Dzień 46. – 01.03.2014r

Po sporej dawce odpoczynku, ruszamy dalej na trasę. O 4:20 wyjeżdżamy z Camp Site Kipepeo do przystani Kigamboni i już o 6.00 jesteśmy w Dar Es Salaam. Jedziemy do Chalinze tą samą drogą A7, którą tu przybyliśmy. Po wymianie waluty, pierwszy raz tankujemy w Tanzani (1$USD – 1600szyl., 1litr diesla 2200szyl. – ok. 4.40zł). Po drodze mamy mały incydent z nadgorliwą policjantką, taką znaną mi z komunistycznych, polskich czasów. Przekroczyliśmy w wiosce linie ciągłą, tak jak to praktykują wszyscy użytkownicy drogi (tu nikt nie zwraca szczególnej uwagi na znaki), ale to nas zatrzymano… bo przecież biały człowiek i w dodatku takim autem… to wymierna ilość gotówki (przeciętny kierowca nie byłby w stanie zapłacić takiej kwoty). Wypowiedziawszy swoje kwestie w temacie absurdu postępowania, niezwykle groźnej policjantce, której czapka uzupełnia generowanie myśli… zapłaciliśmy 60tys. szyl. i pojechaliśmy dalej. Od Chalinze jedziemy przez niezbyt interesujące tereny, na północ drogą A14, gdzie jedyną atrakcją jest plątanie się pomiędzy rozlatującymi się ciężarówkami, autobusami z szalonymi kierowcami, kiepskim stanem nawierzchni, nieoznakowanymi odcinkami w fazie przebudowy… oraz stertami śmieci, również  w wersji zapachowej… tlące się przydrożne ogniska (woń palonego plastiku z dodatkami, towarzyszy nam nieustająco… to zwyczajowe postępowanie ze śmieciami i niestety z takim zapachem kojarzyć się bedzie nam Afryka).

14-03-01a-map

W Segera odbijamy na płn.-wsch. w drogę B1, a na 22km przed Moshi, jadąc na zachód trasą A23, docieramy do Arusha. Na trasie przemieszczaliśmy się pomiędzy ogromnymi plantacjami agawy sizalowej, z której to wyrabiane są jedne z najmocniejszych lin cumowniczych, sznurów oraz taśm. Po przebyciu 620km w czasie 12h, jesteśmy na miejscu i na Masai Camp (8$USD od os.) znajdujemy bazę na dzisiejszą noc. W tekście powyżej, nie ma nic o uroku jednej z najwyższych samotnych gór na świecie- Kilimandżaro, którą to minęliśmy od południa, pomiędzy Moshi a Arushą. Niestety na górze zasiadła ogromna chmura, rozlewając się jak lukier na babce piaskowej, a widoczna podstawa, nie przedstawiała rojonego wyobrażenia… takiego z widokówki. Z poziomu 1500m.n.p.m, to taka sobie górka, choć jej wysokość 5895m.n.p.m, nijak się ma do widoku okazałych i monumentalnych ekwadorskich wulkanów Chimborazo i Cotopaxi. Nie ma co ubolewać… wieczorem przyjrzeliśmy się wielokrotnie i z bardzo bliska górze Kilimandżaro… na butelkach z piwem… tu nigdy nie włażą na niego chmury.

… i pomyśleć… gdy Ernest Hemingway pisał „Śniegi Kilimandżaro”, nie myślał zapewne o turystach i wakacyjnych wyjazdach. Kto mógł przypuszczać, że ta klasyczna powieść o pisarzu, którego opuściło natchnienie i który niemalże umiera z powodu gangreny w cieniu najwyższej góry Afryki, przyczyni się do wzrostu popularności tego miejsca?… co roku tysiące miłośników egzotycznych wakacji, zachęcanych cytatami z Hemingwaya, wdrapuje się na „Dach Afryki”.

Natomiast jeśli idzie o informacje techniczne, po podjęciu kilku prób podjęcia gotówki z bankomatów różnych banków, dopiero za szóstym razem się udało (różne przyczyny).

14-03-01b-map

Dzień 47. – 02.03.2014r

Szybki dojazd z Arusha do Makuyuni, drogą nr A104, później odbijamy w B144 w kierunku Karatu, gdzie po minięciu tej miejscowości, znajduje się punkt wjazdowy do Parku Narodowego „Ngorongoro Conservation Area”. Ta kaldera wygasłego wulkanu położona jest w północnej Tanzanii, we wschodniej odnodze Wielkiego Rowu Wschodniego. Ngorongoro wchodzi w skład krajobrazowo-zwierzęcego Rezerwatu Ngorongoro, który w 1979 roku został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jedziemy panoramicznymi równinami, katalogową reklamą, gdzie Masajowie wypasają swoje bydło, a ich domostwa… to takie okrągłe domki w okrągłej, okolonej gałęziami i patykami zagrodzie. Smukli mężczyźni ubrani przeważnie na czerwono lub niebiesko, a tuż przy nich… krowy, kozy ii osły. Zbliżamy się do głównej bramy wjazdowej do parku. Wszyscy turyści wjeżdżają typowymi autami safari pobliskich firm turystycznych, a my naszą Toyotą. Zaczyna się mozolne liczenie… ile to musimy zapłacić za wjazd. Wstęp do parku to 50$USD od os., za karę… że jedziemy pojazdem z nr rej. spoza Tanzanii… dodatkowe 40$USD, za „crater service” 200$USD, zapytacie pewnie… co to ten kraterowy serwis?… odpowiedź brzmi dość idiotycznie… ale to po prostu zwierzęta. Pozostała kwestia noclegu, a ponieważ jutro jedziemy do następnego parku, Serengeti, a wjazd jest przez park Ngorongoro, musimy się zatrzymać na campsite wewnątrz parku za „jedyne” 30$USD od os. Podliczamy koszty… równe 400$USD. O zgrozo! Obsługa beznadziejna, żadnych informacji, nawet nie posiadają mapki z naniesionymi drogami (proponują mapkę z kiosku za… 15$USD), „0” profesjonalności… tylko jak w utworze „Abby”… money, money, money. No cóż, zdegustowani takim podejściem do sprawy, płacimy i wjeżdżamy do parku. Droga biegnie wśród drzew i krzaków, tymczasem z „dzikich” zwierząt… tylko krowy. Docieramy do bramki, gdzie wjeżdża się do krateru. Jakież było nasze zaskoczenie, jak pan w mundurku zamknął przed nami bramę, nie chcąc nas wpuścić, żądając abyśmy wzięli koncesjonowanego przewodnika po parku. To nas przerosło, dlaczego nikt nie powiadomił nas przy płaceniu tych wszystkich „drobnych” kwot, że tak ma być. Poza tym, nasze auto jest przystosowane tylko dla dwóch osób siedzących, więc albo musiałby leżeć z tyłu, albo siedzieć na masce. Po małej pyskówce, „mundurek”widząc nasze poirytowanie, udziela nam łaskawie instrukcji słownej, poruszania się po dnie krateru i otwiera bramę.

Pokonujemy strome, 600m zbocze kolistego krateru tworzącego jedną z największych kalder na świecie o szer. ok. 20km. Na dno prowadzi droga wybudowana w roku 1959 o dł. 3200m, po której mogą poruszać się jedynie pojazdy z napędem na cztery koła, posiadające specjalne zezwolenie. We wnętrzu, jak na płycie stadionu, rozciągają się łąki pełne zwierząt, to taka trochę arka Noego, jeśli brać pod uwagę ilość zwierząt, jaka się mieści w jego wnętrzu. Jaki „service” mamy do zobaczenia?… lwy, słonie, zebry, antylopy, flamingi, bawoły, nosorożce i guźce… wszystko, co już widzieliśmy wcześniej.

Co do wrażenia ogólnego, z pewnością dopełniają go strumienie, jezioro i kontrast zielonych zboczy kaldery z błękitnym niebem. Trzeba pilnować się, by wyjechać z krateru przed zmierzchem, drogi wyjazdowe z dna krateru są zamykane o 18.00, a wyjazd jest tylko jeden.

Po wyjeździe z krateru, docieramy na „Simba Public Camping” usytuowany na samym obrzeżu kaldery, na wys. 1800 m n.p.m i zostajemy na nocleg. Wyposażenie campu to nadużyty budynek z toaletami i prysznicem z zimną wodą ( brak papieru toaletowego, rekompensuje roztrzaskane lustro;-)… a wszystko to za 60$USD. Jakaś konkluzja?… a i owszem… nieprzyzwoita cena za wszystko… całość wyceniona powyżej swojej wartości… to najdroższy park w historii naszej podróży… i wcale nie oznacza to, ze najpiękniejszy… po prostu inny.

14-03-02-map

Kilka słów o Masajach.

To półkoczownicze plemię, zamieszkujące płn. Tanzanię i płd. Kenię. Ten bardzo dumny i wojowniczy lud, stara się żyć wg starych tradycji i obyczajów, co nie znaczy, że dla turystycznych dolarów… jak kameleon w „tradycyjnej” wiosce (bomie)… zatańczy, zaśpiewa, pozwoli zajrzeć do glinianej chatki i sprzeda trochę koralików. Masajowie prócz wypasania bydła, mieszkając w mieście, nie pracują w biurach, ich waleczna natura skierowana jest głównie na ochroniarstwo. Powiedziano nam również, że gdyby ktoś odważył się odebrać Masajowi krowę, to musi go najpierw zabić, ale jeśli Masaj ukradnie komuś krowę… to po prostu odbiera swoje… bo wszystkie krowy należą do Masajów.

Dzień 48. – 03.03.2014r

Ruszamy dość wcześnie, gdyż mamy w planie przebycie całego Parku Narodowego Serengeti, od wjazdu z Ngorongoro aż po największe jezioro Afryki , Victoria Lake. Po 50km płaskiego terenu, jadąc drogą typu „pralka”, mijając zagrody Masajów, którzy zajęci są wypasem bydła, wjeżdżamy do parku Serengeti N.P.(co w języku maa, oznacza bezkresną równinę), by po 20km znaleźć się u wrót Naabi Hill Gate, gdzie pobierane są opłaty wjazdowe. Tym razem po 60$USD od os. i 40$USD za naszą Toyotę, razem 160$USD. Mamy dość istotną dla nas informację, że możliwy jest przejazd na drugą, zachodnią stronę. Pracownicy parku wykładają wytyczne, obowiązkowy meldunek wjazdowy i w drogę, a droga?… to taki pośród dzikich traw… falistej pralki szlak.

Do osady Seronera, gdzie docierają wszyscy turyści, ci co jadą ze strony Ngorongoro, z Arushy czy Karatu, jak również ci, co docierają tu specjalnymi samolotami, mamy 60km. Mało zróżnicowany rejon, nieprawdopodobna równina porośnięta wysoka trawą, zwierzęta mocno rozproszone, z drogi jedynie widać je w oddali. Jedynym elementem ożywiającym krajobraz, są kamienne góry zwane „Simba”, znane nam z filmu animowanego ze studia Walta Disneya „Król Lew” (ang. The Lion King). Fabuła filmu pokazuje losy Simby, młodego lwa, który poznaje swoje miejsce w „Wielkim kręgu życia” i pokonuje szereg przeszkód, by zostać królem Lwiej Ziemi. W obrębie Seronera znajduje się baza zakwaterowania, lotnisko i centrum turystyczne z interesującym muzeum ulokowanym pośród skał.

Park ochroną rezerwatową objęty jest od 1929, a w 1951 uzyskał status parku narodowego wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nigdzie, poza Serengeti dzikie ssaki nie żyją w tak gigantycznych ilościach, nigdzie, nie spotyka się tak wielkich stad zwierząt kopytnych i tylu krążących wokół nich drapieżników. Serengeti to wielki obszar (prawie 15 tys. km kw.) pokrytej trawą równiny, to takie potężne naturalne pastwisko. Krajobraz parku to bezkresne stepy i równiny płaskie jak stół, z pojedynczymi, widocznymi z wielu kilometrów drzewami lub wzgórzami. Pokręciliśmy się wokół Seronera, po kilku trasach gdzie wożeni są „safaryjczycy”, specjalnie przystosowanymi pojazdami typu safari, nawet chcieliśmy wykorzystać ich doświadczenie, co do szukania legowisk lwów, ale po kilku próbach odpuściliśmy, gdyż było to nazbyt uciążliwe, dla przykładu… w jedno miejsce zajeżdża grupa kilku aut i wypatruje przez lornetki lub specjalistyczne aparaty fotograficzne, gdzieś daleko kilku zwierzaków, co w naszym przypadku nie posiadania fachowego sprzętu, jest bezcelowe. Dotarliśmy do pary lwów, które to w temp 37ºC, nie zamierzały prężyć się do kamery, tylko wylegiwały się w cieniu drzew w wysokiej trawie, prawie niewidoczne. Specyfiką tego parku jest „polowanie” na zwierzynę lub zwyczajny przypadek, że akurat gdzieś się przemieszczają i wtedy jest nagroda. Jedziemy więc 160km do Ndabaka Gate i tu zaczyna się ciut inny park Serengeti, bez kręcących się „safaryjczyków”, meandrujemy wąską ścieżką pośród zarośli, zagajników i skał. Zwierzęta na wyciągnięcie ręki i to w dość dużych stadach. A skoro jest tak pięknie, to dlaczego musi być tak trudno?… na 20km przed bramą wyjazdowa złapaliśmy gumę na tyle. Tego się obawiałem, jak zmienić koło, gdzie wokół mogą czaić się drapieżniki? Podnosimy dach, Wiola w roli obserwatora wypatruje zagrożenia, ja w upale sięgającym 40ºC walczę z defektem. Wszystko poszło sprawnie, żaden zwierz mnie nie pożarł (może ze współczucia, a może mu się zwyczajnie w tym upale nie chciało marnować energii dla jakościowo niezbyt atrakcyjnego mięsa) i po 20minutach jedziemy dalej. Jedyne co stanowiło dla nas nowość zoologiczną, którą dopiero tu, w Serengeti mogliśmy zobaczyć, to całe rodzinki hien. Pod wieczór jesteśmy w zachodnim punkcie wyjazdowym z parku. Dotarliśmy nad Jezioro Victoria i kierujemy się do miejscowości, portu Mwanza drogą B6. W pierwszej napotkanej wiosce usiłujemy naprawić defekt, gdzie w przy ulicznym warsztacie wulkanizatorskim, dwaj młodzi chłopcy skorzy są do błyskawicznej pomocy. Nie ma co patrzeć na archaiczną metody pracy… liczą się chęci, zapał i metoda która działa. Ściągają oponę z felgi, defekt i rozerwania na dł. 3cm bieżnika, spowodowany został zapewne przez ostry kamień. Podkleili łatę i założyli dętkę, którą załatwili w odpowiednim rozmiarze ciągu pięciu minut… co za operatywność. Ich narzędzia to łyżki zrobione z resorów, klej w butelce marki żadnej, łaty oczywiście ze starych opon i dętek. Atmosfera naprawy jak na jarmarku, wszyscy się przedstawiają, pozują do zdjęć i mają uśmiech dookoła głowy. Świadomość, że mamy drugi zapas jest istotna, bo ten po naprawie nadaje się do użycia, jedynie jako „żelazna” rezerwa.

Już o zmroku docieramy do Mwanza i za sprawą mapy z naszego GPS-a, Afryka 4×4 track, docieramy do nadjeziornej mariny, gdzie na camp site Mwanza Yacht Club&Camping (10tys. szyl. od os.). Przyjemne miejsce, „mieszkamy” na trawiastej plaży przy Victoria Lake – 1150m.n.p.m.

14-03-03-map

Dzień 49. – 04.03.2014r

Ranek o wschodzie słońca, wita nas pięknym widokiem na Victoria Lake. Ruszamy z Mwanza, objeżdżając jezioro od płd. strony, kierując się na zach. do następnego państwa na naszej trasie, Burundi. Przecinamy kontynent od wsch. Rowu Afrykańskiego po zach., teren kolebki ludzkości. Opuszczamy kolorową aglomerację Mwanza, gdzie wszyscy handlują tu wszędzie i wszystkim, kłębiąc się pomiędzy bajzlem przez siebie stworzonym. Docieramy najpierw do promu w Kikongo i poprzez zatokę Mwanza Gulf przeprawiamy się na drugą stronę do Busisi (400szyl. od os. plus auto 6500szyl.). Dalej jedziemy drogą B163 przez Sengerema, Buseresere do Bwanga, nową wspaniałą drogą, klasy europejskiej, nawet w wioskach pobudowano chodniki, co jest niespotykanym zjawiskiem, jak na warunki afrykańskie. Tu kończy się asfalt i zaczyna teren przebudowywanej drogi, który po kilkunastu km, przeistacza się w wąską glinianą dróżkę biegnącą w buszu. Podróżujemy malowniczymi, pofałdowanymi terenami, przejeżdżając przez małe wioski, których centra są swoistymi targowiskami.

Docieramy do Biharamulo, gdzie ponownie wita nas wspaniała droga B8, którą docieramy do Lusahunga. Tam wbijamy się w trakt B3 i kilka km za Kafuha, skręcamy w kierunku Burundi. Na 30km przed punktem granicznym Kabanga, w Ngara z powodu braku możliwości kempingowych, zostajemy na nocleg w przydrożnej „Amahoro Lodge”. Teren całkowicie nie turystyczny, choć wokół piękne fałdowane górki, a obiekt wybitnie spełnia rolę noclegową dla miejscowych będących w drodze.

Zaskakuje nas czystość, schludność jak i cena za nocleg, 15tys. szyl. za 2os. pokój ze śniadaniem, to przecież 30zł. Chyba dopiero teraz, poznajemy prawdziwe tanzańskie ceny usług, do tej pory nie udało nam się uzyskać tak niskiej ceny, nawet na kempingu. Podajemy koordynaty S 02º30.892′ E030º39.150′ .Wysokość 1745m.n.p.m.

14-03-04-map

A co do kolorowej aglomeracji Mwanza… to zdominowana jest całkowicie przez firmę „Coca-Cola” i jej produkty oraz firmy telekomunikacyjne, co widać… gdzie by tylko okiem nie sięgnąć… spróbujcie wyobrazić sobie sytuację, gdzie Wasze życie codzienne, biegnie zgodnie z ruchem wskazówek zegara „Coca-Coli’ na rondzie… więc… wychodzicie wczesnym rankiem do roboty, ze swojego maleńkiego domku „sprite”… odprowadzacie dzieci do szkoły pod patronatem „Coca-Coli”… zmierzacie do waszej firemki, być może to stoisko z patyków, osłonięte parasolem firmy „Tigo”, gdzie macie w ofercie tylko buty ze zużytych opon, dostępnej na rynku firmy… a być może Wasz mikro biznes, to handel warzywami w budyneczku „mirinda”. Po skromnym zarobkowaniu, idziecie obok do sklepiku „7 up”, by kupić coś do jedzenia… w drodze do domu, zaciągacie należnej chwili relaksu, w barze przy stoliku „Pepsi”, by przy buteleczce „mountain dew”, wykręcić numer ze swojego „Vodafone”do „Airtela” przyjaciela… po co?… może jakaś nowa akcja- kreacja?… może koszulki z napisem… „Enjoy All Company”?… zamiast zwyczajnego „Samsung”…

Ponieważ jutro opuszczamy Tanzanię… to co by tu o niej napisać?… bo przecież największymi atrakcjami dla turystów, są przecież parki i safari po nich, loty balonami, trekking, szampan w buszu i wejście na „górę która lśni”… Kilimandżaro.

A my mzungu (biali)… przez judaszowe oko z naszego gari (auto), jadąc pole pole (powoli) po różnych bara bara (droga), zobaczyliśmy coś więcej… zwyczajne życie watu weusi (czarni) i być może tylko ułamek ich problemów.

Dzień 50. – 05.03.204r

Noc zdecydowanie rześka, jesteśmy na wysokości 1750m.n.p.m. Szybki dojazd do granicy, zamykamy karnet CPD u tanzańskich celników, a pomiędzy granicami, po siedmiu tygodniach, zmieniamy stronę drogi, z lewej po której jeździliśmy dotychczas w Afryce, na prawą i dojeżdżamy do burundyjskiego przejścia granicznego. Osobowy ruch graniczny prawie nie istnieje, w marcu jesteśmy pierwszymi turystami wjeżdżającymi do tego kraju. Wystawiają nam wizy, 40$USD od os., natomiast za auto jedynie 20$USD, gdyż ubezpieczenie już posiadamy, to wykupione w Tanzanii na wiele afrykańskich państw. Pół godziny i jedziemy po terenie Burundi. Pierwsze wrażenie, skromne, ciut strojne domki w większości z cegły ale… jest zdecydowana zmiana… są pokryte dachówką. Pojazdów mechanicznych jakby brak, coś jak w Malawi, podstawowym środkiem transportu jest rower made in India. Jedziemy w kierunku stolicy Bujumbura.

Poruszamy się w górzystym terenie, gdzie ludność rozlokowała swoje wioski wzdłuż trasy, a praktycznie wygląda to tak, jakby przemieszczać się niekończącą wioską. Co zaskakuje w tej po belgijskiej kolonii, to zdecydowanie większy porządek wokół skromnych domostw i poza nimi również, natomiast ludność zajmująca się głównie rolnictwem, żyje pracowicie, co nie znaczy dobrze, tylko raczej na granicy ubóstwa.

Włączamy naszą akcję rozdawania prezentów i wnoszenia choćby na chwilę, odrobiny radości na twarze mieszkających tu dzieci. W wielu wypadkach uciekają, nie znając czegoś takiego jak podarunek od przejeżdżających. Czasem nawet, nasze zatrzymanie się, budzi w nich przerażenie. Zmieniamy więc taktykę i zatrzymujemy się przy gospodarstwach, gdzie są również dorośli, jest zdecydowanie lepiej, przestają czuć lęk, a po kilku chwilach przyklejają się do nas i emocje wypadają z torów kontroli. Udało nam się również, wypatrzyć grupę chłopaków, grających piłką własnej konstrukcji… zwój nylonowych reklamówek powiązanych sznurkiem i po kilku zabiegach, zamieniamy ich… na naszą, biało-czerwoną. Wyzwolona radość była nie do ogarnięcia!

Co zaskakuje przy drodze?… duża ilość wojska i policji rozlokowana gdzieś w krzakach, podejście do nas, białych turystów?… uśmiech i życzenie pomyślności w drodze, bez kontroli dokumentów. Pomimo, że mieliśmy do pokonania jedynie 250km, zajęło nam to sześć godzin, droga kręta w górskim terenie, gdzie ruch pieszych i rowerzystów odbywa się nieprzerwanym ciągiem. Poza rolnictwem, gdzie dominują uprawy bananów, kawy i herbaty, ludność wiosek zajmuje się wypałem cegieł, dachówki i produkcją węgla drzewnego (charco). Widzimy jak wielki trud, wkładany jest w czynności transportowe, gdzie głowy kobiet i niejednokrotnie dzieci oraz prosty rower (zbyt mało doskonały w górach), wykorzystywane są do przemieszczania i przepychania niezliczonej ilości towarów. Docieramy nad następne, drugie co wielkości jezioro Afryki Lake Tanganyika, do stolicy Burundi, Bujumbura. Niczym to miasto nie zachwyca i nic ciekawego w nim nie wypatrzyliśmy… ot miasto…W samym centrum, próbujemy pobrać miejscowe pieniądze z bankomatu, okazuje się, że… albo nie działa, albo nie można, bo jest pusty, albo po prostu nie ma bankomatu. W banku również nie wymieniają twardej waluty, kierują nas do punktu wymian typu nasz kantor, wymieniamy 1$USD – 1630BIF-franków burundyjskich. Podajemy również cenę diesla – 2200fr. za litr. Ponieważ chcemy spędzić wieczór nad jeziorem, jedziemy kilka km wzdłuż jego brzegów na północ i przy samej plaży w kompleksie „Soga Plage Bujumbura Burvodi” za 20$USD, dostajemy kawałek piasku pod drzewem, dla naszego domu na kółkach. Sympatyczny właściciel Bosco Simba-Kwira, daje nam do dyspozycji łazienkę w jednym z bungalowów. Natomiast wspólne spotkanie przy piwie „Primus” z miejscowego browaru, dostarcza niezliczonych informacji, o tym niewielkim, liczącym 9mln ludzi państwie. Ponieważ restauracja oferuje miejscowy rarytas w postaci ryby „mukeke”, występującej jedynie w jeziorze Tanganyika, korzystamy z okazji i uczta wjeżdża na stół… niepowtarzalny smak, upieczona z zieloną papryką i cebulą, a do tego sałatka i frytki.

14-03-05-map

Ciut wiedzy na temat Burundi:

Republika Burundi – państwo bez dostępu do morza położone w Afryce Wschodniej graniczy z Rwandą od północy, Tanzanią od wschodu i południa oraz z Demokratyczną Republiką Kongo od zachodu, a większość jej płd.-zach. granicy stanowi jezioro Tanganika. Od stuleci zamieszkane przez ludy Twa, Tutsi i Hutu i rządzone przez króla Tutsi przez ponad 500 lat. Jednakże na początku XIX w., Niemcy i Belgowie zajęli te tereny, przez co Burundi była częścią kolonii Ruanda-Urundi, aby w 1920r. stać się belgijskim terytorium mandatowym, co w praktyce stanowiło… że było belgijską kolonią. Po II wojnie światowej, stała się terytorium powierniczym ONZ pod administracją belgijską. W1959r., władca Burundi Mwambutsa IV zażądał od belgijskiego ministra ds. kolonii rozwiązania Ruanda-Urundi i podziału na dwa terytoria Burundi i Rwanda. Sześć miesięcy później terytorium się podzieliło oraz uniezależniło od Europy. Kraj ogłosił niepodległość 1 lipca 1962r., lecz z powodu różnic społecznych między Tutsi i Hutu, zapanował stan wojny domowej w wyniku której zginęło tysiące ludzi. Gęsto zaludnione Burundi, było i nadal jest jednym z najbiedniejszych państw świata. Podstawowymi zasobami naturalnym kraju są kobalt, miedź, a rolnictwo z którego żyje 90% społeczności opiera się na uprawach bananów, trzciny cukrowej, kawy i herbaty.

Dzień 51. – 06.03.2014r

Rankiem opuszczamy to niezwykle przyjemne miejsce, położone przy samej plaży afrykańskiego jeziora Tanganyika 770m.n.p.m. Jadąc 80km z powrotem, tą sama drogą którą przybyliśmy do stolicy, podążamy do granicy z Rwandą. Błyskawiczna odprawa po burundyjskiej stronie i meldujemy się na punkcie imigracyjnym Rwandy. Urzędnik przystawia pieczecie wjazdowe i oddaje paszporty, po chwili prosi, aby jeszcze raz mu je pokazać. Ponownie wertuje kartki i stwierdza… przecież nie macie wiz!…eureka!…to oczywiste, że ich nie mamy, bo przecież, jak zwykle chcemy je wykupić na granicy. Prowadzi nas do naczelnika, a on stwierdza kategorycznie, że wykupienie wiz tutaj na granicy jest zwyczajnie niemożliwe, musimy udać się do któregoś ościennego kraju i w konsulacie Rwandy je wyrobić. Totalna porażka informacyjna, mieliśmy info z MSZ, że dla obywateli Unii Europejskiej jest taka możliwość. Co robić?… skoro następna informacja tegoż naczelnika brzmi iż w stolicy Burundi, Bujumbura, skąd wyjechaliśmy rankiem, zabieg taki trwa dwa do trzech dni. Ekspresowy przegląd map, liczenie km i decyzja… powrót do Tanzanii, mamy przecież wielokrotną wizę do tego kraju i wykupione wszystkie opłaty na auto. No cóż, błyskawiczny odwrót, ponowna odprawa do Burundi bez dodatkowych opłat, powrót 20km do wczorajszej trasy i wracamy do Tanzańskiego przejścia granicznego, którym wczoraj wjechaliśmy. Odprawa bez opłat, tracimy jedynie jedną winietę karnetu CPD, na ponowne odprawienie do Tanzanii naszej Toyoty.

Na bazę noclegową, wybieramy sprawdzoną „Amahoro Lodge” w Ngara, tam gdzie nocowaliśmy przedwczoraj. Ledwo co skonsumowaliśmy przygotowane przez gospodarza omlety z warzywami, a w drzwiach lodge pojawia się cała grupa motocyklistów z Holandii. Jadą w eskorcie jednego pojazdu, wystartowali tak jak my z Kapsztadu, tylko tydzień później na przysłanych tam w kontenerze motocyklach Yamaha Tenere 660. Jechali mniej skomplikowaną i w miarę najkrótsza trasą, gdyż przebyli jedynie 8tys. km, my mamy już w kołach 16,5tys. km. Nie wjeżdżali do parków, gdyż na motocyklach jest to niemożliwe… no cóż, w Afryce motocykl mocno ogranicza. Takie podróżnicze spotkanie w drodze, z rozmowy o trasie i dalszych planach, wynikł fakt iż również ich nie wpuścili dzisiaj do Rwandy, bezpośrednio od tanzańskiej strony, również z powodu braku wiz i fałszywej informacji, co do możliwości jej wyrobienia na granicy tego państwa… no to znalazła się okazja do „ukojenia” wspólnego niepowodzenia… piwem „Serengeti”z wizerunkiem leoparda… którego nikt z nas aż z tak bliska nigdy nie oglądał. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, wymiana informacji, spostrzeżeń i doświadczeń

14-03-06-map

…ludzie Burundi… wyprani z nadziei na coś więcej, nie wypatrują potrzeb horyzontu… żyją w rewirach, gdzie setki bzdur, nie mają się gdzie schować… zagmatwani w ciągłej pogoni, jak marionetki plączą się po życia scenie… sklasyfikowani, ostemplowani i zaszufladkowani, w katalogu maszynka wielofunkcyjna… której współpraca z ziemią, obiecuje tylko mierne korzyści… a marna to pociecha, kiedy walka o każdy metr do przodu, melioruje żyły nieludzkim przetrwalnikiem…żywe perpetuum mobile?… oni dobrze wiedzą, jak zmysłom czujność odebrać by przetrwać…

Dzień 52. – 07.03.2014r

Oj… ciężko się dzisiaj wstawało, głowa jakaś taka „vertigo serengeti”. Nim ruszyliśmy o 9:30 na trasę wspólnie z Holendrami, dzieciaki z sąsiedztwa przymierzały motocykle i przyglądały się wszystkiemu bardzo wnikliwie. Aż do miejscowości Biharamulo, przemieszczamy się drogami z końcowej trasy dnia 4 marca, a dalej to przejazd na północ wzdłuż brzegów jeziora Victoria, wspaniałą, nową drogą B8, przez Bukoba do granicy z Ugandą w Mutukula. To 400km ciekawej pofałdowanej trasy, gdzie pomimo bliskości równika, jedziemy pośród sosnowych lasów.

Drugi raz zamykamy karnet CPD u tanzańskich celników i odprawiamy się po ugandyjskiej stronie. Tym razem nie ma problemu, wystawiają wizy na granicy, opłata 50$USD od os., a za odprawę Toyoty płacimy 50tys. szyl. ugandyjskich i używamy następnej winiety karnetu (1$USD – 2950UGX- szylingów ugandyjskich ). Jedziemy jeszcze 45km do miasteczka Kyotera, a z powodu braku kempingu, wynajmujemy schludny 2os. pokój w motelu „New Motel Highway”za 31tys. szyl.(ok 35zł ze śniadaniem). Tymczasem po drugiej stronie ulicy… rozkręca się nocna impreza.

14-03-07-map

Dzień 53. – 08.03.2014r

Noc mieliśmy w rytmie disco, do 5:00 nad ranem basowe tony, ich rezonans oraz wrzaski i nieudolne śpiewanie… nie pozwalały zasnąć. Z Kyotera jedziemy na płn. w kierunku stolicy Ugandy, Kampali, aby po 60km w miejscowości Masaka odbić na zach. w drogę prowadzącą do Mbarara. Przemieszczamy się pomiędzy polami herbacianymi wśród górek, wszędzie widoczne są zielone banany (matoke), ale widać, że gospodarka już nie hula tak jak w Malawi czy Burundi. Po 100km w Sanga wjeżdżamy do Lake Mburo N.P. Jest to mały park, w którym byłoby nam „dane”, oglądać wszystkie dotychczas widziane zwierzęta Afryki. Zadowalamy się samym przejazdem do bram parku, rezygnując z safari po jego terenie, gdyż cena 40$USD od os. oczywiście była do przyjęcia, ale… 150$USD za nasz pojazd, jest wobec jego skromnych i powtarzających się walorów, nie do zaakceptowania. Po drodze robimy kilka fotek zwierzątkom i jedziemy dalej.

W Mbarara odpijamy ponownie na północ i jadąc drogą pomiędzy jeziorami „Lake Edward” i „Lake George”, przemieszczamy się wzdłuż granicy z Kongo, następnym ugandyjskim parkiem „Queen Elizabeth N.P.” Tragiczny stan drogi, zrujnowany, fragmentaryczny asfalt, czasem lepiej pozostawić gruntowe drogi, niż nie remontować dziesiątkami lat, tych niby wyasfaltowanych, jamy jak w kopalni odkrywkowej. Tereny miejscami przypominają do złudzenia „Serengeti N.P.”, tylko równina taka jakaś częściowo powypalana.

Na 25km przed Kasese, przekraczamy kolejny raz równik, w naszej ponad pięcioletniej podróży wokół świata. Dokładnie przy skrzyżowaniu z drogą, prowadzącą do granicy z Kongo, gdzie na małym parkingu usytuowano skromne emblematy, świadczące o tym fakcie, a wysokość to 960 m.n.p.m.

Z Kasese, przemieszczamy się jeszcze tego dnia, na północ do Fort Portal. Po drodze, kolejny raz widząc grupę chłopaków grających piłką, niczym wg instrukcji Adama Słodowego „zrób to sam”, uskuteczniliśmy akcję zamiany i kolejna piłka nożna z napisem Polska, powędrowała w ręce ugandyjskich dzieci… być może przyszłych zawodników znanych drużyn… nic nie jest wykluczone.

Na miejscu po raz kolejny oferty kempingowej brak, na wjeździe do miasta wynajmujemy pokój w hotelu „Allan’s Resort” za 46tys. szyl. (parking za bramą, pokój bez prądu, łazienka bez wody)… gdzie na warunki tego kraju… nie jest nadużyciem słowo „resort”.

14-03-08-map

Słowo o Ugandzie – państwo we wschodniej Afryce nad Jeziorem Wiktorii, której ludność zajmuje się głównie rolnictwem i hodowlą, kraj słabo rozwinięty. Obszar ten jest jednym z najwyżej położonych państw Afryki, 84% powierzchni kraju obejmuje płn.-zach. część prekambryjskiej Wyżyny Wschodnioafrykańskiej. W 1894r. utworzono brytyjski protektorat Ugandy, w skład którego weszło 5 królestw: Ankole, Buganda, Bunyoro, Busoga i Toro. W roku 1962 federacja Ugandy uzyskała niepodległość od Wielkiej Brytanii. W 1967r. zniesiono historyczne monarchie. W latach 1978-1979 doszło do konfliktu z sąsiednią Tanzanią. Konsekwencją przegranej przez Ugandę wojny było obalenie reżimu Idi Amina. Uganda była ogarnięta w latach 90-tych wielką epidemią AIDS, ale udało się ją w miarę opanować dzięki strategii ABC. Obecnie najpoważniejszym problemem kraju jest malaria, która w Ugandzie zabija więcej ludzi niż AIDS, bieda i brak dostępu do powszechnej służby zdrowia (co roku 70 tys. zgonów, głównie wśród dzieci do lat pięciu oraz ciężarnych kobiet). Na ponad 90% powierzchni kraju jest ona obecna przez cały rok, zarówno w porze deszczowej, jak i suchej. Podstawowym posiłkiem w tym kraju są zielone banany zwane matoke, zjadane na surowo lub smażone. Samochód posiada co 50. rodzina, telewizor, mniej niż co dziesiąta.

Co do Idi Amina, najbardziej znanego feldmarszałka ugandyjskiego… był postacią ekscentryczną, a przez niektórych uważany był za szaleńca. Miał przydomek „Dada”, sam chciał, żeby nazywano go „Big Daddy”, ale nazywano go także „rzeźnikiem z Ugandy” lub „wioskowym tyranem”.Chciał być mediatorem w konflikcie północnoirlandzkim i uważał, że to on, a nie królowa brytyjska powinien stać na czele Wspólnoty Narodów. Był tak zafascynowany Szkocją, że tytułował siebie „Ostatnim Królem Szkocji” (ekranizacja książki Gilesa Fodena o ty samym tytule). Chciał stanąć na czele wojsk, które odłączą Szkocję od Wielkiej Brytanii, a na pogrzebie króla Arabii Saudyjskiej pojawił się ubrany w kilt. Coca-Colę uznawał za wielki rarytas i podawał swoim gościom, także zagranicznym. Potężnie zbudowany Idi Amin, znany był także z tego, że często wyzywał na „pojedynki bokserskie” znane osobistości ze świata polityki. Po tym jak królowa Elżbieta II nie przyjęła jego wyzwania, ogłosił się „pogromcą Imperium Brytyjskiego”. Na pojedynek wyzwał również znanego z drobnej postury prezydenta Tanzanii Juliusa Nyerere. Idi Amin uwielbiał go prowokować i naśmiewać się szczególnie z jego nikłego wzrostu. Zakrawa na ironię fakt, że to właśnie wojska Tanzanii doprowadziły w roku 1979 do obalenia Idi Amina.

Dzień 54. – 09.03.2014r

Rano dalej brak energii, więc zanim odpalili piecyk i przygotowali nam śniadanie w postaci omletów z warzywami, minęła godzina. Z Fort Portal, pomiędzy ogromnymi radosnymi reklamami, nijak nie pasującymi do otaczającej rzeczywistości, jedziemy 50km na wschód do Kyanjojo, gdzie pośród ogromnych skał umiejscowione jest Sanktuarium Maryjne. Dziś niedziela, więc wystrojona miejscowa ludność, pielgrzymuje do tego miejsca, że aż trudno przejechać. Tu też odbijamy na północ aby pokonać dystans prawie 250km, dzielący nas od Masindi. Droga okazuje się być zwykłą gruntówką, wijącą się pomiędzy niezliczoną ilością małych wiosek i osad. Przy drodze domy z cegły z blaszanymi drzwiami, cegielnie i sprzedaż największego owocu na świecie… jackfruit (owoc drzewa chlebowca). Poruszamy się wybitnie rolniczymi terenami, gdzie dominują uprawy, zielonych bananów, trzciny cukrowej i herbaty, a wszystko to pośród malowniczych wzgórz.

Po pięciu godz. mozolnej jazdy jesteśmy w Masindi i próbujemy zlokalizować małą wioskę Nyabyeya w której to, zawarta jest smutna historia… od jesieni 1942r. do 1949r. istniało tu utworzone przez Brytyjczyków, osiedle dla ok 5tys. z grupy 20 tys. Polaków (w większości kobiet, dzieci i starców) przebywających w Afryce, po pobycie na zesłaniu na Syberii i opuszczeniu terytorium ZSRR. Udaje się zaciągnąć informacji, wioska znajduje się na płn.-wsch. od miasta, 25km jazdy gruntową drogą. Najpierw należy jechać ok. 10km w kierunku Kinyara (znajduje się tam cukrownia) i tam odbić w prawo do Nyabyeya. Wjeżdżamy jakby do zaginionego świata, pośród ogromnych plantacji trzciny cukrowej, maleńkie gliniane domki, pokryte trawą słoniową. Wioska okazuje się być niezwykle skromna, na tle pozostałej części tego kraju. Do dzisiaj jednak zachował się tam kościół z 1943 r. zbudowany u podnóża góry Wandy (Nyabyeya) przez Polaków, z białym orłem w koronie na szczycie, napisem… „Polonia Semper Fidelis” i tablicami umieszczonymi przy głównym wejściu… „Ten kościół ku czci Najświętszej Marii Panny, Królowej Korony Polskiej, wybudowali polscy wygnańcy, podczas tułaczki do wolnej Ojczyzny”… po polsku, angielsku, suahili i łacinie. Obok znajduje się cmentarz z mogiłami nieszczęśników, których los właśnie tu, na afrykańskiej ziemi, dobiegł swego kresu. Opiekuni kościoła, czarnoskóra rodzina mieszkająca w przyległej do posesji chatce, otwiera nam drzwi do świątyni, powiadamiając, że duszpasterskie posługi wykonują tu obecnie Franciszkanie, których siedzibą jest misja w Kakooge, 90km na płn. od stolicy Kampali. Chwile zadumy, sprowadzają się do jakże smutnego wniosku… tragicznej historii naszego polskiego narodu, gdzie ponownie piękna Syberia była tym smutnym elementem. Jak wielkim trudem okazał się los tych Polaków, którzy najpierw w 1939r. dostali się pod sowiecką okupację, później zesłano ich na Syberię. Dopiero rok 1941 stanowił przełomową datę w ich nieszczęsnej historii. Podpisany wówczas układ Sikorski – Majski, uznawał oficjalnie istnienie Państwa Polskiego przez Związek Radziecki, co pozwalało także, na stworzenie oddziałów armii polskiej, której to organizowaniem zajął się generał Władysław Anders. Formowana przez niego tzw. Armia Andersa, stała się również wybawieniem dla tysięcy Polaków, zesłanych w czasie wojny do ZSRR. Ci, co przeżyli to piekło, mogli wydostać się w 1941r. wraz z armią do Teheranu, a później rodziny tych co ocaleli, wysłano na kontynent afrykański do kolonii brytyjskich, m.in. do Ugandy, w głąb czarnego lądu, aby nie słyszał o nich świat. Brytyjczykom nie w smak było pokazywać w Afryce białego człowieka, pozbawionego środków do życia. Po wojnie, władze komunistycznej w Polsce, również nie zabiegły o powrót do kraju tych biedaków, definitywnie znaleźć musieli nowe miejsca do życia gdzieś w świecie – Australii, Nowej Zelandii, Kanadzie, by z dala od ukochanej i tak oczekiwanej ojczyzny, kontynuować swój tułaczy los.

Na końcu reportażu z obecnego odcinka trasy przedstawiamy skrót wiadomości dotyczących historii przybycia i tworzenia się obozu polskich uchodźców w Nyabyeya.

Zwiedzamy wioskę, rozdajemy prezenty, następna biało-czerwona piłka, powędrowała w ręce dzieci w Nyabyeya. Powracamy do Masindi i kierujemy się do stolicy Ugandy, Kampali. Po drodze dość często widzimy płonące lub już wypalone obszary, natomiast od jakiegoś czasu, coraz częściej spotykamy marabuty… coś jak nasze bociany, ale nie tak eleganckie… to po prostu śmieciarze dużych miast… wielcy padlinożercy, lubiący również podmokłe tereny.

W Kampali jesteśmy umówieni z naszym kolegą Piotrem z Polski, który obecnie przebywa tu na kontrakcie, ma do dyspozycji mieszkanie, więc zaprasza nas na przerwę w podróży. Mamy w planie załatwienie wiz do Etiopii (te które mamy w paszporcie, lekko sie przeterminowały). Sam dojazd do stolicy, to porządny 220km odcinek drogi, a na rogatkach miasta, byliśmy już po dwóch godzinach. Wieczorowa pora, a tu co?… czyżby government nie zapłacił rachunków za prąd?… brniemy w ciemnościach w ogromnym korku, a na bezpośrednim wjeździe, przebicie się przez tłumy ludzi, rowerów, motocykli, setek busów(matatu) i aut…zajęło nam ponad godzinę. Wreszcie docieramy do Piotra i rozpoczynamy pogawędkę przy piwie… tym razem kenijskim „Tusker”.

14-03-09-map

Dzień 55. – 10.03.2014r

Dzień techniczny… ustalamy z Piotrem adres ambasady Etiopii, on jedzie do pracy, a ja po wizy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy powiadomiono mnie, że tu w Kampali obsługują wyłącznie Ugandyjczyków i absolutnie nie załatwię sprawy. Nie pomogły żadne tłumaczenia, odpowiedź brzmi… albo lecimy samolotem i dostaniemy wizy na lotnisku w Addis Abebie, albo mamy je załatwiać w Berlinie, tam gdzie jest nasza lokalizacja z tytułu zamieszkania… tyle, to my też wiemy… totalny absurd. Tak sobie myślimy, że może w stolicy Kenii, Nairobi, gdzie jest polski konsulat, odpowiednia nota pozwoli nam załatwić wizy do tego kraju, tak jak załatwialiśmy inne, w podobny sposób, już wielokrotnie w świecie.

Tymczasem piszemy relację, robimy pranie, auto umyte na wysoki połysk i jeszcze tylko zakupy na drogę i… w drogę.

afryka-map-10-03-2014

Obóz dla polskich uchodźców w Masindi (Nyabyeya)… wspomnienie tamtych czasów:

Po nawiązaniu stosunków dyplomatycznych w 1941r. między Moskwą, a rządem emigracyjnym w Londynie, ZSRR zgodziło się na opuszczenie kraju przez polską ludność cywilną. W tym samym czasie rząd brytyjski zaoferował tym Polakom, którzy nie mogli wstąpić do armii, schronienie w swoich zamorskich koloniach. Obecnie, mamy już dużo wiadomości, o losie ludzi wywiezionych na Syberię i nieludzkich warunkach w jakich żyli. O głodzie, chorobach i ludzkiej niedoli, o tułaczce, już po sowieckiej amnestii, kiedy na własną rękę, poszukiwali tworzącego się wojska polskiego. Jak wszystkim wiadomo, młodzi i starsi mężczyźni, chłopcy i dorosłe dziewczęta wstępowali do wojska, dzieci trzymały się matek, a sieroty oddawano do sierocińca. Takim sposobem polscy emigranci przedostali się, przy boku nowo powstałej Armii Andersa do Iranu, Iraku, Palestyny, a potem (już sami) do Indii. Tam zapadła decyzja, gdzie ich ulokują. Część uchodźców przyjęły Indie, Nowa Zelandia, Meksyk, większość trafiła do Afryki. Przyjęły ich przede wszystkim Związek Południowej Afryki, Tanganika i Uganda, ale także Kenia i Rodezja. Według szacunków do Afryki dotarło około 19 tysięcy uchodźców (inne źródła mówią o 20 tysiącach). Były to głównie kobiety, dzieci i starcy, których ciężkie doświadczenia czasów wojny nauczyły nieufności i dystansu. W Ugandzie, w okolicy Masindi wykarczowano dla nich kawał dżungli o powierzchni około 5 km, pomiędzy Jeziorem Alberta i Jeziorem Kyoga, na którym stopniowo budowano domy z gliny, pokryte trawą słoniową. Podłoga to było gliniane klepisko, zamiast okien, drewniane okiennice i światło z lampy naftowej. Umeblowanie – prycza z moskitierą, stół i dwie ławki. Każdy dom podzielono na trzy izby, każda izba przypadała na jedną rodzinę, gdy rodzina była duża, to dostawała dwie. Prowiant dostawali z magazynu i gotowali sobie sami, na drzewem opalanej kuchence, zbudowanej niedaleko domu. Racje żywnościowe nie były zbyt hojne, ale nie byli już głodni, tym bardziej, że po przebyciu syberyjskiej szkoły życia, ludzie zakasywali rękawy i brali się do zakładania ogrodów warzywnych, hodowania kur itd. Owoców było dużo, banany i pew-pew rosły dziko. Ananasy, zanim jeszcze były dojrzałe, zaradne gosposie szatkowały i robiły z nich „kiszoną kapustę”.

Transporty uchodźców zaczęły napływać już jesienią roku 1942. Jedna tylko wioska – „Przejściówka” – była gotowa na ich przyjęcie. Po zbudowaniu następnych, ludzie byli przenoszeni do nowych wiosek, a „Przejściówka” nadal witała nowo przybyłych. W sumie było 8 wiosek, w tym jedna była siedzibą sierot. Szosa, pod fantazyjną nazwą „Rób co chcesz” opasywała łukiem osiedle, od bramy wejściowej, aż po jego krańce i była miejscem spacerów zakochanych par. Wioski były budowane w kształcie krzyża, albo w kształcie litery H. W środku była studnia – pompa, a cztery piaszczyste drogi rozchodziły się na cztery strony świata. U wylotu każdej był kran, z którego ludzie nabierali wiadrami wodę. Wzdłuż drogi domki, po pięć z każdej strony. Z higieną było trochę na bakier – wygódka strategicznie ulokowana niedaleko kuchni. Miednica służyła do prania oraz do osobistego użytku. Ale, mimo tych skromnych możliwości, ludzie wyglądali schludnie, a nawet własnym przemysłem, szykownie ubrani, czyści i zadbani. Mniej więcej w środku ulokowane było gimnazjum, które otworzyło swoje drzwi w roku 1943. W roku 1944 powstało Liceum, a szkoła dostała nazwę „Gimnazjum Ogólnokształcące i Liceum Humanistyczne”. Przez następne cztery lata, kolejne klasy zdawały egzamin dojrzałości – maturę. (w sumie około 120 osób). Sił pedagogicznych nadal brakowało (jak również podręczników), tak że starsi maturzyści, po ukończeniu kursu pedagogicznego, zaczynali uczyć dzieci w szkołach powszechnych, jak również w niższych klasach gimnazjum. Oprócz tego było jeszcze Gimnazjum Handlowe, Bieliźniarskie i parę szkół powszechnych. Kwitło harcerstwo, kółko dramatyczne i sporty. Była świetlica, gdzie odbywały się zabawy, przedstawienia, koncerty, wieczorki harcerskie i wyświetlane były filmy. Polski komendant osiedla inż. Fr. Hawlinga, miał własne biuro administracyjne, a osiedle posiadało również szwalnię, stolarnię, piekarnię, cegielnię, szewca, dwa sklepy, szpital z pełnym personelem medycznym (4 lekarzy) i jednego dentystę. Na poważniejsze zabiegi i operacje woziło się pacjentów do Kampali, oddalonej o jakieś 300 km.

Był też kościół, zbudowany w latach 1943-1945 wspólnym wysiłkiem, przeważnie kobiet i dzieci, ze składek mieszkańców osiedla, pod czujnym i fachowym okiem P. Franciszka Wolaka, rady doradczej oraz ks. Fr. Wińczowskiego. Piękny murowany, zbudowany u podnóża góry Wandy (Nyabyeya) górujący nad całym osiedlem. Z białym orłem na szczycie, napisem – Polonia Semper Fidelis i tablicami umieszczonymi przy głównym wejściu. „Ten kościół ku czci Najświętszej Marii Panny, Królowej Korony Polskiej wybudowali polscy wygnańcy podczas tułaczki do wolnej Ojczyzny”- po polsku, angielsku, suahili i łacinie.

W roku 1948 zaczęła się likwidacja osiedla. Rodziny wojskowe miały prawo wjazdu do Anglii, w celu połączenia się rodzin. Inni, mniej szczęśliwi, byli przyjęci na kontraktowe prace do Kanady, Stanów Zjednoczonych, Australii i Brazylii. Mała część wróciła do kraju, a mały procent pozostał w Afryce, przeważnie południowej. Mimo radości z powodu połączenia się rodzin, wszyscy byli głęboko wzruszeni rozstaniem z Afryką, bo mimo ciężkich warunków, zwłaszcza na początku, kontynent ten obdarzył ich spokojną przystanią w zawierusze wojennej. I mimo poprzednich obaw, szczególnie matek rodzin, nigdy nikogo nie spotkała żadna krzywda ze strony lokalnej ludności.

Na terenie Afryki było 18 większych lub mniejszych polskich osiedli. Tanzania – Tengeru (4.000), Lusaka (1.400), Kidugala (1.000), Ifunda (800), Rusape (600), Abercon (600), Uganda – Masindi (prawie 5.000), Koja (3.000).

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>