotki.

Cały czas zastanawiamy się, czy wybrać się kolejny raz na „Machu Picchu”… ja już po raz trzeci. Z hotelowego wywiadu i próby zakupu biletów przez internet, wynika iż pierwszy możliwy dzień na który jest to możliwe, to dopiero 10 grudnia… wiemy też, że jest jakaś szansa zakupić bilet bezpośrednio w kasie w Aguas Calientes, u podnóża tej niezwykłej góry. Aby dokładniej dopracować szczegóły, udaliśmy się do jednego z biur podróży ulokowanego przy „Plaza de Armas”. Znamy ceny z poprzednich lat, więc możemy ocenić, czy nie będą nas chcieli naciągnąć na jakieś dziwne koszty. Okazuje się, że aby zrealizować taką wersję dostania się na „Machu Picchu” wcześniej, np. jutro, musimy wykupić dwudniową wycieczkę z jednym noclegiem w Aguas Calientes. Dlaczego? Bo musimy się zarejestrować w miejscowym urzędzie i jako rezydenci tej miejscowości, możemy w tym dniu zakupić bilet na kolejny dzień. Pani podlicza koszty: odbiór z hotelu i przejazd na dworzec autobusowy, przejazd busem do Ollantaytambo, przejazd pociągiem z Ollantaytambo do Aguas Calientes, hotel, przejazd busem z Aguas Calientes pod szczyt „Machu Picchu”, bilet wstępu i po kolei to samo tylko w drodze powrotnej, już bez hotelu… koszt od osoby 255$ USD. Porównuję to do kosztów sprzed 19-stu lat i wychodzi, że to tylko o 50$ USD więcej i to z marżą biura turystycznego „Cusco Tierra Andina”. Dodatkowo dają jeszcze asystenta do zakupu biletów i przewodnika po „Machu Picchu”… decydujemy się na taką opcję, płacimy łącznie 510$ USD za dwie osoby i jutro o 8:00 ma się rozpocząć nasza kolejna wyprawa do niezwykłego miasta Inków… Dzisiejszy dystans to tylko 80km.

24-11-27-trasa

(Link do trasy na google maps)

28.11.2024 – czwartek – punktualnie o 8:00 podjeżdża taksówka i jedziemy na dworzec autobusowy, skąd przemieszczamy się busem do Ollantaytambo na dworzec kolejowy. Przejazd z Cusco malowniczą doliną Urubamby trwa ponad 2h. Kolejne 2h zajmuje przejazd koleją z Ollantaytambo do Aguas Calientes. 19lat temu ruszało się bezpośrednio koleją z małego dworca w Cusco… skład pociągu mozolnie wspinał się zygzakami w górę, raz przodem, raz tyłem… raz lokomotywa wypychała, raz ciągnęła wagony tak, aby w końcu pokonać jeden z grzbiet okalający miasto. Konstruktorem tej kolei był m.in. polski inżynier Malinowski. Następnie zjazd w głęboki kanion Rio Urubamba i po 4h byłem u podnóża góry „Machu Picchu”. Tym razem przejazd jest bardziej skomplikowany, na miejscu jesteśmy dopiero przed pierwszą. Od razu wraz z asystentem idziemy do urzędu, aby zarejestrować swój pobyt, gdzie dostajemy potwierdzenie z numerami 256 i 257. O 16:00 otwierają kasy biletowe i z bloczkami mamy się tam wstawić, aby zakupić bilety za które płaci biuro turystyczne organizujące nasz pobyt. Okazuje się, że o czwartej ustawiono nas w kolejkę zgodnie z numerkami i po 1,5h oczekiwania mamy bilety na trasę nr 2 (obejmuje całość), na godz. 9:00, tak jak chcieliśmy, a przy zakupie zostało tylko pięć wolnych miejsc (cena biletu 152soles od os.). Obecnie zwiedzanie podzielono na trzy trasy, które objęte są limitowaną ilością, łącznie tu i przez internet dostępnych jest 4tys. biletów dziennie, a w porze suchej 5600.

Resztę dnia spędzamy na spacerze po stromych uliczkach Aguas Calientes, które nie do poznania, przekształciło się w zakopiańskie Krupówki, gdzie komercja „atakuje” na każdym kroku… Nocleg mamy w hotelu „Mantu Boutique Hotel”, tuż przy targowisku warzyw i owoców oraz głównego placu „Plaza Principal”.

NASTĘPNA >>>>