Wracamy na trasę…

Po siedmiu miesiącach wracamy na trasę naszej podróży po Ameryce Południowej. Jak wiecie naszą wyprawową Toyotę Hilux 4×4 pozostawiliśmy pod opieką naszego kolegi z Buenos Aires, Ryśka Kruszewskiego. Kiedy dolecimy 4listopada do stolicy Argentyny  musimy ją nieco odkurzyć i ruszamy, kontynuując tym razem trasę na północ kontynentu w stronę Kolumbii.

Pomysł tego ponownego wyjazdu do Ameryki Południowej, który rozpoczęliśmy na początku tego roku, mieliśmy gdzieś z tyłu głowy już od dawna. Powodów z tym związanych było wiele, pierwszy podstawowy, to że po siedmiu latach od ostatniej bytności, mocno już tęsknimy za klimatami tego kontynentu, w szczególności za andyjskimi krajobrazami… po wtóre, to zrealizowanie zaległej podroży na Antarktydę, która z powodu mojego zachorowania na malarię nie doszła do skutku w czasie ostatniego pobytu w 2017r. , kiedy spotkaliśmy się ze słynnym rajdem „Dakar 2017”… kolejny powód, to zamknięcie afrykańskich szlaków poprzez toczące się wojny, a ponadto w jakiś cieplejszych klimatach należało spędzić turystyczno-off roadowo poprzednią zimę… przecież  do takich podróży stworzyliśmy naszą wyprawową Toyotę Hilux 4×4.

amerykapd-antarktyda-trasa

Teraz ponownie, po letnich motocyklowych i rowerowych przygodach na naszym, europejskim kontynencie , kiedy wkraczamy w jesienno-zimowe klimaty, wracamy do Ameryki Południowej wkraczającej w wiosenną aurę aby realizować dalej nasze podróżnicze wspomnienia i ubarwiać je w nowe doznania, które gdzieś odnajdziemy na trasie przez Urugwaj, Paragwaj, Brazylięm, Boliwię, Peru, Ekwador i Kolumbię.

buenos-cartagena

A teraz już realia i opis obecnie przebytej trasy:

03.11.2024 – niedziela – 12:00 start z dworca kolejowego Bielsko Biała Główna, pociągiem Pendolino InterCity do Warszawy na lotnisko Chopina. Kolejno o 19:55 lot Lotem z Warszawa Okęcie (WAW) > do 00:35 Stambuł Int. Apt. (IST). Śpimy na lotniskowych krzesłach w sektorze D (w miarę spokojnie).

04.11.2024 – poniedziałek – 10:05 start Turkish Airlines z lotniska Stambuł Int. Apt. (IST) > (czas lotu: 18h 20m z międzylądowaniem w SaoPaulo) > 22:25 lądujemy w Buenos Aires Ministro Pistarini Int. Apt. (EZE). Lot mocno uciążliwy pomimo że mamy do dyspozycji trzy krzesła, mocne turbulencje nad Atlantykiem. Z lotniska odbiera nas Rysio i jeszcze przed północą meldujemy się w progach jego domu. Jak zwykle, pomimo zmęczenia (40godz jednym ciągiem) musiały się odbyć Polaków rozmowy do nocy…

05.11.2024 – wtorek – już o 9:00 ruszamy z Ryśkiem pod dom jego kolegi Anibala, gdzie siedem miesięcy temu pozostawiliśmy naszą wyprawową Toyotę. Auto pielęgnowane, odpalane co miesiąc zachowało się świetnie i dosłownie po godzinie, uzupełnione o kilka drobiazgów przywiezionych z Polski nadawało się do ruszenia w drogę… Chcieliśmy jakoś uczcić tę sytuację i uprzejmość Anibala, jednak ten tak śpieszył się na swoją farmę pod Cordobą, że zostawiliśmy to na jego wizytę w Polsce. Takim to sposobem odwiedziliśmy jeszcze warsztat gdzie Rysiek produkuje wyczynowe kajaki (SDK-kayaks) i powróciliśmy do Buenos, aby spędzić kolację i kolejny nocleg z naszym kolegą. Jak zwykle wybraliśmy znaną już restaurację na Belgrano. Tu zostaliśmy sprowadzeni na ziemię co do sytuacji jak dopadła Argentyńczyków… choć od ostatniego pobytu peso do dolara utrzymało się na niezmienionej pozycji: 1100peso za jednego USD, to ceny żywności i usług z tym związanych skoczyły o 100%, co spowodowało, że Argentyna stała się po siedmiu miesiącach potwornie droga. Przypuszczam, że to sztuczne utrzymanie kursu niedługo przyniesie kolejny bum inflacyjny, gdyż coś tu nie gra…?

06.11.2024 – środa – rano Rysiek do firmy, a my w drogę. Myśleliśmy, że będziemy jechać przez Urugwaj, ze względu na kończącą się datę dokumentu celnego na Hiluxa, ale stwierdziliśmy, że zdążymy jeszcze z tą datą, do wyjazdu z Argentyny do Brazylii na wysokości wodospadów Iquazu, więc jedziemy na północ drogą Nr.14 w stronę prowincji Misiones po argentyńskiej stronie. Patrzymy co się dzieje z paliwem, a raczej z jego ceną, no cóż nie jest najgorzej, ale było lepiej… dzisiaj za litr płacimy 1207 peso, czyli sporo ponad dolara, siedem miesięcy temu tylko 0,70 USD. Droga bez historii, równinne tereny rolnicze położone wzdłuż granicznej rzeki Rio Uruguay, pastwiska, plantacje pomarańczy i mandarynek, można by rzec nuda… Po przebytych 700km pozostajemy na nocleg na peryferiach stacji paliw Shell. Pogoda wspaniała, słonecznie i tylko 23ºC…

07.11.2024 – czwartek – od rana kontynuujemy jazdę na północ drogą Nr.14. W miejscowości Santo Tomo zjeżdżamy z głównej trasy na drogę Nr.94 w kierunku Azara i Apostoles. Dość szybko docieramy do miejscowości Azara, gdzie ponad 120lat temu zasiedlali te tereny przybysze z Polski. Postanowiłem po 19-stu latach, kiedy odwiedziłem te strony w mojej podroży motocyklowej wokół świata odwiedzić ponownie rodzinę państwa Raczkowskich, czyli panią Różę z domu Dwojak ze swoim synem Ludwikiem Raczkowskim. Okazuje się , że pani Róża już od ośmiu lat nie żyje, jednak jej syn, obecnie już 83-letni mężczyzna, od razu mnie rozpoznał i rozpoczęła się wspaniała rozmowa o losach Polaków w świecie. Tu muszę wspomnieć, że w tym rejonie mieszka ok. 3 tys. osób, których korzenie sięgają polskiej emigracji za praca na przełomie XIX i XX w. Zajeżdżamy również pod polski klub im. Juana Sobieskiego, niestety, z powodu słabych kontaktów z Polską prawie nikt tu już nie mówi w ojczystym języku, formalnie już nikt nie propaguje tu polskiego pochodzenia, nie odbywają się spotkania i imprezy, a klub też nosi nazwę naszego wielkiego króla, lecz w interpretacji hiszpańskojęzycznej… nie Jan Sobieski, tylko Juan Sobieski…

Kolejny akcentem Polskości na tych ziemiach położonych na odcinku drogi pomiędzy Azara a Apostoles, jest słynna w całej Argentynie i nie tylko plantacja herbaty zwanej tu „jerba mata”, którą założył na początku XX w. (1910r.) emigrant z Polski pan Jan Szychowski. Firma nazywa się „Amanda”, a na jej terenie znajduje się muzeum powstania i działalności tego potężnego obecnie przedsiębiorstwa. Niestety z powodu jak opisałem powyżej i tu zamiera idea propagowania pochodzenia tego miejsca. Tylko mój niezwykły upór spowodował, że wyłącznie dla nas otwarto muzeum i posłano przewodnika do oprowadzania (muzeum jest formalnie zamknięte, co umieszczono 6 km wcześniej na drogowskazie do tego miejsca…? smutne…). Wszędzie znajdujemy tu polskie akcenty i podkreślanie polskości i polskiego pochodzenia. Na pierwszym miejscu w muzeum znajduje się stara drewniana skrzynia, w której przywiozła cały swój dobytek z Polski ta rodzina. Później była własnoręcznie zrobiona tokarka, następnie młyn, aż doszło do założenia potężnej plantacji herbaty oraz do uprawy ryżu na skalę przemysłową. Obecnie wielkie, całkowicie zautomatyzowane przedsiębiorstwo, o którego historii pomału się zapomina i w końcu zapomni…

Jeszcze tego dnia podjeżdżamy nieco dalej w stronę Puerto Iquazu i w miejscowości Santa Ana podjeżdżamy pod ruiny jednej z wielu Misji Jezuickich, które również tu na początku XVIIw założył ten zakon. Ponieważ jest już późno i dzisiaj nie jest możliwe zwiedzenie tego miejsca, pozostajemy za zgodą obsługi na parkingu przed bramą do rana. Świetne miejsce na kempingowanie, spokój i tylko dźwięki otaczającej puszczy… (dzisiejszy dystans – 330km)

08.11.2024 – piątek – rano po wspaniale spędzonej nocy, płacimy po 13 tys. peso od os. i prowadzeni przez przewodnika zwiedzamy teren jezuickiej misji Santa Ana wpisanej w 1984r na światowa listę UNESCO. Misje Jezuitów prowadziły szeroką działalność edukacyjną wśród miejscowych mieszkających tu Indian Guarames. Za budowanie państwa w państwie król Hiszpanii w XVIII w. ogłasza kasatę zakonu, wypędza mnichów a Indian pozostawia samych sobie. Od tego czasu monumentalne budowle popadają w ruinę, a Indianie pozbawieni przewodnictwa w nowej sytuacji życiowej w przeważającej części wyginęli. W rejonie styku obecnego Paragwaju, Argentyny i Brazylii było 30 takich miast. Oglądając ruiny tych zespołów klasztornych, widać rozmach, z jakim wykorzystując prace Indian je budowano. Wyobrażamy sobie tylko te czasy, gdy wszystko było w fazie świetności i prosperity…

Ruszamy dalej na trasę i dość szybko docieramy do Parque Nacional Iguazu, gdzie mieszczą się słynne wodospady „Cataratas de Iguazu”. Postanawiamy jeszcze tego dnia zwiedzić ten obszar po argentyńskiej stronie – wstęp 45tys. peso (40USD). Pozostawiamy autko na parkingu i maszerujemy do parku. Nadszedł czas na widok za milion dolarów, gdyż Iguazu to coś więcej niż zwykły wodospad, jego moc, rozmiary i hałas kaskad wprost powodują zawrót głowy. Po parku poruszaliśmy się siecią metalowych mostków, a nad głowami swobodnie przelatywały sobie tukany. Najbardziej widowiskowa była półokrągła Garganta del Diablo (diabelska gardziel), którą oglądaliśmy przy akompaniamencie ogłuszającego huku i wszechobecnej mżawki. Ponieważ od kilku dni są opady, przez wodospady przelewają się potężne ilości wody, a dodatkowo tworzy się bryza, co zostało uwiecznione na zdjęciach. …a gdyby tak chcieć wodospad Iguazu ubrać w legendę to… powstał on z rozkazu boga lasu… kiedy to pewien wojownik zakochał się w dziewczynie… która spodobała się również leśnemu bóstwu… a gdy para kochanków uciekała w dół rzeki… zazdrosny bóg sprawił… że dno obsunęło się… gdy dziewczyna wpadła w przepaść… bóg zamienił ją w skałę na dnie wodospadu… a wojownika w drzewo rosnące na krawędzi urwiska… by oboje mogli przez wieki na siebie patrzeć…

Okazało się po zakończeniu zwiedzania, że nie możemy pozostać na parkingu, przed wodospadami, co spowodowało, ze szukamy innego miejsca na dzisiejszy nocleg. Z takim zamiarem pojechaliśmy na trójstyk granic Brazylia-Argentyna-Paragwaj, ulokowany w miejscu, gdzie Rio Iguazu wpada do Parany. Po 14latach od ostatniej bytności w tym miejscu, na tyle zmienił się jego charakter, że stało się to miejsce rejonem rekreacyjnym dla miasta Puerto Iquazu. Oczywiście znaleźliśmy jeszcze czas na kilka wieczornych fotek, ale to nie jest obecnie rejon na spędzenie dzisiejszego noclegu. Patrze w GPS-a i znajduję jedyny kemping, który został wprowadzony do jego pamięci… Camping Ecologico…? próbujemy… I po wielu próbach i wielu zapytaniach już prawie na miejscu udaje się znaleźć to cudo… sam właściciel był zaskoczony jak znaleźliśmy to miejsce i skąd o nim wiedzieliśmy…? Stwierdził, że codziennie czeka na turystów, a nikt go nie odwiedza… z radością zainkasował 10tys.peso, a my mamy spokojne lokum pomiędzy bambusami i bananowcami… (dzisiejszy dystans – 280km)

09.11.2024 – sobota – opuszczamy spokojne lokum Campingu Ecologico i jedziemy na brazylijską stronę, do Foz de Iquazu, z zamiarem zwiedzenia wodospadów od tamtejszej strony. Auto pozostawiamy na parkingu (60reali – 10USD), płacimy za wstęp po 97reali, wsiadamy do autobusów i po 11km docieramy pod wodospady, po których ścieżeczkami spacerowaliśmy wczoraj. Zafundowaliśmy sobie również specjalna atrakcję, czyli płynięcie łodziami od strony rzeki pod wodospady, połączone z safari po okalającej dżungli… (384reale od os. – ok 270zł). Podpłynięcie pod prąd, łodzią motorową, tam gdzie nie widać już nic, gdyż bryza roztrzaskiwała się o nasze twarze. …niewiarygodne…czuliśmy się jak piórka w czasie sztormu, spienione bałwany wody pomiatały nami…a my doświadczaliśmy potęgi sił natury…przy której my…ludzie…tak mało wiedząc…zawsze stoimy z podniesioną głową…wciąż dostając kolejne lekcje pokory…bo przecież to właśnie my…jesteśmy tylko chwilą w czasie…mrugnięciem oka…kruchym istnieniem na firmamencie wszechświata…

Po oglądnięciu całości zgadzamy się stanowczo z tutejszym powiedzeniem…Argentyna posiada wodospady , natomiast Brazylia ma na nie najciekawszy panoramiczny widok. Patrzenie na ten ogrom wody przetaczający się przez kaskady, jest nie do ogarnięcia ludzkim umysłem. Imponująca panorama przywodzi na myśl pierwszych europejskich żeglarzy, którzy widząc kaskady wody z ogłuszającym hukiem spadające w mroczne otchłanie, myśleli, że dopłynęli do krańca świata. Nocleg urządzamy na stacji Shella na wyjeździe z Foz de Iquazu w stronę Itaipu. (dzisiejszy dystans – 50km)

10.11.2024 – niedziela – rano meldujemy się na parkingu pod wjazdem do największej zapory wodnej na świecie. Zwiedzanie jest zorganizowane, wstęp 58 reali od os. Tama wraz z elektrownią usytuowana jest na rzece Rio Parana nieopodal Foz do Iguazu w Itaipu. Zbudowana została w latach 1975-1984 i była wspólnym projektem Brazylii i Paragwaju. Sama tama ma 8 km długości, a elektrownia wytwarza 27 miliardów kWh rocznie. Nawet podobna wielkością na Jangcy w Chinach nie przepuszcza przez swoje turbiny, tak wielkiej masy wody rocznie. Gigantyczna inwestycja zaspakajająca 23% potrzeb energetycznych Brazylii i 90% Paragwaju. Widoczny na zdjęciach kanał ulgi, obecnie suchy, podczas dużych opadów, kiedy w zbiorniku długim na 200km jest zbyt dużo wody, jednym wypływem przepuszcza więcej wody, niż cała przetaczająca się przez pobliskie wodospady rzeka Rio Iguazu. 20 turbin o mocy 700 megawatów każda, przepuszcza takie masy wody, że przepływa przez nie 14tyś m³ na sekundę. Zwiedzanie jest świetnie zorganizowane i trwa około dwie godziny. Opuszczamy tego energetycznego giganta i ruszamy w kierunku granicy z Paragwajem. Przekraczamy ja błyskawicznie i kierujemy się najpierw drogą Nr.2 w stronę stolicy Asuncion, aby w miejscowości Coronel Ovideo odbić na pn. w drogę Nr.3 prowadząca do Yby-Yau. W okolicy miejscowości Lima pozostajemy na nocleg przy stacji paliw, gdzie właściciel prowadzi skromną fermę kur z wolnego wybiegu… (dzisiejszy dystans – 340km)

11.11.2024 – poniedziałek – w Yby-Yau skręcamy w drogę Nr.5 i szybko docieramy do granicznej miejscowości z Brazylią, Porto Juan Caballero. Odprawa koszmar…

Dalej ruszamy na trasę w stronę granicy z Boliwią w Corumba. Przed Gula Lopes da laguna zostajemy na nocleg przy stacji paliw (dzisiejszy dystans – 460km).

12.11.2024 – wtorek – jedziemy dalej > Anastacio > Miranda > (Pantanal) > Corumba (podjeżdżamy do portu nad rzeką Paraquai – mało ciekawie i zaniedbanie) > granica Barazylia-Boliwia (sprawnie i bezproblemowo, urzędnicy po obu stronach są wyjątkowo uprzejmi) > wymiana waluty… o dziwo oficjalny kurs bankowy: 1$ – 7 bolivianos, nam dają 9,5…? – nocleg po boliwijskiej stronie na parkingu hotelu „Hotel el Pantanal” – 150 bolivianos – dostęp do basenu i węzła sanitarnego wraz ze śniadaniem. Droga i trasa bez specjalnej historii i krajobrazowych wrażeń, płasko, jedziemy pomiędzy zielonymi polami porośniętymi krzakami i karłowatymi drzewkami pomiędzy którymi wypasane jest bydło…

13.11.2024 – środa – po lekkim wywiadzie po boliwijskiej stronie, okazuje się, że obecnie w tym państwie jest zapaść dotycząca oleju napędowego, po prostu go nie ma… oficjalna cena wynosi ok. 0,60$ i siedem miesięcy temu, płacąc 30centów więcej, bez rachunku nie było z zakupem diesla kłopotu… teraz przed zamkniętą stacją widzimy kilometrowe kolejki ciężarówek czekających na dostawę… Wjechaliśmy do Boliwii ze stanem ok.150l, ale to za mało aby przejechać przez to państwo… rano postanawiamy, że wrócimy do Brazylii aby dotankować na fula… na szczęście wszyscy pogranicznicy na obu przejściach podchodzą do sprawy pozytywnie i nie musimy dokonywać dodatkowej odprawy… cały manewr zajął nam niespełna godzinę, ale teraz mamy pełne 220l diesla na pokładzie… wymieniamy jeszcze dodatkowe 100$ i o dziwo dzisiaj płacą już za dolara 10 bolivianos…? przypominają mi się czasy komunistycznego czarnego kursu walut…

Droga i jej stan okazuje się całkiem dobra, jeszcze kilka lat temu była tu szutrówka. Przecinamy ze wschodu na zachód cały obszar prowincji Santa Cruz. Na trasie podjeżdżamy pod „Santuario Mariano de la Torre”, usytuowane pod wypiętrzeniem skalnym w kształcie wieży. Po przebyciu 450km docieramy do San Jose de Chiquitos. W tym małym miasteczku, oddalonym o 250km od Santa Cruz, w 1697r. została utworzona trzecia najstarsza misja jezuicka. W latach 1696–1760 jezuici założyli tu 10 osiedli do których władze kolonii hiszpańskiej przesiedlały przymusowo miejscowych Indian, w tym wypadku plemienia Chiquitos. Centralnym punktem każdej osady był kościół, którego architektura w przypadku tych redukcji stanowiła połączenie katolickich i lokalnych tradycji. Indianie zajmowali się uprawą roli, natomiast jezuici administracją osiedli. W 1990 roku misje zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Na szczęście misje te uniknęły losu tych na pograniczu Paragwaju, Argentyny i Brazylii, które obecnie są jedynie ruinami, gdyż po kasacie zakonu Jezuitów, przejęli je Dominikanie. I właśnie tutaj możemy przenieść się 300lat wstecz i zapoznać się historią ich tworzenia, patrząc na zachowany w całości oryginał…

Dzisiaj postanowiliśmy zafundować sobie odrobinę luksusu i po 10dniach podróży skorzystać z miejscowego hotelu „Hotel Misiones de Chiquitos” usytuowanym przy głównym placu, graniczącym z misją – 300 bolivianos (5stars – basen, sauna, klima, śniadanie i to wszystko za 120PLN)

14.11.2024 – czwartek – nasze dzisiejsze lokum noclegowe było nad wyraz komfortowe… trudno będzie się przestawić na wygody, jakie serwuje „Toyota Inn”. Ruszamy dalej na trasę w stronę Santa Cruz ale drogą okrężną Nr.17 z San José de Chiquitos, przez kolejne misje: San Rafael, San Miguel de Velasco, San Ignacio de Velasco i Concepción. Te 380km dzisiejszej podroży, z czego 120km szutrówką, to była niesamowita lekcja historii, cofnięcie się w czasie do średniowiecza i niezwykłe przeżycie estetyczne. Aż trudno sobie wyobrazić, że miejscowa, indiańska społeczność utrzymuje te wioski do tej pory w tak świetnej kondycji… czysto, schludnie, wszystkie obiekty odmalowane i wyglądają jakby były dopiero co po konserwacji…

Północno-wschodni rejon Boliwii, Chiquitania, zawdzięcza swoją nazw Hiszpańskim najeźdźcom, którzy nazwali rdzennych mieszkańców tej okolicy Chiquitos… podobno nie ze względu na niski wzrost Indian, ale małe gabaryty drzwi ich domostw. I właśnie w tym odległym zakątku świata, pomiędzy gęstymi lasami Amazonii, w drugiej połowie XVII wieku powstały misje jezuickie, które w odróżnieniu od tych w sąsiednich państwach, przetrwały do dziś. Nie jako ruiny, ale wsie pełne życia, których mieszkańcy zachowali wiele tradycji, celebrowanych podczas religijnych uroczystości, niezmiennie od trzech stuleci.

„Wszystko co najlepsze dla chwały Bożej i zbawienia bliźniego”, było ideą zakonu Towarzystwa Jezusowego założonego przez Ignacego Loyola w roku 1543. Jednak niemal 150 lat musiało opłynąć oraz wiele wstrząsających doświadczeń, zanim Jezuici mogli zagościć na tym nieprzyjaznym terytorium Chiquitanii.

W kolejnych latach powstały kolejne założenia – San Rafael (1696), San Jose (1698), San Juan (1699), Concepcion (1709), San Miguel (1721), San Ignacio (1748), Santiago (1754), Santa Ana (1755) i Santo Corazon (1760), gdzie około 24 000 Indian żyło jako wolni ludzie. Byli oni prawomocnymi obywatelami Korony Hiszpańskiej i właścicielami ziemi. Żaden cudzoziemiec nie mógł mieszkać wśród nich, oprócz misjonarzy i wędrownych kupców. Każda misja była samowystarczalna i liczyła ok. 2000-4000 mieszkańców. Na jej czele stało dwóch księży jezuitów (jeden był odpowiedzialny za rozwój duchowy społeczności, a drugi za rozwój materialny).

W swojej konstrukcji, redukcje były inspirowane przez idee „idealnego miasta”, opisanego w dziełach XVI-wiecznych angielskich filozofów: Thomasa More (Utopia) i Philipa Sidney (Arkadia). Jezuici lokowali misje na terenach z duża ilością drewna pod budowę; wystarczającą ilością wody pitnej, dobrą glebą dla rolnictwa oraz małym prawdopodobieństwem powodzi w czasie pory deszczowej.

Niestety, idylliczne czasy „Republiki Jezuickiej” nie mogły trwać wiecznie. Wolnościowe roszczenia jezuitów spotkały się z sprzeciwem konkwistadorów, którzy potrzebowali taniej siły roboczej, aby kontynuować grabież naturalnych zasobów Nowego Świata. W 1767 roku hiszpański król Carlos III nakazał wszystkim jezuitom opuszczenie Hiszpanii i jej kolonii.

W 1990 roku, 6 kościołów jezuickich, które przetrwały zagładę: San Xavier, Conception, San Jose, Santa Ana, San Miguel i San Rafael – zostało zaliczonych przez UNESCO do „dziedzictwa ludzkości”, jako „żywe pomniki”, w przeciwieństwie do misji jezuickich w Paragwaju i Brazylii, z których większość popadła w ruinę.

Ciekawostka jest, ze to właśnie w misjach Chiquitanii nakręcono film “Misja” z Robertem De Niro i Jeremy Irons w rolach głównych.

Odwiedziwszy pięć takich założeń nie spotkaliśmy ani jednego turysty, a niejednokrotnie obiekty otwierano jedynie na nasza prośbę. Aż dziw bierze, że tak mało znany jest to temat… myślimy, że głównym powodem jest odległość od innych bardziej oczywistych ciekawostek turystycznych Boliwii. Aby tu dotrzeć z rejonu La Paz, czy Ujuni, należy pokonać prawie 1,5 tys.km i to bardzo uciążliwymi drogami, tam i z powrotem zajęłoby to około tydzień… My tym razem nie zwracamy uwagi na czas, przejeżdżamy przez te tereny piaty raz i wyszukujemy właśnie takie perełki… i im chcemy poświęcić najwięcej uwagi podczas tej podróży…

Dzisiejszy dzień zakończyliśmy w Conception i tu ponownie przy głównym placu obok misji wynajęliśmy pokój w hotelu „Gran Hotel” (250bob, ok. 100PLN wszelkie luksusy oprócz basenu, klimatyczne kolonialne zabudowania)

15.11.2024 – piątek – opuszczamy Conception i ruszamy dalej na trasę w stronę stolicy regionu, Santa Cruz. Na trasie zajeżdżamy jeszcze pod ostatnią misję w San Javier. Ale dzisiaj mamy jeszcze jedną misję, musimy kupić olej napędowy, oczywiście na czarno, gdyż od czerwca tego roku w Boliwii nie ma diesla, przed stacjami wielokilometrowe kolejki aut, ciężarówek, traktorów, maszyn budowlanych i ludzi czekających z wieloma bańkami, beczkami i kanistrami… Oficjalna cena oleju napędowego wynosi 3,72bob, co przy dzisiejszym czarnorynkowym kursie dolara jest odpowiednikiem 1,50PLN… Boliwia sponsoruje swoim obywatelom paliwa, a co za tym idzie paliwa brak… znamy te sytuacje z czasów komuny…

Jak wiemy nie ma takiej sytuacji, że jak się zapłaci potrójnie, to paliwo się gdzieś znajdzie i też takim sposobem, wykorzystując „język za przewodnika”, dostaliśmy info, że na myjni u pani Marty, może się coś znaleźć…? I się znalazło, za 12bob – 5,00 PLN mamy beczkę 75litrową. Trochę uświniliśmy się przy przetankowywaniu, ale załatwiliśmy temat aż do granicy z Peru… 300litrów wliczając w to nasze baki Toyoty powinno wystarczyć (mamy zbiorniki na 220l).

Wczesnym popołudniem dotarliśmy do Santa Cruz. Pierwszą, najważniejsza ciekawostką na jaką natrafiliśmy na temat tego miasta jest to, że od pewnego czasu jest największym ośrodkiem miejskim kraju. To wielkie i brzydkie miasto niczym nie nastraja aby w nim pozostać na dłużej. Jedynym wartym „zawieszenia oka” jest główny plac – „September 24 Square” z przyległą bazyliką sprzed 100lat. Zjedliśmy w restauracji przy plaza świetnego steka, wymieniliśmy dolary, za które tu dają jeszcze więcej 1$ = 10,60bob i szybciutko ruszyliśmy w drogę, aby jak najszybciej opuścić to niesympatyczne miejsce… Wyjazd z miasta zajął nam prawie godzinę…

Z Santa Cruz do Cochabamby, która znajduje się na dalszej naszej trasie są dwie drogi, jedna Nr.4 okrążająca góry, biegnąca w płaskim, gorącym terenie skraju Amazonii i Nr.7 prowadząca przez odnogę Andów, Cordillera Oriental, dłuższa prawie o 100km, ale nam się wydaje, że będzie ciekawsza. Tam też się kierujemy i po przebyciu 80km, już po ciemku szukamy lokum na dzisiejszą noc. Znajdujemy go dopiero po wjeździe w góry w miejscowości Cuevas, sympatyczny pan ze sklepiku przy trasie udostępnił nam kawałek podwórka… Dzisiejszy dystans 360km.

Przejechaliśmy cały region pogranicza Boliwii z Brazylią i musimy poruszyć jeszcze jeden temat, który mocno uwidacznia się na tym obszarze, to społeczność Menonitów. Pojawili się w Boliwii w latach 5-tych ubiegłego wieku. Żyją jak ich XVI-wieczni przodkowie, a ich społeczność w Boliwii liczy ok. 50 tys.

Okazuje się, że są to potomkowie społeczności, która najpierw zamieszkiwała tereny Prus. Jednak państwo pruskie z czasem wymagało coraz wyższych podatków za wykupienie się od służby wojskowej. Menonici podobnie jak amisze są pacyfistami – część z nich w drugiej połowie XVIII wieku przeniosła się na teren Imperium Rosyjskiego. Kiedy i tam zaczęli tracić przywileje, postanowili przenieść się za ocean, do Kanady. W Kanadzie dano im ultimatum, albo pozwolą swoim dzieciom uczyć się angielskiego i chodzić do szkoły, albo wyjadą. Niektórzy uznali propozycję za rozsądną i zostali, ale konserwatywna część wspólnoty przeniosła się do Meksyku. A kiedy i tam zaczęto mówić o większej integracji przybyli do Boliwii.

Są tu bardzo zauważalni, ludzie o wyjątkowo białej karnacji, szczególnie uderza strój kobiet. Wszystkie noszą ten sam krój sukienki, długie, proste jednakowego koloru, który za idealny uznał kiedyś jakiś pastor. Mężczyźni zawsze długie spodnie, typu ogrodniczki i jasna koszula z długim rękawem. Czy do pracy w polu, czy na ślub, czy na wyjazd do miasta – zawsze zakładają to samo.

Wstają o świcie, jedzą skromnie i idą do pracy. Kobiety doją krowy, dzieci karmią kury, mężczyźni zawożą mleko do skupów. Każdy, nawet małe dzieci, ma swoją rolę, wszyscy pracują tak samo ciężko. Kończą dopiero wieczorem, kładą się spać, kiedy zachodzi słońce. Jedynym urozmaiceniem jest dla kobiet opieka nad dziećmi.

16.11.2024 – sobota – miejsce na biwak okazało się prawie jak super kemping… Droga do Cochabamby to uczta widokowo-krajobrazowa… na trasie pokonujemy kilka przełęczy usytuowanych pow. 3tys. m n.p.m z tą najwyższą 3650m n.p.m. Ponadto droga jest w świetnym stanie technicznym i prawie pozbawiona ruchu samochodowego… taki to sposobem pokonanie 400km i tysięcy zakrętów zajęło nam na tyle mało czasu, że późnym popołudniem dotarliśmy do Cochabamby. Tu, jak to w wielkim mieście podobnie jak 14lat temu, kiedy dotarliśmy tu z Sucre wynajmujemy pokój w hotelu tuż przy głównym placu „Hotel Monserrat” – 260 bob.

Miasto nie oferuje atrakcji turystycznych, więc cały krótki spacer kończymy w miejscowej restauracji, gdzie tym razem pizze, popijamy miejscowym piwem „Pacena”…

17.11.2024 – niedziela – hotel okazał się całkiem przyjemny, ale jego otoczenie i w dodatku w sobotę już nie, gdyż położony obok rozrywkowej ulicy zapewnił nam taki dyskomfort, że nie spaliśmy do rana… jeszcze śnięci ruszyliśmy rano z Cochabamby do Pa Paz. Planowaliśmy odbyć tę podróż drogą nr 25, prowadzącą starym szlakiem przez góry. Już po pierwszych pięciu kilometrach okazało się, że ta szutrowa, a raczej skalista droga jest w tak fatalnym stanie, iż patrząc na jej dystans, 520km, wysokie góry i brak paliwa w nadmiarze dającym komfort, spowodowały, że odpuściliśmy. Pojechaliśmy również przez bardzo wysokie góry główną trasą Nr.4 przez Oruro i dalej Nr.1 do El Alto i La Paz – 475km. Pierwszy odcinek do Quillacollo, to potężna aglomeracja, będąca jedną wielką budową dziwnych i mało ciekawych obiektów. Dystans do Caracollo, to pokonanie andyjskich przełęczy umiejscowionych na wys. 4500 m.n.p.m., poruszamy się cały czas po terenie Altiplano. Trzeba mieć wielki respekt przed tymi górami, nie od rzeczy nazwanymi Tybetem Ameryki Południowej. Tu naocznie widzimy, ile trudu i czasu może zająć przemierzenie odcinka 120km, choć to asfalt w dobrym stanie. Drogą będącą połączeniem La Paz z Santa Cruz, porusza się wiele nie pierwszej młodości ciężarówek i duża ilość autobusów, których kierowcy zasługują na miano szaleńców na granicy słowa kaskaderzy! Wszystkie drogi główne są płatne, nawet te nieutwardzone (5 bol. za około 150 km.), jeszcze jedną ciekawostką jest, iż na punkcie opłat każdorazowo sprawdzane jest posiadanie prawa jazdy. Widoki z trasy nie do opisania, a najciekawszy jest układ i wizerunek chmur na tych wysokościach.

Późnym popołudniem docieramy do La Paz, podziwiając panoramę miasta z El Alto, miasta usytuowanego na płaskowyżu 4.100m.n.p.m, skąd rozpościera się panoramiczny widok na La Paz. A wszystko wygląda tak, jak gdyby ktoś do potężnej dziury w ziemi, wsypał mnóstwo pudełeczek o kolorze ceglanym i rozgarnął to, bez specjalnego planu, pomiędzy ośnieżonymi szczytami górskimi. Właściwie byliśmy już tu 13lat temu, ale chcemy tym razem spojrzeć na to miasto położone w niecce pomiędzy górami z kolejki linowej, którą uruchomiono w 2016r. z El Alto do centrum La Paz. Jednak aby to uczynić musimy znaleźć jakieś lokum dla nas i naszej Toyoty na dzisiejszą noc…? To nie jest łatwa sprawa… miasto jest tak ściśle zabudowane, że można zapomnieć o parkingach, a te podziemne nie są dostępne dla aut pow 2m wysokości, u nas 2,30m. Na szczęśćie dziś niedziela i nie ma tak wielkiego ruchu, jadnak i tak znalezienie hotelu z parkingiem zajęło nam 1,5h. Hostel Atlas, Calle Cobija N124, La Paz, Bolivia (200 bob, pok 2os. + parking – ok.80PLN). Skoro mamy bezpieczne lokum na auto, postanowiliśmy to wykorzystać i pozostać na dwie noce…

Dzisiaj na trasie po wjeździe na Altiplano całkowicie opuściły nas temperatury z Paragwaju, Brazylii i regionu Santa Cruz, od Oruro tylko 10ºC, a w La Paz tylko dwa stopnie więcej…

18.11.2024 – poniedziałek – wczorajsza nieprzespana noc i wysokość na której się obecnie znajdujemy okazała się dla nas mało komfortowa. Dopiero po wzięciu tabletek (Olfen UNO – polecamy), ustał uciążliwy ból głowy i była szansa na normalny sen… Tak jak postanowiliśmy w ten słoneczny poranek postanowiliśmy zwiedzić rozległa i krajobrazowe miasto z kolejki linowej „Teleferico”. Okazało się, że to już nie jedna linia, a siedem. Można by je porównać do podniebnego metra, które doskonale rozwiązuje komunikację pomiędzy dwiema wielkimi aglomeracjami La Paz (800tys.) i El Alto (1,2mln.). Jedna ze stacji znajduje się akurat trzy przecznice od naszego hostelu. Wykupujemy kartę na wszystkie linie (50 bob) i ruszamy na podniebną wycieczkę. Każda z linii kolejki, którą wykonała szwajcarska firma „Doopelmajer” ma inny kolor, a główne stacje są tak usytuowane, przeważnie na skrzyżowaniach linii, aby łatwo można dotrzeć w różne części tych miast. Chyba najlepszym porównaniem co do doznań, to tak jakby szybowcem, szybować tuż nad powierzchnią zabudowy i podziwiać widoki na miasto z powietrza… dlaczego szybowcem, bo panuje dostojna cisza…

Natomiast, to, co można zwiedzać w tym mieście to jedynie budynki rządowe ulokowane przy Plaza Pedro de Murillo, katedrę oraz bazylikę Iglesia de San Francisco. Do tej ostatniej zafundowaliśmy sobie dodatkową wycieczkę, którą oferuje przyległe muzeum. Poza tym mnóstwo bazarów, kramów i ludzi handlujących dosłownie wszystkim. Najciekawszym jest bazar czarownic „Mecado de las Brujas”, gdzie można zaopatrzyć się nie tylko we wszelakie wyroby rękodzielnicze i pamiątki, ale również w lecznicze mikstury i dziwne przedmioty (zasuszone płody zwierząt) służące do szamańskich ceremonii.

Na koniec dnia aby dotrzeć do naszego lokum, musieliśmy jeszcze raz poszybować trzema liniami „Teleferico”. Okazało się, że osiem rejsów kosztowało nas doje 53bob co daję sumę 21PLN…?

Jeszcze kilka słów o Boliwii, należy ona do najbiedniejszych państw Ameryki Południowej. Jako jeden z dwóch krajów na kontynencie nie posiada dostępu do morza, co w znacznym stopniu utrudnia rozwój gospodarczo-ekonomiczny. Podstawą gospodarki jest przemysł wydobywczy, w szczególności gaz – drugie co do wielkości złoża tego surowca w Ameryce Łacińskiej (po Wenezueli). Surowiec w większości eksportowany jest do Brazylii oraz Argentyny. Dotychczas, rządzony przez lewicowe rządy kraj był rajem dla zmotoryzowanych. Jednak od wielu lat sytuacja się diametralnie zmieniła i co widzimy z drogi, dotyczącym obecnej sytuacji tego kraju… totalna zapaść dotycząca paliw… kolejki przed stacjami na kilka kilometrów, a w relacji miejscowych stacji telewizyjnych, słyszymy, że czasem na paliwo trzeba czekać tydzień. Boliwia stoi w obliczu kryzysu paliwowego, a kluczowym czynnikiem utrudniającym dostawy jest brak waluty obcej do importu paliw. Boliwia importuje 56% benzyny i 86% zużywanego oleju napędowego, co stanowi znaczny wydatek publiczny. Bank centralny Boliwii przestał publikować dane o swoich rezerwach walutowych, co może oznaczać, że ma niebezpiecznie mało gotówki. Ceny obligacji rządowych spadają, a inwestorzy uciekają z kraju. Boliwijski kryzys pokazuje niebezpieczne oblicze gospodarczego populizmu, gdyż paliwa są mocno dotowane… Koszmar Boliwii odzwierciedla kilka krótkoterminowych problemów, takich jak wzrost stóp procentowych na całym świecie i wyższe ceny paliw z powodu wojny na Ukrainie. Sprawiło to, że pożyczanie stało się droższe i zwiększyło koszty importu. Ale prawdziwą przyczyną kłopotów jest lekkomyślny model ekonomiczny, który obowiązuje od czasu przejęcia władzy przez lewicowych populistów prawie dwie dekady temu, które wprowadził w owym czasie Evo Morales… po latach, dziś całkowity koszt gospodarczego populizmu staje się jaśniejszy, jak i lekcje, jakie mogą wyciągnąć inne kraje Ameryki Łacińskiej, które są nim kuszone. Morales i Luis Arce, który jest obecnie prezydentem, ale był ministrem finansów, rozrzutnie wykorzystywali dochody kraju, a teraz jako konkurenci polityczni „dolewają oliwy do ognia”… Blokady drogowe zwolenników Evo Moralesa zmieniają logistykę dystrybucji paliw, a przemyt paliw do krajów sąsiednich to problem, którego koszty szacuje się na około 600 milionów dolarów rocznie. Mafia paliwowa lobbuje za dopłatami, gdyż urynkowienie cen wymierzone by było w petrochemiczną „szarą strefę” polegająca na wywozie benzyny do sąsiednich krajów i tam sprzedawaniu jej z zyskiem. W ten właśnie sposób grupy przestępcze pozyskiwały poważne środki finansowe. Tak więc na ten moment realne życie i problemy Boliwijczyków pokazuje na drogach swoje oblicze.

19.11.2024 – wtorek – właśnie dzisiaj to oblicze zobaczyliśmy przy wyjeździe z La Paz. Nie dość, że ruch busików, które są podstawowym środkiem komunikacji w tej aglomeracji, jest niewyobrażalny z powodu ich ilości, to do tego na drogach kilometrowe kolejki ciężarówek przed stacjami paliw. Dodatkowo musimy sobie wyobrazić, że drogi są jednym wielkim bazarem, gdzie handluje się dosłownie wszystkim… od majtek, po materiału budowlane… wyjazd na rogatki miasta Al Alto w stronę Copacabany zajął nam 1,5h, a było to tylko 15km…

Dalsza jada drogą Nr.2 przebiegała już całkiem spokojnie, jedynie cały czas intrygował nas totalny spokój na drodze i kompletny brak ruchu. Jadę tędy już czwarty raz i nigdy nie spotkałem takiego zjawiska…? dopiero w San Pablo de Tiquina, gdzie musieliśmy się przeprawić na drugą stronę przesmyku na jeziorze Titicaca, wyjaśniono nam, że turystów obecnie totalnie brak, a przyczyną jest niestabilna sytuacja polityczna, próba ostatniego zamachu, blokady dróg i brak paliwa. Kiedyś wszystko tętniło życiem, obecnie wszechobecna pustka… coś niewyobrażalnego w tym rejonie… kiedyś czekaliśmy na przeprawę, teraz dziesiątki barek czekają na auta, które podjadą do przystani… (koszt 50bob – 20PLN)

Po kolejnych 33km krajobrazowej drogi prowadzącej po półwyspie, gdzie raz z jednej, raz z drugiej strony pojawia się rozległa panorama jeziora Titicaca docieramy do Copacabany. To małe miasteczko położone tuż przy granicy Boliwii z Peru, znajduje się na brzegu jeziora Titicaca, najwyżej położonego żeglownego jeziora na świecie (3820m.n.p.m.).

Wielu osobom Copacabana kojarzy się zapewne jedynie ze słynną plażą i częścią miasta Rio de Janeiro. Niewielu wie, że brazylijska dzielnica zawdzięcza nazwę małej boliwijskiej miejscowości, a dokładniej, cudownej figurze patronki Boliwii, rozsławionej na całą Amerykę Południową… Matce Boskiej Dziewicy z Copacabany. Cudowna figura znajdująca się w sanktuarium położonym w centrum miasteczka przyciąga niezliczone rzesze południowoamerykańskich pielgrzymów, chcących zobaczyć jedyną w swoim rodzaju Matkę Boską o indiańskich rysach twarzy. Figura powstała w drugiej połowie XVI wieku. Od tej pory uzdrawia i czyni cuda proszącym o łaski. Oprócz modlitw kierowanych ku Virgen de Copacabana pielgrzymi kultywują tradycję święcenia nowo zakupionych pojazdów, które przed ceremonią przyozdabia się na przeróżne sposoby. Przed sanktuarium znajduje się mnóstwo straganów, na których kupić można wszelakie dekoracje, fajerwerki i alkohol, potrzebne podczas obrzędu. Ceremonia poświęcenia jest bardzo ważna, nie tylko dla właściciela pojazdu, ale i całej rodziny. Dzisiaj, w przeciwieństwie do poprzednich razów natrafiliśmy jedynie na poświęcenie dwóch autobusów…

Ponieważ mamy w zamiarze popłynąć na jedną z wysp ulokowanych na jeziorze Titicaca, postanowiliśmy poszukać przyjemnego lokum nad brzegiem. Okazało się, że najlepszą ofertę zaproponował nam Hotel Lago Azul, jeden z najokazalszych w Copacabanie. Mamy luksusowy pokój z balkonem i panoramicznym widokiem na port i jezioro za cenę 300bob – 120PLN.

20.11.2024 – środa – ranek przywitał nas burzą i ulewą… ale cóż to, jak się coś zaplanowało, pogoda nie może przeszkodzić w ich realizacji…

Odwiedzając Copacabanę, wypada popłynąć na pobliską Isla del Sol, czyli Wyspę Słońca i Isla de la Luna, Wyspę Księżyca. Płynęliśmy na obie 13 lat temu, ale dzisiaj nie odmówiliśmy sobie tej przyjemności aby przynajmniej popłynąć na tę, gdzie wg Manco Capac, założyciela dynastii Inków i ich wierzeń narodziło się Słońce. Według legend Inków tutaj narodził się biały bóg Viracocha oraz pierwsi Inkowie… Manco Capac oraz jego siostra, a zarazem żona Mama Ocllo, a także samo Słońce, czyli Inti. Nadal jest miejscem świętym dla zamieszkujących Boliwię oraz Peru Indian Ajmara i Keczua. Wyspa oddalona jest o dwie godziny płynięcia od Copacabany (bilet w obie strony łodzią 20-sto osobową z postojem na obiad, to koszt 50bob – 20PLN). Znajduje się na niej kilkadziesiąt pozostałości po inkaskich budowlach, świadczących o bogatej historii tego miejsca, a widoki rozpościerające się z gładkich szczytów wręcz oszałamiają otaczającym wyspę błękitem Lago Titicaca. Większość mieszkańców wyspy zajmuje się rolnictwem i hodowlą zwierząt, dlatego niemal na każdym kroku można spotkać lamy, alpaki i osły, a pola zdają się zajmować każde miejsce nadające się pod uprawę. Dla tych, którzy chcieliby pozostać na wyspie, przystosowano wiele domków i hosteli z pokojami do wynajęcia.

Chyba inkaski Bóg na Isla del Sol rzeczywiście czuwa nad aurą, gdyż po dopłynięciu na wyspę mieliśmy wspaniałą słoneczną pogodę. W drodze powrotnej przewidziano 1,5h przerwą na obiad, na specjalnie przygotowanej tratwie, zacumowanej pomiędzy przybrzeżnymi skałami. Serwowano wyłącznie ryby z Titicaca, my zamówiliśmy trucię, czyli pstrąga tęczowego, zwanego również pstrągiem kanadyjskim. Przed 16:00 powracamy co Copacabany, która wita nas potworną ulewą z gradem.

Titicaca, to najwyżej położone jezioro na świecie, na którym uprawiana jest żegluga statkami handlowymi. Do jeziora wpływa 25 rzeczek, a wypływa jedna, Desaguadero, która łączy go z bezodpływowym jeziorem Poopó. Niewielki przepływ wód w tych rzekach sprawia, iż jezioro jest w zasadzie bezodpływowe.

Titicaca, to również jedno z najbardziej tajemniczych miejsc na ziemi. Przez wieki wokół niego narosło wiele tajemnic. Jedna z tych najbardziej znanych, to wspomniana wcześniej legenda o powstaniu na Isla del Sol słońca i pierwszych Inków. Inna, rozpalająca wyobraźnie mówi, że w wodach jeziora ukryte jest złoto Inków. Mieli oni je zatopić, aby nie trafiło w ręce hiszpańskich konkwistadorów. Legendy mówią, że skrzynie ze złotem po dziś dzień znajdują się w podwodnym mieście Wanaku.

Natomiast w Copacabanie zacierają się granice pomiędzy indiańskimi rytuałami a katolicyzmem. Aby się o tym przekonać, należy udać się w kolejne miejsce kultu, z którego słynie miejscowość, a mianowicie Cerro Calvario, czyli Góry Kalwarii, z której szczytu rozpościera się widok na okolicę i jezioro Titicaca. Na zboczu góry znajdują się powstałe w latach pięćdziesiątych stacje drogi krzyżowej. Wieńczy ją ołtarz oraz… miejsce indiańskich obrzędów. W ich trakcie szamani odprawiają rytualne modlitwy, błogosławiąc repliki dóbr materialnych, które pielgrzymi posiadają lub chcieliby posiadać.

21.11.2024 – czwartek – rano po hotelowym śniadaniu szybciutko ruszamy na granicę z Peru oddaloną od Copacabany o kilkanaście km. Po półgodzinnej odprawie granicznej jesteśmy już na terytorium tego państwa. Jest tylko nadal ten sam problem co przed 13-stu laty, że nie ma na granicy biura, gdzie można wykupić peruwiańskie ubezpieczenie na nasze auto. To wykupione w Argentynie miało zasięg jedynie do Boliwii. Wymiana pieniędzy, 1$ USD – 3,74 soles, tak więc prosty przelicznik, będziemy się czuć prawie jak w Polsce z naszymi złotówkami dodając do ceny 10%. Dalej trasa prowadzi do Puno. Po drodze odwiedzamy małe miasteczka, podglądając życie ich mieszkańców. Uderza niewspółmierna do wielkości tych osad kubatura i wystrój budowli sakralnych. W Juli ( przydomek Mały Rzym), było ich kiedyś cztery i przygotowywano tu mnichów do działalności misyjnej na terenie Boliwii i Paragwaju. W Ilawe i Acora równie okazałe pamiętające wczesne czasy kolonialne. Niestety przebywamy w tym rejonie podczas pory deszczowej i dalszy nasz przejazd odbywa się w mokrej atmosferze.

Po południu docieramy do Puno, gdzie niedaleko Bazyliki i Plaza de Armas znajdujemy biuro Seguro Soat (Av.Titicaca 299) i za 75sol wykupujemy ubezpieczenie na okres jednego miesiąca. Co zmieniło się w Puno przez te 13-cie lat, jak było brudno, tak jest nadal, przybyło bajajów, aut, busików i taksówek, co powoduje, że miasto jest totalnie zablokowane. Auto musimy pozostawić daleko poza centrum i wszystko załatwiamy „z buta”. Skorzystaliśmy również z dobrodziejstwa miejscowe stołówki, gdzie zjedliśmy obiad z deserem (galaretka) za 12sol za os., było obficie i bardzo smacznie…

Ponieważ jutro zamierzamy popłynąć do Indian Uru, szukamy miejsca aby rozbić nasz obóz „Toyota Inn”. Świetnym miejscem okazał się obszerny parking tuż przy turystycznym porcie… Dzisiejszy dystans to 140km.

22.11.2024 – piątek – pomimo że całą noc lało i po raz pierwszy musieliśmy użyć webasto (8ºC), ranek okazał się całkiem przyjemny… podejmujemy decyzję o wynajęciu łodzi w porcie Puno i płyniemy do Indian Uros, aby zobaczyć co w trzcinie piszczy…? (18sol od os.). Ta grupa etniczna przed laty nie mogąc osiedlić się na lądzie, postanowiła założyć swe osady na pływających , trzcinowych wyspach, by odizolować się od wojowniczych plemion Indian Colla i Inków.

Najważniejszym elementem życia mieszkańców wysp jest trzcina totora, która to bujnie porasta płycizny jeziora. Z niej to również budowane są domostwa, łodzie oraz pamiątki dla turystów. Naszym zdaniem zbyt wielka komercjalizacja zaszkodziła wręcz w odbiorze, gdyż oszałamiająca naturalność wysp z pokładu łodzi, traci na wartości po bliższym przyjrzeniu. Obecnie wyspy zdają się być skomercjalizowane.. bo któż nie oparłby się pokusie zaproszenia gości do swojego domu, gdyby mu za to płacili. I to kilka razy dziennie. Mimo że w obecnej chwili życie na Islas Flotantes kręci się głównie wokół turystyki, to jest parę rzeczy, które nie zmieniły się od dawnych czasów. Wyspy i domy nadal buduje się w tradycyjny sposób, a choroby uprzykrzające życie mieszkańcom wciąż dają w kość… dosłownie, bo główną bolączką jest tutaj reumatyzm. Nadal istnieją pływające szkoły i bary, a głównym pożywieniem jest to, co oferuje jezioro. Ułatwieniem życia na wodzie są dziś baterie słoneczne, dzięki którym można pooglądać telewizję, a nawet podgrzać co nieco na kuchence. Do sklepu podpłyną już łodzią motorową. Skontaktowanie się z lądem już nie jest zbytnią przeszkodą, bo z zasięgiem telefonii komórkowej raczej nie ma problemu. Pieniądze zawsze przypływają, a w zamian za nie mieszkańcy pokażą, jak buduje się trzcinowe wyspy czy domy i zaśpiewają kilka piosenek.

I tu pojawia się pytanie…? czy warto tam zaglądać, skoro to już tak popularne i w pewnym stopniu komercyjne…? Naszym zdaniem warto, bo to, co zobaczymy na miejscu, teatrem jeszcze nie jest. A kto wie, jak będzie za lat kilka…?

Legenda mówi, że Indianie Uros żyli tu zanim przybyli Aymara, Quechua, nawet zanim zaczęło świecić słońce. Jednak bardziej realna teoria głosi, że przybyli tu zmęczeni walkami plemiennymi pomiędzy ludami zamieszkującymi brzegi świętego jeziora.
A legenda samego jeziora…? dawno temu, w czasach kiedy Inti mieszkał z ludźmi na Ziemi, była tu żyzna dolina. Bóg Słońce za swą opiekę wymagał posłuszeństwa w jednym – nie wolno było wspinać się na okoliczne zbocza. Jednak zły duch, który pewnego dnia pojawił się w okolicy, zaczął kusić opowieściami o cudownych krainach, które miały znajdować się za wzniesieniami. Mieszkańcy doliny ulegli w końcu jego namowom. Kiedy zaczęli wspinać się na zbocza, ich kroki zbudziły wygłodniałe pumy…Bóg Słońce widząc, co się stało, płakał tak długo, aż zamienił dolinę w jezioro. Jeszcze dziś woda ma lekko słonawy smak…

Po powrocie wyjeżdżamy z Puno na północ drogą Nr.3S w kierunku Juliaca, aby po 20km odbić na zachód do małej osady Sillustani. Znajdują się tu kamienne grobowce, chullpas w kształcie wież, wyglądem przypominające urny, o wysokości do 12m. To tu kremowano i grzebano wodzów i dostojników niegdysiejszego wojowniczego ludu Collas. Najpierw budował groby wieżowe lud Colla mówiący językiem Aymara, a zwyczaj ten przejęli od nich Inkowie, którzy podbili te tereny na 100 lat przed przybyciem Hiszpanów. Konstrukcje Inków wyróżniają się typową dla tego ludu niezwykłą precyzją spasowania ogromnych głazów, wieże wcześniejszych kultur były budowane mniej trwale. Jest również wkład Hiszpanów, to zniszczenia, dokonane przy okazji poszukiwania w grobowcach złota i kosztowności.

Wieże pochówkowe służyły głównie elicie plemiennej, a cały ten teren był miejscem sakralnym, gdzie odbywały się liczne obrzędy i ceremonie. Sillustani jest świadectwem skomplikowanych przekonań starożytnej kultury Aymara odnośnie co do życia i śmierci. Teren tego swoistego cmentarzyska wprowadza w zadumę… wysoko położony płaskowyż, a w dole ciemnobłękitne, tajemnicze jezioro Laguna Umayo wyglądające jak miejsce spoczynku duchów dawno zmarłych mieszkańców tych ziem. To najbardziej niezwykłe i uduchowione po Machu Picchu miejsce w Peru. W dodatku nie ma tu tłumów turystów, można więc spokojnie kontemplować zewnętrzną i ukrytą urodę tej nekropolii.

Patrząc na historię tego miejsca nasuwa się również pewna refleksja… przybyli Hiszpanie i zabrali Inkom imperium… ale wcześniej wpadli Inkowie i zabrali się do budowy imperium podbijając sąsiednie kultury, ale zanim zdążyli się urządzić, przypłynęli Hiszpanie i zrobili Inkom to, co Inkowie od stu lat robili sąsiadom…

Obecnie, w porównaniu do naszego poprzedniego pobytu 13 lat temu, miejsce to otoczono opieką, wytyczono trasę zwiedzania, już nie można podjechać autem pod grobowce, zostawiamy je na parkingu i przez powstałą alejkę z kramami dochodzimy pod wzgórze pieszo… (wstęp 15sol od os.).

W wiosce Sillustani podziwiamy również oryginalne zabudowanie gospodarcze miejscowej ludności. Wyglądają nieco jak małe zamki warowne, a nad wejściem do zagród zawsze umiejscowione są gliniane byczki… Oprócz bydła i lam miejscowi hodują świnki morskie, których mięso jest przysmakiem w Peru…

Dalsza dzisiejsza trasa to przejazd do Arequipy nazywanej „Białym Miastem”. Droga Nr.34A biegnie przez surowe góry, a najwyższą przełęcz przekraczamy na wysokości 4450m n.p.m. Na 40 km przed Arequipą, na przydrożnym parkingu pozostajemy na nocleg. Dzisiejszy dystans - 290km

23.11.2024 – sobota – jak spanie na przydrożnym parkingu, to musi być hałas… najgorsze, że przyzwyczajeniem kierowców ciężarówek, nie tylko w Peru, jest nie wyłącznie silników podczas postoju. Nieco niewyspani, po pokonaniu rozległych peryferii Areguipy, docieramy w pobliże starego centrum (Plaza de Armas). Naszą Toyotę pozostawimy na strzeżonym parkingu (40sol doba), a sami lokujemy się w pobliskim hostelu „Posada de Belen”, Calle Sta. Marta 105 (120sol pok.2os. – polecamy). Dalszą część dnia przeznaczamy na zwiedzanie Arequipy. Miasto położone jest na wysokości 2325 m n.p.m., wokół gór Cordillera Volcanica. Wreszcie można się poruszać bez zadyszki… od południa włóczymy się po tym niezwykle czystym, jak na peruwiańskie warunki mieście. Co uderza…? jest zaskakująco jasno… słońce odbija się od białych ścian budynków jak od śniegu na alpejskim stoku. Miasto zbudowane jest z sillaru, jasnego kamienia, który jest tufem wulkanicznym z pobliskiego kamieniołomu na zboczach wulkanu El Misti. Ten budulec nadaje miastu unikalnego charakteru. Od razu czuje się bogactwo i elegancję. Dziś drugie co do wielkości miasto Peru, kilkaset lat temu stanowiło siedzibę dobrze sytuowanych kupców. Położenie na szlaku komunikacyjnym pomiędzy Boliwią, Limą i dalej Hiszpanią, było jego atutem. Pieniądze, aż wylewają się na ulice centrum miasta. Łatwo można się domyślić, że piękno Arequipy odsłania tylko ułamek grabieży, której dopuścili się tu Hiszpanie. W okolicy można znaleźć symbole zwycięstwa rdzennych ludów nad konkwistadorami oraz oznaki braku sympatii dla tamtej historii. Dziś trzeba przyznać, że Peruwiańczycy są z Arequipy dumni i lubią się nią chwalić.

Podczas spaceru odwiedziliśmy Museo Central, skupiające wszystkie kultury starożytnego Peru, zaglądnęliśmy do kilku kościołów, których w tym mieście jest bez liku, zjedliśmy smaczny obiad w arkadach przy Plaza de Armas popijając miejscowym piwem Arequipena, a na koniec zafundowaliśmy sobie zwiedzanie głównej „Basilica Cathedral of Arequipa” (wstęp 10sol od os.).

Oczywiście piękni i wspaniała budowla które podwaliny sięgają 1540 roku… ale, jak by to ująć aby nikogo nie obrazić…? Rydzykowo, to kruszynka w tej… organizacji… aż trudno sobie wyobrazić ten przepych i tą kasę jaką tu wpakowano kosztem biednych Indian… niby pięknie, dostojnie, ale patrzymy na to z lekkim niesmakiem… chyba to co najpiękniejsze i co zostanie zapamiętane, to widok z dachu tej budowli, gdyż trasa zwiedzania prowadzi równie przez obie wieże dzwonnicze, z których roztacza się panoramiczny widok na miasto i okalające je góry.

24.11.2024 – niedziela – rano, dość niespiesznie wyjeżdżamy z Arequipy na północ drogą nr 34A. Na 10 km przed miejscowością Canahuas zostajemy w kilkukilometrowym korku z powodu modernizacji drogi. Rozładowanie tego zatoru trwało ponad półtorej godziny. Kilka km. dalej zbaczamy z trasy w kierunku Chivay i Canion del Colca. Przed Chivay przekraczamy andyjską przełęcz znajdującą się na wysokości 4910 m n.p.m gdzie ulokowany jest punkt widokowy Patapampa (Przełęczy Wiatrów) z widokiem na niesamowitą dolinę wulkanów rozciągającą się wokół. Po dotarciu do rzeki Rio Colca i miejscowości Chivay jest już na tyle późno, że zmieniamy nieco plany, jemy obiad przy „Plaza de Armas” i postanawiamy dojechać dzisiaj jedynie do punktu widokowego „Mirador Cruz del Condor”, gdzie urządzimy sobie bazę na dzisiejszą noc… jadąc przez małe, bardzo biedne wioski indiańskie, Yanque, Achoma, Maca docieramy do najwyżej położonego i najciekawszego punktu widokowego, czyli Cruz del Condor. W wioskach tych zachowały się jeszcze kościoły z czasów kolonialnych… Za Maca musieliśmy uiścić stosowną opłatę za odwiedzenie tego rejonu, 70 soles od os. – 14 lat temu było 35soles.

Jest 18.00 i pada deszcz, kondory gdzieś pomiędzy skałami szykują się do nocnego odpoczynku, my za ich śladem, na super przygotowanym parkingu z toaletami, rozbijamy naszą bazę noclegową „Toyota Inn”. Jedyne co dzisiaj widzimy, że w dole, ponad 1000m niżej, wije się i meandruje, wydając jakby odległy „szept” rzeka Rio Colca… magiczne miejsce… Dzisiejszy dystans 200km.

25.11.2024 – poniedziałek – cały dzisiejszy dzień postanowiliśmy poświęcić tematowi Canion del Colca. Poprzednim razem, 14lat temu, mieliśmy niezbyt dużo czasu, teraz musimy uzupełnić nasz niedosyt dotyczący tego miejsca… Po wczorajszej, deszczowej pogodzie rankiem ani śladu, cudowna słoneczna aura. Jedynie w nocy, na parkingu przy Cruz del Condor (3770m n.p.m.) było nieco zimno, tylko 5ºC, więc podobnie jak w Puno webasto ponownie ratowało nas przed zmarznięciem… Okazało się, że towarzyszami w naszej bazie noclegowej byli również Niemcy podróżujący wyprawowo przygotowanym Iveco. Jak zwykle przy takich spotkaniach wymiana doświadczeń tym bardziej, że oni jadą od strony Kolumbi, do której dotarli z Ameryki Pn. My dostarczamy wiedzy co ich dalej czeka na trasie i czego nie powinni pominąć…

Mirador Cruz del Condor, to najlepsze miejsce skąd można podziwiać loty kondorów wielkich, które stały się jednym z symboli kanionu Colca. Inkowie wierzyli, że ptaki te były świętymi istotami pełniącymi ważną rolę pośredników między światem ziemskim („kay pacha”), a światem bogów („hanan pacha”). Dobrze, że jesteśmy na nogach od rana, gdyż była okazja z bliska zobaczyć kołujące kondory, gdyż później, gdy zrobiło się wręcz gorąco poszybowały w chmury, gdzie były mało widoczne… w tym miejscu zawsze kojarzy nam się nasz wspaniały ziomek, Sebastian Kawa, najwybitniejszy polski pilot w historii szybownictwa, który zdobył 18 złotych, 3 srebrne, 3 brązowe medale mistrzostwa świata, 9 złotych mistrzostw Europy i zwyciężył w dwu światowych Igrzyskach Lotniczych. Znamy go osobiście od pokazów, które kiedyś dawaliśmy razem w pałacu w Tarnowskich Górach… my z przejazdu wzdłuż Andów, on z przelotu nad Andami podczas mistrzostw świata w Chile… musi mieć jakiś zmysł kondora, który mistrzowsko wyszukuje prądów powietrznych i kominów termicznych, aby dokonywać takich przelotów i szybować na takie wysokości i na tak wielkie odległości… Około 9:00, w okolicy „miradoru” zrobił się tłum, miejscowych handlarzy i turystów, którzy dotarli tu busikami z wielu biur turystycznych. Kondorów już nie było, ale widoki na cudownie oświetlony słońcem kanion, nie do opisania.

Kanion Colca przez długi czas uważany był za najgłębszy kanion świata. Potem na jakiś czas sławę odebrał mu pobliski kanion Cotahuasi. Najnowsze badania wskazują na to, że to jednak Colca powinien nadal dzierżyć palmę zwycięstwa. Zadziwiające w tym wszystkim jest to, że o największym przełomie rzeki na świecie jakim jest amerykański Wielki Kanion Kolorado słyszał niemal każdy z nas. O najgłębszym kanionie na świecie jakim jest Kanion Colca tyko nieliczni.

Kanion mający ok.120km długości charakteryzuje się stromymi zboczami oraz niezwykle wąskim dnem. Różne są natomiast sposoby i zasady mierzenia głębokości kanionów, wydaje nam się, że najlepiej to określili w 1981 roku polscy kajakarze pod przewodnictwem Andrzeja Piętowskiego, którzy przepłynęli kajakami rzekę Colca, płynącą na dnie kanionu. Kajakarze wymierzyli tym sposobem długość kanionu na 120 km, a także jego wysokość. Lewa ściana wznosi się na ponad 3 200 metrów, zaś prawa jest jeszcze o 1 000 metrów wyższa. Zatem Colca jest dwukrotnie głębszy od znanego na całym świecie Wielkiego Kanionu Colorado. Wyczyn Polaków nie został bez echa. Eksplorację kanionu uznano za jedno z najważniejszych odkryć geograficznych XX wieku, a wyprawę za jedną z największych wypraw kajakowych wszech czasów. W Chivay jest nawet Avenida Polonia.

Wyprawa do jednego z najgłębszych kanionów na świecie jest również sposobnością do obcowania z żywą indiańską kulturą i właśnie to było naszym największym niedosytem podczas ostatniej bytności. Dalszą część dnia postanowiliśmy przeznaczyć na odwiedzenie wiosek usytuowanych wzdłuż kanionu.

Podjechaliśmy również pod gejzer „Pincholo” 4370m n.p.m. do którego prowadzi 9km., bardzo stroma, szutrowo-skalna droga, przydał się wreszcie napęd i reduktor…

Na koniec dnia udało nam się jeszcze zwiedzić bardzo stary kościół w Pinchollo, amfiteatr w Yanque i powróciliśmy do miejscowości Chivay, gdzie wynajęliśmy pokój przy Plaza de Armas w hotelu „Sierra Alta” za 80sol. (88 PLN). To był bardzo długi ale jakże cudowny dzień…

26.11.2024 – wtorek – Chivay > droga Nr.34E > Tuti (kościół 1842r.) > Sibayo > zaczyna się szutrówka > przełęcz 4830m n.p.m > przełęcz 4008m.n.p.m > Chichas (kopalnie i zapora) > kolejna przełęcz 4820m n.p.m. > Yuari > Ocoruro > Pallpata > przełęcz 4300m np.m. > Sicuani (brzydkie miasto) > San Pedro (Raqchi – Temple Wiracocha) > nocleg 70km przed Cusco nad rzeką Rio Vicanota – 330km.

Pomni doświadczeń co do stanu wysokogórskich, andyjskich dróg, rano jeszcze w Chivay zaciągamy „języka” co do możliwości przejazdu do Cusco, przez Sibayo, Yauri, Sicuani? Dalej do Cusco jest już dobra, asfaltowa droga nr. 3S. Uzyskane informacje są na tyle pomyślne, że decydujemy się na ten wariant przejazdu. Kilkanaście km. za Sibayo kończy się asfalt i dalej jedziemy w góry szutrową drogą. Na 60 km przed Yarui droga jest w totalnej przebudowie i prowadzi nowymi terenami, aby w pewnym momencie przekształcić się w super, nowy asfalt. Na tej trasie pokonujemy kilka wysokich przełęczy powyżej 4800 m n.p.m. Dalej bez przeszkód docieramy w okolice Cusco. Na 120km przed Cusco w miejscowości San Pedro podjeżdżamy pod Raqchi – Parque Arqueologico – Temple Wiracocha – wstęp 20sol od os. Kompleks powstawał za panowania Inków Wiracochy, a w latach 1471-1493 rozbudował go Pachacutec. Park archeologiczny ma powierzchnię prawie tysiąca hektarów, gdyż poza gigantycznym murem Inków, który chroni park, znajdują się także pewne konstrukcje, takie jak akwedukty, podziemne grobowce kultury przedinkaskiej. Znajdują się tu najwybitniejsze budowle, duże ściany z cegły z kamienną podstawą, które osiągają wysokość 12 metrów. Przed zniszczeniem przez Hiszpanów świątynia miała największy dach w Imperium Inków. Była poświęcona bogu Wiracocha, jednemu z najważniejszych bóstw kultury Inków.

Kilkadziesiąt km. dalej pozostajemy na nocleg nad brzegiem rzeki Rio Vicanota… cudowne miejsce oddalone od głównej drogi, cicho i spokojnie…

27.11.2024 – środa – rano niespiesznie przemieszczamy się do Cusco. Na trasie zajeżdżamy jeszcze do pod Paque Arqueologico Pikillaqta. Przed południem jesteśmy na peryferiach tej wielkiej, półmilionowej aglomeracji, niegdysiejszej stolicy imperium Inków. Znalezienie parkingu dla naszej Toyoty to wielki wyczyn, udaje się to uczynić i to w odległości pół km. od Plaza de Armas (40sol doba). Z hotelem natomiast nie ma żadnego problemu, decydujemy się nawet na wyższy standard, gdyż specjalne rabaty niezwykle kuszą i już za 130 soles, mamy super pokój i zakwaterowani jesteśmy w samym centrum miasta – hotel Arrambide Av.Tullumayo 350. Resztę dnia poświęcamy zwiedzenie zabytkowej części miasta Cusco. Zaczynamy od kompleksu katedralnego, Basilica Catedral , następnie Triunfo oraz Sagrada Familia. Odwiedzamy również Convento de Santo Domingo, Monasterio de Santa Catalina de Sena oraz wiele innych ciekawych obiektów historycznych… Nie pomijamy targów, gdyż jest tam przytłaczająca ilość towarów, jak również publiczne stołówki. Można za bezcen jeść, pić soki ze świeżych owoców oraz zobaczyć coś co wbija w szok jak np. kobieta ukręcająca żabom głowy, by później rozebrać je na części, albo chleb wielkości koła samochodowego. I jak to bywa w miejscach turystycznych, zaradni mieszkańcy obmyślają jak turystę podejść, by coś kupił lub przynajmniej zapłacił za pozwolenie zrobienia fotki.

Cały czas zastanawiamy się, czy wybrać się kolejny raz na Machu Picchu, ja, już po raz trzeci…? Już wiemy z hotelowego wywiadu i próby zakupu biletów przez internet, że pierwszy możliwy dzień na który jest to możliwe, to dopiero 10 grudnia… wiemy też, że jest jakaś szansa zakupić bilet bezpośrednio w kasie w Aguas Calientes, u podnóża tej niezwykłej góry. Aby dokładniej dopracować szczegóły udaliśmy się do jednego z biur podróży ulokowanego przy Plaza de Armas. Znamy ceny z poprzednich lat, więc możemy ocenić czy nie będą nas chcieli naciągnąć na jakieś dziwne koszty…? Okazuje się, że aby zrealizować taką wersję dostania się na Machu Picchu wcześniej, np. jutro, musimy wykupić dwudniową wycieczkę z jedną nocą spędzaną w Aguas Calientes. Dlaczego? Bo musimy się zarejestrować w miejscowym urzędzie i jak rezydenci tej miejscowości możemy zakupić na kolejny dzień bilet. Pani podlicza koszty: odbiór z hotelu i przejazd na dworzec autobusowy, przejazd busem do Ollantaytambo, przejazd pociągiem z Ollantaytambo do Aguas Calientes, hotel, przejazd busem z Aguas Calientes pod szczyt Machu Picchu, bilet wstępu i po kolei to samo tylko w drodze powrotnej, już bez hotelu… koszt od osoby 255USD. Porównuję to do kosztów sprzed 19-stu lat i wychodzi, że tylko o 50USD więcej i to z marżą biura turystycznego „Cusco Tierra Andina”. Dodatkowo dają jeszcze asystenta do zakupu biletów i przewodnika po Machu Picchu… decydujemy się na taką opcję, płacimy łącznie 510$ za dwie osoby i jutro o 8:00 ma się rozpocząć nasza kolejna wyprawa do niezwykłego miasta Inków… Dzisiejszy dystans, to tylko 80km.

28.11.2024 – czwartek – punktualnie o 8:00 podjeżdża taksówka i jedziemy na dworzec autobusowy, skąd przemieszczamy się busem do Ollantaytambo na dworzec kolejowy. Przejazd z Cusco malowniczą doliną Urubamby trwa ponad 2h. Kolejne 2h zajmuje przejazd koleją z Ollantaytambo do Aguas Calientes. 19lat temu ruszało się bezpośrednio koleją z małego dworca w Cusco… skład pociągu mozolnie spinał się zygzakami w górę, raz przodem, raz tyłem… raz lokomotywa wypychała, raz ciągnęła wagony tak, aby w końcu pokonać jeden z grzbiet okalający miasto. Konstruktorem tej kolei był m.in. polski inżynier Malinowski. Następnie zjazd w głęboki kanion Rio Urubamba i po 4 godzinach byłem u podnóża góry Machu Picchu. Tym razem przejazd jest bardziej skomplikowany, na miejscu jesteśmy dopiero przed pierwszą. Od razu wraz z asystentem idziemy do urzędu aby zarejestrować swój pobyt, gdzie dostajemy potwierdzenie z numerami 256 i 257. O 16:00 otwierają kasy biletowe i z bloczkami mamy się tam wstawić aby zakupić bilety za które płaci biuro turystyczne organizujące nasz pobyt. Okazuje się, że o czwartej ustawiono nas w kolejkę zgodnie z numerkami i po 1,5h oczekiwania mamy bilety na trasę Nr.2 (obejmuje całość), na godz. 9:00, tak jak chcieliśmy, a przy zakupie zostało tylko pięć miejsc (cena biletu 152soles od os.). Obecnie zwiedzanie podzielono na trzy trasy, które objęte są limitowaną ilością, łącznie tu i przez internet dostępnych jest 4tys. biletów dziennie, a w porze suchej 5600.

Resztę dnia spędzamy na spacerze po stromych uliczkach Aguas Calientes, które nie do poznania przekształciło się w zakopiańskie Krupówki, gdzie komercja „wyje” na każdym kroku… Nocleg mamy w hotelu „Mantu Boutique Hotel”, tuż przy Plaza Principal.

29.11.2024 – piątek – rano mamy wiadomość od przewodnika na Whatsappie, że na górze jest mgła, leje i abyśmy przesunęli nasz wyjazd pod szczyt na 10:00 (wejście jest dopuszczalne w czasie jednej godziny). Tak czynimy i opóźniamy wyjście z hotelu… jednak po pół godz. mamy nowe info., aby iść na przystanek busów i jechać pod szczyt. Suma summarum wstrzeliliśmy się w układ pogodowy i po półgodzinnej jeździe drogą pełną agrafkowych zakrętów, poszybowaliśmy w górę do inkaskich ruin. Tą stromą trasę obsługuje 30 autobusów, specjalnie przygotowanych przez firmę Mercedes. Tu muszę napomknąć, że obsługa wszystkich etapów podróży do tego miejsca jest profesjonalna i przejrzysta.

Machu Picchu, to prawdopodobnie najsłynniejsza atrakcja turystyczna Ameryki Południowej. Inkaskie miasto zbudowana na skale, na górskiej przełęczy o wysokości 2.350 m.n.p.m ponad urwistymi ścianami doliny Urubamba. Usytuowane na górskim siodle pomiędzy dwoma szczytami, otoczone jest granitowym murem. Można do niego wejść tylko przez jedną, główną bramę. Wewnątrz znajduje się labirynt tysiąca zrujnowanych domów, świątyń, pałaców i klatek schodowych.
Zostało odkryte dla Świata dopiero w 1911r., przez, wykładowcę na Uniwersytecie Yale, profesora i archeologa Hirama Binghama. Kiedy jako szef ekspedycji wyruszył wraz z lokalnym policjantem w roli przewodnika i tłumacza, w Mandor Pampa, gdzie obozowali, miejscowy rolnik poinformował ich o istnieniu ruin na niedalekim szczycie górskim…i tak za jednego sola…rolnik Melchor Arteaga, zaprowadził członków ekspedycji, do zapierającego dech w piersi widoku na otulone mgłami, zaginione miasto… które Bingham nazwał Machu Picchu (Stary Szczyt).
Co próbował znaleźć Hiram Bingham…? próbował znaleźć ostatnie stolice Inków… Vitcos i Vilcabambę. Był tak naprawdę pierwszą osobą spoza Peru, która udała się w ten region i zebrała jak najwięcej ustnych świadectw. Używając nazw miejsc wspomnianych w hiszpańskich kronikach i map dawnych peruwiańskich geografów, chodził od punktu do punktu i nigdy nie odrzucał ofert poszukiwania ruin.
Wcześniej nawet hiszpańscy konkwistadorzy nie wiedzieli o istnieniu tego miejsca…? Zatem uniknęło splądrowania przez Hiszpanów, ponieważ nigdy go nie odnaleźli, zostało porzucone przez mieszkańców i zawładnęła nim natura. Wyśmienita inkaska sztuka kamieniarska przetrwała próbę czasu, jednak jaką funkcję pełniło miasto?…czy było to obserwatorium?…czy może miejsce kultu?…a może po prostu wiejska rezydencja dziewiątego władcy Inków Pachacuteca…? Obecnie uważa się, że zasiedlone było przez wyższą inkaską grupę społeczną „Realeza”, która bezpośrednio odpowiadała, za zarządzanie państwem. Tu mieściły się szkoły, instytucje kulturalne i naukowe…

Spędzamy w tym cudownym miejscu kolejne cztery godz. zwiedzając, rozmyślając i podziwiając to niezwykle miejsce. Patrząc na kamienne potężne budowle Inków zastanawiamy się, jak w tamtych czasach potrafiono dopasowywać do siebie ogromne bloki skalne, dosłownie na mikrony…?
Podczas mojego pierwszego pobytu w tym miejscu miałem okazję wejść na jeden ze szczytów górujących nad ruinami miasta, na Waynapicchcu, 2634m n.p.m. Po 45 minutach mozolnej wspinaczki, nagrodą były boskie widoki… to miasto ma właśnie coś z nadprzyrodzonego charakteru łącząc ziemskie życie z boskim… obecnie wejście na tą górę jest mocno ograniczone, ilościowo i finansowo… 300biletów po 200soles…
Dziś eksperci twierdzą jednak, że Machu Picchu było jedynie wiejskim schronieniem dla arystokracji, a nie głównym ośrodkiem życia Inków. Wykonane z precyzją, w niedostępnej lokalizacji, nigdy nie odkryte, przetrwało opuszczone cztery stulecia i dzięki jednemu podróżnikowi o nieposkromionej ciekawości zajmuje dziś godne miejsce jako jedno z najwspanialszych miast dawnych cywilizacji i jednym z najniezwyklejszych miejsc na świecie.
Po opuszczeniu Machu Picchu powrót do Cusco przebiegał dokładnie tak jak przybycie, tylko w odwrotną stronę i przed 19:00 meldujemy się w mieście, które tętni folklorystycznymi festynami związanymi ze świętowaniem planów, coś jak nasze dożynki…
Zakwaterowani jesteśmy w tym samym hotelu, Arrambide Av.Tullumayo 350.

(Zdjęcia na Facebooku)

30.11.2024 – sobota – rano opuszczamy Cuzco, jedno z ważniejszych miast Peru. Przede wszystkim dlatego, że było stolicą imperium Inków. Założone zostało w XIII wieku i przez trzy, kolejne stulecia należało do tego ludu. Później miasto podbili Hiszpanie, którzy uczynili z niego swoją bazę do prowadzenia dalszej kolonizacji. Na szczęście nie zniszczyli wszystkiego, co inkaska kultura stworzyła. Coś zburzyli, coś przebudowali. W efekcie Cuzco stanowi obecnie ciekawy przykład kolonialnej architektury wymieszanej ze śladami po Inkach. Z tego też powodu znalazło się na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.

Po opuszczeniu centrum podjeżdżamy pod twierdzę Sacsayhuamán, z której rozciąga się fenomenalna panorama Cuzco i okolicy. Na dalszej trasie do Pisac podjeżdżamy pod stanowiska archeologiczne Qengo i Pukapukara. To ostatnie było niegdyś ogromną fortecą, otoczoną świątyniami. W Pisac, kameralnym, małym miasteczku z wąskimi uliczkami podjeżdżamy na Plaza de Armas, gdzie ulokowało się wiele warsztatów rzemieślniczych, małych kawiarenek i wiele sklepików z rękodziełem… miasteczko i stanowisko archeologiczne to prawdziwy klejnot Świętej Doliny Inków. Pisac otoczone pięknymi górami, urocze, ciche, spokojne i pełne historii. Mieszkańcy są oddani swojej kulturze i tradycji. Rzemieślnicza część rynku jest pełna przedmiotów związanych z kulturą Inków, to idealne miejsce na zakup prezentów i pamiątek. Znajdziemy tu ręcznie tkane produkty z delikatnego włókna alpaki oraz unikatową biżuterie.

Dalej kierujmy się w górę rzeki Urubamby, aby w małym miasteczku Cusipata odbić w stronę Montana Siete Colores (Gór Tęczowych). Ponieważ cała wyprawa w te góry, to dość czasochłonna sprawa, zaraz po wjeździe na trasę w ich kierunku, obok przydrożnej restauracji „Inca Kaschuana”, za zgodą właściciela rozbijamy nasze dzisiejsze obozowisko „Toyota Inn”. Warunki jak na kempingu, są toalety, ławeczki i piękne widoki na góry…

(Zdjęcia na Facebooku)

01.12.2024 – niedziela – gdzie znajdują się tęczowa góra i jak się tam dostać ? To niesamowite miejsce znajduje się w Andach. Jest oddalona nieco ponad 100 kilometrów od miasta Cusco, jadąc w kierunku Puno. Na trasie w małym miasteczku Cusipata, odbijamy z głównej drogi na wschód, tu bowiem zaczyna się 25km odcinek szutrowej drogi, która wyprowadza nas na parking usytuowany na wys.2635m n.p.m. Stąd po dwóch godzinach marszu można dotrzeć pod szczyt góry „Montana Siete Colores” ulokowanej na wysokości 5200m n.p.m. Z racji na fatalny stan drogi oraz wysokość polecają udać się tam w towarzystwie oficjalnej agencji turystycznej. I rzeczywiście droga jest wąska, bardzo stroma ale nie stwarza większych trudności aby ją pokonać. Po drodze przejeżdżamy przez dwie wioski rozpostarte wzdłuż trasy, Tintico i Chillihunai. Za tą ostatnią droga robi się jeszcze bardziej wąska i stroma. Po pokonaniu 21km od naszej bazy noclegowe i 45minutach jazdy docieramy na parking. Jednak tuż przed jesteśmy zaskoczeni kontrolą i sprawdzeniem, czy zarejestrowaliśmy swój pobyt w tym miejscu przez internet…? nawet nie przyszło nam to do głowy… obsługujący szlaban, uczynny chłopak pomógł nam tego dokonać poprzez użycie jego telefonu… okazuje się, że wstęp jest bezpłatny, co mile nas zaskoczyło…

Po wyjściu z auta, czuć brak tlenu w powietrzu i czuć niezbyt miły zawrót głowy… pogoda nie najgorsza i ciepło 15ºC. Pierwsze podejście i już zadyszka mocno daje w kość… okazuje się, że pierwszy odcinek ok.3km można pokonać na koniu, a oferentów jest bez liku… decydujemy się na takie rozwiązanie, ponieważ koszt to jedynie 70soles (77PLN). Po 40min jazdy jesteśmy pod szczytem i musimy pokonać bardzo strome podejście na dział wodny, skąd rozciągają się najwspanialsze, panoramiczne widoki… zajęło to nam kolejne pół godziny…

Montana Siete Colores, to oczywiście nie Góry Tęczowe, tylko kombinacja siedmiu pastelowych kolorów… jednak i tak wrażenia są niesamowite. Z okalających szczytów spływają jęzory lodowców. Trudno opisać doznania estetyczne, chyba najlepiej oddadzą to nasze fotki…

Miejscowe biura turystyczne zachwalają wycieczki pod Vinicunca (to kolejna nazwa tego miejsca), reklamując, że to jedno z najpiękniejszych miejsc w departamencie Cusco… takiej góry o tęczowych barwach nie zobaczysz nigdzie indziej, tylko w Peru… stoki i szczyt są czerwone, fioletowe, zielone, żółte, różowe… po prostu cud natury… dementujemy…! cud natury z pewnością, ale z tęczowymi kolorami nie mają nic wspólnego… reklamowe zdjęcia są podrasowane i nie oddają rzeczywistości…

Po półtorej godzinie pobytu w tym niesamowitym miejscu schodzimy pieszo do parkingu. Pokonanie odcinka ok 5km zajęło nam 1,5h. Wydawałoby się, że zejście to „pikuś”… nie.. hamownie podczas schodzenia po stromiznach z wysokości 5200, jest równie męczące i połączone z zawrotami głowy… chyba praca mięśni odbiera tlen należny mózgowi…

Wielka ulga po dotarciu na parking. Niektórych sprowadzali kompani wycieczki, inni wymiotowali, a jeszcze innych zwoziły konie… my solidnie zmęczeni, ale zadowoleni, szybko chcemy opuścić te wysokości… Zjeżdżamy prawie godzinę do Cusipata i kontynuujemy jazdę w kierunku Pisac. Na 15km przed miasteczkiem, znajdujemy super bazę na dzisiejszy nocleg nad brzegiem rzeki Rio Urubamba.

(Zdjęcia na Facebooku)

02.12.2024 – poniedziałek – dzisiejszy dzień poświęcamy na spenetrowanie po inkaskich budowli, pozostałości ich wspaniałej kultury rolniczej, inżynieryjnej oraz architektonicznej ulokowanej w Świętej Dolinie wzdłuż rzeki Rio Urubamba. Ollantaytambo, to swoisty majstersztyk ich zdolności inżynieryjno-budowlanych, to jedno z najpiękniejszych miasteczek w Świętej Dolinie Inków w okolicach Cusco. Jest to jedyne miasteczko Inkaskie, które nadal jest zamieszkane oraz zachowało swój starożytny miejski, inkaski układ. Kompleks archeologiczny to niedokończona Inkaska osada (przed zakończeniem budowy przybyli Hiszpanie), która zawiera ogromne tarasy, świątynie słońca oraz tzw. Colcas, czyli spichlerze położone na zboczu wzgórz. Jak zwykle w takich miejscach, tak i w Ollantaytambo możesz odwiedzić spore targowisko z rękodziełami, wymieszanymi ze zwykłą Chińszczyzną…?

Kolejnym miejscem na trasie były Salineras de Maras. Miejsce gdzie po dziś dzień pozyskiwana jest sól. Salineras to prześliczne miejsce, z cudownie mieniącymi się w słońcu solnymi basenikami.

Po południu przyszedł czas aby opuścić rejon Cusco i przenieść się sporo dalej w kierunku stolicy Limy. Pierwszy etap prowadzi do Nasca. Jeszcze tego dnia pokonaliśmy 120km tej trasy i za Arca, na podwórku u miejscowego gospodarza rozbijamy naszą bazę noclegową „Toyota Inn”. Sprawdza się tam metoda… pytamy…? dostajemy zgodę… dajemy 20soli tytułem kłopotu… i wszyscy są zadowoleni…

(Zdjęcia na Facebooku)

03.12.2024 – wtorek – opuszczamy ciekawe lokum na dzisiejszą noc i jedziemy dalej. Może wyjaśnię dlaczego nie spaliśmy gdzieś w polach w odosobnionym miejscu…? Gdyz takich miejsc w tym rejonie Andów brak. Strome stoki pozbawione dróżek dojazdowych, jak się pojawi, to prowadzi do osady, lub gospodarstwa. Wczoraj ponad godzinę szukaliśmy dogodnego miejsca i nic… na malych parkingach obok restauracji, nie stajemy, gdyż gwarantuje to nieprzespana noc w rytmie pracujących silników ciężarówek…

Dzisiaj wstaliśmy już o 7.00, aby o 8.00 ruszyć dalej na trasę nr 3S w kierunku Abancay. W wolnym tempie pokonujemy kolejne kilometry… wspaniała pogoda, po dotarciu do Abancay kontynuujemy jazdę w kierunku Nazca, mozolnie pokonując tysiące zakrętów. Na trasie poruszamy się cały czas pomiędzy 3,5tys., a 4,5tys. m n.p.m. Ponadto jazdę mocno utrudnia bardzo wielki ruch ciężarówek, choć to nowe Volwa i Scanie, to jednak na podjazdach i ciasnych zakrętach trudno je wyprzedzić, co mocno spowalnia jazdę. Droga jest w bardzo dobrym stanie, jak na warunki peruwiańskie. Staramy się przed zmrokiem dotrzeć, do Nasca, gdyż spanie na wysokościach nie należy do przyjemności…

Rollercoaster andyjskiej drogi powoduje, że aż czterokrotnie wjeżdżamy na przełęcze położone powyżej 4550m n.p.m. Ostatni fragment trasy to tereny Reserva Nacional Pampa Galeras, gdzie upodobały sobie ten teren vicunie. Następnie zjazd z 4500.m.n.p.m na płaskowyż Nazca 620 m n.p.m. Przejeżdżamy również obok najwyższej w świecie wydmy o wysokości 1200m.n.p.m. Późnym wieczorem jesteśmy w małej, brzydkiej miejscowości, która jest ciekawostką turystyczną tylko dzięki odkrytym tam geoglifom, które to dostrzeżono z powietrza w 1927 roku. Niemiecka badaczka, matematyk i astronom Maria Reiche studiowała te rysunki wiele lat i doszła do wniosku, iż jest to część wielkiego kalendarza astronomicznego, do komunikowania się byłej cywilizacji z bogami. Stało się to powodem zainteresowania turystów, a niezwykłe geoglify pochodzą sprzed ponad 2500lat. Wynajmujemy pokój w hotelu blisko Plaza de Armas, Hotel Nueva Estrella, Calle Callao 568A (120soles pok.2os.).

04.12.2024 – środa – rano jedziemy do miejscowego muzeum „Museo Didactico Antonini”, gromadzącego zbiory i artefakty cywilizacji Nasca. Choć muzeum skromne, to jednak zbiory bardzo ciekawe, polecamy odwiedzić. Później przemieszczamy się na rozlegle tereny płaskowyżu Nasca. Najpierw podjeżdżamy na cmentarz tej byłej cywilizacji, Necropolis de Chauchilla, gdzie do dzisiaj przetrwały zmumifikowane zwłoki tych ludzi, owinięte w kucznej pozycji w bawełniane pakuły (wstęp 10soles). Cmentarz Chauchila to nekropolia z czasów przed okresem panowania Inków, a mumie pozostają w ich oryginalnych grobowcach. Pomimo swojego wieku zachowane są w bardzo dobrym stanie a na wielu z nich nadal można dostrzec resztki włosów, a nawet resztki skóry… czynnikiem, który miał znaczący wpływ na dobrą konserwację mumii to suchy klimat pustyni, jaki panuje w Nazca… dzisiaj mamy 37ºC.

Cmentarz odkryto w latach dwudziestych XX wieku, ale za oficjalne stanowisko archeologiczne uznano go dopiero w 1997 roku. Przez długi czas cmentarz Chauchilla był plądrowany przez rabusiów grobów co spowodowało, iż wiele cennych zabytków archeologicznych zaginęło.

Następnym punktem na naszej trasie są akwedukty i świątynie w kształcie glinianych piramid w Cachuachi. Pierwotnie archeolodzy wierzyli, że Cachuachi było stolicą cywilizacji Nazca. Niestety teoria ta nie została poparta dowodami archeologicznymi. Najwyższa piramida o wysokości 28 metrów obejmuje siedem poziomów i była używana do ceremonii religijnych. Konstrukcja o szerokości 100 metrów została zbudowana około 250 roku naszej ery i uważana jest za główną świątynię Cahuachi, ponieważ to właśnie w różnych miejscach Wielkiej Piramidy znaleziono około 20 odciętych głów ofiar, prawdopodobnie dokonanych podczas rytualnych obrzędów religijnych…

Popołudniem opuszczamy ten teren i udajemy się drogą nr 1S, czyli Panamericaną w kierunku Ica. Na trasie, około 25km od Nasca podjeżdżamy jeszcze pod „Casa Museo y Mausoleo”, ulokowane w domu gdzie swoje badania archeologiczne prowadziła Maria Reiche. Jak już wcześniej wspominałem pani ta pracowała przez wiele lat nad tematem geoglifów… przez wiele pokoleń Nazca tworzyli linie poprzez wykopywanie płytkich rowów w ziemi i odgarnianiu czerwonobrązowych kamyków pokrytych tlenkiem żelaza, które tworzą wierzchnią warstwę gleby pustyni. Odgarnięta wierzchnia warstwa odsłania jasną glinę i ziemię wapienną, która mocno kontrastuje z otaczająca powierzchnią ziemi i dzięki której widoczne są te fascynujące linie, zwane geoglifami. W większości miejsc na świecie wiatr, deszcz i erozja szybko usunęłyby ślady takiego zjawiska. Linie Nazca przetrwały wyjątkowo dobrze dzięki niewiarygodnie suchemu i bezwietrznemu klimatowi i specyficznym wiatrom, które panuje na tej peruwiańskiej pustyni. Osobiście latałem samolotem nad tymi geoglifami już dwa razy, więc tym razem odpuszczamy mając w pamięci tamte obrazy, a kilka zdjęć dołączmy…

Po dojeździe do Ica zboczamy z trasy i jedziemy do małej turystycznej osady o nazwie Huacachina, ulokowanej nad laguną po środku piaszczystych wysokich wydm. To raj dla sandboardzistów przybyłych tu z całego świata i próbujących uprawiać ten sport, tym razem zamiast po śniegu, jeżdżąc po stromych zboczach na sypkim piasku. Bez problemu wynajmujemy pokoje w hostelu „The Silva”, nawet z basenem za jedyne 100 soles.

(Zdjęcia na Facebooku)

05.12.2024 – czwartek – rano ja mam kilka technicznych spraw do ogarnięcia, Wiola poszła na jedną z pobliskich wydm aby zrobić kilka fotek. Z Huacachina jedziemy do Rezerwatu Reserva Nacional de Paracas. Od Ica jest najpierw 40km asfaltu, później, na 14km przed dotarciem do brzegów Pacyfiku, to już szutrowa droga. Piaszczyste wydmy spływają do oceanu, który usiany jest wysepkami o klifowych zboczach. Cały ten obszar to raj dla wszelakiej morskiej zwierzyny, a wszystko to za sprawą zimnego prądu Humboldta, który jeszcze do tego miejsca dociera z Antarktyki niosąc obfitość pokarmu dla tych stworzeń. Obszar ten zwany jest również „Małe Galapagos” i obejmuje obszar zatoki, półwyspu Paracas oraz archipelagu Islas Ballestas. Jedziemy wzdłuż brzegu przez rezerwat całkowitym bezdrożem prawie 70km. Ktoś wytyczył trasę układając co jakiś czas większe kamienie i tylko widok mało wyraźnych śladów prowadzi nas po szlaku. Na 30km przed Paracs droga zdecydowanie poprawia się, zauważamy turystów na buggy, z powrotem dotarliśmy do cywilizacji, bo do tej pory, od rana nie natknęliśmy się na żadem pojazd, ludzi, czy zabudowania. W tej części rezerwatu, powiedzmy bardziej cywilizowanej, urządzono od poprzedniej naszej bytności 14lat temu wiele tarasów widokowych z informacjami dla turystów. Podjeżdżamy również do małego portu rybackiego Lagunillas, tuż przy plaży Playa Roja, gdzie w miejscowych restauracjach serwują dopiero co odłowione „owoce morza”… my wybraliśmy ceviche mix… (ceviche to typowe danie kuchni peruwiańskiej, które odniosło taki sukces, że jego smaki rozprzestrzeniły się na inne kraje Ameryki Łacińskiej i nie tylko… oczywiście wszystko jest zrobione z surowych produktów + cebula i marynata, czyli to taki nasz śledź na surowo, czyli my jadamy wg nomenklatury peruwiańskiej seviche ze śledzia…). Późnym popołudniem docieramy do małej osady rybackiej Paracas i wynajmujemy pokoje w hostelu przy morskim bulwarze (70soles pok.2os.). Wykupujemy również na jutrzejszy poranek przejazd łodzią motorową na Islas Ballestas, pobliskiego skupiska wysp, gdzie z bliska będziemy podziwiać ptactwo i morskie zwierzęta.(40soles od os.). Same miasteczko, obecnie niewielki kurort nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Sporo hoteli, niektóre nawet z basenami, przystań i promenada, trochę knajpek i kramików z jedzeniem, a do tego sklepiki, w których kupić można (jak zawsze) wszystko. Jednak to nie samo miasto każdego dnia przyciąga autobusy pełne turystów… to nie promenada sprawia, że co rano spacerują po niej tłumy… największym atutem Paracas jest port, z którego wypływają łodzie w kierunku niezwykłych wysp Islas Ballestas.

(Zdjęcia na Facebooku)

06.12.2024 – piątek – rankiem udajemy się do portu Paracas i płyniemy szybką łodzią motorową (2x 200KM) na Islas Ballestas. To niewielki fragment Rezerwatu Narodowego Paracas. Te kilka kamienistych wysepek, których łączna powierzchnia wynosi zaledwie 0,12 km², stanowią niesamowicie ważny fragment ekosystemu tego regionu. To tutaj żyje bardzo duża część zwierząt, przede wszystkim ptaków, które w żadnym innym miejscu w całym rezerwacie nie występują tak licznie. Flamingi, pelikany, kormorany, głuptaki niebieskonogie czy pingwiny Humboldta, to tylko kilka spośród 215 gatunków, które tu żyją. Początkowo łódź znacznie przyspieszyła, aby chwilę później zwolnic i zatrzymać się koło Kandelabru, umiejscowionego na zboczu piaszczystego stoku. Jest to olbrzymi geoglif , który powstał prawdopodobnie około 200 r.p.n.e., kiedy na terenach tych mieszkali Indianie kultury Paracas. Nie wiadomo jednak w jakim celu został stworzony, ani co dokładnie przedstawia, równie dobrze może to być wizerunek kaktusa. Faktem jednak jest, że ten przypominający świecznik lub kaktus geoglif ma wysokość około 190m. Po kolejnych 20min. płynięcia docieramy do Islas Ballestas. Ptaki odznaczają się bardzo wyraźnie na tle białych skał. Nie jest to jednak naturalny ich kolor, to ptasie guano nadaje ta barwę, które w tym rejonie „produkowane jest” dosłownie w tonach. Co ciekawe, dzięki ptasim mieszkańcom Islas Ballestas, Peru jest światowym potentatem w dziedzinie nawozów naturalnych, a samo guano to jeden z głównych produktów eksportowych kraju, przynoszącym ogromne dochody. Kiedy opływaliśmy wysepki na wielu ze skał zauważamy wylegujące się uchatki kalifornijskie. Dorosłe i młode leniwie przeciągają się na skalnych półkach, niemal w ogóle nie zwracając uwagi na podpływające blisko motorówki z turystami. Jednak kiedy byliśmy tu 14lat temu, końcem lutego, było dużo więcej ptaków i uchatek dla których był to okres lęgowy. Na kamienistych plażach wylegiwały się słonie morskie i foki, które były wówczas w fazie wychowywania niezliczonej ilości potomstwa.

Dalsza część dnia to 250km przejazd drogą nr.1S, mało ciekawymi, pustynnymi, nad oceanicznymi terenami do Limy. Dojeżdżając do stolicy, specjalnie przejechaliśmy nadmorskimi bulwarami, które okazały się na tyle nieciekawe, wręcz wstrętne, że nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia… dodatkowo, brud, wszechobecne śmieci i niezorganizowany, potworny ruch samochodowy w mieście dodawał przykrego wrażenia i odbioru estetycznego stolicy Peru. Tak właściwie dopiero na kilka przecznic od Plaza de Armas, Lima nabiera wyglądu, jakiego powinniśmy się spodziewać po stolicy bogatego państwa… kolejnym problemem jest znalezienie parkingu, który znaleźliśmy dopiero kilometr od hotelu… Pokój wynajmujemy w starym, już znanym mi miejscu, obok klasztoru Franciszkanów, Hotel Espana, Av. Azangaro 105 (126soles pok.2.os. z łazienką i śniadaniem). Panuje tu specyficzny klimat, jakbyśmy się przenieśli do czasów kolonialnej Hiszpanii…

(Zdjęcia na Facebooku)

07.12.2024 – sobota – Zwiedzamy Limę. Rozpoczynamy od standardów, które przystało zwiedzić w stolicy Peru tj. klasztoru i kościoła Franciszkanów położonego nad brzegiem Rio Rimac, pod który to Francisco Pizarro, założyciel Limy przeznaczył teren już w 1535 r.. W katakumbach tego kościoła spoczywają szczątki 70 tys. osób (wstęp 20soles od os.). Odwiedzamy katedrę, gdzie w jednej z kaplic zostały złożone szczątki założyciela tego miasta. Jedno można tylko powiedzieć, że wystrojem i ilością potężnych i bogato zdobionych ołtarzy można by było wyposażyć kilkadziesiąt kościołów zabytkowych w Polsce… Stara, kolonialna Lima, to bardzo mały skrawek miasta rozciągający się od Plaza de Armas i jego okolić po plac St. Martin…

Wczesnym popołudniem opuszczamy stolicę Peru. Ruszamy z Limy drogą nr.18 na pn./wsch. w kierunku Andów. Potworny smog, prawie całkowicie blokuje widoczność. Mijamy bardzo nieciekawe przedmieścia stolicy Peru, które ciągną się na przestrzeni 30km. Tak przykrego wrażenia z tej części trasy już dawno nie spotkaliśmy, ostatni raz chyba w Afryce (Gujany)… śmieci bród, totalny syf… wcinamy się w górskie wąwozy, pnąc się mozolnie w górę w gąszczu setek dymiących ciężarówek i autobusów… dochodzą do tego jeszcze dziesiątki trzykołowych pojazdów o nazwie Bajaj, importowanych z Indii i wytwarzanych na bazie motocykla o poj. 150cm³. Ponownie na przestrzeni 100km, pniemy się na wysokości (4723m.n.p.m.) i przekraczamy Andy z zach. na wsch. Za miejscowością Huayllay wjeżdżamy w specyficzne góry Santuario Natural Huayllay, które składają się z tysięcy słupów skalnych, przybierających rożne figury. Trochę spędziliśmy czasu w tym rejonie, robi się późno, trzeba zjechać w dół, aby zapewnić sobie przyzwoity komfort noclegu. Tuż przed Cerro de Pasco wjeżdżamy na drogę Nr.3N i kontynuujemy jazdę w kierunku Huanuco. Takim to sposobem dopiero po zmroku, udało się to osiągnąć za kopalnianą miejscowością Huariaca, 60km przed Huanuco (2850m n. p.m.). Znaleźliśmy stosowne miejsce na założenie bazy noclegowej na terenie starego kamieniołomu. Dzisiejszy dystans 280km.

(Zdjęcia na Facebooku)

08.12.2024 – niedziela – jedziemy dalej… po 60km mijamy Huanuco, później Tingo Maria i po dalszych 15km dojeżdżamy do drogi oznaczonej Nr.5N. Od tego momentu jedziemy na północ Peru przez Amazonię, po najbardziej na wschód wysuniętej drodze w tym kraju. Tu małe wtrącenie… jadąc od Limy na całej trasie nie spotkaliśmy jak do tej pory żadnego turysty i jakby jesteśmy tu postrzegani jako niezwykłe zjawisko, serdecznie witani i pozdrawiani. Nawet policjanci na posterunkach kontrolnych witają, a następnie nawet nie sprawdzając dokumentów informują o zagrożeniach, najwyżej sprawdzają czy mam Prawo Jazdy…? Właśnie na jednej z takich kontroli radzą, abyśmy już przed zmrokiem zatrzymali się na nocleg i dalszą jazdę do Tarapoto kontynuowali dopiero jutro, co też czynimy i już po 18.00 zatrzymujemy się przed miejscowością Tocache, na placu technicznym budowy drogi, gdzie zakładamy bazę noclegową „Toyota Inn”… Dzisiejszy dystans 340km.

09.12.2024 – poniedziałek – noc spokojna, tylko gorąco i parno… Jesteśmy od rana mocno podekscytowani, ponieważ przeglądając nasz przewodnik z firmy Pascal dowiedzieliśmy się że, cytuję: „przejazd tą drogą należy sobie wybić z głowy…”. 14lat temu udało się przejechać, to i dzisiaj przejedziemy… odwrotu już nie ma , jedziemy dalej na północ tą amazońską drogą nr.5N. Już na rogatkach miasta ponowna kontrola policyjna i wiele pytań, skąd?, po co?, dlaczego? Odpowiadamy, że tak prowadzi nasza trasa i jedziemy do Ekwadoru. Dalej na trasie, nagle za zakrętem jakiś dziwny posterunek, niby z flagą peruwiańską powiewającą nad domkiem, niby policjanci z giwerami nie wyglądają jak prawdziwi policjanci. W budce akumulator podłączony do krótkofalówek. Zatrzymują nas, więc przystajemy. Jakież jest nasze zaskoczenie, gdy nie pytając o nic, żądają pieniędzy. Udajemy, że nie rozumiemy, po czym pada propozycja zapłaty w polskim rozumieniu „co łaska”, tak więc płacimy 10 soles. A dalej to były jedynie wspaniałe widoki, cudowne wioski amazońskie i serdeczni ludzie. Jakież było nasze zaskoczenie, że po poprzedniej błotnistej drodze mamy, nowy wspaniały asfalt… Cały czas poruszamy się w dolinie potężnej rzeki Rio Huallaga, która finalnie toczy swe wody do Amazonki. Pierwszy odcinek trasu od Tocache do Huicungo to obszar Parque Nacional del Rio Abiseo, firmowany przez UNESCO. Poza widokami tropikalnej dżungli, dominują tu plantacje kakao… przy drogach jest suszone, a ciężarówki tonami wywożą je z dżungli… Natomiast od Juanin zmienia się całkowicie krajobraz, jedziemy równiną rozpostartą pomiędzy górami, w dolinie rzeki Rio Huallaga, gdzie dominują rozległe pola ryżowe i plantacje papai… dopiero teraz rozumiemy dlaczego Peruwiańczycy spożywają tak wiele tego produktu, oni są potentatem w jego produkcji i właśnie tu uprawią się go najwięcej…

Po siedmiu godzinach docieramy do Tarapoto. Zmęczeni drogą i tropikalnym klimatem (33÷36ºC) wynajmujemy pokój z klimatyzacją w hotelu obok Plaza de Armas, Hotel Posada Inn (120soles pok.2os.).

Jeszcze trochę o środkach transportu, czyli to co wielokrotnie prezentujemy na fotkach. Pomiędzy miastami ludzie przemieszczają się po prostu czym się da, natomiast w samych miastach poruszamy się w gąszczu trzykołowych pojazdów o nazwie – Motokar, w przeważającej części wykonanych na bazie motocykla Honda 150 cm³. O skali zjawiska niech świadczy fakt, że np. w Tarapoto jeździ ponad trzy tysiące sztuk takich pojazdów. Bez użycia jakichkolwiek innych środków transportu, typu taxi, minibusy, czy autobusy miejskie, wspaniale rozwiązują sytuację komunikacyjną tych miast. Jedyna uciążliwość to niezwykły tłok na drogach spowodowany ruchem tych, jak je nazywamy… pierdzi kółek…

Po zmroku dopiero zauważyliśmy, że to już przedświąteczny okres, wokół panuje, kolorowy nastrój związany z Mikołajem i choinką, nieco kontrastuje z tym gorący, tropikalny klimat… ale, cóż tam… idą święta…

(Zdjęcia na Facebooku)

10.12.2024 – wtorek – z Tarapoto podążamy nadal drogą nr 5N, przez Moyobambę na północny zachód. Najpierw jedziemy dość monotonną trasą pomiędzy polami ryżowymi. Później, już w górach mnóstwo osuwisk ziemi, oznaczonych tu jako „Fala Geologica”… powodują, że niejednokrotnie ruch jest ograniczony i kierowany tylko jednostronnie. Dodatkowo jak to podczas pory deszczowej, mocno pada, a jak nie pada, to jest mgliście. Przejazd Tymi terenami w tym okresie okupuje wieloma objazdami, niejednokrotnie musimy oczekiwać na uprzątnięcie zawalisk i lawin błotnych lub uzupełnienie drogi po osuwiskach, czyli zapadnięciu się drogi nawet o parę metrów. Bardzo często ruch odbywa się wahadłowo, a czas oczekiwania na przejazd dochodzi nawet do paru godzin, co właśnie nam się przytrafiło dzisiaj przed miejscowością Bagua Grande. Dlatego też, po przejechaniu 310km, już po zmroku przed tym miasteczkiem zatrzymujemy się na nocleg na placu przed nieczynnym już wyrobiskiem ziemnym (plac techniczny budowy drogi). Z powodu warunków pogodowych, nie można obecnie nic zaplanować, gdyż nie wiemy co przydarzy się w czasie jazdy. Nadmienić należy, iż drogi są mocno zniszczone ruchami tektonicznymi, gdyż poruszamy się w rejonie mocno aktywnym sejsmicznie, praktycznie na super drodze napotykamy co rusz na jakieś poważne przeszkody, mocno spowalniające tempo przejazdu, do tego dochodzi mnóstwo zakrętów i czasem uzyskanie przeciętnej przejazdu ponad 25km/h jest niemożliwe. Dzisiejszy dystans jechaliśmy prawie 10godzin.

11.12.2024 – środa – to już ostatni, 21 dzień podróży w którym to przemierzamy Peru. Jadąc nadal drogą nr.5N przez Jaen, mocno sfatygowany trakt prowadzący przez tropikalną dżunglę, docieramy do San Ignacio, a następnie do granicy z Ekwadorem, która znajduje się za małą osadą Namballe, uytuowanej na rzece Rio Canchis, gdzie po podpisaniu traktatu w Rio de Janeiro w 1998r. zakończono spór graniczny, który jeszcze w 1995r był otwartym konfliktem zbrojnym pomiędzy Peru a Ekwadorem. Obecnie uruchomiono tu przejście graniczne na nowo wybudowanym moście o nazwie ”Puente Internacional Integracion”. Czternaście lat temu praktycznie nie istniały do niego drogi dojazdowe, a szlabany były pozamykane na kłódki, dzisiaj prowadzi super droga asfaltowa i utworzono nowe przejście do obsługi podróżujących. Odprawa trwała dosłownie kilka chwil… natomiast po stronie ekwadorskiej przezywamy małe „deja vu”, tu się nic nie zmieniło, co prawda nie czekamy na pograniczników, którzy zakończą mecz w piłką nożną, ale jak była droga gruntowa i jakieś budy, tak nadal są. Zastanawiamy się jak długo będą nas odprawiać, bo ostatnim razem trwało to sześć godzin i na tę okoliczność przytoczę cytat z naszej relacji… myślę, że będzie ciekawy: „Po zakończenia meczu, po stronie ekwadorskiej zabrakło prądu i nie można wypisać dokumentów celnych na naszą Toyotę. Kiedy włączą prąd nikt nie wie. Celnik jednak próbuje coś zaradzić i proponuje abyśmy poszli na peruwiańską stronę do tamtejszych celników i na ich komputerze poprzez internet sporządzili odpowiedni dokument… okazuje się jednak, że tam komputer jest niesprawny i z całej eskapady nici… Wracamy, na szczęście po paru minutach pojawia się prąd i zaczyna się sporządzanie dokumentu. Spoceni, brudni i półnadzy celnicy, którzy są dopiero co po meczu zaczynają działać. Wygląda to mniej więcej tak, jakby jeden umiał czytać, drugi pisać, a trzeci miał kiedyś coś wspólnego z obsługą komputera, lub tylko go widział… dwie godziny mozolnie jednym palcem wystukują odpowiednie literki i cyferki, medytując, czytając instrukcje i podpierając się poprzednimi dokumentami z odprawy Niemców i Francuzów, a było ich tego roku raptem trzynaście… wreszcie nadeszła wielka chwila wydrukowania tych wypocin, posiadanie trzech drukarek okazało się zgubne, nie mieli wiedzy która to odpowiedzialna jest za druk. Po dedukcji i wsparciu kolejnego celnika, który to właśnie się przebudził, udało się. Jesteśmy tak szczęśliwi jak nigdy w życiu, ale tylko na dwie minuty, bo okazało się, iż tekst wpisany został z poważnymi błędami. Wszystko wraca do początku, ponowne poprawianie błędów. Drukując wielokrotnie dokument, już po zmroku mocno podekscytowani, nie powiemy „wkurzeni” wyjeżdżamy z granicy” – tak było 14lat temu…

A dzisiaj podczas odprawy migracyjnej okazuje się, że ja w 2005roku podczas podroży motocyklowej wokół świata nie wyjechałem z Ekwadoru i żyję tu od 19-stu lat. Nie mogą mnie wpuścić, gdyż ja tu już jestem. Jednak przekroczyłem dozwolone 3miesiące pobytu i muszę zapłacić karę (jaką nie powiedziano, tylko, że zapłatę należy dokonać w banku do którego jest ponad 100km gruntową drogą)… jakiś totalny absurd… tłumaczę, że wtedy nie było komputerów na granicy, a odprawa była na kartkach i wpisana w zeszyt pograniczników, to jak może być w systemie…? kolejno oświadczam, że od tego czasu byłem jeszcze trzy razy w Ekwadorze, pokazując zdjęcia i opis z naszych książek… tych wjazdów i wyjazdów również nie ma niestety w systemie… jednak na tak przedstawione dowody sami zauważają, że mają totalny burdel w tym systemie i po konfrontacji telefonicznej z naczalstwem uzyskuję pozytywny skutek, podbijają mi oficjalnie nowy wjazd do Ekwadoru, a to umożliwia mi odprawę naszej Toyoty, która jest zarejestrowana na mnie…

Szczęśliwi idziemy załatwiać dokument na auto do celników… a tu kolejny „zong”, wyłączyli o 18:00 prąd i to na trzy godziny… brak internetu, ciemno głucho, dobrze bo księżyc w pełni, czekamy… już wiemy, że zostaniemy tu na noc, więc „vis a vis” biura zakładamy bazę noclegową „Toyota Inn”. Popijamy drinki… po zmroku klimat nad rzeką całkiem przyjemny, mamy przyjemny przymusowy piknik… tylko wokół błoto i chmara psów, które buszują wszędzie…

Punkt o 21:00 włączają prąd i ponawiamy próbę załatwienia dokumentu na auto… jest ona jednak mało skuteczna, gdyż nie działa poprawnie internet i nie mogą się połączyć z systemem, tym razem nie imigracyjnym, tylko celnym. Po 22:00 postanawiamy, że skoro i tak tu nocujemy, to niech załatwią ten dokument rano, zaraz po 6:00… z taką myślą wszyscy idziemy do swoich nocnych pieleszy…

(Zdjęcia na facebooku)

12.12.2024 – czwartek – podczas porannych przygotowań do dzisiejszej podróży obserwujemy poczynania celników, których to, totalnie brak… dopiero tuż przed 8:00 otworzono biuro… idę dopilnować sprawy, ale sprawy nie ma, gdyż nadal nie ma internetu… po godzinie jest pierwsza pozytywna wiadomość, dostaje maila z nr. sprawy, co ma umożliwić dalsze celne czynności… w tym momencie trudno mi opisać co dalej następowało… taki torcik dezinformacji… zawiesił się system… dokument już jest ale nie można go pobrać… dokument już jest ale nie można go wydrukować… główny szef w centrali robi wszystko aby dokonać tej odprawy… godz 16:00, poszli na peruwiańską stronę aby wydrukować dokument i po przystawieniu pieczątek i podpisaniu przekazują go nam… trudno opisać jak człowiek może być zadowolony w niezadowoleniu…?

Po 16:00 rozpoczynamy podróż po Ekwadorze. Dokładnie na przejściu granicznym spędziliśmy cała dobę. Pierwsze 30km to nawet nie droga o Nr.39 prowadząca do miasta Vilcabamby, to zarośnięta chaszczami ścieżynka, wąziutka i w wielu miejscach pozarywana, jechać tędy w górzystym terenie, to istny horror. Teraz już wiemy dlaczego pogranicznicy przekazali wiadomość ze przejazd zajmie nam około 6 godzin, a z mapy wynika, że jest to tylko 150km. Po dwóch godzinach docieramy do pierwszej osady o nazwie Zumba w której możemy zatankować 1,78 USD za galon, co daje 2,40PLN za litr oleju napędowego. W Ekwadorze funkcjonującą walutą jest dolar USA i jedynie istnieją ichniejsze drobne, jako monety. Tu też mamy pierwszy incydent, nie przyjmują studolarówek… ? chcą zapłatę w dwudziestkach, bo taką info umieścili na dystrybutorach…? Czy przed tankowaniem, każdy czyta naklejki na nich…? Zrobiła się mała awantura, której zażegnał, jeden z uprzejmych klientów, rozmieniając nam setkę na dwudziestki…

Z małej miejscowości Zumba zagubionej pośród gór i tropikalnego buszu, ruszamy dalej na północ gruntową, mocno błotnistym, wąskim traktem. Tak jak poinformowano nas na przejściu granicznym, posuwamy się w iście ślimaczym tempie 20km na godzinę. Mijamy porozrzucane ubogie indiańskie wioski w górach porośniętych bujną roślinnością. Jest bardzo wilgotno i parno, choć temperatury dochodzą najwyżej do 26ºC. Po przebyciu niespełna 70km docieramy do małej osady Palanda. Tu też zaczyna się asfalt i tuż przed wioską na placu technicznym, składzie materiałów do budowy drogi urządzamy dzisiejsze obozowisko… rewelacyjny klimat, 1700m n.p.m., 24ºC, przyjemny wiaterek, księżyc w pełni, nareszcie można odpocząć… przypominamy, że jesteśmy tylko 600km od równika, a 18:00 robi się błyskawicznie noc…

13.12.2024 – piątek – rano odkrywam dzisiejsza datę, trzynasty i piątek, tyle nieprzyjemnych incydentów mamy w Ekwadorze, co będzie dalej…? po 50km jazdy jest… złapaliśmy defekt opony, która nadaje się już jedynie do wyrzucenia… cała zabawa z wymianą zajęła ponad pół godziny…

Na 30km przed Vilcabambą mamy okazję przejechać przez skrawek parku narodowego- Podocarpus National Park, gdzie zachował się stary tropikalny las deszczowy. Po dotarciu do miasteczka wynajmujemy pokój w przyjemnym hostelu „Jardin Escondido” (30USD). Po trudach przejazdu przez Peruwiańską Amazonię i tym co nas spotkało na granicy, musimy nieco ochłonąć i odpocząć, ponadto należy się nieco oporządzić i oprać…

Od wjazdu do Vilcabamby coś zdecydowanie nie pasuje w tym małym miasteczku położonym pomiędzy ekwadorskimi górami, przeplatanym przez zaledwie kilka ulic… jest za dużo bladych twarzy. Tak naprawę to „kolonia” amerykańska, która została zasiedlona przez przybyłych tu emerytów. Tłumnie przyjeżdżają tu by spokojnie spędzić ostatnie lata swojego życia w cichym, zielonym miejscu, w którym ich emerytura czyni ich milionerami. Kupują domy, samochody, otwierają knajpy w których można zjeść tylko zdrową, ekologiczną żywność.

Przyległa dolina nosi nazwę „dolina długowiecznych”. Wg miejscowycu, dożywanie w tym regionie 110 lat, jest rzeczą normalną. Twierdzą, że nie jest niczym niezwykłym, aby zobaczyć osobę osiągającą wiek 100 lat, że wielu dożyło 120, a nawet 135 lat, co czyniłoby to miejsce obszarem z najstarszymi mieszkańcami na świecie.

Nowe badania jednak nie potwierdzają jednak tej tezy… mieszkańcy wsi pierwotnie wyolbrzymiali swój wiek, aby zyskać prestiż w społeczności. Praktyka ta wydawała się być stosowana od pokoleń, na długo zanim naukowcy akademiccy przybyli do wsi. Źródłem błędu było również powszechne używanie identycznych imion w małej społeczności. Początkowo dezorientowało to badaczy, którzy badali akty chrztu i urodzenia. Data urodzenia wujka lub ojca o identycznym imieniu wydawała się potwierdzać ekstremalną długowieczność mieszkańca. Pytając Vilcabambanów o imiona ich rodziców chrzestnych , badacze byli w stanie zidentyfikować prawidłowe zapisy dla każdego mieszkańca. Okazało się, że w Vilcabambie odsetek osób starszych rzeczywiście był wyższy niż zwykle, ale wynikało to ze wzorców migracji: młodzi ludzie wyprowadzali się z tego obszaru, a starsi się wprowadzali. Chociaż mieszkańcy nie cieszą się większą długowiecznością niż reszta świata, badacze zauważyli, że styl życia Vilcabambanów, który obejmował ciężką pracę na dużych wysokościach w połączeniu z dietą niskokaloryczną, bogatą w tłuszcze zwierzęce, sprawiał, że mieszkańcy wsi pozostawali zdrowi i pełni sił na starość.

Jednak jak każda plotka niesie się szybko, przez lata spowodowało to napływ sporej grupy mieszkańców z Europy, którzy w spokoju wiodą tu swoje życie, czego również przykładem jest napotkana przez nas Polka, Asia, która wiedzie tu swe życie z przyjacielem, Ekwadorczykiem. Wyemigrowała z kraju w latach komuny do Kanady, a teraz tu wiedzie spokojny byt. Bardzo dużo ciekawostek uzyskaliśmy od niej o życiu w tym kraju…

Obszar w którym się znajdujemy nazywany jest również „placem zabaw Inków”, co nawiązuje do jego historycznego wykorzystania jako schronienia dla rodziny królewskiej Inków. Nad doliną góruje szczyt Mandango (Śpiąca Inka), która rzekomo chroni ten obszar przed trzęsieniami ziemi i innymi klęskami żywiołowymi.

Jak by na to miejsce nie patrzyć, ma coś w swym charakterze, gdyż i my czujemy się tu wspaniale, szczególnie zachwyca ten klimat… tak społeczny, jak i geograficzny…

(Zdjęcia na facebooku)

14.12.2024 – sobota – rano, po kolejnych 50km docieramy do stolicy regionu Loja. Po zwiedzeniu centrum tego kolonialnego miasta, jedziemy dalej na pn. drogą nr. E35 do małej miejscowości Saraguro, zamieszkałej przez Indian, słynącej z serów i bazaru który tu organizują. Choć jesteśmy w linii prostej tylko 500km od równika w tej miejscowości położonej na wys. 2500m.n.p.m bardzo zimny, tylko 13ºC. Odwiedzamy miejscowy bazar, a następnie ruszamy w dalszą drogę przez andyjskie wysokie góry do Cuenca. Wspaniałe widoki w połączeniu z niezwykle ciekawym układem i obrazem groźnych burzowych chmur. Przystajemy gdzieś, gdzie z pobliskich zabudowań co rusz ukazują się naszym oczom rumiane świnie, pięknie podpieczone i częściowo już skonsumowane. Po 17:00 docieramy do tego kolonialnego miasta i na obrzeżach starego centrum wynajmujemy hotel – Hotel San Antonio (30$ za 2os.pokój ze śniadaniem + dodatkowo 5$ za garaż na Toyotę).

Pięknie usytuowane miasto, pomiędzy górami, zadziwia ilością zabytków, czystością i hiszpańskim, kolonialnym charakterem zabudowy. Dzisiaj spacerowaliśmy po mieście już po zmroku, jutro podglądniemy to wszystko jeszcze raz w dzień. Zewsząd uderza świąteczny nastrój i wystrój miasta, choinki, bałwany, Mikołaje, wiele jarmarków, które umiejscowiły się wokół Plaza de Armas i katedry. Klimatyczne knajpki, kolonialne skwery, wąskie uliczki, kolorowe budynki…to właśnie Cuenca. Przyjemne miejsce do zwiedzania – można spędzić sporo czasu we wpisanej na listę UNESCO starówce, czyli odwiedzić wiele kościołów i pospacerować po pobliskich placach.

(Zdjęcia na Facebooku)

15.12.2024 – niedziela - rano jeszcze raz mały rekonesans po Cuenca, mamy okazję wejść do katedry, gdyż dzisiaj niedziela. Kolejnym symbolem miasta jest kapelusz panama, który ma tyle samo wspólnego z Panamą, co pierogi ruskie z Rosją. Kapelusze mają nawet swoje muzeum zlokalizowane w słynnym zakładzie Homero Ortegi. Zaglądamy do tej manufaktury i o dziwo dzisiaj zamknięte. Przed południem ruszamy dalej na północ drogą nr.35 w kierunku Riobamba. Jechałem tędy motocyklem, ponad dziewiętnaście lata temu i teraz oczy przecieram ze zdziwienia, małe biedne wioseczki zamieniły się w jeden wielki plac budowy. Na odcinku 80 km prowadzącym do Canar, powstają tysiące nowych, wypasionych domów… nieprawdopodobne.

Podjeżdżamy również w Biblián, pod sanktuarium, które jest umiejscowione na zboczu szczytu górującego nad miasteczkiem. Powstałe na przełomie XIX i XXw., niby polecane, aby odwiedzić, a dla nas to przejaw totalnego kiczu… taki maleńki Licheń , na skalę biednych Indian zamieszkujących ten region… dodatkowo w niedzielę i to w południe, kościół zamknięty na kłódkę.

Kolejno zbaczamy nieco z trasy aby zobaczyć w małej wiosce Ingapirca, ruiny osady inkaskiej, którą odkryto nie tak dawno na tym terenie… (wstęp 2,50$ od os.). Są to największe znane ruiny Inków w Ekwadorze. Kompleks był używany jako twierdza i magazyn, z którego zaopatrywano wojska Inków w drodze do północnego Ekwadoru. W Ingapirca opracowano również złożony system podziemnych akweduktów, aby dostarczać wodę do całego obiektu. Najważniejszą budowlą jest Świątynia Słońca, eliptyczny budynek zbudowany wokół dużej skały. Została zbudowana w sposób inkaski bez zaprawy, podobnie jak większość budowli w kompleksie. Kamienie zostały starannie wyciosane i ukształtowane tak, aby idealnie do siebie pasowały. Spędzamy w tym miejscu trochę czasu, gdyż urządziliśmy sobie dodatkowo godzinny treking wokół tego inkaskiego wzgórza. Mocno męczy wysokość prawie 3tys.m n.p.m.

Dalej kierujemy się w stronę Alausi oddalonego o kolejne 100km. Niestety w wysokich Andach o tej porze roku panują gęste mgły i praktycznie w takiej atmosferze docieramy do celu. Na 16km przed miasteczkiem, na placu kościelnym, za zgodą miejscowych zakładamy dzisiejszą bazę noclegową… przyjemne miejsce, spokojnie, w miarę cicho…

(Zdjęcia na Facebooku)

16.12.2024 – poniedziałek – rankiem słońce rozgania mgłę i wreszcie mamy widok na andyjskie grzbiety górskie. Szybko docieramy do Alausi, małej miejscowości słynącej z indiańskich targów oraz przejazdu koleją do Riobamby lub Huigra, szlakiem zawrotnych serpentyn „Nariz del Diablo”, zwanym „Nos Diabła”. Bardzo malownicza trasa, ponadto pociąg raz zjeżdża gwałtownie w dol, aby ponownie spinać się pod górę i tak kilka razy. Na dworcu podziwiamy te sztuki techniki, lecz drogę przemierzamy naszą Toyotą, równolegle do torów w kierunku Huigra, gdyż od czasu pandemii atrakcja ta przestała istnieć… tory przez cztery lata nie eksploatowane należałoby ze względów bezpieczeństwa całkowicie rekonstruować… podobny los spotkał argentyński „Pociąg do Chmur” w okolicy Salty. Zauważamy tu również, że miejscowa kultura jest bardzo silna, widać to na ulicach, szczególnie panie ubierają się zupełnie inaczej niż w innych regionach Ekwadoru.

Nieco zniesmaczeni takim obrotem sprawy, ruszamy z Alausi szlakiem torów do Guayaquil, gdyż właśnie zamiarem twórców tej kolei było połączenie portu ze stolicą, Quito. Na trasie w okolicy Chunchi, chcieliśmy zobaczyć tę słynną górę „Nariz del Diablo”, którą objeżdża pociąg, ale skutecznie uniemożliwiła nam to mgła, tak gęsta jak mleko. Wytłukliśmy się ponad godzinę górskimi ścieżkami i definitywnie musieliśmy odpuścić.

Przejazd drogą z Alausi do Guayaquil, 180km, nie remontowaną od lat zajął nam ponad pięć godzin. Na 70km przed miastem jedziemy przez potężne plantacje bananów, należące do firmy „Dole”, często spotykane na naszym krajowym rynku… Guayaquil i jego okolice znajdują się na bardzo żyznym terenie, które pozwala na obfitą i zróżnicowaną produkcję rolną. Uprawia się tu trzcinę cukrową, ryż, banany, kakao, owoce tropikalne, takie jak mango, marakuja (pierwsi światowi eksporterzy), papaja, melony i kawę. Dojazd do centrum, jak to zwykle bywa w takich miejscach, koszmarny… Guayaquil jest największym miastem kraju i głównym portem handlowym. Nie ma tu klimatycznej starówki, jest natomiast zachwalany do odwiedzenia bulwar „Malecón 2000”, położony na długości prawie trzech km., biegnący wzdłuż rzeki Guayas. Tak nazwano projekt rewitalizacji starego miasta umiejscowiony przy ulicy Malecón Simón Bolívar. Stanowi jedno z największych dzieł podjętych przez miasto Guayaquil i jest uważany za model na cały świat i uznany za „zdrową przestrzeń publiczną”. Malecón 2000 reprezentuje esencję Guayaquil, ponieważ to miejsce zapoczątkowało powstanie miasta… W epoce kolonialnej, tu goście przybywający do Ekwadoru stawiali swe pierwsze kroki… Tutaj znajdowały się pomosty, na których rozładowywano towary… Jego historia sięga jeszcze przed 1820 rokiem, kiedy to nosił nazwę Calle de la Orilla. W 1845 roku miał już półtorej mili długości i był wyposażony w oświetlane żeliwnymi lampami.

Gdyby nam przyszło szybko określić co przedstawia „Malecon 2000”… historia, to kilka pomników… handel, to wielka galeria wzdłuż brzegu… gastronomia, mnóstwo „fast foodów”, budek gastronomicznych i kilka restauracji… rekreacja, dużo placów zabaw dla dzieci, wesołe miasteczko, kilka mniejszych parków z niedziałającymi fontannami… odpoczynek, jak najbardziej, bo mimo wszystko bulwar ten odizolowany jest od zgiełku wielkiego miasta, co daje odskocznię do spędzenia czasu z rodziną dla jego mieszkańców… Czy polecalibyśmy to jako atrakcję miasta i kraju…? chyba nie… lekki przerost formy nad treścią…

(Zdjęcia na Facebooku)

17.12.2024 – wtorek – rano opuszczamy Guayaquil, wielkie, 2,5mln. miasto, i udajemy się w stronę otwartego oceanu, na zachód, drogą Nr.40, do San Pablo. Podobnie jak Szczecin, port ten nie leży bezpośrednio nad otwartym morzem, lecz nad głęboko wcinającymi się w ląd zatokami, które są ujściem rzek Rio Daule i Rio Babahoyo. W San Pablo mamy pierwsze spotkanie z Pacyfikiem w Ekwadorze podczas tej podróży. Szerokie piaszczyste plaże, turkusowa toń wody, przyjemny wiaterek od oceanu i super temperatura 30ºC. Jesteśmy zaskoczeni pustymi plażami i całkowitym brakiem turystów. Dalej włóczymy się od wioski do wioski, od porciku do porciku jadąc drogą Nr.15 wzdłuż oceanu. Przyjemne naturalne klimaty, spokój, całkowicie pozbawiony turystycznego zgiełku… w jednej z wiosek o nazwie Simon Boliwar, spacerując wzdłuż plaży natrafiliśmy na przyjemną knajpkę, gdzie gospodarz obiektu miał również do wynajęcia bungalowy… szybka decyzja… zostajemy… „La Casa del Sombrero”, płacimy za wynajem 35$ ze śniadaniem i resztę dnia spędzamy na totalnej labie… zimne piwko, szum fal, obserwacja przypływu, a później zachód słońca 300km od równika, ale jeszcze na południowej półkuli… słońce pionowo i szybko topi się w oceanicznej toni…

18.12.2024 – środa – jak zwykle przed ruszeniem w trasę sprawdzamy nasz licznik, co do przejechanych wczoraj kilometrów, było ich tylko 170, ale dodatkowo wyszło, że właśnie stuknęło 10tys.km przejechanych w naszej obecnej podróży, a od stycznia, kiedy wysłaliśmy auto do Ameryki Pd., to już 28tys.

Rano jedziemy do Puerto Lopez, położonego 50km dalej na północ. To cel dzisiejszego przejazdu, gdyż z tego miejsca można się dostać łodzią na Isla de la Plata, która jest częścią Parku Narodowego Machalilla. Spotkać tam można różne gatunki zwierząt, które również występują na Galapagos. Stąd jest również nazywana „Galapagos dla biednych”, ponieważ nie trzeba brać ani samolotu, ani opłacać drogiej wycieczki, żeby zobaczyć trochę tego co nam oferuje Galapagos. Na Galapagos już byliśmy, zobaczymy jak się to ma do rzeczywistości…?

Po dotarciu do Puerto Lopez, trafiliśmy na moment przypłynięcia dziesiątków łodzi rybackich z połowów. Fascynujące zjawisko, rybacy, handlowcy, prywatni kupcy i mnóstwo ryb wyłożonych na plaży, a nad tym krążą, fregaty, kormorany, sepy, mewy i inne drobniejsze ptactwo… wszyscy czekają, że uszczkną coś z tego obfitego stołu… Przechadzamy się pomiędzy łodziany, oglądamy to spektakularne widowisko… szczególnie wielkie picudy (mieczniki, włóczniki) robią na nas wielkie wrażenie…

Po zakończonej sesji zdjęciowej, udajemy się do biura turystycznego aby zarezerwować rejs na Isla de la Plata. Ma się odbyć dopiero jutro o 9:30, trwa siedem godzin. Wyspa jest niezamieszkana przez ludzi, oddalona o 42 kilometry od Puerto Lopez. Mamy zapewniony lancz i snorkeling z żółwiami… Rezerwujemy, płacimy po 35$ od osoby i szukamy lokum na dzisiejszą noc, które znajdujemy tuż obok w hostelu, Hostal Humbak – 30$ za pok.2os. Mamy widok na zatokę usianą huśtającymi się na fali łodziami… W miasteczku jest wiele restauracji, gdzie za nieduże pieniądze można rozkoszować się smakami pochodzącymi z oceanu… my zaserwowaliśmy sobie spore porcje krewetek… 5$ porcja…

(Zdjęcia na Facebooku)

19.12.2024 – czwartek – zacznę dzisiaj od opisu z przewodnika miejsca które odwiedzimy: „jeśli nie możesz pozwolić sobie na „prawdziwe” Galapagos, to Isla de la Plata będzie wspaniałym pomysłem… jeśli zaś masz okazję udać się na Galapagos to… na Isla de la Plata nie znajdziesz raczej niczego, co po wizycie na Galapagos zrobiłoby na Tobie wrażenie”…? My jednak wierzymy, że będzie warto, pomimo że byliśmy na Galapagos…

Punktualnie o 10:00 wypływamy z portu szybką łodzią, dwa silniki Yamaha po 200KM, każdy. Pokonanie 42km rozbujanej powierzchni Pacyfiku, to spore wyzwanie, które zajęło ponad godzinę… fale potrafią być dosyć wysokie, więc naprawdę mocno buja… Mamy fajnego przewodnika o imieniu Galo, cztery razy był już w Polsce, ma u nas w kraju wielu przyjaciół, jego ojciec w czasach komuny studiował w Polsce, nawet zna pojedyncze, polskie słowa… ponadto bardzo serdeczny i radosny człowiek…

Skąd pochodzi nazwa Isla de la Plata? Pierwsi rybacy, którzy wypłynęli na te wody Pacyfiku dostrzegli w oddali wyspę promieniującą srebrzystym odcieniem. Jakież było ich rozczarowanie, kiedy dopłynęli do wybrzeża, spodziewając się skał srebrnego kruszcu, a jedyne co znaleźli to… ptasie guano… Nie do końca takie klejnoty jakich się spodziewali, ale określenie „srebrna wyspa” pozostało.

Park narodowy zapewnia podstawowe udogodnienia dla turystów, kilka wiat oraz dobrze oznakowane, piesze szlaki… pozwala na całkowite zanurzenie się w dzikiej naturze… mimo, że oddalona jedynie o 42 km od linii brzegowej Ekwadoru, ma zupełnie inny ekosystem niż stały ląd. Wyspę zamieszkuje ponad 30 gatunków ptaków…  już z daleka można zobaczyć jak dziesiątkami krążą i nurkują w oceanie, chwytając ryby. Ze wszystkich gatunków ptaków, najbardziej znanym i najłatwiej rozpoznawalnym jest.. głuptak niebieskonogi… skąd nazwa…? proste, ma niebieskie płetwy… charakterystyczna aparycja tego ptaka sprawie, że nie da się go nie zauważyć i rozpoznać… panowie aby zaskarbić sobie względy samicy tańczą przed nimi aby udowodnić swój talent w budowaniu gniazda, więc układ taneczny zawiera elementy podrzucania gałązek i przerzucania słomek trawy… interesująca, ale jakże skuteczna metoda na podryw…

Innym gatunkiem głuptaków obecnych na wyspie są głuptaki Nazca, zwane również głuptakami galapagoskimi. Mają zupełnie odmiennym ubarwienie i szaro-seledynowe stopy. Wszystkie głuptaki znaczną część dnia spędzają przesiadując na klifach i dbając o to, aby skały wyspy pozostały nadal srebrne… nie reagują na nas turystów, jedynie bacznie nas obserwują…

Po prawie trzygodzinnym marszu powracamy na łódź i po kanapkowym lanczu, który był wpisany w program wycieczki, przyszedł czas na snorkeling z żółwiami… ciekawe, kiedy jedliśmy i karmiliśmy je kawałkami arbuza było ich wokół kilka i to takich około metra długości, kiedy zeszliśmy do wody, to pozostały nam jedynie kolorowe ryby do oglądania… ale, cóż i tak było ciekawie…

Później pozostał nam jedynie powrót do Puerto Lopez i od razu odpowiadamy, na postawione rano pytanie… czy było warto popłynąć na Isla de la Plata, będąc wcześniej na Galapagos…? stanowczo odpowiadamy… tak, warto było… wspaniała wycieczka i świetnie spędzony czas…

(Zdjęcia na Facebooku)

20.12.2024 – piątek – Puerto Lopez > (droga Nr.18) > Bahia de Caraquez > równik > Pedernales > (droga Nr.382) > Boca de Chila > (droga Nr.385) > La Concordia > (droga Nr.28) > San Miquel de los Bancos – nocleg na parkingu przed restauracją „Manjar de Leche” (mleczna restauracja)… 370km

Od rana jedziemy na północ wzdłuż oceanicznego brzegu. Totalny brak ruchu turystycznego, nawet w kurortowej Bahia de Caraquez wieje pustką. Za małą osadą Camaronec przekraczamy równik, który jest tu zaznaczony, jako niebieska linia, którą na zdjęciu wiozłem pomiędzy koła… zastanawiamy się w tym miejscu ile razy podczas podroży było go nam dane przekroczyć i jakoś pogubiliśmy się w rachunkach… W Pedernales żegnamy się z ekwadorskim Pacyfikiem i wjeżdżamy w ląd drogą Nr.382. Zmienia się klimat, wjeżdżamy w coraz to większe góry i po pewnym czasie dopada nas mgła. Zajeżdżamy na parkingu przed restauracją „Manjar de Leche”, która jest wizytówką mleczarskiej firmy i tam za zgodą właściciela zakładamy dzisiejszą bazę noclegową.

(Zdjęcia na Facebooku)

21.12.2024 – sobota - San Miquel de los Bancos > (droga Nr.28) > Reserva Marakacka (ptaki… przede wszystkim rożne gatunki kolibrów – wstęp 5$ od os.) > równik – monument „Mitad del Mundo” > Quito > Otavalo – nocleg na podwórku u miejscowych gospodarzy obok wioski Cotacachi – 190km

Całą noc lało,a nad ranem nadal zalega gęsta mgła. Chyba w całych ekwadorskich górach o tej porze roku jest podobnie, mgła deszcz, ponuro, chmury snują się po ziemi… na szczęście nieco później robi się przyjemniej i przez obłoki przebija się słońce… Jedziemy przez rejon Andów, który obejmuje obszar Rezerwatu Naturalnej Biosfery wpisany na listę UNESCO. W wielu miejscach napotykamy na wydzielone, prywatne jego części, które przygotowano specjalnie do zwiedzenia. W jednym z nich, Reserva Marakacka urządzamy mały treking połączony z obserwacją ptaków (wstęp 5$ od os.) Szczególnie pozostał mi w pamięci, ze względu na okoliczność i możliwość karmienia z ręki kolibrów, które tam występują w wielu gatunkach. Nie jestem ornitologiem, nawet zaawansowanym przyrodnikiem ale te wrażenia i odczucia są nie do opisania. Podając specjalnie przygotowany syrop w pudełeczku wyglądającym jak kwiat, mikroskopijnej wielkości ptaki mamy w odległości kilkunastu centymetrów, tak że czuć nawet powiew wiatru od ruchu ich skrzydeł… nadlatują wręcz stadami, czekając aby dostać się swym długim i cienkim dziobkiem do tej sztucznej słodkości… Myślę, że nieco Was zamęczę zdjęciami, ale to coś niepowtarzalnego, nigdy nie miałem do czynienia z ptakami, a co dopiero z kolibrami na tak bliski dystans…

Kolejno jadąc w kierunku Quito, przekraczamy równik i podjeżdżamy pod monument „Mitad del Mundo”. Byliśmy w tym miejscu 13lat temu, obecnie zrobiono wokół teren rekreacyjny, auto zostawia się na płatnym parkingu (3$) i płacąc wstęp (5$ od os.) można odwiedzić to miejsce, które poszerzyło się o restauracje, muzea, skwerki i mnóstwo sklepików…. oczywiście pomnik pozostał, a w jego wnętrzu na kolejnych piętrach urządzono regionalne prezentacje poszczególnych prowincji Ekwadoru…

Objeżdżając północnymi terenami Quito docieramy do „Panamericamy” i jedziemy dalej do kolonialnego miasta Otavalo, jest sobota warto zobaczyć miejscowy targ… niestety targ okazał się małym nieporozumieniem, po prostu jego reklama w przewodnikach się zdezaktualizowała, gdyż poza kilkoma straganami w regionalnymi ubiorami, handluje się tu popularną na świecie chińszczyzną… Ponieważ w jutrzejszym programie mamy wioskę Cotacachi, na nocleg zajeżdżamy w jej pobliże i na podwórku u miejscowych gospodarzy rozbijamy naszą bazę Toyota Inn (5$).

(Zdjęcia na Facebooku)

22.12.2024 – niedziela – Cotacachi > Parque Nacional Cotacachi Cayapas (wstęp bezpłatny – jedynie rejestracja) > Laguna Cuicocha > Ibarra > Laguna Yahuarcocha > Tulcan (niesamowity cmentarz) – 180km

Rankiem podjeżdżamy do Parque Nacional Cotacachi Cayapas. Znajduje się na zachodnich zboczach Andów i obejmuje część pasma górskiego Toisán oraz wulkany Cotacachi (4939 m n.p.m.), Cuicocha i Yanahurco. Najciekawszą częścią jest największe jezioro parku, Cuicocha położone w kalderze wulkanu o tej samej nazwie. Podjeżdżając pod kalderę tego wulkanu natrafiamy na punk kontrolny, gdzie co ciekawe nie pobierana jest opłata, jedynie rejestracja.

Nieco dalej, już na zboczu krateru mieści się centrum obsługi i małe muzeum… stąd też zaczyna się 12km szlak prowadzący szczytem kaldery wokół krateru, gdzie wewnątrz podziwimy jezioro Cuicocha, na którym znajdują się dwie małe wysepki. My postanowiliśmy jedynie wyjść na jeden z wyższych szczytów kaldery, aby zobaczyć całość z góry. Otaczająca przyroda i panoramiczne widoki nie do opisania… fantastyczne…

Po godzinnym trekingu, dla typowego relaksu zaordynowaliśmy sobie jeszcze pływanie łódką w kraterze… 4$ od os. trasa rejsu wiedzie wokół wysepek, a dodatkowo przewodnik udziela nieco informacji o tym miejscu… wulkan jest nadal aktywny, więc w jeziorze nie ma ryb, a co za tym idzie na brzegach i wokół nie ma ptaków, znajdujemy się na wysokości 3450m n.p.m., a głębia sięga 270m.

Przed południem opuszczamy park, docieramy ponownie do „Panamericany” i kierujemy się do granicznego miasta z Kolumbią, Tulcan. Podczas spotkania w Kanionie Colca z parą Niemców, podpowiedzieli nam abyśmy obowiązkowo odwiedzili cmentarz w tym mieście… przejeżdżaliśmy przez nie już dwukrotnie lecz nic szczególnego o nim nie wiedzieliśmy… I rzeczywiście spotkało nas nie małe zaskoczenie… na obszarze 8 hektarów znajdziesz około 12 400 nisz, kurhanów, grobowców i mauzoleów. Ale najbardziej charakterystyczną cechą tego cmentarza są jego ogrody, które zajmują ponad połowę tego obszaru. Cmentarz został założony w 1932 roku jako zamiennik panteonu zniszczonego podczas trzęsienia ziemi w 1924roku. Znajduje się tu około 300 figur wyrzeźbionych z drzew cyprysowych, o różnych kształtach, które pokazują florę i faunę Ekwadoru oraz nawiązują do kultury rzymskiej, greckiej, inkaskiej i egipskiej. Trochę dziwnie, aby powiedzieć, że wędrowanie po tym cmentarzu to prawdziwa przyjemność, drzewa w najróżniejszych figurach i wąskie przejścia, które wyglądają jak tunele… wszystko perfekcyjnie utrzymane i poprzycinane… od razu na myśl przychodzi rumuński cmentarz w Sapancie, gdzie również cmentarz to miejsce przyjemne, nie napawające smutkiem…

Na dzisiejszą bazę noclegowa wybraliśmy mało uczęszczany parking na wyjeździe z miasta w stronę granicy. Spokojne miejsce odwiedzane jedynie przez wyprowadzających na spacer swoje pieski.

(Zdjęcia na Facebooku)

23.12.2024 – poniedziałek – Tulcan > granica Ekwador – Kolumbia (odprawa po stronie ekwadorskiej ponownie w stresie… nie podoba im się dokument wystawiony przy wjeździe na naszą Toyotę, że sporządzony w innym formacie… po pół godzinie i kilku telefonach sprawa wyjaśniła się na nasza korzyść i przystąpiliśmy do odprawy po kolumbijskiej stronie, która trwała łącznie z wystawieniem dokumentu na auto pół godziny), (wymiana waluty 1USD – 4100peso, co daje 1000peso – 1zł) > Ipiales (załatwiamy ubezpieczenie na Toyotę, adres: Ipiales, Cale 12, budynek Santa Clara – koszt za 30dni: 145 tys. peso – 145 PLN) > dalej jedziemy „Panamericaną”, która w kolumbijskim oznaczeniu ma Nr.25. Krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, im wyższe partie Andów wjeżdżamy, tym bardziej surowe zbocza, porośnięte skąpą niskopienną roślinnością. Parokrotnie nasz GPS pokazuje, że przekraczamy wysokość 3000m.n.p.m… jedna wielka huśtawka pokonywanych wysokości od 600 do ponad 3000m.n.p.m, to również różnica temperatur od 12 ºC do 27 ºC, a do tego zakręt na zakręcie, gdzie trudno by znaleźć odcinek prosty powyżej 100m. Wyprzedzenie nawet wolno jadących ciężarówek, jeśli nie jest się miejscowym kaskaderem, to mocne wyzwanie. Nie robimy dzisiaj zbyt wiele zdjęć, gdyż masywy te zasnuwa dziwna mgła przypominająca brunatny dym, co skutecznie nie daje klarowności i przejrzystości widzianych obrazów. Ludzie uprzejmi i uczynni. > Pasto > na nocleg zatrzymujemy się obok restauracji przed miejscowością Mojarras – 170km

24.12.2024 – wtorek – Wigilia – od rana jedziemy dalej na północ w stronę Cali, z zamiarem spędzenia dzisiejszego dnia w Popayan, oddalonym od dzisiejszej bazy noclegowej o 180km. Znamy to kolonialne miasteczko z poprzedniego przejazdu i wiemy, że to super miejsce na spędzenie tegorocznych, bożonarodzeniowych świąt. Wyrabiając w porywach przeciętną 40km/h, po ponad czterech godzinach mozolnej jazdy i pokonaniu tysięcy zakrętów docieramy do Popayan, Choć to wigilia, zaskakuje wielki, handlowy rozgardiasz… zaskakuje również to, że jakby całe miasto zostało odnowione w jednym czasie, bo wszystkie budowle świeżo odrestaurowane i wymalowane na biało. Pięknie zachowany układ urbanistyczny pozostały jeszcze w schedzie po Hiszpanach. Jesteśmy pod wielkim i pozytywnym wrażeniem. Jak zwykle w takich miejscach trudno wyszukać miejsce do parkowania co utrudnia znalezienie hotelu… jakoś się udaje, mamy super lokum w starym, kolonialnym hotelu „Hotel La Piazuela”, tuż obok „Plaza de Armas i do tego z garażem… (302peso – 300zł za dwie noce).

Cóż nieco inaczej wygląda tu wigilijny wieczór… my na kolację zawędrowaliśmy do spokojnej knajpki „Sabor del Mar”, gdzie na wigilijny stół powędrowała zupa rybna i smażona tilapia…

Naszedł szczególny czas, czas Wigilii i Świąt Bożonarodzeniowych… Nas zastał w Kolumbii, w małym, pokolonialnym miasteczku Popayan… Dzisiaj w tym miejscu wszystkim odbiorcą naszych wiadomości, wszystkim naszym znajomym, przyjaciołom i kolegom składamy najserdeczniejsze Bożonarodzeniowe Życzenia…

25.12.2024 – środa - Popayan położone jest w Kordylierze Środkowej, na wysokości 2241 m n.p.m. Założone przez Hiszpanów w 1537 roku w zielonej dolinie Pubenza, u podnóża czynnego wulkanu Purace. Jest jednym z najlepiej zachowanych miast kolonialnych w kraju, zachwycając swą elegancką architekturą. Miasto pełne barokowych kościołów i okazałych kamiennych uliczek rozświetla się kolonialnymi domami z białymi ścianami, balkonami z kutego żelaza i kwitnącymi krzewami. Popayán to bardzo uduchowione miasto, pełne radości i religijne serce Kolumbii. Znane przede wszystkim na całym świecie z obchodów Wielkanocy, pozostające nadal autentyczne i niezbyt turystyczne. To niewielkie miasto doskonale oddaje atmosferę kolumbijskiej prowincji, łagodny klimat przyciągnął kupców i posiadaczy plantacji trzciny cukrowej, którzy osiedlili się tutaj szukając spokojnego miejsca z dala od przeludnionego i gorącego Cali. Bogate w różnorodność i tradycje, miasto zostało uznane przez UNESCO, oddając w ten sposób hołd specyfice tego regionu, zrodzonej z różnorodnych mieszanin kulturowych i synkretyzmu. Stanowi ponadto o dziedzictwie historycznym i architektonicznym. Nazwa pochodzi od słowa Popayan, co w ojczystym języku oznacza „wieś”.

Po świątecznym śniadaniu w wydaniu hotelowym, udaliśmy się na spacer, tym bardziej, że po wczorajszym gwarze, dzisiaj totalna pustka i spokój. Miasto do dziś utrzymało swój unikatowy, kolonialny charakter. Centralny punkt orientacyjny stanowi główny plac Parque Caldas z neoklasyczną katedrą, stąd też wszędzie dojdziemy pieszo. My skierowaliśmy się na pobliskie wzgórze, kształtem przypominające piramidę. Wdzięk całego miasta podziwiamy z punktu widokowego Morro de Tulcán, usytuowanego na szczycie. Okazuje się, że w czasach prekolumbijskich, Indianie Pubeny, mieli tu swoje święte, ceremonialne miejsce kultu, gdzie urządzano obrzędy pogrzebowe i chowano zmarłych.

Do ciekawszych zabytków należy jeszcze Iglesia de San Francisco, oraz 240-metrowy, 11-łukowy ceglany most Puente del Humilladero.

Wyjeżdżamy z Popayan dopiero jutro, więc dzisiaj mamy dużo czasu na odpoczynek i świętowanie…

(Zdjęcia na Facebooku)

26.12.2024 – czwartek – Popayan > Palimira > Santander de Quilichao > Buga > Montenegro > Armenia > Calarca > Barcelona > Finka Recuca – 290km

Po świątecznym, hotelowym śniadaniu opuszczamy Popayan, będziemy sympatycznie wspominać to miejsce i ten czas tegorocznych świąt bożonarodzeniowych. Kierujemy się na północ, Panamericaną w stronę Medellin, drogą Nr.25. Na trasie, choć to drugi dzień świąt spory ruch. Do Santander de Quilichao droga pełna zakrętów i w totalnej przebudowie. Dalej, to już czteropasmówka, szybkiego ruchu i płatna. Odcinki ok 30km to koszt 12yys.peso (12 PLN). Przejeżdżamy przez tereny upraw trzciny cukrowej i tu okazuje się że pojazdy drogowe do przewozu tego surowca do produkcji cukru przebiły swoją wielkością i długością te widziane przeze nas na terenie interioru australijskiego, tam były trzy przyczepy wielkości TIR-a, tu aż cztery. Za Buga wjeżdżamy w tzw. Trójkąt Kawowy, ze względu na duży rozwój, jakiego doświadczyła uprawa tego produktu. Warunki pogodowe (8 °C do 24 °C), geograficzne (Andyjskie Lasy Deszczowe) i region geologiczny, determinują produkcję wysokiej jakości kawy, przy stosunkowo krótkich okresach zbiorów. Rolnicy w tym rejonie opracowali techniki uprawy, zbioru i przetwarzania ziarna, a wszystko odbywa się „ziarno po ziarnie”, zachowując tę formę przemysłu przetwórczego pomimo nowych technik masowej industrializacji rolnictwa. Słynna ikona reklamy „ Juan Valdez ”, reprezentowana przez rolnika z Paisa ubranego w carriel , kapelusz aguadeño i poncho, któremu towarzyszy muł, stała się triumfem komunikacji reklamowej, szczególnie w USA. W 2011r. Krajobraz Kulturowy Kawy wpisany został na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Obszar ten jest celem naszej podróży na kolejne, co najmniej dwa dni. Po wcześniejszym wywiadzie wiemy, że centralnym miejscem gdzie możemy się zapoznać z tym tematem są okolice Montenegro… Tam też docieramy wczesnym popołudniem. Super oznakowanie kieruje nas do „Parque del Cafe”… jakież było nasze zdziwienie, kiedy zajechaliśmy w bramę wielkiego lunaparku…? Cóż za nieporozumienie, jak można nazwać park rozrywki w taki sposób…? Na szczęście tarlibyśmy na umyślnego parkingowego, który wyjaśnił nam, że w tym obszarze znajduje się również Muzeum Kultury Kawy, pokazujące proces od produkcji ziarna do delektowania się tradycyjną kolumbijską kawą… podał nazwę, Finka Recuca, wyjaśnił jak dojechać i że to odległość około 25km. Super, gdyż z początku myśleliśmy, że to totalna porażka… dotarcie do celu utrudniła jednak potworna ulewa, ponoć o tej porze roku wieczorami tak tu bywa. Na miejscu okazało się, że dysponują pokojami w historycznych zabudowaniach, więc nie zastanawialiśmy się aby skorzystać w ten tragający jeszcze, świąteczny czas… (200tys.peso – 200PLN ze śniadaniem). Bardzo klimatyczne miejsce, jutro o 9:00 mamy dostępną wycieczkę po krainie kolumbijskiej kawy…

27.12.2024 – piątek – już śniadanie wyglądało ciekawie, gdyż w Finka Recuca było przygotowane wspólnie z pracownikami obsługującymi to wielkie i rozległe gospodarstwo. Uprawiana jest tu przede wszystkim kawa, kakao i banany. Natomiast zwiedzanie (50tys.peso od os.), to raczej regionalny i momentami rozrywkowy spektakl, w którym kawa jest głównym elementem… po przejściu po plantacji i demonstracji gatunków, nastąpiła część rozrywkowa z przebieraniem i tańcami… głównym elementem skeczów w wydaniu południowoamerykańskim, jak zwykle jest sex… po części zabawowej przeszliśmy do etapu, od zbierania kawy, po jej obróbkę, suszenie, prażenie i degustację. Cała prezentacja prowadzona w niezwykle krajobrazowym terenie i w starych zabudowaniach trwała prawie cztery godziny. Szczerze stwierdzamy, że choć byliśmy na plantacjach kawy w Wietnamie, Indonezji, Etiopii i jeszcze nigdy nie był to tak ciekawy spektakl…

W południe opuszczamy klimatyczny obszar Finka Recuca i jedziemy dalej w stronę Cocora Valley. Przy wjeździe w dolinę odwiedzamy małe miasteczko Salento. Otoczone górami Centralnej Kordyliery Andów, zachwyca kolorową zabudową zachowując kolonialny charakter. Jesteśmy w okresie tutejszego bardzo długiego, świątecznego weekendu, więc w kameralnych restauracjach i na wąskich uliczkach tłumy jak na Krupówkach… Po krótkim spacerze i zjedzeniu świątecznego obiadu, przemieszczamy się 11km dalej do Cocora Valley. Dolina jest częścią Narodowego Parku Przyrody Los Nevados. Jest to główne miejsce, w którym można znaleźć narodowe drzewo Kolumbii, palmę woskową Quindío. Tu też po raz pierwszy w tej części podroży po Ameryce Pd. znajdujemy kemping, na którym lokujemy dzisiejszą bazę noclegową (45tys.peso od os. ze śniadaniem). Cudowne miejsce, zewsząd otoczeni jesteśmy palmami o niebotycznej wysokości. Ciemna korona i srebrny, wysoki pień wyróżniają się na tle soczystozielonej trawy. Jeszcze ciekawiej prezentują się kiedy wieczorem zasnuła je mgła…

(Zdjęcia na Facebooku)

28.12.2024 – sobota – rankiem, po kempingowym śniadaniu ruszamy na szlak po dolinie Cocora (Cocora Valley). Znajduje się w górnym biegu rzeki Quindío i położona jest na wysokości od 1800 do 2400 metrów. Jesteśmy zaskoczeni ilością kolumbijskich turystów, którzy przyjechali odwiedzić to miejsce…? Same wypasione auta, rejestracje z Bogoty, Cali, Maedelin i większych miast Kolumbii, wydaje się, że większość przyjechała tu na świąteczne ferie, które trwają aż do Nowego Roku… Na szczęście wyszliśmy dość wcześnie mamy świetną pogodę i jeszcze nie ma takich tłumów… (wstęp do parku 20tys.peso – 20PLN). Wybraliśmy okrężną trasę, taką na dwie godziny marszu. Widoki niepowtarzalne, strzeliste palmy rozsiane po całej dolinie. Palma woskowa to jeden z symboli Kolumbii, uhonorowana wizerunkiem na banknocie 100tys.peso, to również najwyższa jednoliścienna roślina na świecie osiągająca 60m wysokości. Żyje ponad 100lat, jej liście osiągają dwa metry długości, a pień pokrywa warstwa wosku. Pejzaż tego miejsca jest niepowtarzalny…

Przed południem opuszczamy to niezwykłe miejsce i przejeżdżamy o niecałe 30km do małego miasteczka, Filandia, które znajduje się również na obszarze „trójkąta kawowego” (Eje cafetero). Leży na wysokości 1910 m n.p.m., i jest częścią Kawowego Krajobrazu Kulturowego, wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Najciekawszy jest spacer ulicami tego kolorowego miasteczka, trudno nie zachwycić się kolorami małych balkonów, przyozdobionych kolorowymi kwiatami, i równie barwnymi fasadami domów stojących przy prowadzących do rynku uliczkach… niestety nieco zakłóciło nam zwiedzanie nadejście ulewnego deszczu, który o tej porze roku, popołudniu nawiedza te okolice…

Jedziemy dalej na północ w kierunku Medellin, jednak na trasie mamy zaplanowane odwiedzenie jeszcze jednej ciekawej miejscowości, jaką jest Jardin. Droga prowadzi poprzez, kręte drogi i górskie przełęcze. Potężne ciężarówki, szybkie autobusy, motocykle, leje deszcz, a my, jesteśmy uczestnikami spektaklu pod tytułem, kiedy się któryś z tych kaskaderów rozbije. Trudno opisać obrazowo jakie szaleństwo trwa na drodze, kiedy stromizny podjazdów i zjazdów są takie, że można zobaczyć z okna dach własnego auta, a zakręt przechodzi w zakręt bez jednego metra prostej. Najbardziej „winklaste” Alpy to przy tym „pikuś”. Współczujemy tym kierowcom, którzy całe życie wycinają te „winkielki” takimi niezgrabnymi ciężarówkami o wizerunku potwora – koszmar. Nadal stare Doodge i Chevrolety o 50-letniej historii mają się tu dobrze…

Za Riosucio, na 40km przed Jardin na małym placu technicznym, przy rozjeździe dróg pozostajemy na nocleg… robi się ciemno, a droga bardzo kręta i mocno wyeksploatowana…

(Zdjęcia na Facebooku)

29.12.2024 – niedziela – całą noc lało jak z cebra, jedna ściana wody, jeszcze nigdy nie spaliśmy w takiej ulewie… rano wszystko zawilgocone, zimno 10ºC, paskudnie… znajdujemy się na 2800m.n.p.m… co powoduje, że rankiem wolno się ociepla. Do Jardin mamy dokładnie 41km, w GPS mamy wykluczone bezdroża, jakież było zaskoczenie, kiedy po pierwszym kilometrze skończył się asfalt…? Po kolejnych paru dróżka zamieniła się w ścieżkę, która mniej więcej wyglądała jak nasz szlak górski na Szyndzielnię, czy Skrzyczne… Do tego wkraczamy w wyższe partie Andów, gdzie dominuje przyroda lasów deszczowych. Szlak mocno kamienisty i wyboisty, mnóstwo osuwisk i przełomów, ale widać, że utrzymywany w przejezdności. Po kolejnych kilometrach zauważamy, że usadowiły się na trasie pojedyncze gospodarstwa, więc droga musi być przejezdna, co potwierdził jeden z napotkanych Kolumbijczyków. Po przebyciu około 20km wjeżdżamy na teren rezerwatu i dopiero wtedy uzmysławiamy sobie jakie mieliśmy szczęście, że trafiliśmy przez przypadek na tę trasę… obrazy i krajobrazy tej dżungli zachwycają na każdym zakręcie. Nie pamiętam kiedy byłem w takiej atmosferze, chyba na Tasmanii…? Choć trasa, to wielka „wyrypa”, to po stokroć warto było… Na 8km przed Jardin mamy jeszcze ciekawsze zdarzenie… widzimy jak starszy pan pcha po tych kamorach rower i to mocno obładowany… kiedy dojechaliśmy bliżej zrobił jakąś dziwną minę w naszym kierunku, a potem zaczął wymachiwać rękami abyśmy się zatrzymali, co uczyniliśmy natychmiast… jakież było nasze zdziwieni, jak ów człowiek poprawną polszczyzną zapytał… wy chyba jesteście z Polski…? wyobraźcie sobie, jakie zdziwienie padło na nasze twarze, jedziemy gdzieś w Kolumbijskich Andach, od 32km nie spotkaliśmy żadnegom pojazdu ani turysty na trasie, a tu przy pierwszym spotkaniu natrafiamy na Polaka… rowerowego turystę…? Leszek z Rzeszowa przybył do Kolumbii aby przez kolejne trzy tygodnie pojeździć na rowerze po tym kraju… dzisiaj spotkało go niezłe wyzwanie, od pięciu kilometrów pcha rower, tak stromo i do tego kamienie… można by przegadać wspólnie zapewne pół dnia w tym miejscu ale każdy z nas ma jakieś plany aby je realizować… wiemy, że trasa jest makabrycznie ciężka jak dla rowerzysty, więc nie zazdrościmy Leszkowi jego dzisiejszego przejazdu…

Na 3 km przed Jardin zaczyna się asfalt i już gładko wjeżdżamy do tego kolorowego miasteczka… Jest to jedno z najpiękniejszych miast w Kolumbii. W tym kraju znajduje się 17 miast dziedzictwa kulturowego, a Jardín należy do tej wybranej grupy ze względu na swój szczególny urok… i my dajemy się oczarować otaczającą przyrodą, kulturą i różnorodnością tradycji, jakie posiada… przede wszystkim czyściutko, kolorowo i elegancko… jedyne co przeszkadza, to ilość ludzi, która przybyła tu na ferie, szczególnie z Medellin odległego o 130km. Mieliśmy tu zatrzymać się na jeden dzień, ale ten zgiełk odebrał nam do tego chęci… to tak jak pół Krakowa zawita w święta do Zakopanego…

Postanowiliśmy wyjechać z tego mrowiska ludzkiego i poszukać czegoś przyjemniejszego na trasie do Medellin… jednak ten zamysł się nie udał i na 18km przed centrum wynajęliśmy pokój na godziny w lov motelu „Los Angeles” (130tys peso – 130PLN)… korzystaliśmy w Ameryce Pd. wielokrotnie z tej formy zakwaterowania, zawsze czysto, schludnie, pachnąco, jest garaż, super serwis, jedynie rano o 8:00 musimy opuścić pokój… i tak wzięliśmy najtańsza wersję, bez kozetki, wanny i innych gadżetów… udostępnianych do sexu…

(Zdjęcia na Facebooku)

30.12.2024 – poniedziałek – rano ponownie leje jak z cebra i niezbyt ciepło tylko 18ºC… do Medellin mamy jedynie 15km, więc szybko dotarliśmy do centrum tej metropolii. Nie mamy namiarów na żaden hotel, musimy znaleźć coś na miejscu uwzględniając w pierwszej kolejności garaż na naszą Toyotę. Jak każde centrum wielkiego miasta (ponoć cała aglomeracja liczy 4,5mln mieszkańców), poruszanie się w jego obrębie to totalna klęska… po kilku objazdach i nawrotkach, które to zajęły nam prawie godzinę znaleźliśmy parking (50tys.peso doba), a w jego pobliżu super hotel. Zależało nam na tym, gdyż właśnie tu zamierzamy spędzić Sylwestra i powitać Nowy Rok 2025… Hotel Nutibara usytuowany jest w samym centrum przy Plaza Botero, vis a vis Palacio de la Cultura Rafaela Uribe Uribe. Pomimo usytuowania i luksusowego wizerunku, cena nie zastrasza 216 tys.peso (215 PLN) za dobę, duży pokój wraz ze śniadaniem z widokiem na plac gdzie usytuowano 23 rzeźby słynnego kolumbijskiego artysty Fernanda Botero. Medellin to miasto Escobara, kokainy i Fernanda Botegi, w przeszłości uznawane za jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na świecie, a dziś miejsce, gdzie historia splata się z nowoczesnością.

Mamy w tym mieście do zrealizowania pewien program, tak, że już w recepcji hotelowej szukamy pomocy w jego realizacji… po kilku telefonach znajduje się przewodnik z autem i dosłownie z marszu ruszamy na wycieczkę „Tour Pablo Escobar”, szlakiem Pablo Escobara (200tys peso przewodnik z autem, 120tys.peso od os. wstęp do muzeum Escobara).

Po kolei, jakby od śmierci (budynek na którym został zastrzelony, inni twierdzą, że się sam zastrzelił i cmentarz gdzie spoczywają jego prochy), przemieszczamy się jego życia… Co ciekawe, na cmentarnej tablicy upamiętniającej Pablo leżały świeże kwiaty… jak widać pamięć o jednym z największych zbrodniarzy Kolumbii jest w dalszym ciągu kultywowana. Miasto, przez lata będące kolumbijską stolicą narkotykowego półświatka, przemocy i zbrodni, swą niechlubną sławę zawdzięczało jednej osobie… Pablo Escobarowi.

Na trasie odwiedzamy jeszcze mauzoleum „Parque de la Inflexion”, przedstawiające historie zamachów bombowych na przestrzeni od 1984 do 1993 oraz ich ofiary (ponoć mogło być ich nawet około 40tys.), muzeum utworzone w domu brata Roberto Escobara (można sobie zrobić z nim zdjęcie) i dzielnicę, tzw. Barrio Escobar, którą wybudował i podarował dla biedoty Medellin, zaskarbiając sobie tym samym miłość jej mieszkańców. W chwili obecnej w dzielnicy znajduje się mural upamiętniający jego osobę oraz kilka sklepów nawiązujących do jego postaci… Krajobraz Medellin przedstawiony w „Narcos” to nie ściema, domy z czerwonej cegły i biedne dzielnice bario, rzeczywiście ciągną się na zboczach gór kilometrami. Pomimo, że miasto istotnie zmieniło się na przestrzeni ostatnich 13 lat stając się kulturalną stolicą kraju, turystyczna strona miasta jest niezmiennie związana z postacią Escobara.

Nie odwiedziliśmy jedynie odległej, luksusowej posiadłości Eskobara, Hacienda Nápoles, przerobionej po jego śmierci na ZOO. Ciekawostką jest to, że hipopotamy w owym czasie uciekły z tego terenu i utworzyły w przyjaznym im środowisku, największe skupisko tych zwierząt poza Afryką… coś na wzór wielbłądów w Australii…

(Zdjęcia na Facebooku)

31.12.2024 – wtorek – Sylwester - wreszcie ranek w Medellin przywitał nas słońcem. Po hotelowym śniadaniu wybrałyśmy się najpierw na zwiedzanie dzielnicy „Comuna 13”, tak aby zwiedzić to barrio jeszcze przed tłumami wycieczek. Dotarliśmy tam taksówką za jedyne 25tys.peso. Miejsce to, stało się symbolem przemiany i odrodzenia miasta… kiedyś była to jedna z najniebezpieczniejszych dzielnic Medellin z powodu konfliktów związanych z narkotykami i przestępczością, ale dzięki innowacyjnym inicjatywom społecznym i wysiłkom władz, „Comuna 13” przeszła znaczącą transformację i stała się atrakcją turystyczną oraz przykładem społecznych przemian… obecnie jest kojarzona ze spektakularnej sztuki ulicznej… wielobarwne i kreatywne murale zdobią prawie wszystkie wolne powierzchnie. Jednym z najważniejszych symboli odrodzenia „Comuny 13” są „Escaleras Electricas”, ruchome schody elektryczne, które zostały zainstalowane, aby ułatwić mieszkańcom dostęp do górnych jej części, stając się także atrakcją turystyczną… wielka ilość galerii sztuki, tancerzy i różnej maści innych artystów… tętni życiem, sklepiki, kramiki, małe restauracje, wszystko sprytnie wkomponowane w skomplikowaną strukturę barrio, położonego na bardzo stromym zboczu… spędziliśmy w tym miejscu prawie całe sylwestrowe do południa…

Dzielnica położona jest tuż obok stacji metra San Javier, z którego odchodzi też linia kolejki linowej Metrocable. Trudno by było nie skorzystać z tej atrakcji, kiedy możemy się nią przemieścić na sąsiadujące wzgórza… jeździliśmy kolejkami linowymi w La Paz, pojeździmy również w Medellin… Metrocable, to nie tylko środek transportu, ale także atrakcja turystyczna, która oferuje wspaniałe widoki na miasto i okoliczne góry. Umożliwia codziennie tysiącom mieszkańców szybsze przemieszczanie się i możliwość pracy w centrum… m.in. dzięki jej budowie „Comuna 13” zaczęła realnie przynależeć do reszty miasta….

System wybudowano celem ułatwienia komunikacji biednych i przeludnionych dzielnic barrio, położonych na stokach wzgórz wokół centrum miasta. Projekt powstał w ramach dążenia do zmniejszenia dysproporcji i integracji dużych zmarginalizowanych obszarów, naznaczonych latami głębokiego ubóstwa i przemocy… jedyną formą transportu publicznego były tu wcześniej prywatne kartele autobusowe, których pojazdy kursowały rzadko i nieregularnie. Budowa systemu pozytywnie wpłynęła na rozwój lokalnych społeczności, mimo że przez część establishmentu uważana była za absurdalną. Na budowie dochodziło do dewastacji i kradzieży materiałów. Obecnie ulice przy stacjach stały się znacznie bezpieczniejsze, rozwinął się handel… system, który jest połączony z liniami metra (jeden bilet), zintegrował społecznie całe Medellin…

Kolejką linową dotarliśmy do końcowej stacji Estacion Aurora, strzeliliśmy kilka fotek na panoramę Medellin i pojechaliśmy taksówką na wzgórze Cerro Nutibara. Tam byliśmy 13lat temu zwiedzając to miasto, chcieliśmy go teraz jeszcze raz odwiedzić… w samym sercu Medellin, na wzgórzu mieści się tu replika tradycyjnej kolumbijskiej wioski, Pueblito Paisa. Została zbudowana w 1978 roku jako element wystawy światowej „Exposición Mundial de Arquitectura y Urbanismo”. Po zakończeniu wystawy zdecydowano się pozostawić to miejsce jako stałą atrakcję turystyczną. Miejsce to oferuje wspaniałe widoki na miasto i okolicę, a także daje możliwość zanurzenia się w lokalnej kulturze i tradycjach. Znajdują się tu także kawiarnie i restauracje, gdzie można skosztować kolumbijskich potraw i napojów… dzisiaj Wiola jadła Sopa de Mondongo, jak się później okazało, to gęsta zupa z flaków z warzywami podawana z awokado, ryżem i bananem… ciekawe… popijając sokiem z karamboli… pyszny…

Kończymy ten wspaniały rok 2024… życzymy sobie i Wam aby był równie piękny i ciekawy jak obecny… Szczęśliwego Nowego Roku 2025…

(Zdjęcia na Facebooku)

01.01.2025 – środa – Nowy Rok – świętowaliśmy go dwa razy, ten czasu polskiego sześć godzin przed kolumbijskim i ten tutejszy już w pieleszach, gdyż od rana mamy intensywny dzień, nasz plan to dojazd do Guatape (70km) i wdrapanie się na skałę La Piedra Del Penol. Podczas śniadania dowiadujemy się, że Hotel Nutibara odchodzi 80-lecie swego powstania i był na owe czasy nowoczesną budowlą usytuowaną w samym centrum Medellin, a wokół pustka, obok przebiegała jedynie linia tramwajowa… jest i polski akcent… ciekawostką jest, że na jednym ze zdjęć, kiedy w latach sześćdziesiątych, pod hotelem stały taksówki, jedną z nich była Warszawa 224… czyżby były importowane do Kolumbii…? Skoro Pablo Escobar jeździł Wartburgiem 212 z 1965r., to widać, że musiał istnieć w tamtych latach eksport aut z demoludów do Kolumbii…

Śniadanie, wymeldowanie i o 9:00 w drogę… jakież było nasze zdziwienie, kiedy podchodząc pod bramę garażu (tuż przy naszym hotelu ale inny właściciel), zastaliśmy ją zamkniętą… wokół pustka, wszystkie inne lokale i sklepy również nieczynne… tuż obok otwarta jedynie mała kawiarnia, gdzie próbujemy zaciągnąć języka, co do zastanej sytuacji…? obsługa twierdzi, że o 10:00 otworzą ten garaż, musimy poczekać… wracamy do hotelu i czekamy…

O 10:00 sytuacja nadal się nie zmienia, garaż zamknięty… co robić…? Udało się znaleźć nr. telefonów, lecz wydają się być nieczynne lub wyłączone… próbujemy jeszcze znaleźć właściciela poprzez policję, ale to też nie przynosi pozytywnego skutku, po prostu w Nowy Rok wszystko jest pozamykane i wygląda na to, że dopiero możemy wydostać nasze auto z garażu jutro…? Nikt wcześniej, a wiedzieli, że Toyotę pozostawiamy tylko na dwa dni, nie poinformował nas, że może być taka sytuacja…

Recepcja hotelu też próbowała pomóc, a teraz po prostu mogą nam wynająć pokój na kolejną noc, co też czynimy… ładnie się on dla nas zaczął ten Nowy Rok… nie mamy się z czego cieszyć, ale jakoś musimy tę sytuację przetrwać… taki czasem bywa podróżniczy los…

Ponieważ właściwie odwiedziliśmy wszystkie ciekawostki Medellin, zastanawiamy się jak zagospodarować ten dzień…? spacery po centrum nie napawają optymizmem, gdyż dzisiaj, kiedy wszyscy mając wolne, świętują w swych domach, ulice pozostały puściusieńkie i odsłoniły z całą bezwzględnością patologiczną stronę społeczną tego miasta… widzimy tylko bezdomnych, niedorozwiniętych lub chorych umysłowo, zaćpanych, śpiących w bramach i na ulicy, totalny margines społeczny… aż przykro na to patrzyć i trochę należy się bać, gdyż nie wiadomo jaką reakcję wywoła spotkanie z takimi osobnikami…? widok jest okropny i bardzo przygnębiający, na jakie dno może stoczyć się ludzkie życie… a skale tego zjawiska jest tu niestety jeszcze wielka…

Po konsultacjach wybieramy Muzeum Antioquia, które okazało się być dzisiaj również zamknięte, zrobiliśmy jedynie jeszcze kilka zdjęć dziełom słynnego kolumbijskiego artysty Fernanda Botero, usytuowanych przed budynkiem, lub miejskie Zoo, mocno polecane do odwiedzenia i co ważne, dzisiaj czynne… Mieliśmy tam iść na piechotę, lecz widząc to co opisałem powyżej pojechaliśmy taksówką. Okazuje się, że obecnie to nie jest typowe Zoo, gdyż w 2020r., po 60 latach zostało przekształcone w Parque de la Conservación (Park Ochrony Przyrody), którego działanie obejmuje badania i przywracanie dzikiej przyrody w jej strategicznych ekosystemach, rehabilitacja, reprodukcja, uwalnianie i monitorowanie gatunków wraz z opieką medyczną, żywieniową i biologiczną. Ważną rzeczą jest tu również edukacja ekologiczna i ochrona różnorodności biologicznej, zarówno w ekosystemach, w których gatunek naturalnie żyje na wolności, jak i ten, który rozwinął się w ośrodkach ochrony w sposób kontrolowany, to główny cel, na którym opiera się zarządzanie Parque de la Conservación.

I rzeczywiście zdecydowanie ten park odbiega formą od konwencji Zoo… mile spędziliśmy na jego teranie prawie trzy godziny. Skupiono się tu prawie wyłącznie na gatunkach, które swym zasięgiem obejmują również tereny Kolumbii. Co ciekawe wiele gatunków ptaków żyje tu jakby na wolności i aż dziw bierze, że nie uciekły z tego obszaru…? Co jeszcze zaciekawia, że kilka gatunków dobranych tak aby nie rywalizowały, żyje na wybiegach wspólnie…

https://patrimoniomedellin.gov.co/proyectos/mdm/museos-de-medellin/parque-de-la-conservacion/

(Zdjęcia na Facebooku)

02.01.2025 – czwartek – rankiem zebraliśmy się z hotelu nieco szybciej i już przed ósmą jesteśmy na parkingu po nasze auto… czeka nas kolejna przeprawa, gdyż z pewnością będą chcieli nam policzyć również za ten wczorajszy dzień… przygotowałem się na tę okoliczność, mam przetłumaczony tekst i czekamy na reakcję…? po konsultacji z szefem policzyli nam nieco mniej, niż cena za dwie doby… chcemy zapomnieć o tej sytuacji, więc czym prędzej opuszczamy to miejsce i jedziemy w kierunku Guatape pod skałę, La Piedra Del Penol. Pokonanie 80km, dzielących nas od tego miejsca zajęło ponad dwie godziny. Ruch na drodze jest potworny, a na 30km przed celem jedziemy wąską, krętą drogą w gigantycznym korku… czyżby ten rejon był wyjątkowym miejsce na spędzenie ferii…?

Choć dopiero parę minut po dziesiątej, ledwo znaleźliśmy miejsce na parkingu… to chyba coś na wzór Morskiego Oka w długi weekend… Po bilety wstępu, czekamy 20min w gigantycznej kolejce (25tys.peso od os.). Skała w Guatape jest miejscem skąd rozpościera się ponoć najpiękniejszy widok w całym kraju. La Piedra Del Penol, zwana również El Penon de Guatape, to ogromny monolit skalny, który w latach 40-tych XX wieku, rząd kolumbijski ogłosił pomnikiem narodowym. Skała liczy sobie 220 metrów, wejście na nią, to pokonanie około 700 schodów. Niestety w obecnej sytuacji, kiedy przybyły tu tysiące ludzi, wejście zajmuje sporo czasu, gdyż reguluje go przepustowość wąskich schodów… było ich tak dużo, że w drodze na skałę robiły się korki i kilkukrotnie musieliśmy stać i czekać aż ci przed nami ruszą… nie lubimy takiej sytuacji, ale nie mamy wyjścia… oczywiście, pozostaje problem… miejsce to jest bardzo popularna wśród turystów , szczególnie tych z Kolumbii, którzy bardzo chętnie odwiedzają podczas wolnych dni najciekawsze atrakcje swego kraju. W dodatku mieliśmy delikatnie mówiąc pecha, liczyliśmy, że po Nowym Roku turystów będzie mniej i będziemy mogli cieszyć się pięknymi widokami w ciszy i spokoju, a tu okazało się, że trafiliśmy na kolejny dzień ferii, które kończą się dopiero w niedzielę i musieliśmy się wtopić się w tłum kilku tysięcy zwiedzających… jednak nagrodą są niepowtarzalne widoki i to bez przesady, choć tłumy, warto było podjąć temat i się nie zniechęcić…

Panorama na sztuczny zbiornik Embalse El Peñol-Guatapé, to nieszablonowy widok, mnóstwo zielonych wysp z prywatnymi rezydencjami (w tym także jedna kiedyś należąca do Pablo Escobara) wraz z okolicznymi wzgórzami tworzą cudowne połączenie, które na długo pozostanie w pamięci…

Kilka kilometrów dalej znajduje się małe, urokliwe miasteczko, Guatape. Niegdyś stanęło na rozdrożu, gdy ogłoszono, że część gminy będzie musiała zostać zalana w celu budowy kompleksu hydroelektrycznego Empresas Públicas de Medellín, tamy o dużym znaczeniu energetycznym dla Kolumbii. Pomimo trudności, jakie wiązało się z przeniesieniem gminy, zdołała się odrodzić, czyniąc to miejsce jednym z najbardziej pożądanych do odwiedzenia przez gości krajowych i zagranicznych. Brukowane uliczki zdobią kolorowe domy w których wyróżniają się drewniane balkony. Jednak to, co najbardziej przyciąga uwagę, to listwy przypodłogowe, rysunki i płaskorzeźbione obrazy, którymi zdobią przyziemia frontowych fasad. Są to dzieła sztuki, które opowiadają historie i nawiązują do zwyczajów, flory, fauny, symboli narodowych i zawodów mieszkańców… sprawiają, że spektakl kolorów i obrazów jest niepowtarzalny… podobno Guatape to najbardziej kolorowej miasto w Kolumbii.

Pięknie, ale chcemy uciec z tego młynu… niestety aby dalej ruszyć na trasę musimy ponownie przejechać przez Medellin, co zajęło tym razem nieco mniej czasu, gdyż już nie wjeżdżaliśmy do centrum. Dalej po opuszczeniu rozległych przedmieść, wjechaliśmy na drogę Nr.62 i podążamy nią na pn-wsch. w stronę Bucaramanga. Nasz cel kolejnego zwiedzania, to Barichara do której mamy jeszcze prawie 400km. Na nocleg zatrzymujemy się tuż przy trasie, kilka km. przed San Jose del Nus, gdzie za zgodą właściciela warsztatu wulkanizacyjnego zakładamy nasza dzisiejsza bazę noclegową. Przy okazji przełożyłem oponę, gdyż nieco starła się z jednej strony, a do pokonania mamy jeszcze 2,5tys.km. Delikatnie rzecz ujmując, pomalutku kończy ten zestaw opon swój żywot…

03.01.2025 – piątek – ruszamy dalej drogą Nr.62 w kierunku Bucaramanga. W San Juan wjeżdżamy na główną szosę Nr.45 prowadzącą z Bogoty. W pewnym momencie podczas hamowania, mały zgrzyt i pedał wpada do deski… po dopompowaniu znowu twardy, ale rozlega się dziwny, metaliczny zgrzyt… już wiadomo, z pewnością skończył się jeden z klocków hamulcowych… weryfikacja… oczywiście, została tylko blacha, cieniutki klocek musiał wypaść… Do Bucaramanga, wielkiego miasta mamy 200km, jakoś dociągnę i tam wymienię komplet. Niestety nie dzieje się to tak szybko jakbyśmy chcieli… na 80km przed miastem zastaje nas korek… czekamy… po pół godzinie mamy informację, że 15km przed nami był wypadek, zderzyły się dwa tiry, z czego jeden to cysterna z paliwem, był pożar, w zdarzeniu brało udział jedno auto osobowe, trzy osoby nie żyją. Jak długo to potrwa, może cały dzień, gdyż na jednopasmowej drodze jest totalna demolka. Zastanawiamy się nad objazdem, ale takowego, z rozpoznaniem czy drogi są przejezdne brak… Finalnie 15km pokonywaliśmy cztery godziny, co totalnie zburzyło nam plan dzisiejszej podróży. Do Bucaramanga przybyliśmy już o zmroku i bez większego trudu znaleźliśmy warsztat samochodowy. Uczynni pracownicy, błyskawicznie zdemontowali stare blachy po klockach i już jedziemy do składu aby zakupić prawidłowe (najlepiej tu kupować jak się ma wzór, a nie nr z komputera). Koszt klocków zastanawia nad ich jakością, za komplet tylko 140tys.peso (140PLN). Po półtorej godziny i zapłacie 80tys.peso za wymianę ruszamy dalej. Opuszczenie wielkiej aglomeracji Bucaramanga zajęło nam jeszcze ponad godzinę i dopiero przed 21:00 znaleźliśmy stosowne miejsce na nocleg, jakim było rozległe zaplecze stacji paliw Terpel… to taki tutejszy odpowiednich Shella…

(Zdjęcia na Facebooku)

04.01.2025 – sobota – rankiem już 0 8:00 jesteśmy na trasie do Barichara, mamy do pokonania jedynie 90km., więc sądzimy, że szybciutko dotrzemy do celu… a tu znowu „zong”, wąska, kręta droga Nr.45A tak zatłoczona, że jedziemy w ciągu aut i do tego te zdezelowane ciężarówki… pamiętacie czasy, kiedy na polskich drogach jeździły tylko Jelcze i Stary, a tu do tego góry i strome podjazdy… na dodatek co jakieś 35km znajdują się punkty opłat, przed którymi tworzą się potworne kolejki, lecz w takiej jeszcze nie staliśmy… siedem kilometrów, godzina w plecy.. a, należna opłata tylko 11PLN. W San Gil na szczęście zjeżdżamy z głównej drogi i ostatnie 20km pokonujemy względnie szybko. Od tego momentu droga zanurzona w pustynnym krajobrazie czerwonej i żółtej ziemi, wije się aż do Barichara, gdzie rudawy kamień jest domem, drogą, kościołem, sztuką i specyficznym cmentarzem. Urok miasteczka polega na tym, że można cofnąć się w czasie do czasów kolonii hiszpańskiej, kiedy budynki były wznoszone z baharequ (system budowania domów z patyków lub trzciny splecionych ze sobą i pokrytych błotem z łajnem), a białe ściany pokryte wapnem. Barichara założona na początku XVIII w., została uznana w 1978r. za pomnik narodowy, architektoniczne świadectwo hiszpańskiego podboju, które jednak wyobraźnią przenosi w epickie historie pełne piękna. Nie na próżno miasteczko to jest uważane za najpiękniejsze w Kolumbii. Zawdzięcza to rzemieślnikom, którzy własnymi rękami wyrzeźbili każdy kamień, aby zbudować swoje domy, ulice, skwery i kościoły. Miasto położone jest na wysokości 1300m n.p.m. na rozległym, suchym płaskowyżu. Obecnie stanowi idealne miejsce na spędzenie ferii, lub po prostu miejsce relaksu i odpoczynku… to właśnie znaczy słowo „barachala” w języku Guanes… miejsce odpoczynku… Wąskie, kamieniste uliczki, typowe dla czasów kolonialnych budowle o niskiej zabudowie i z kolorowymi drewnianymi balkonami, wnętrza domostw nadal pełne drewnianych rzeźbionych mebli i kolorowe artystyczne wyroby widoczne w każdym zakamarku (poncha, torby, bransoletki, wystrój do mieszkań). Główny plac „Parku Principal” pełnym wysokich palm, w otoczeniu kawiarni, restauracji, artystycznych sklepików i galerii, dumnie stoi kościół katolicki „Templo Parroquial de la Inmaculada Concepción”, którego kopuła widoczna jest z górnej części miasta… stanowi najpopularniejszy obiekt ujęć fotograficznych wszystkich, którzy mieli szansę odwiedzić Baricharę.

Co najważniejsze, przez ponad 300lat miasteczko to, zachowało swoisty układ urbanistyczny i nie zmieniono architektury budowanych domów… przechadzamy się po prawie wszystkich jego zakamarkach i nie natrafiliśmy na budowlę, która nie pasowałaby do reszty otoczenia… domy o białych ścianach, kolorowe ościeżnice, drzwi i okna, najczęściej czerwone, zielone, niebieskie lub żółte, nakryte dachem pokrytym dachówką… podstawy domów, bruk, krawężniki, schody, wszelakie ozdobniki i budowle sakralne wykonane z rudawego piaskowca… zostało to wszystko docenione i wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

(Zdjęcia na Facebooku)

05.01.2025 – niedziela – rano jedziemy jeszcze na cmentarz La Inmaculada Concepción w Barichara, ponieważ to nie taki zwykły cmentarz, to wesoły cmentarz, coś na wzór rumuńskiego cmentarza w Sapanta. Różni się tylko tym, że w Sapanta pomniki są drewniane, a tu wykonane z piaskowca. Nie mogliśmy go odwiedzić wczoraj, gdyż był zamknięty, dzisiaj, w niedzielę, od rana jest otwarty. Jest on również swoistym skansenem otoczonym białym murem i zanurzonym wśród zieleni, a znajduje się zaledwie dwie przecznice od rynku głównego… przy wejściu znajduje się replika ,, Ostatniej Wieczerzy” autorstwa Antonio Gaudiego (której oryginał znajduje się w La Sagrada Familia w Barcelonie). W kamieniu wykonał ja rzeźbiarz Arsenio Plata.

Na cmentarnych nagrobkach przedstawia się postacie zmarłych, przypominając czym zajmowali się za życia. Jest wyjątkowy, pełen kwiatów i specyficznej jakby przyjaznej atmosfery… tu znika smutek i mistyka śmierci, a wkracza radość… może to dziwnie zabrzmi, ale rzadko wcześniej uśmiechalismy się z sympatią do nieboszczyków, przechadzając się między grobami. Tu spoczywa gitarzysta, a trochę dalej piłkarz, tam żeglarz, a tam murarz z kielnią, a także miłośnik książek. Nagrobki posiadają poetyckie epitafia, nie ograniczające się do tego kiedy ktoś się urodził i kiedy zmarł, ale co kochał i jak wyglądało jego życie. Piękne, nieprawdaż…?

Jest jeszcze jeden temat dotyczący tego miasteczka, to HORMIGAS CULONAS… wielkie mrówki, lub dosadniej , mrówki o wielkim zadku… pomnik takiej mrówki umiejscowiono na wjeździe do miasteczka… do dzisiaj w Barichara przetrwała wyjątkowa tradycja- jedzenie mrówek. Kiedyś były bardzo ważnym źródłem wapnia i białka, ponieważ lud Guanes z którego wywodzą się mieszkańcy nie hodował przed przybyciem Hiszpanów krów. Konserwowali je solą, twierdząc, że jak my nie zjemy mrówek, to mrówki zjedzą nas… wielkie ich ilości potrafią być niszczycielskie, a swymi mocnymi żuchwami pogryzą ponoć wszystko, co pomieszane z ich śliną tworzy pożywkę dla grzybów, które są dopiero ich właściwym pożywieniem… Na ulicach Bogoty do tej pory są sprzedawane w postaci proszku, jako afrodyzjak. My też zakupiliśmy małą torebkę tych mrówek, może nawet pokosztujemy…?

Dalej nasz plan przewiduje przejazd nad Morze Karaibskie do którego mamy około 800km. Najpierw musimy wrócić 100km do Bucaramanga i już wiemy, że to droga przez mękę… tu jechaliśmy cztery godziny zobaczymy co będzie w drodze powrotnej…? największym problemem są wielkie ciężarówki, które nie mają mocy aby podjechać pod wzniesienia i nie maja hamulców aby z nich zjechać… wleczemy się czasem bardzo krętymi drogami kilometrami w tempie 15km/h… i jak przypuszczałem w drodze powrotnej się nic nie zmieniło, do Bucaramanga jechaliśmy cztery godziny, gdzie średnia wyniosła 25km/h…

Dalej szybko przejechaliśmy przez wielką aglomerację Bucaramanga aż do Rionegro, gdyż miasta łączy super trasa szybkiego ruchu… natomiast dalej, jadąc drogą Nr.45A, aż do Pedregoca to ponownie droga, przez mękę, do 15:00, przejechaliśmy od ósmej tylko 200km. Na szczęście w tym miejscu wjechaliśmy na główny szlak Nr.45 i pomykamy dalej stówą kiepską dwupasmówką. Takim to sposobem minęliśmy Aguachica i 60km dalej, na wyjeździe z Railitas, tuż przy bramkach poboru opłat, na zapleczu stacji paliw Texaco, już o zmroku (18:00) pozostajemy na nocleg. Dzisiejszy dystans 350km i 10godz. jazdy…

06.01.2025 – poniedziałek – całą noc lało jak z cebra… rano rozważamy jaką drogę wybrać na przejazd do Boca de Camarones, leżącego nad Morzem Karaibskim…? krótsza trasa biegnie wzdłuż granicy z Wenezuelą, podrzędnymi drogami i już wiemy z doświadczenia jak wygląda taka jazda… i nie chodzi o czas, tylko męczarnię na trasie, gdzie przez cały dzień można przebyć najwyżej 200km., tylko o zmęczenie, gdyż jazda za zdezelowanymi ciężarówkami w tempie ślimaka, dosłownie zniechęca do podróżowania… Postanawiamy, że spróbujemy tam dotrzeć od strony Santa Marta, pojedziemy główną drogą, prowadzącą w kierunku Barranquilla i Cartageny, a później wzdłuż wybrzeża kolejne 150km. Jest jeszcze jeden powód dla którego jest tak wygodniej, musimy udać się do notariusza i potwierdzić mój podpis, dla firmy spedycyjnej, która wysyła naszą Toyotę w drogę powrotną do kraju…

Tym razem jazda przebiega wyjątkowo sprawnie… miejscami jedziemy czteropasmówką… wszystko byłoby wspaniale, gdyby…? na 50km przed Santa Marta ponownie nie utknąć w korku… z pewnością znowu wypadek… okazuje się, że nie… tym razem, to protest i blokada dokonana przez miejscowych, którzy o coś walczą z rządem… ile potrwa…? nikt nie wie…? ktoś podpowiada, że do czasu przyjazdu wojska, czy policji…?

Okazało się, że blokada trwała niecałą godzinę, ale rozładować taki korek, to osobna opowieść…? z każdej ze stron blokady auta stoją na dwupasmowej drodze w czterech rzędach… przecież tu, każdemu się spieszy… jak zablokują sami drogę to będzie szybciej… bezmyślność do potęgi nieskończoności…

Przed 15:00 jesteśmy w Santa Marta. Miejscowość ta, była pierwszym miejscem, w którym Hiszpanie osiedlili się w Kolumbii i do dziś jest ruchliwym portem. Mocno zachwalana, nie wzbudza w nas zachwytu… chociaż to najstarsze miasto Kolumbii, mające w tym roku rocznicę pięciu wieków istnienia, niewiele zachowało się z oryginalnych zabytków… właściwie, to jedynie katedra, która jest pierwszym kościołem wybudowanym w Ameryce Pd.

Santa Marta jest to jedno z ulubionych miejsc na wakacje dla Kolumbijczyków, jak i obcokrajowców, ponieważ jest świetną bazą wypadową do zorganizowania przyszłych wypraw do… P.N. Sierra Nevada, Parku Tayrona, Taganga, Palomino.

Pospacerowaliśmy po Maleconie, widok z plaży na port, to niefortunny krajobraz… na szczęście z drugiej strony wygląda dużo ciekawiej, porcik jachtowy i ściana fasad frontowych hoteli… stare miasto zaniedbane, kilka murali, kilka odrestaurowanych domów, skromy deptak w centrum z kilkoma restauracjami… brudno, lepko, nie zachęcająco… Obczailiśmy na jutro notariusza, auto na parkingu (40tys.peso), a my w Hotelu el Exito, całkiem niezły, 100tys.peso z klimą (100PLN)…

(Zdjęcia na Facebooku)

07.01.2025 – wtorek – rano ponownie zwiedzamy Santa Marta, dzisiaj trochę z przymusu, gdyż musimy stawić się u notariusza aby potwierdzić podpis dla firmy spedycyjnej, wysyłającej naszą Toyotę w drogę powrotną do kraju… tu wygląda to bardziej jak urząd i wszystko załatwia się „od ręki”, w pięć minut… koszt 6,5 tys. peso (6,50 PLN). Ponieważ dzisiaj mamy luźniejszy dzień postanowiliśmy jeszcze zwiedzić w Santa Marta „Museo del Oro” (wstęp wolny). Muzeum mieści się w Casa de la Aduana, trzystuletnim budynku kolonialnym, który w tym czasie służył jako urząd celny. Zawiera naprawdę bardzo ciekawą ekspozycję i to nie tylko dotyczącą złota… prezentuje ponad 500 artefaktów, w tym złote przedmioty, narzędzia z kości, instrumenty kamienne i elementy drewniane. Cztery sale tematyczne przedstawiają wystawy o społeczeństwach prehiszpańskich, a spora część poświęcona jest Simonowi Bolivarowi, który w tym mieście spędził ostatnie lat swojego życia. Odwiedziliśmy również katedrę La Catedral Basilica del Sagrario y

San Miguel, w której 20 grudnia 1830r. został pochowany. Przez ponad dekadę leżały w niej pozostałości po Simonie Bolivarze, zanim upomnieli się o nie Wenezuelczycy. Na podstawie wymienionej korespondencji wiadomo, że zgodzono się, aby pozostała tu urna z sercem wyzwoliciela. Niestety do dziś nie znana jest dokładna lokalizacja jego szczątków, bo kościół został doszczętnie zniszczony w wojnie domowej, toczącej się w latach 1860 -1862.

Santa Marta nieco rozczarowała nas swoim wizerunkiem, gdyż ponoć miała być perełką kolumbijskiego wybrzeża Morza Karaibskiego. Tak naprawdę kolonialna zabudowa wymieszana jest z tą, już powiedzmy „nowożytną”, plaża brudna i nieciekawa, miasto śmierdzi bukietem rynsztoku z nieszczelnej kanalizacji… ogólnie nieświeżo i byle jako… choć na zdjęciach odbierzecie to zupełnie inaczej…

Tego dnia próbowaliśmy jeszcze dotrzeć do miejscowego oceanarium, ale okazało się to niemożliwe, gdyż jedyna droga, którą się tam można dostać, to droga morska, łódką…

Ruszamy więc do następnej miejscowości na naszej trasie, którą jest mała wioska rybacka Taganga, położona 10km na wschód od Santa Marta. Rzeczywiście znajdujemy tu wiele z zaściankowego klimatu, jednak milowymi krokami wdziera się niszczący takie miejsca komercjalizm. Pozostajemy w Taganga jeszcze do pojutrza, gdyż wykupiliśmy rejs szybką łodzią motorową do parku Narodowego Tayrona ( 170tys.peso +7tys.peso ubezpieczenie od os.).

Po mocnych poszukiwaniach udało się nam znaleźć przyzwoite zakwaterowanie, Hotel Bahia Taganga, po negocjacji, otrzymaliśmy zniżkę 75 tys.peso i za jedyne 200tys.peso pławimy się w luksusach, w basenie i jacuzzi… rzeczywiście dopiero dzisiaj skończyły się ferie, co dobitnie czuć w kieszeni… Wieczorem, gdy nieświeże zakamarki przykrywa ciemność, świat tutejszy wydaje się być bardziej kolorowy, ubarwiony doznaniami pitych drinków na plaży…

(Zdjęcia na Facebooku)

08.01.2025 – środa - rano wypływamy szybką łodzią motorową (dwa silniki Yamaha po 200KM każdy) do Parku Tayrona, gdzie niegdyś zamieszkiwali te tereny Indianie Tayrona, a który to jest prawdziwą nadmorską kolumbijską dżunglą. Już sama jazda takim sprzętem przy dużej fali i sporym wietrze, to spora dawka adrenaliny, kiedy to łódź na wysokich falach wyskakuje w powietrze i uderza o wodę, a kręgosłup wbija się w czaszkę. Godzina płynięcia to spore wyzwanie… w końcu docieramy na Cabo San Juan. W parku przemieszczamy się błotnistymi szlakami w buszu, wśród różnego gatunku palm i lian, pomiędzy wciśniętymi w ląd zatoczkami i plażami. Na tych wędrówkach przerywanych pławieniem się gorącej morskiej wodzie spędzamy cały dzień. Pod wieczór powrót tą samą drogą z Parku Tayrona do Tagangi, gdzie podczas załadunku pasażerów, załoga przesadziła z ilością osób, ponieważ do parku płynęło tylko kilkanaście, a teraz pakuje się na tą samą łódź prawie czterdziestu. Nie ma dosłownie gdzie palca wcisnąć, a łódź chwieje się na boki, tak jakby za chwilę miała się wywrócić. Tym razem płyniemy z falą i wiatrem, więc doznania były mniej przykre…

W tym miejscu chcemy przekazać kilka spostrzeżeń na temat Kolumbii, tak istotnych jak i ciekawych. Niezwykle dziwne wydało nam się, że Kolumbijczycy nie palą papierosów, jedynie jeśli już poczuje się dym, to w pobliżu znajduje się turysta. Nigdzie nie ma przystanków autobusowej komunikacji publicznej. Każdy pasażer wsiada i wysiada, tam gdzie sobie zażyczy. Zadziwiającym jest fakt, iż nie ma w podaży produktów Made in China, co nie sprawdza się z teorią o trzech najbardziej znanych słowach na świecie. Toteż w sprzedaży dominuje produkcja własna oraz rękodzielnictwo, a co za tym idzie, kilka słów do kobiet. Wszystkie wyroby są dziełami sztuki, a każdy jedyny w swoim rodzaju. Biżuteria to szczególnie ciekawa kwestia, gdyż do jej wytwarzania używane są tylko naturalne surowce i minerały oraz to co podaruje morze, bądź drzewa. Tak więc, najsłynniejsze są kolorowe kamienie Tayrona, wyjątkowy czarny koral oraz pozostałe korale, perły, kolorowe muszelki nacaru, przepiękne perłowo czarne muszelki caracoles, nasiona owoców w wersji naturalnej i malowanej czyli semilia i madera, wyroby kokosowe w kolorze brązowym jak również z aseriny czyli magnezu oraz materiałów pochodzenia wulkanicznego. Na uwagę zasługują także torby, torebki, portfeliki, kapelusze etc. Nie sposób wymienić ilości i form, ale ja szczególnie podziwiam wszystko to, co jest dziełem rąk, na fabryczne rzeczy szkoda czasu. Dla kobiet bardziej wymagających proponuję znane na całym świecie kolumbijskie szmaragdy, w bardzo ciekawym wydaniu i cenie. Poruszamy ten temat tak szczegółowo, gdyż okręg w którym się znajdujemy, żyje tym zagadnieniem i na każdym kroku spotykamy się z ludźmi, którzy to wytwarzają, nawet w wolnych chwilach, pomiędzy innymi swoimi życiowymi obowiązkami, dosłownie tak samo jak w Peru, w rejonie jeziora Titicaca, cała miejscowa społeczność dzierga regionalne wyroby tj. czapki, sweterki, torebki, ozdoby itp. czerpiąc korzyści z tej produkcji, a jednocześnie oferując turystom wyjątkowe wyroby pochodzenia naturalnego, co jest już rzadkością w naszej mocno cywilizowanej Europie i wielu innych wysoko rozwiniętych elektronicznych krainach.

(Zdjęcia na Facebooku)

09.01.2025 – czwartek – rano opuszczamy Taganga i ruszamy w stronę Cartageny. Powolutku zbliżamy się do celu naszej podróży…

Na wyjeździe z Santa Marta, przez które musimy przejechać, postanowiliśmy jeszcze odwiedzić reklamowane oceanarium „Acuario Rodadero Santa Marta”. Tak, jak już wcześniej wspominaliśmy, jedyny sposób aby się tam dostać, to dopłynięcie łodzią. Okazuje się, że miejscowe firmy oferują tę usługę wraz z wykupem biletu wstępu (89tys.peso od os.). To unikatowe miejsce, położone na wybrzeżu Morza Karaibskiego, stanowi okno na fascynujący świat morskiej fauny i flory. Założone w latach 60. XX wieku, Akwarium Rodadero miało na celu edukację i ochronę morskiej bioróżnorodności regionu. Przez lata ewoluowało, stając się nie tylko miejscem o walorach edukacyjnych, ale też ważnym punktem na mapie turystycznej Kolumbii. Dzięki swojej działalności, akwarium przyczynia się do ochrony lokalnych gatunków morskich i promowania świadomości ekologicznej. Odwiedzający mogą karmić ryby, dotykać niektóre z nich w specjalnie przygotowanych zbiornikach, a nawet pływać z delfinami pod okiem doświadczonych instruktorów… z czego i my korzystamy… tzn. Wiola pływa z delfinami, a ja robię zdjęcia… 15min. 250tys.peso (250PLN). Wrażenia po obu stronach…? naprawdę warto było…

Jedziemy dalej, zahaczamy o nieciekawe przedmieścia Barranquilla i na dwa km przed Loma Arena zjeżdżamy z trasy pod wulkan „Vulcan de Lodo El Tatumo”. W jego kraterze możemy zażyć kąpieli w bulgoczącym, gęstym, gorącym błocie. Coś niezwykłego, z trudem można się poruszać, nie dość, że nie ma gruntu pod norami, to błoto wypycha w górę i uniemożliwia skutecznie przemieszczanie, tu na własnej skórze można przeżyć stan tonięcia w bezkresnym błocie widzianym niegdyś w filmach typu „western”. W wulkanie do dyspozycji masażysta, a po zejściu kobieta zapewnia mycie w pobliskiej lagunie. Proponowano nam pełny serwis, lecz nasza kondycja fizyczna zapewnia samowystarczalność w tym temacie. Ponieważ robi się późno, pozostajemy na nocleg na parkingu, gdzie z nastaniem ciemności robi się puściuteńko… nawet obsługa wyjeżdża do pobliskiej wioski… zostajemy sami… rewelacyjne miejsce na kempingowanie…

(Zdjęcia na Facebooku)

10.01.2025 – piątek – spanie na parkingu pod „Vulcan de Lodo El Tatumo”, to było jedno z lepszych miejsc na spanie na dziko… już przed ósmą przybywają pierwsi, chcący zażyć błotnych kąpieli…

Szybciutko docieramy do Cartageny. Sprawnie odnajdujemy biuro naszego agenta od wysyłki auta. Praktycznie wszystkie dokumenty zostały przygotowane poprzez korespondencję na WhatsAppie, więc pozostało podpisać kilka z nich i uzgodnić datę spotkania w porcie, którą wyznaczyliśmy na 14stycznia na godz. 10:00. Wspólne zdjęcie przy mapie i jedziemy dalej do Tolu, oddalonego od Cartageny o 150km w kierunku wschodnim. Te kilka ostatnich dni chcemy spędzić w tamtym rejonie odwiedzając Park Narodowy Los Corales del Rosario y de San Bernardo.

Zatrzymaliśmy się przy Maleconie w Tolu w Hotelu Al Tamar (100tys.peso za pok.2os.z klimą). Już dziś wykupiliśmy rejs po parku, który obejmuje wizytę na pięciu wyspach wraz z obiadem (100tys.peso od os.). Start 8:30, powrót 16:00.

Co zadziwiło nas dzisiaj najbardziej…? nocne życie Tolu… iluminacja świetlna której trudno by się w tak małym miasteczku spodziewać, ilość wszelakich roweropodobnych pojazdów, od trzykołowych, z dopinaną przyczepką dla pasażerów, po wielkie czterokołowe , kilkunastoosobowe, z wieloma sekcjami do pedałowania oraz z całymi zestawami nagłaśniającymi… Ponadto dzisiaj zaczyna się weekend, więc gości i miejscowych turystów zjechało się co niemiara… Cały główny plac zastawiony straganami, budkami z różnego rodzaju przekąskami, a nadbrzeżny Malecon obłożony nieskończoną ilością pamiątek, lampek, obrazków i wyrabianej na miejscu biżuterii…

Patrząc na to wszystko, można by z pewnością powiedzieć, że to najwyższy poziom kiczu jaki kiedykolwiek widzieliśmy… ale z drugiej strony ludzie są uśmiechnięci i świetnie się bawią, widać tej społeczności to odpowiada i służy… a, nad gustami nie będziemy w tym miejscu się nawet zastanawiać… jest wesoło i jest zabawa…

(Zdjęcia na Facebooku)

11.01.2025 – sobota – Park Narodowy Los Corales del Rosario y de San Bernardo do którego zmierzamy, to archipelag wielu wysp ciągnący się wzdłuż wybrzeża Morza Karaibskiego, od Tolu, aż po Cartagenę. Wyspy Różańcowe, bo tak brzmi polska nazwa, to archipelag 27 koralowych wysp (niestety w większości prywatnych), który od 1977 roku jest częścią jednego z 46 parków narodowych tego południowoamerykańskiego kraju. Dzika przyroda Wysp Różańcowych wspaniale kontrastuje z Cartageną, gdzie główną atrakcją jest piękna, kolonialna architektura…

My dzisiaj płyniemy na południowy jego skrawek, na wyspy San Bernardo obejmujący łańcuch 10 wysp… na niektórych z nich, z trudem zmieści się pojedynczy dom, a rafy koralowe otaczające je, nadają morzu niezwykłe kolory… piękno wyspy obfituje w oszałamiające, krystalicznie czyste wody i plaże idealne do snorkelingu lub po prostu relaksu i cieszenia się niepowtarzalnymi krajobrazami…

Nasza wycieczka obejmuje odwiedzenie pięciu wysp, a docelową, gdzie przewidziano plażowanie i obiad, który jest w jej programie, jest Isla Mucura… to jedna z najczęściej odwiedzanych wysp Archipelagu San Bernardo, a także jedna z najpiękniejszych, jeśli nie najpiękniejsza. Przezroczysty szmaragdowy kolor wód w połączeniu z białym piaskiem i zielenią palm zapewnia wspaniałe widoki. Poza tym temperatura wody jest idealna, co w połączeniu z krystalicznie czystą wodą daje typowe, karaibskie doznania. Wyspa jest niewielka i stosunkowo nieznana wielu Kolumbijczykom i turystom, jedynym hotelem na wyspie jest Punta Faro.

Na wyspie mieliśmy 3 godziny na plażowanie, połączone z obiadem. Serwowane jedzonko (rybka) było świeże i pyszne, ale gdyby popatrzeć na warunki w jakich jest ono przygotowywane to jesteśmy skłonni twierdzić, iż nasz sanepid zamknąłby te kuchnie na zawsze jak i wszystkie tego typu w Ameryce Południowej, po czym wystosowałby oficjalny protest w sprawie ochrony zdrowia i życia człowieka do odpowiednich służb.

Byliśmy tu podczas poprzedniego przejazdu przez Kolumbię 14lat temu, znając więc to miejsce, ponownie rozkoszujemy się pełnym relaksem, kąpielą w ciepłej wodzie i cudownymi nadmorskimi krajobrazami. Między innymi tutaj mieli swe bazy niegdyś słynni piraci z Karaibów pod przywództwem Francisa Drake´a, który to wielokrotnie napadał i rabował Cartaginę.

Kolejną ciekawą wyspą na trasie była Santa Cruz del Islote, a jest interesująca, gdyż jest najgęściej zaludnioną wyspą na świecie. Zajmuje tylko jeden hektar powierzchni, ale zamieszkuje go ponad 800 osób, 90 domów, 2 sklepy, restauracja i szkoła. Każdy dom styka się z kolejnym, cała wyspa jest zbudowana z betonu i wydaje się, że wykorzystano niemal każdy centymetr kwadratowy. Pomiędzy budynkami znajdują się wąskie przesmyki i korytarze, przez które czasami można odnieść wrażenie, jakby się przechodziło przez czyjś podwórko.

Był jeszcze jeden powód, dla którego było tu warto przypłynąć, możliwość odwiedzenia morskiego akwarium i pływanie z rekinami. Ponownie ja robię zdjęcia, a Wiola baraszkuje z wielkim rekinem Tiburon Gato (Rekin Wąsaty). Wrażenia… kompletnie inne jak kontakt z delfinami… tamte gładkie i przyjemne, rekin szorstki jak papier ścierny…

To najbardziej leniwe rekiny na rafach w basenie Morza Karaibskiego… pomimo swojego potulnego zachowania, rekin pielęgniarz (kolejna nazwa) jest rzeczywiście na czwartym miejscu w udokumentowanych ugryzieniach ludzi… w rzeczywistości są jednak uważane za nieagresywne… nie muszą stale pływać, aby oddychać, mając możliwość pompowania wody przez skrzela.. lubią natomiast leżeć na dnie oceanu nie ruszając się.

Na trasie dzisiejszego pływania łodzią odwiedziliśmy chyba większość wysp wchodzących w skład tej części Parku Narodowego Los Corales del Rosario y de San Bernardo, do których można dotrzeć z Tolu… północną część archipelagu obsługują biura turystyczne z Cartageny.

Po powrocie ponownie włączamy się w radosną atmosferę… Tolu nocą…

(Zdjęcia na Facebooku)

12.01.2025 – niedziela – rano przenosimy naszą bazę z Tolu na pobliską Playa Palo Blanco, oddaloną na zachód o 7km. Musimy mieć dzisiaj spokojne miejsce na nocleg i aby auto było pod ręką… czeka nas bowiem przepakowanie się do dwóch plecaków po 8kg każdy, uporządkowanie Toyoty po ponad rocznym podróżowaniu po Ameryce Pd. i przygotowanie jej do wysyłki w kontenerze. Wymaganiom tym sprostał Hotel Manglearena, jest trochę cienia, można pracować tuż przy drzwiach do naszego pokoju (150tys.peso).

Wydaje się, że to prosta sprawa, ale w naszym Hiluxie jest tyle zakamarków i miejsc na wożenie gratów, że przeglądnięcie i uporządkowanie tego wszystkiego zajęło kilka godzin.

13.01.2025 – poniedziałek – wracamy do Cartageny, mamy do przejechania ostatnie 150km. Na trasie musimy jeszcze porządnie umyć auto, również od spodu. Przy drodze co jakiś czas znajdują się takie punkty usługowe, zazwyczaj przy mostach, gdzie pompują wodę prosto z rzeki. Jadąc z Cartageny do Tolu obczailiśmy już taki punkt, dzisiaj myjemy tam naszą Toyotę (20tys.peso).

Nocleg mamy zapewniony w apartamencie tuż obok biura firmy spedycyjnej, która wysyła nasze auto do kraju – Cortes Rodriguez Asesores S.A.S. Chile Sector Prefabricado Manzana 6 Lote 15, Tv 45A#dg 26, Paraguay, Cartagena de Indias, Provincia de Cartagena, Bolivar 5m, reprezentowaną przez Ana Rodriguez, e-meil: cortesrodriguez.asesores@gmail.com tel +57 301 4146464 (koszt 30USD za dzień).

14.01.2025 – wtorek – o 10:00, wraz z pracownikiem firmy spedycyjnej, który „eskortuje” mnie na motocyklu, jadę do portu w Cartagenie aby dostarczyć tam naszą Toyotę. Procedury idą bardzo sprawnie, auto pozostaje na terminalu, jutro odprawa celna, antynarkotykowa i załadunek do kontenera 20′, muszę być osobiście przy odprawie. W południe jestem wolny i wracam z pracownikiem na jego motocyklu do biura. Sprawdziłem ostatnie wskazanie licznika, od Buenos Aires do Cartageny przebyliśmy dystans 13tys.km., a cały dystans po Ameryce Pd. od Valparaiso (14.01.2024) wyniósł 31tys.km.

15.01.2025 – środa – ponownie, lecz już przed 8:00 jadę z pracownikiem spedycji na jego motorku Pulsar NS 125(cm³) do portu w Cartagenie. W Kolumbii jest niestety tak, ze przy wszelkich czynnościach celnych i załadunku auta do kontenera musi być właściciel pojazdu. Okazuje się, że wszystkie te procedury narzucili Kolumbijczykom Amerykanie,a chodzi o przemyt narkotyków…

I tym razem wszystko przebiega dość sprawnie, kontrola celno-narkotykowa była nadzwyczaj pobieżna (pół godziny), wszak auto płynie do Europy, a nie do Panamy czy USA… poprzednio, kiedy wysyłaliśmy auto do Panamy trwała 4godz. z użyciem psów…

W południe zamykamy kontener, przy udziale służ celnych i policji, każdy zakłada swoją plombę… Znamy już datę przybycia do Gdyni… 14luty 2025r.

Dzisiaj jeszcze stacjonujemy w apartamencie naszego spedytora, jutro przenosimy się do starej części Cartageny za murami… jeszcze coś napiszemy, gdyż na jej zwiedzanie mamy aż cztery dni… Dopiero 20stycznia o 23.55 mamy wylot do Madrytu, a następnego dnia jesteśmy w Warszawie.

(Zdjęcia na Facebooku)

16.01.2025 – czwartek – do południa, już beż naszego Hiluxa, taksówką przenosimy naszą bazę do centrum starej Cartageny, Hostal Badillo SV, adres: calle segunda badillo 36-58, Casa Republicana 2 pisos, San Diego, 130001 Cartagena de Indias, Kolumbia. Zarezerwowaliśmy tu ostatnie cztery dni naszego pobytu, aż do wylotu do Madrytu, 20 stycznia.

Po zakwaterowaniu od razu idziemy w stare miasto za murami. Pierwszy raz na taką skalę widzimy turystów. Ponoć to najbezpieczniejszy rejon Kolumbii. Spacerujemy w 35ºC i dużej wilgotności powietrza, więc saunę mamy gratis. Tu widzimy jak niegdyś Hiszpanie zabezpieczyli ten port przed najazdami piratów… szczególnie po tym najokrutniejszym, dokonanym przez Dreake´a w 1586r… wtedy z portowego miasta Hiszpanie postanowili zrobić ufortyfikowaną twierdzę. Potężne, świetnie zachowane mury obronne uchroniły to miasto przed następnymi najazdami jeszcze wiele razy. Wspaniała zabudowa, wąskie uliczki w nienaruszonym stanie od XVII w., kolonialna architektura, ukwiecone kamienice, malownicze domy z zabudowanymi balkonami i antresolami,… prawie każdy z nich w swym środku posiada atrialny dziedziniec, który jest jakby ogrodem botanicznym… odrapane kamienice, muzea pełne tajemniczych historii i przepiękne wnętrza restauracji… pełno tu starych klasztorów, pałaców i zrujnowanych ale wciąż świecących dawnym blaskiem rezydencji z romantycznymi dziedzińcami… Do tego karaibska kuchnia pełna świeżych owoców morza, życie nocne w barach i salsa na placach, wszechobecna muzyka, od której drżą brukowane uliczki, które od samego rana zapełniają sprzedawcy z wózkami pełnymi soczystych mango i którzy na tle wyjątkowych murali rozmawiają między sobą, siedząc na plastikowych krzesłach w cieniu tuż obok palenqueras… kobiet ubranych w charakterystyczne kolorowe sukienki z misami owoców na głowie, zarabiających na życie pozowaniem do zdjęć z turystami. Znajdziemy je właściwie wszędzie… na ulicach, na pocztówkach, zdjęciach, witrynach biur podróży… czarne kobiety ubrane w tradycyjne kolorowe suknie balansujące uliczkami z misami kolorowych owoców na głowach… nie wypada ich fotografować z ukrycia… lepiej zainicjować rozmowę, uzgodnić kwotę za zdjęcie, a one chętnie zapozują do pamiątkowej fotografii… to przecież ich praca, a my dzięki temu wspieramy lokalną społeczność.

Stare miasto otoczone historycznymi murami to również dosyć specyficzna mieszanka… z jednej strony mamy ulicznych sprzedawców arep z różnymi dodatkami i sklepy z tanimi pamiątkami, z drugiej szalenie drogie restauracje i zamożną klientelę. Popularnym street foodem jest arepa (placek kukurydziany), najczęściej z serem (arepa con queso) i pan de queso (bułeczki serowe). Centrum jest drogie, a zarazem swojskie, luksusowe hotele sąsiadują z tanimi barami, a zniszczone kamienice mieszczą jedne z najdroższych restauracji w kraju. Cokolwiek by nie mówić, architektura tutaj jest oszałamiająca i stanowi najprawdziwszą podróż w czasie.

Cartagena, a właściwie Cartagena de Indias, to według nas najładniejsze i najbardziej kolorowe miasto Kolumbii. Położone nad Morzem Karaibskim, to jedno z najpopularniejszych miast dla turystów nie tylko zagranicznych, bo też i sami Kolumbijczycy chętnie spędzają tu wakacje.

Zajrzeliśmy również do miejscowego parku Parque del Centenario. Powiedziano nam, że w parku znajdują się leniwce. Naprawdę nie spodziewaliśmy się ich zobaczyć, biorąc pod uwagę, że jest on ulokowany w centrum, pomiędzy murami, a dzielnicą Getsemani i jest mocno zatłoczony. Park, pełen rozłożystych drzew, jest cudownym miejscem, aby znaleźć trochę cienia i w rzeczywistości było tam wiele dziko żyjących zwierząt… leniwce, małpki tamaryny białoczube, iguany i wiele ptaków z papugami i sępami na czele…

(Zdjęcia na Facebooku)

17.01.2025 – piątek – dzisiejszy dzień poświęciliśmy na zwiedzenie dzielnicy Getsemani. Położona jest tuż za Parque del Centenario, tak, że mamy na piechotę do pokonanie niespełna kilometr. To równie stara dzielnica o niskiej zabudowie, ozdobne okna, z których kaskadami spływają czerwone i różowe kwiaty… to również jedna z najpiękniej zachowanych do dziś przykładów architektury kolonialnej. Mieszczą się tu wystawy, odbywają koncerty, a na uroczych małych placach panuje atmosfera artystycznej bohemy, szczególnie widoczna i odczuwalna jest na ulicach Calle de las Sombrias i na Calle 31 (fotogeniczne ulice z parasolkami) i na skwerze Plaza de la Trinidad. Modne backpackerskie hostele i kawiarnie oferują niższe ceny niż te na starówce, życie nocne jest tu najciekawsze i co ważne, równie bezpiecznie… dyskretnie pilnuje policja i wojsko. Oprócz tętniącej życiem sceny artystycznej są tu świetne restauracje, kawiarnie i bary… mała, kreatywna społeczność dzielnicy, czyni wszystko aby nie tylko miejsce stało się ładniejszym, ale i bezpieczniejszym. Bardzo wiele murali odnosi się do trudnej historii i dziedzictwa Cartageny, czasów niewolnictwa i jego zniesienia, walki o wolność, godność i niezależność. Dawne cele więzienne to dziś modne kawiarnie i sklepy z rękodziełem, a historię miasta i dzielnicy można wręcz dosłownie czytać na jego murach dzięki sztuce… jeśli ktoś ma zacięcie do fotografii, to tutejsze miejsca sprawiają wrażenie, jakby każdy zakamarek, każdy róg i kąt były planem fotograficznym, czekającym na uchwycenie ich w odpowiednim kadrze.

Mówienie dzisiaj o Getsemani to mówienie o żywej, aktualnej, nowoczesnej Cartagenie. Jego ulice, zalane kolorami i muzyką, uczyniły z tej dzielnicy jedno z najważniejszych centrów kulturalnych Kolumbii. Przez długi czas Getsemaní było postrzegane jako niewiele więcej niż getto i nie było na radarze nawet najbardziej entuzjastycznych mieszkańców Cartageny. 15lat temu stacjonowaliśmy w tej dzielnicy, opisując, że mamy bazę noclegową za murami starej Cartageny… nie było mowy o artystycznej i znane dzielnicy Getsemaní…? Jednak jego mieszkańcy postanowili postawić na jej odrodzenie i przez jakieś dwie dekady promowali go poprzez sztukę, kulinaria i taniec, z takim sukcesem, że każdy zwiedzający Cartagenę musi to miejsce odwiedzić, gdyż obecnie jest wpisane w każdy program wycieczkowego zwiedzania…

Przemieszczając się do tej dzielnicy, musimy w obie strony przejść przez park, więc jest szansa ponownie zobaczyć jakieś zwierzaki…

Po dopołudniowym spacerze dopełniliśmy całości wizytą na Getsemani, już po zmroku, aby zakosztować wszystkich klimatów tego miejsca… zdecydowanie większy ruch turystyczny, można by powiedzieć zrobił się tłok… kolory, oświetlenie i radosny klimat dodaje specyficznego uroku temu miejscu…

(Zdjęcia na Facebooku)

18.01.2025 – sobota – dzisiaj sporo relaksu… spacerujemy po mieście i odkrywany jego zakamarki… fort, bazar Playa de Las Bovedas i ponownie Getsemaní nocą… polubiliśmy klimat tego miejsca…

19.01.2025 – niedziela – Ostatni dzień naszego pobytu w Cartagenie, jutro wylatujemy do kraju. Na tę okoliczność wykupiliśmy na dzisiaj rejs do Parku Narodowego Los Corales del Rosario y de San Bernardo, tym razem obejmujący jego północną część, archipelag wysp, Islas del Rosario. Na południową część płynęliśmy kilka dni wcześniej z Tolu. Rejsy w ten obszar obsługują biura podroży z Cartageny, a wycieczki są wyjątkowo drogie, odwiedzenie pięciu wysp to obecnie koszt 340tys.peso od os. Byliśmy już tam poprzednim razem ale nie potrafiliśmy sobie na koniec podróży odmówić tej przyjemności.

Wyspy Rosario, zwane także Corales Islas del Rosario, położone są około 40 kilometrów od Cartageny. Archipelag składaja się z 27 wysp, w większości prywatnych, z których część jest tak mała, że mieści tylko jeden dom… największą z nich to Isla Grande, będąca też swoistym centrum turystycznym całego archipelagu. Wyspy te słyną z niesamowitych, różnokolorowych raf koralowych. Ze względu na niezwykłe walory przyrodnicze tego zakątka Kolumbii, został on objęty ochroną w ramach parku narodowego. Rafy koralowe należą do najbogatszych ekosystemów życia morskiego na świecie i są miejscem bytowania dla jednej czwartej gatunków morskich stworzeń. Dotarcie w ten rejon szybką łodzią motorową zajmuje około 45 minut.

Nasz rejs obejmował wizytę w oceanarium, snorkeling przy wyspie Isla Del Sol, gdzie utkwił wrak awionetki Pablo Escobara, plażowanie, oglądanie rafy oraz obiad na Isla Grande, zwiedzenie fortu, Fuerte de San Fernando na Isla Tierra Bomba. W cenie rejsu były też drinki i zimne piwo. Jakie nasze wrażenia… plaże z krystalicznie czystą wodą, relaksującą atmosfera i naturalne piękno… przed 18:00 powracamy do portu w Cartagenie…

Kończy się nasz prawie trzymiesięczny obecny pobyt w Ameryce Pd. i prawie miesięczny w Kolumbii…

Kolumbia to legendarna kolebka El Dorado, fascynująca, piękna pod względem przyrody i niezwykle bogata jeśli chodzi o kulturę. Aż trudno w to uwierzyć, ale do dnia dzisiejszego przetrwały tu tradycje Indian z czasów przed kolonialnych, hiszpańskich kolonizatorów i afrykańskich niewolników sprowadzonych tu przez Europejczyków. Wpływy tych kultur widać w rodzajach pożywienia, w muzyce, sztuce, architekturze i literaturze. Pozostaje jeszcze obraz Kolumbii na świecie… wciąż kojarzona z kartelami i narkotykami. Od rządów Alvaro Uribe kraj przebył daleką drogę i całkowicie zmienił się jego obraz… jeden z amerykańskich magazynów określił Kolumbię… jako naród odrodzony niczym feniks z popiołów. W tym stwierdzeniu jest wiele prawdy. Dzisiejsza Kolumbia to zupełnie inne państwo i inny naród w porównaniu z tym sprzed kilkunastu lat, a architektem tego odrodzenia był Alvaro Uribe….

Czy w Kolumbii jest niebezpieczne? To pytanie pojawia się bardzo często w kontekście podróży do tego kraju. Każda osoba, która wybiera się w podróż do Kolumbii obawia się o swoje bezpieczeństwo. Kolumbijskie statystyki przestępstw nie wyglądają najlepiej, ale to dotyczy całego kraju, miejsca turystyczne są bardzo dobrze chronione, przez policję i wojsko. W trakcie naszej miesięcznego pobytu nie mieliśmy żadnej nieprzyjemnej ani tym bardziej niebezpiecznej sytuacji. Oczywiście uważaliśmy na siebie na każdym kroku i zawsze mieliśmy oczy dookoła głowy. Nie odwiedzaliśmy podejrzanych, potencjalnie niebezpiecznych dzielnic ani tym bardziej ciemnych uliczek. Generalnie w Kolumbii czuliśmy się bezpiecznie.

Przez cały nasz przejazd, jak i tu w Cartagenie, żywimy się w małych barach, gdzie jadają kolombijczycy i nigdy nie doznaliśmy żadnych problemów żołądkowych. Codziennie smakowaliśmy soczystych i słodkich egzotycznych owoców jak mango, marakuja, papaja i ananasy, często sprzedawanych w kubeczkach przez ulicznych sprzedawców. Region Cartageny i Wybrzeże Karaibskie słyną z dań pełnych świeżych ryb i owoców morza, na talerzach znajdziemy tu kalmary, krewetki, kraby, langusty, mleko kokosowe, trawę cytrynową i aromatyczne przyprawy. Jak już wcześniej wspominaliśmy popularną przekąską jest arepa (placek kukurydziany), najczęściej z serem (arepa con queso) i pan de queso (bułeczki serowe)… wszystko to podawane jest na małych, obwoźnych straganach…

Na koniec trochę o kosztach… obecnie wygodną sprawą jest przelicznik kolumbijskiej waluty, 1000peso kolombijskich, to 1zł. Banknoty oznakowane są w tysiącach, więc nominały się jakby pokrywają… to ułatwia posługiwanie się ich pieniędzmi… ceny generalnie nieco niższe niż w Polsce, paliwo zdecydowanie tańsze, gdyż galon (3,78l), to koszt 10tys.peso, co daje około 2,60zł za litr oleju napędowego, benzyna 16tys.peso za galon. Poważnym kosztem są opłaty drogowe, które niejednokrotnie przewyższają koszty paliwa… szczególnie drogie są przejazdy drogami szybkiego ruchu… średnio około 15tys.peso za przejazd 40km. Wyjątkiem w tym wszystkim jest Cartagena, gdzie ceny szaleją, szczególnie w restauracjach i kosztach zakwaterowania…

Ceny alkoholu przystępne, my preferowaliśmy 3-letni rum Medellin, 50tys.peso 0,75l. Piwo w sklepie 2,5tys.peso, w restauracji od 6 ÷ 12tys.peso, najczęściej osiem tysięcy. Natomiast ceny kawy są normalne, nie tak zabójcze jak w Polsce, najczęściej 4tys.peso.

(Zdjęcia na Facebooku)