10.01.10

Wczorajszy dzień to był wyjątkowo techniczny czas, doprowadzaliśmy siebie i samochód do porządku. Ponieważ mieliśmy dostęp do internetu, więc uzupełniliśmy wiadomości na naszej stronie. Wieczorem zjedliśmy wspólnie asado( specjalna forma przygotowania i pieczenia na ruszcie różnych gatunków mięs i jego wyrobów), do tego winko, sałatki i lody. Nadmiar spożytych rozmaitości spowodował, iż wolniutko udaliśmy się na spoczynek. A dzisiaj, wspólnie z Ignasiem i jego córką wybraliśmy się do term, czyli gorących źródeł Banos de Queni. Jedziemy najpierw Rp48 wzdłuż Jeziora Lago Lacar, a później leśną ścieżką nad jezioro Lago Queni. Piknik urządzamy nad brzegiem tego jeziora, na terenie pola namiotowego, a następnie po godzinie solidnego marszu dotarliśmy do małego, gorącego strumyka, którego wody termalne osiągają około 38 stopni C. Każdy musi poszukać sobie swojego małego miejsca, pomiędzy kamykami i patykami, w lekko mętnej wodzie.

17_10-01_sanmartindelosandes_0

Słoneczna pogoda utrzymuje się cały dzień, więc po powrocie z wycieczki do term udajemy się z wizytą do właściciela firmy „Mamusia” Zbigniewa Fularskiego, którego wszyscy nazywają tu „tatusiem”, polaka który przybył do Argentyny po drugiej wojnie światowej i mieszka tu do dziś. Już trzeci raz spotykam się z „tatusiem”, a wizyty te zawsze dostarczają nowych ciekawych informacji dotyczących życia emigracji polskiej, i choć ten starszy pan, ma już prawie 91 lat, zawsze zachowuje pogodę ducha i uśmiech na twarzy. Spotkaniu jak zwykle towarzyszy podjadanie wspaniałych wyrobów czekoladowych z jego wytwórni, którą to obecnie prowadzi jego wnuczka, poszerzając gamę produkowanych tu słodkości o smaczne lody( zjedliśmy małe wiadereczko). Dzień kończymy pożegnalną kolacją z naszym gospodarzem Ignasiem, ponieważ jutro opuszczamy gościnne progi jego domu.

11.01.10

Rano leje „jak z cebra”, pakujemy się i wyjeżdżamy dalej w drogę. Jedziemy przez Parque y Reserva Nacional Lanin drogą Rp62 w kierunku Chile. Sytuacja zamkniętego przejścia powtarza się, tym razem powód nie jest znany. W związku z tym, ponawiamy próbę na następnym przejściu, jadąc drogą nr Rp60 i X119Ch, w kierunku chilijskiego górskiego kurortu Pucon. Niestety dzisiejsza pogoda nie pozwala nam podziwiać wulkanu Lanin (3717 m.n.p.m) i nadal aktywnego wulkanu Villarrica (2840 m.n.p.m). Na szczęście pozostają nam wspaniałe widoki na araucariowe lasy, gdzie drzewa przypominające parasole przyozdobione są dwoma rodzajami szyszek oraz jadalnymi nasionami, których zbieraniem zajmują się Indianie Mapuchi. Mamy okazję zobaczyć skutki pożaru, gdzie wiele hektarów tego niezwykłego lasu spłonęło pozostawiając czarne zgliszcza. W tej szarudze, temperaturze 4 do 8 C i strugach deszczu poruszamy się stroną chilijską na północ, gruntowymi oraz leśnymi drogami bez oznaczeń. Pobliskie wzgórza pokryte są świeżym śniegiem Mijając zagubione, gdzieś na końcu świata małe mieściny o skromnej, drewnianej zabudowie, wyjęte jakby z syberyjskiego klimatu, docieramy do miejscowości Melipeuco.

18_11-01_sanmartin-melipeuco

Pogoda zmusza nas do wynajęcia pokoju w agroturystyce, a raczej prostym chilijskim drewnianym domku. Gospodarze bardzo serdecznie nas przyjęli i po spędzeniu kilku chwil w kuchni przy piecu, ruszyliśmy w kierunku naszego pokoju, gdzie było tak zimno, że spaliśmy pod pięcioma przykryciami, co powodowało, że to była „ciężka” noc.

12.01.10

Całą noc leje, deszcz bębni po parapecie, rano sytuacja nadal bez zmian. Jedziemy do parku- Parque Nacional Conguillio Los Paraguas, położonego wokół wulkanu Llaima (3125 m.n.p.m), (wstęp 4000 peso od osoby). Specyfiką tego miejsca są dziewicze araucariowe lasy porastające jego zbocza. Ostatnia erupcja miała miejsce 52 lata temu, a efekty są widoczne do dziś w postaci szarych i czerwonych kamieni oraz typowego wulkanicznego podłoża, czyli czarnego żużlu. Droga typowo „off-roadowa”, pomimo fatalnej pogody widoki z górnej półki, niezwykłe kontrasty kolorystyczne- soczysta zieleń na tle czerni bądź kamienie w ciekawych odcieniach. Z parku wyjeżdżamy na drogę nr X 181 CH i przez rezerwat- Reserva Nacional Alto Biobio jedziemy ponownie na drugą stronę Andów do Argentyny. Przejście graniczne na drodze RN 22 w pełni oblężone, 6 stopni C i silny polarny wiatr. Po ponad godzinnym oczekiwaniu kierujemy się na Copahue drogą nr Rp21, następnie nr Rp26 oraz nr Rp27. Miejscowość ta położona na około 2050 m.n.p.m. u podnóża wulkanu Copahue (2969 m.n.p.m) i prezentuje się jak spartańskie uzdrowisko. Znajdują się tutaj niezwykle bogate w minerały wody termalne prosto z dymiących gejzerów o temperaturze pomiędzy 38-42 stopnie C. Na zewnątrz tylko 3ºC, a wokół śnieg, więc znajdujemy hotel (300 peso z obiado-kolacją i śniadaniem) i postanawiamy, że następnego dnia popróbujemy tych cudów.

19_12-01_melipeuco-copahue

13.01.10

Ranek przywitał nas słoneczkiem, gotowi do pójścia do term dowiadujemy się od właściciela hotelu, iż skorzystanie z kąpieli jest możliwe, tylko po konsultacji z lekarzem, ale podpowiedział nam jeszcze ciekawszą opcję skorzystania z term naturalnych. Udaliśmy się więc do tego miejsca, by zobaczyć błotne wody i dymiące gejzery w otoczeniu śniegu. Bez wahania podjęliśmy decyzję o próbie moczenia. To było dla mnie przeżycie szokujące, ponieważ pierwszy raz miałam okazję w pobliżu wulkanu, gdzie wszystko dymi i bulgota, a wokół zima, kąpać się i deptać malutkie kolorowe fontanny wrzącej wody. Nasmarowani siwą glinką siedzieliśmy tak 15 minut, by później wejść pod strumień z naturalną czystą gorącą wodą z gejzera. Na koniec sauna, czyli grota z poukładanych kamieni, gdzie na deskach siedzieliśmy i wdychaliśmy opary dziwnego zapachu (siarka w połączeniu ze zgniłymi jajami), poprawiające stan dróg oddechowych , ale co się nie robi dla dobrej kondycji. Przed odjazdem, w strojach kąpielowych rzucaliśmy do siebie śnieżkami. Następnie drogą nr Rp27, jadąc wzdłuż rzeki Rio Agrio, na której to podziwiamy potężny wodospad, mieniący się różnymi kolorami, lecz przeważającym jest pomarańczowy. Otoczenie jak i temperatura zmieniały się z godziny na godzinę (mamy już 31 stopni C). Po 30 km. skręcamy na północ w drogę nr Rp21 i po dojechaniu do rzeki Rio Neuquen drogą Rp6, kierujemy się wzdłuż jej pięknego przełomu do Rn40. Jedziemy dalej na północ, tą kultową drogą, niestety obecnie z wyasfaltowaną nawierzchnią, by spotkać uczestników rajdu Dakar 2010 w okolicach miejscowości San Rafael. Tego dnia dojeżdżamy do małej mieścinki o nazwie Bardas Blancas i rozbijamy obozowisko na miejscowym campingu.

20_13-01_copahue-bardas-blancas

14.01.10

Rano uciekamy z campingu, gdyż napadły nas chmary meszek, gryzą tak potwornie, że drapiemy się po całym ciele , a w szczególności upodobały sobie głowę i dosłownie wkręcają się we włosy powodując niezwykłe uczucie swędzenia, od razu przypominają mi się podobne sceny z Syberii. Ruszamy z Bardas Blancas na północ czterdziestką, aby po 40 km zjechać na wschód w gruntowa drogę Rp186 prowadzącą do Laguny Llancanelo. Po 100 km jadąc w księżycowym krajobrazie spalonej ziemi, docieramy do drogi Rp180, którą to jutro pojedzie rajd „Dakar”. Bawiąc się w nasz kawałek „Dakaru”, jedziemy tą, miejscami kamienistą, miejscami piaszczystą drogą na północ w przeciwnym kierunku do jutrzejszej jego trasy. Wzdłuż drogi już dzisiaj lokują się grupy kibiców tak, aby mieć dobry obraz trudniejszych momentów tego etapu. Wszyscy biorą nas za uczestników ,bądź organizatorów pytając o szczegóły jutrzejszego przejazdu, jest niezwykle sympatycznie i mamy uciechy co niemiara. W miejscowości El Nihuil skręcamy ponownie na wschód w drogę Rp173, jadąc przez kanion o nazwie Valle Grande, wydrążony przez meandrującą pomiędzy kolorowymi skałami rzekę Rio Diamante. Jest to raj dla wszelkiej maści „raftingowców”.

21_14-01_bardas-blancas-sanrafael_0

Ponieważ dzisiaj był to trudny odcinek naszego przejazdu do San Rafael docieramy późnym wieczorem i od razu kierujemy się w stronę „autodromu”, miejsca gdzie kończy się dzisiejszy etap, mający start w Mendozie. Nadal mamy niezwykłą zabawę, ponieważ policjanci przepuszczają nas przez zapory i kierują do mety, tak jak byśmy byli uczestnikami. My natomiast, jak ten wojak Szwejk jedziemy, bo jak nikt nie pyta, to do momentu, aż nas nie wyrzucą będziemy udawać, że jedziemy jako serwis Polaków. Jesteśmy na mecie w parę chwil i dopiero teraz mamy okazję obfotografować prawdziwych uczestników. My jesteśmy również obfotografowywani i robimy za gwiazdy, mało co nie żądają od nas autografów – co daje dobre przebranie i auto o wyglądzie podobnym do uczestników, odpowiednio poobklejane sytuacyjnymi nalepkami. Przed północą kończymy tą zabawę, niestety nie spotkawszy się z polskimi ekipami, w tym zgiełku nie otrzymaliśmy nawet informacji, czy dalej któraś z ekip jedzie i co się z nimi dzieje. Nie dziwimy się widząc numeracje załóg sięgającą liczby ponad 900.

Następnie ponownie jedziemy na trasę jutrzejszego odcinka i lokujemy się już nocą w okolicy pierwszego PKC za miejscowością El Nihuil, tuż obok francuskich organizatorów. Buteleczka wina, spanie na dachu i czekamy na jutrzejszy przejazd, wiedząc ,że pozostało przed startem do tego przedostatniego etapu tylko około 10% z jego uczestników startujących dwa tygodnie temu w Buenos Aires.

15.01.10

Atmosfera zabawy i fiesty jak to u Argentyńczyków bywa, trwała całą noc i myślimy, że wielu nawet nie zmrużyło oka. Około dziewiątej zaczynają pojawiać się pierwsi uczestnicy, najpierw motocykliści i jadący na quadach, później załogi na pojazdach typu buggy, bardziej i mniej obudowane, następnie samochody i ciężarówki. My prawie jak organizatorzy trzaskamy fotki na punkcie pomiaru czasów i przystawiania kontrolnych pieczątek. Żar leje się z nieba, dla jadących w potwornym kurzu motocyklistów to nie lada wyzwanie, tu mają okazję zaczerpnąć łyka zimnej wody i dalej na trasę. Załogi w autach tylko zwalniają i dosłownie w biegu sprawny organizator z pieczątką przystawia ją na kartce przyłożonej do bocznej szyby. Spełniło się moje marzenie, aby choć raz na żywo uczestniczyć w atmosferze tej imprezy, jest nawet lepiej, bo prawie czujemy się jak jej obsługa organizacyjna. Byłem przecież w Dakarze na motocyklu przed czterema laty i jechałem dwukrotnie terenami marokańskich bezdroży, którymi wiodły trasy poprzednich edycji tego trudnego rajdu, ale dopiero tu w Ameryce Południowej udało mi się na żywo spotkać z tą imprezą. W związku z tym, że stoimy obok francuskich Toyot organizatorów, wszyscy nas o coś pytają, podchodzą kibice z różnych państw i chcą uzyskać więcej informacji o jadących załogach, my nieco musimy nadrabiać miną i odpowiadać, że nie wiemy, podobnie również odpowiadają Francuzi.

Zabawa kończy się około południa i po przejeździe wspaniale przygotowanych, jadących Kamazami, trzech ekip z Rosji, my zbijamy nasze obozowisko i udajemy się dokładnie w przeciwnym kierunku do rajdu, czyli do Mendozy. Szybki przejazd Rn 40 przez pustynne tereny i docieramy do zielonej krainy wina, do rejonu, gdzie wokół tego miasta wytwarza się 70 % całej produkcji argentyńskiej tego wyrobu. W miasteczku Maipu odwiedzamy dwie bodegi produkujące wina, które są popularne i dostępne u nas w kraju: Trapiche i Trivento, oraz degustowaliśmy wina w rodzinnej bodedze Vinas de Barrancas Posta del Malbec. Z Mendozy wyjeżdżamy w kierunku na Chile drogą Rn 7 i na nocleg zatrzymujemy się w małej turystycznej miejscowości Uspallata ,w potężnym kanionie przełomu rzeki Rio Mendoza, u podnóża najwyższego szczytu Ameryki Pd. – Aconcagua (6962 m.n.p.m.). Nasz obóz rozbijamy na miejscowym campingu (30 peso).

22_15-01_pkcdakar_uspallata

Faktem jest, iż tak jak Wojtek nigdy nie uczestniczyłam w rajdzie Dakar, lecz obserwowałam tylko relacje telewizyjne i zastanawiałam się jak to jest na żywo. Teraz już wiem, gdyż te kilka godzin adrenaliny spowodowało, że poczułam emocje jeszcze dotąd nie znane. Podzieliliśmy się na dwa obozy i z dwóch aparatów robiliśmy zdjęcia, zmieniając tylko pozycje. Policjanci upominali publikę, by trzymała się miejsc zaznaczonych taśmą, natomiast my przemieszczaliśmy się dowolnie. Ta sytuacja pozwoliła mi trochę pobiegać i znalazłam takie jedno miejsce, gdzie trzy załogi zatrzymały się, by szybko usunąć zaistniałe usterki. Bez wahania, zaglądając im do środka, lub gdy poprawiali coś na zewnątrz, prosiłam o foto, a nawet dostałam autograf na rękawie koszulki. W tym kurzu, wietrze i dymie czułam się doskonale, miałam oczy i uśmiech dookoła głowy, pozowałam również do rodzinnych zdjęć, ponieważ ludzie przybyli tam, potrzebowali tego jak powietrza, a każdy okruch Dakaru powodował ich zadowolenie przechodzące czasem w niekontrolowaną euforię. Nawet argentyńscy fotoreporterzy zrobili nam fotki, po czym wymieniliśmy się poglądami na temat podróży po tym zadziwiającym kraju.

16.01.10

Dzień wita nas wspaniałą pogodą, niebo bez jednej chmurki, a choć nasz camping jest ulokowany na wysokości prawie 2000 m.n.p.m., to temperatura 27ºC. Jedziemy na spotkanie z Cerro Aconcagua. Po drodze widok na Puenta del Inca – most, który pamięta jeszcze inkaskie czasy. Jestem już trzeci raz w zasięgu widoku na ten szczyt, lecz dopiero dzisiaj mam sposobność go ujrzeć, poprzednio ta monumentalna góra, będąca jednym ze szczytów „Korony Świata”, była przykryta grubą warstwą chmur i musiałem się zadowalać tylko widokówkowym widokiem. Zmierzamy na zachód drogą Rn 7 w malowniczym kanionie w otoczeniu wielkich gór o różnorodnych kolorach, i nagle jest , wyłania się wielki grzbiet górski przykryty śniegiem, połyskujący w słońcu – pejzaż jak z bajki. Napawamy się tym widokiem kilka godzin, odbywając mały marsz do dwóch małych jeziorek, a w zasięgu wzroku cały czas majestatyczny obraz Aconcagua. Tego dnia ponownie, już szósty raz przekraczamy granicę z Chile, tym razem na przełęczy Paso Sistema Criso Redentor (3863m.n.p.m) i późnym wieczorem docieramy do stolicy tego państwa Santiego de Chile. Jak zwykle będąc w tym mieście korzystamy z gościnności mojego kolegi Roberto, z pochodzenia Włocha. Ponownie wspaniałe spotkanie ludzi w świecie, uczczone kolacją i wspólnym party z jego znajomymi.

23_16-01_uspallata-santiagodechile

Marzyłam od wielu lat, by ujrzeć Cerro Aconcagua i udało się. Takie widzenia nazywam jednoznacznie „widok za milion dolarów”, a patrzenie w tak doskonałej słonecznej pogodzie, spotęgowało reakcję. Po tym jak zobaczyłam cmentarz ludzi którzy tu zginęli, ponieważ szczyt był ich marzeniem, jak się okazało, niedoścignionym, wiem jedno, iż góry uczą pokory. Są marzenia bardziej realne, lub mniej, ale gdzieś tkwią wewnątrz nas i czekają na realizację, to daje siłę by podejmować próby, a kto próbuje może przegrać, lecz kto nie próbuje, już przegrał, ponieważ ludzie bez marzeń są jak jałowa ziemia, nigdy nie poznają smaku emocji, które pozostają do końca życia w pamięci.

ar_ch

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>