Cz. 4: Zambia > Malawi > Tanzania

Dzień 33. – 16. 02.2014r

Dość przebywania w jednym miejscu, to nie w naszym stylu podróżowania. Trzeba jednak przyznać, że miejsce to, było do takiej przerwy jakby stworzone. Oporządzeni i zaopatrzeni w nowe siły, ruszamy dalej. Naszym pierwotnym planem, było jechać dalej na wschód po stronie zimbabwejskiej, południową częścią, liczącego sobie 220km długości i 40km szerokości, zbiornika wody sztucznie utworzonego na rzece Zambezi (największe na świecie jezioro antropogeniczne) „Lake Kariba”, ale po szczegółowym wywiadzie odpuściliśmy temat, gdyż droga przebiega z dala od jego brzegów, nic szczególnego tam nie napotkamy, a do przebycia mielibyśmy sporo niepotrzebnych kilometrów. Przekraczamy więc granicę, tuż przy samych wodospadach mostem przewieszonym nad rzeką Zambezi. Po stronie Zimbabwe odprawa trwa zaledwie dwie minuty, po stronie Zambii… od razu chcą mnie zamknąć do więzienia i straszą ogromną karą, że zatrzymałem się na środku mostu, aby wysadzić Wiolę, która poszła pieszo, by móc zrobić kilka fotek. Po obłaskawieniu, tłumacząc się gęsto zwykłą niewiedzą w tym temacie, kończy się na reprymendzie i pouczeniu przez zambijską straż graniczną. Już po wjechaniu na przejście, sytuacja wskazuje, że tym razem z odprawą nie będzie tak zgrabnie jak dotychczas, co widzimy?… galimatias panujący wespół z dezorganizacją, no i zaczyna się proces… biurokratyczna orgia, to taki obraz przejść granicznych w Ameryce Środkowej. Zaczynamy… najpierw instrukcja przekraczania granicy udzielona przez urzędnika granicznego, tuż po niej, napadła nas zgraja „pomagaczy”, lekko się ogoniwszy, dotarliśmy do okienka immigration, gdzie dość uprzejmy urzędnik, wystawił nam wizy wjazdowe (50$USD od os.). Następnie zaczęła się procedura odprawy naszej Toyoty. Nie przyznajemy się, że mamy Carnet CPD, chcemy być odprawieni celnie wg miejscowych procedur. Urzędnicy celni mają jakiś problem, czytają dokumenty jakby ze zrozumieniem, ale ich oczy tkwią w martwym punkcie, rezolutnie w całą sprawę, włącza się jeden z „pomagaczy”, z fiszką na piersiach (fachowość w chaosie). Zaprowadził nas do naczelnika, gdzie przedstawiliśmy temat, ten napisał kwit, zgadzając się na wystawienie dokumentu celnego na nasz pojazd i dopiero teraz w okienku, mogły rozpocząć się procedury. Później tylko należało opłacić kwity; za zanieczyszczanie środowiska 150kwacha, podatek drogowy 20$USD i ubezpieczenie auta 50$USD (1ZMK– 0.59zł, 1$USD – 540ZMK).  Wszystko załatwia się w oddzielnych okienkach i nie wszędzie można zapłacić $ USD. Nie mamy waluty zambijskiej, więc za „zanieczyszczanie” celnicy idą nam „na rękę”, gdyż dziiaj niedziela i banki pozamykane, wpisując w dokument, że należność nie została uiszczona i mamy ją zapłacić przy wyjeździe. Jeszcze tylko kwitek z dwoma pieczątkami dla „bramowego” i lekko zmaltretowani spacerami pomiędzy okienkami, po dwóch godzinach ruszamy z granicy do przyległego miasta Livingstone. Dużo większe od Victoria Falls, ale nic szczególnego nie ma do zaoferowania. Krótki objazd i ruszamy w kierunku stolicy Zambii, Lusaki oddalonej o 480km.

Droga bez większych emocji, właściwie nudna, najpierw mało krajobrazowe, nie zamieszkałe tereny, prowadzące w buszu. Później, skromne osady, gdzie podstawą bytu jest uprawa kukurydzy i przydrożny handel. Najczęściej sprzedawanym towarem jest węgiel drzewny, produkty rolne, żywe kurczaki, mleko i grzyby, podobne do tych, które występują u nas w kraju, aż trudno uwierzyć że rosną w buszu. Po przebytych kilkuset kilometrach, widzimy ewidentne zmiany, ludzie mniej życzliwi i spontaniczni (czasem złowrogo nastawieni, nie mają odruchu wystawianie ręki po pomoc lub cokolwiek), dzieci po prostu uciekają w popłochu (więcej nie podejmowaliśmy prób zatrzymywania naszego auta, by móc im coś podarować, one po prostu nic nie chcą), a dookoła wszechobecny syf… zastanawiamy się o co chodzi?… czyżby kiedyś przebywał tu czasowo komunizm?… a może są porwania dzieci? Po przebyciu 450km, wobec szybko zapadających ciemności (18.00), zostajemy na nocleg 40km przed Lusaką, w miejscowości Kafue w przydrożnej „Lillo Executive Lodge”, gdzie za 20$USD, możemy bezpiecznie za murami, używać naszego pojazdu jak na kempingu, korzystając z udostępnionej nam łazienki w jednym z pokoi.

Dzień 34. – 17. 02.2014r

Ponieważ miejsce to, oferuje nic do zobaczenia, poszliśmy spać już o 21.00, tak więc prawie z odleżynami, o 7.00 byliśmy już gotowi do drogi. Szybki dojazd do Lusaki- stolicy Zambii, im jesteśmy bliżej jej rogatek, tym większy chaos i śmieciowisko. Już po wyjeździe do miasta i pierwszym przebrnięciu przez zatłoczone centrum, możemy stanowczo stwierdzić że, miasto może swobodnie startować w konkursie na najbrzydszą stolicę państwa i z pewnością zajęłoby miejsce, gdzieś tuż obok stolicy Jamajki, Kingstown. Nic nie byłoby w stanie nas w tym mieście na dłużej zatrzymać… a jednak… wizy do Malawi. Tym razem, bez pomocy taksówkarza się nie obyło i za 100kwacha, pokonując dystans 8km od centrum jesteśmy doprowadzeni pod konsulat tego państwa. Bardzo uprzejmie i sprawnie jesteśmy obsłużeni i po niespełna godzinie, „mamy” promesy wiz w postaci listu na przejście graniczne do tego kraju… jednak z przyczyn proceduralnych, są one do odebrania dopiero jutro, o godz. 9.00. Mamy więc do spędzenia jeden dzień w stolicy Zambii. Objeżdżamy miasto wzdłuż i w szerz kilkukrotnie, penetrując najdziwniejsze miejsca.

Coś makabrycznego, jak wygląda to miasto, dosłownie jedną ulicę od ścisłego centrum, okupuje targowisko tuż przy torach, jakby stworzone i wyrosłe w afrykańskim buszu. Nie ma takiego miejsca, gdzie można by chwilę odpocząć, żadnego skweru, parku, rynku, czy placu. Wszechobecny handel, wszędzie i wszystkim. Nasuwa się nam nieodparte stwierdzenie, że im bardziej rozwija się to społeczeństwo, wychodząc z plemiennych, familijnych struktur, gdzie w skromnych wioskach widać było porządek, wszystko wygrabione i wyzamiatane choć wokół tylko ubita ziemia, to tymczasem wchodząc w zbiorowe, miejskie struktury, ci sami ludzie tworzą ten okropny śmietnik. Cywilizacja i co z tym idzie, przytłaczają to społeczeństwo, które wydaje się jakby nieporadne w temacie… co zrobić z odpadami?… a na wyjeździe z miasta plakaty… „Keep Clean Lusaka”, co przyprawia o wytrzeszcz oczu i nieodpartą myśl… paradoks czy pobożne życzenie? W tym samym czasie, zastanawiamy się za jakie zanieczyszczanie środowiska my zapłaciliśmy?, skoro wokół same zdezelowane gruchoty, wytwarzające niespotykane ilości różnokolorowego dymu, a my tacy ekologiczni w każdym calu. Dziś też poczuliśmy w kilku płaszczyznach oddech komuny (stacjonowała tu pomiędzy 1971, a 1991r.). Na oazę spokoju oraz strefę do przetrwania, wybieramy miejsce na wjeździe do dzielnicy „willowej” (ambasady, konsulaty, kondominia za murami, chronione rezydencje), Hotel Inter Continental, gdzie jako biali (jakże się cieszymy dziś z naszej białości), choć niezbyt należycie ubrani (chyba strażnicy z bronią nas przeoczyli), możemy nieco odpocząć od zgiełku tego przytłaczającego miasta. Ponieważ zakupiliśmy drogą kawę, pozwolono nam nawet skorzystać z internetu… ale deal :).  Ta enklawa, pozwala nam przeczekać kilka godzin w atmosferze wszechobecnego środowiska miejscowego biznesu (panowie w garniturach, panie w wytwornych narodowych strojach), a oferowane restauracyjne menu, może zaspokoić najwybredniejsze potrzeby kulinarne. My ponownie mamy okazję zadowolić się konsumpcją ogromnego steka z garniturem w postaci smażonych warzyw i frytek (60zł porcja). Z oferty noclegowej nie skorzystamy, gdyż cena za pokój w wersji standard to koszt 290$USD. Jedziemy dwa kilometry dalej i wobec braku camp site, wynajmujemy pokój w „Belvedere Lodge”, niedaleko konsulatu Malawi za 300kwacha.

14-02-16-17-map

Dzień 35. – 18.02.2014r

Startujemy z naszej bazy noclegowej pod konsulat Malawi, jesteśmy 15minut przed czasem, a nasze promesy czekają już do odbioru, żadnych opłat, a za wizy zapłacimy na granicy. Wyjeżdżamy z Lusaki i drogą nr T4 jedziemy 570 km na wschód, do miejscowości Chipata. Cały dzień jazdy w ciekawym, pofałdowanym terenie, prowadzącym przez afrykański busz. Jesteśmy zaskoczeni umiarkowanymi temperaturami jak na ten rejon Afryki, rankiem tylko 22ºC, do południa temp. podchodzi do 28ºC, aby w godzinach 16÷17.00 osiągnąć max. 34ºC. Powtarzające się reakcje miejscowej ludności… nikt nie wyciąga ręki po datki, dzieci nie podbiegają do auta, w nadziei na cokolwiek, a na propozycję podarków czy widoku aparatu fotograficznego… reagują histerycznie, uciekając i chowając się w trzcinie. Na trasie spotykamy motocyklistę z Burundi, zatarł silnik w swojej Hondzie, poratowaliśmy go zimną wodą, bo czeka go oczekiwanie w słońcu, na transport ciężarówką z powrotem do Lusaki, a podróżował na trasie Cape Town > Burundi.

Przy drodze jakby trwał ten sam film… opał, mięso, jajka, kukurydza, orzeszki, mleko, warzywa, ale też jest pewne novum… łóżka i drzwi. Ponieważ paliwo jest drogie (na każdej stacji taka sama cena), aut na drodze niewiele, ale za to rowerów niepoliczalne ilości. Przy drodze dominuje kolor czerwony (budynki)… to firma Airtel prawdopodobnie „rozdaje” po wsiach czerwoną farbę w ramach swojej oferty telefonii komórkowej. Dziś niezwykle odmienny obiad przy trasie (czyżby dobiegły końca czasy kulinarnej rozpusty?), razem z Knorrem ugotowaliśmy rosół, a na drugie… konserwa od „sokołów”.

Tuż przed zachodem słońca, który następuje już o 18.20, docieramy do celu naszej dzisiejszej podróży, czyli do miejscowości Chipata. Po drobnym wywiadzie, gdzie znajduje się camp site, jedziemy pod wskazany adres, czyli 4km na północ, aby w „Mama-Rula’s Camp Site” zostać na dzisiejszy nocleg. Wspaniałe miejsce, prowadzone przez parę Afrykanerów. Mieliśmy w planie po raz pierwszy zakosztować smaków liofilizowanej żywności (podróżnicze BHP), jednak skorzystaliśmy z namowy i ponownie… nieskromny stek T-bone (80kwacha). Przy lokalnym piwie „Mosi”, od właścicieli campu pozyskujemy wiele cennych informacji, on, był niegdyś kierowcą firmy „Kiboko Safaris” z RPA, wożącej turystów po południowych rejonach Afryki, więc zakładamy, że wie co mówi ( tel: 0997 790 226 / 0977 662 672 , e-mail: mamarula@iwayafrica.com ).

14-02-18-map

Na koniec dzisiejszego dnia, tylko kilka słów o Zambii, dawniej zwanej Rodezją Północną. Jest to państwo położone w południowej Afryce, bez dostępu do morza. Pierwotnie tereny dzisiejszej Zambii zamieszkiwali Buszmeni, a od ok. VI w. zaczął się napływ ludów Bantu. W II połowie XIX w. tereny Zambii zaczęły być stopniowo penetrowane przez europejskich misjonarzy, handlarzy i odkrywców. Jednym z nich był Brytyjczyk David Livingstone, który jako pierwszy z Europejczyków, zobaczył wodospady na rzece Zambezi i nazwał je na cześć królowej Wiktorii. Od 1902r. Zambia znalazła się pod zarządem Brytyjskiej Kompanii Afryki Południowej, którą kierował Rhodes. W tym czasie rozpoczęła się eksploatacja bogatych złóż rud miedzi, a także budowa linii kolejowych dla umożliwienia wywozu surowców. W 1911r. tereny te zostały przekształcone w brytyjski protektorat o nazwie Rodezja Północna. Od 1924r. do uzyskania niepodległości Rodezją Północną administrował rząd brytyjski. W okresie międzywojennym stała się największym producentem miedzi na świecie. Niepodległość tego kraju proklamowano 24 października 1964r. We wczesnym okresie niepodległości, sympatyzując z komunistycznymi rządami (Tanzania i Chiny), zwrócona była przeciw otaczającym ją krajom kolonialnym (Mozambik, Angola, Rodezja oraz RPA wraz z Namibią). Od 1972r. za czasów Kaundy (pierwszy prezydent i teoretyk afrykańskiego socjalizmu), w Zambii zapanował system jednopartyjny, prowadzono politykę filozofii humanistycznej i nacjonalizację zagranicznych towarzystw górniczych. Jego polityka i światowy trend spadkowy cen miedzi, doprowadziły do kryzysu gospodarczego, w wyniku którego władzę w 1991r. przejęła opozycja. Gospodarka obecnej Zambii w 80% oparta jest na wydobyciu rud miedzi. W sektorze rolnictwa pracuje 86% ludności czynnej zawodowo, wytwarzając jedynie 15% produktu krajowego brutto.

Dzień 36. – 19.02.2014r

Zimna, rześka noc pozwala odpocząć. Tankujemy do pełna, przed granicą z Malawi, gdyż pomimo wysokiej ceny paliwa w Zambii (9.20 kwacha, ok. 5.10zł), w Malawi jest ponoć jeszcze o 10% wyższa, czyli wracamy do polskich cen. Wyjeżdżamy z Chipata i po następnych 25km jesteśmy na granicy z Malawi. Jeszcze tutaj wymieniamy banknot 100$USD na duuuużo kwachów, mają tak niskie nominały, że konieczne są głębokie kieszenie. Po stronie Zambii, odprawa zadziwiająco szybka, po stronie Malawi przedstawiamy promesy wiz uzyskane w konsulacie tego państwa w Lusace. Uprzejmy urzędnik imigracyjny, uśmiechnięty żartowniś, w ciągu pół godziny wystawia malawijskie wizy (byłoby szybciej, gdyby nie jego pytania z gatunku dociekliwe). Okazuje się, że jako nieliczni europejczycy, na równi ze Szwajcarami i Czechami musimy je posiadać. Dementujemy natomiast info MSZ, jako członkowie Unii Europejskiej, możemy je bez problemów i bez promesy, otrzymać na punktach wjazdowych do tego kraju. Płacimy (70$USD od os.) za ich wystawienie, 20$USD za wystawienie dokumentu celnego na naszą Toyotę, by już po godzinie wjechać do tego państwa. Na granicy wykupujemy ubezpieczenie za 20$USD, które nie jest obligatoryjnie nakazane przez służby celne, ale wymagane. Jeszcze nie ruszyliśmy, a już dzieciaki proszą nas o… długopisy do szkoły, ależ wszem, mamy w naszym blaszanym wozie zapas długopisów, kredek, ołówków i malowanek. Jedziemy do stolicy Malawi, Lilongwe drogą nr M12. Co widzimy po drodze? tłumy tubylców, państwo to, ze swoja 14milionową populacją, jest w przeciwieństwie do Zambii, bardzo gęsto zaludnione. Praktycznie cały czas jedziemy przez małe wioski, gdzie wokół skromnych obejść porządek w gospodarstwie i zagrodzie, ludzie nad wyraz spontaniczni i uprzejmi… z naciskiem na uprzejmi. Z niebywałą łatwością integrujemy się z nimi, rozdając drobne upominki, piłki i zabawki.

Po pobycie w Zambii, tutejsze ujmujące zachowanie ludzi, przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania, a dzieci są wręcz rozbrajająco milutkie. Najczęściej widzimy uprawy tytoniu, ale kukurydzy też jest sporo. Po 130km docieramy do stolicy, miasta bez żadnego charakteru i historii. Po objechani jej wzdłuż i w szerz, w ciągu pół godziny, bez nijakich wrażeń, jedziemy na południe, widokową drogą M1 w kierunku miasta Dedza. Na jego rogatkach, wykorzystując mapę GPS „Afrika truck’s 4×4” i zapisane tam punkty „POI”, docieramy tuż przed zachodem słońca, które to już ma miejsce o 18.20, na camp site „Dedza Pottery&Lodge”ulokowany w manufakturze wytwarzającej gliniane, wypalane wyroby (1.600kwacha od os.). Jeszcze tylko lokalne „perfum” na sen… „Kuche Kuche”… i dość zniewalających wrażeń na dziś.

A teraz drobne info o tym kraju:

Republika Malawi dawniej Niasa – państwo we wschodniej Afryce, bez dostępu do morza. Z północy na południe kraju rozciąga się Wielki Rów Zachodni, w obrębie którego znajduje się trzecie co do wielkości jezioro afrykańskie – Niassa, powstałe w wyniku ruchów tektonicznych na obszarze Wielkich Rowów Afrykańskich. Państwo to należy do grona najsłabiej rozwiniętych krajów świata. Gospodarka praktycznie w całości opiera się na rolnictwie, a na obszarach wiejskich mieszka ok. 90% ludności kraju. Na potrzeby własne produkuje się fasolę, ryż, kassawę, a głównym produktem żywnościowym jest kukurydza. Musi ono stawiać czoła takim wyzwaniom, jak związane z prymitywnymi sposobami gospodarowania wyjałowienie gleby i rozprzestrzeniająca się epidemia AIDS. Od XX w. p.n.e. – osiedlili się tu Buszmeni, pierwsze określanie symbolicznej państwowości miało miejsce w XV w. n.e. – poprzez powstanie konfederacji plemion pod wodzą Karongi. Dopiero po wcześniejszej penetracji od 1863r przez Brytyjczyków w 1907r. Malawi staje się ich kolonią. Niepodległość od Wielkiej Brytanii uzyskana 6 lipca 1964r. Najbardziej rozbrajającą ciekawostką jest dość zniewalający pewnik… prezydent Malawi jest uważany za osobę nieomylną i jest ponad prawem, natomiast uliczne demonstracje przeciwko rządowi są oficjalnie zakazane. Poza tym, uwielbiają piłkę nożną, choć ich reprezentacja jeszcze nigdy nie wygrała meczu międzynarodowego, a średnia długość życia, to zaledwie 43 lata.

14-02-19-map

Dzień 37. – 20.02.2014r

Znajdujemy się na terenie manufaktury „Paragon Ceramics”, wytwarzającej różnego rodzaju wyroby ceramiczne, gdzie oferta obejmuje również uprawianą na tych terenach lokalną kawę  i herbatę. W związku z tym, aby zachęcić przybyszy do odwiedzenia tego miejsca, wykonuje się tu również działalność dodatkową, jaką jest prowadzenie restauracji, lodge i camp site. Dość często spotykamy się z tego typu polityką, gdyż w słabo rozwiniętej strukturze usług turystycznych, przy interesujących, miejscowych atrakcjach, zawsze powstaje baza noclegowa z ofertą dla różnych przybywających tu gości. Najbardziej zaciekawiły nas wszystkie te kolorowe, ceramiczne „wymyślunki” z motywami afrykańskiego safari, a w szczególności naczynia oraz ceramika sanitarna do wyposażenia stylowej łazienki… coś godnego podziwu… te płytki i umywalki z żyrafami lub słoniami w słonecznych kolorach… eh… chciałoby się nieprzeciętnych rzeczy… a najczęściej człowiekowi pospolitość się tłoczy, włazi w oczy i skrzeczy. Po obejściu manufaktury i zakupieniu małego co nieco, mamy zamiar odjechać, ale spotkanie z czwórką przybyłych tutaj niemieckich turystów, odracza ten fakt. Jadą dwoma 20-sto letnimi Nisanami Micra, po siedmiu tygodniach od wyjechania z kraju przez Turcję, dalej promem do Izraela, Egipt, Sudan, Etiopia, Kenia, Tanzania i tu w Malawi w miejscowości Dedza, doszło do spotkania łączącego poprzez nas, trasę RPA z Europą. W ciągu następnych ośmiu dni, jadąc przez Mozambik, planują dotrzeć do RPA i lotniczo z Cape Town, powrócić z powrotem do Niemiec. Nie mieli najmniejszych problemów po drodze, a sprawę pobytu i przejazdu przez terytorium Izraela, załatwili poprzez posiadanie dwóch paszportów… Sudan nie toleruje i nie wpuszcza na swe terytorium ludzi, którzy wcześniej przejeżdżali przez Izrael. My, właśnie z tego powodu odbywamy podróż w przeciwną stronę, do tej którą planowaliśmy na początku. Wymieniamy się mnóstwem informacji, życząc sobie nawzajem pomyślności w dalszej podróży i rozjeżdżamy się w przeciwnych kierunkach. Cieszy nas, że są ludzie tacy jak oni, podróżnicy o nieszablonowych pomysłach, realizujący swe cele i marzenia.

Dzisiejszy dzień przeznaczamy na zwiedzenie polecanych zakątków Malawi, położonych nad jeziorem Niassa. Najpierw po przebyciu pasma gór „Deza Mountain”, docieramumy drogą M10 do turystycznej osady Monkey Bay. Okazało się, że to nazbyt mierna atrakcja, by poświęcać jej więcej czasu. Przeszliśmy wzdłuż całe handlowe centrum tego „pseudo kurortu”, posiedzieliśmy na terenie afari Lodge Monkey Bay”, zjedliśmy obiad, popatrzyliśmy na małpy i pojechaliśmy na północ, wzdłuż brzegów jeziora drogą M5, do następnej turystycznej osady Senga Bay, gdzie w „Safari Beach Lodge” na terenie tamtejszego camp site, zostajemy na nocleg (10$USD od os.).

Dzisiejszy przejazd utwierdził nas w przekonaniu, że Malawi to taka jedna wielka wieś, jak okiem sięgnąć… uprawy… uprawy… tu każdy rodzi się z motyczką (samoróbka) i rowery… rowery… (Made in India, koszt około 100$USD). Kiedy się zatrzymujemy, dzieci histeryczne biegną przez pół pola, by tylko zdążyć nim odjedziemy, bo może coś im się dostanie, może chociaż pusta plastikowa butelka z której kiedyś zbudują autko, jeszcze tylko kawałek cienkiego drutu i brakujące trzy nakrętki jako koła i… zabawka gotowa.

14-02-20-map

Dzień 38. – 21.02.2014r

Nocą przeszła bardzo intensywna burza. Nasza zabudowa mieszkalna w wersji rozłożonej, przeszła największy jak do tej pory test szczelności, który to wypadł pomyślnie. Po krótkiej penetracji pobliskiego wybrzeża jeziora Niassa, z Senga Bay, miejsca również okupowanego przez małpy, ruszamy dalej na północ, wzdłuż jego brzegów, drogą nr M5 w kierunku Nkhata Bay, przez Nkhotakota. Jak było na początku, tak i dziś, przemieszczamy się nieustająco, wśród ludzi żyjących przy drodze, przemieszczających się wzdłuż niej, pieszo i na rowerach. Cena paliwa i deficyt portfela, nie zezwala na zakup samochodu. Przypatrując się szczególnie kobietom, można zdecydowanie powiedzieć, że na głowie i plecach przenoszą cały swój świat.

W Nkhotakota podejmujemy próbę wymiany $USD, ale proponują nam w banku bardzo niekorzystny kurs, o 10% niższy, niż widnieje jako aktualny na tablicy wymian (tablica sobie, a kasa sobie?). Na granicy z Zambią, wymieniliśmy niewielką ilość (50 $USD) po 425kwacha za 1$USD, ale to zbyt mało na pobyt i zakup paliwa. Próbujemy więc pobrać lokalną walutę w bankomacie, lecz transakcja nie jest możliwa, prawdopodobnie z bardzo prozaicznej przyczyny… drobności nominałów, gdyż największy banknot to 1000kwacha, co równa się, tylko nieco ponad nasze 7zł.(bankomat ma po prostu zbyt wąską paszczę, by wyrzucić żądaną ilość). Mamy jeszcze sporo paliwa, więc na razie odpuszczamy tankowanie, ale zapoznajemy się z ceną diesla, 853,4kwacha za litr, bardzo drogo, jak dotąd najdrożej w Afryce, to ponad 6zł.

Po drodze uskuteczniamy nasz proceder rozdawniczy, a w położonej nad samym jeziorem „Sambani Lodge” (warta polecenia, ma również camp site), ma on swój dzisiejszy finał, w postaci przekazania profesjonalnej piłki nożnej, jako wymianę, za tę którą grali miejscowi chłopcy na plażowym boisku. Zaskoczenie chłopaków było nie do opisania, gdyż za piłkę zrobioną z worków foliowych powiązanych sznurkiem, dostali prawdziwą. Na początek mały mecz, na boso (większość dzieci butów nie posiada), ale z energetycznym entuzjazmem (może by tak naszym piłkarzom zorganizować krótką wycieczkę poglądową?). Aż do naszego odjazdu nie wierzyli, że od teraz… ta piłka jest już ich wspólną własnością.

Tuż przed Nkhata Bay, jadąc poprzez plantacje drzew kauczukowych, napotykamy sympatycznego Malawijczyka, który oferuje nam zakup kauczukowej piłki, zwiniętej niczym kłębek wełny z cienkich tasiemek kauczuku, pobieranych wprost z pnia tego drzewa. Niewiarygodne, jak sprężysta jest taka piłka, odbicie od asfaltu, powoduje jej wyrzut na kilka metrów w górę. Co za heca, jedne piłki rozdajemy, inne kupujemy lub wymieniamy… najważniejsze, że każda ze stron, ma z tego wymierną satysfakcję. W Nkhata Bay, odbijamy w głąb lądu, w kierunku Mzuzu i tam w „Mzuzu Lodge”, na camp site (10$USD od os.), pozostajemy na nocleg. Sympatyczna, czarna właścicielka, daje nam do dyspozycji łazienkę w pokoju (nie dysponują rozdzielnym stanowiskiem toalet).

14-02-21-map

Dzień 39. – 22.02.2014r

Wreszcie rześka noc, gdyż jesteśmy w obrębie masywu górskiego „Viphya Mountains”, miejscowi chodzą w kurtkach zimowych, choć temperatura w granicach 21ºC. Rano na terenie lodge, należało uzupełnić wodę użytkową w naszym pojeździe, jakież było moje zdziwienie, kiedy napełniwszy kanister, zamierzałem iść z nim do auta, a tu ni stąd, ni zowąd, podbiegła kobieta z obsługi nalegając, by go przenieść, podziękowałem za chęci i zrobiłem to sam, choć wiem, że te kobiety mają to we krwi, gdyż noszenie wody do gospodarstwa, to ich zadanie. Opuszczamy „Furni City”, gdzie produkcja mebli drewnianych jest podstawą bytu. Pokonujemy odległość dzielącą nas od granicy z Tanzanią. Pierwszy fragment przejazdu przebiega malowniczym szlakiem, drogą nr M1, prowadzącą na północ, wijącą się w nieprawdopodobnej zieleni, u podnóża masywu Nyika Plateau. W miejscowości Chiweta dojeżdżamy ponownie do uroczego jeziora Niassa i teraz wzdłuż jego zachodniego brzegu, jedziemy do miasta Karonga. Czasem zaglądamy do małych osad rybackich, które w dyspozycji mają niezwykłe czółna, wydrążone z grubych, nieregularnych i pokrzywionych pni drzew.

Północna część Malawi, jest nieco bardziej zurbanizowana, więcej domków krytych blachą i nieco mniejsze tłumy żyjące wzdłuż drogi, choć wciąż jedynym źródłem napędu gospodarki są… niezmordowane ludzkie mięśnie. Podpatrując to państwo, nie zanotowaliśmy traktorów, maszyn rolniczych, czy choćby zaprzęgu końskiego. Całość obróbki ziemi wykonywana jest jedynie motyką, a zbiórka maczetą. Do transportu wszelkich produktów, opału, prania i wody służy w kolejności… kobieca głowa, rower, sporadycznie zaprząg wołów. Dość częste są kontrole policji, zazwyczaj kurtuazyjne i wysoce kulturalne, bez okazywania dokumentów. O co przeważnie proszą dzieci?… nie o słodycze i pieniądze jak to wcześniej bywało… proszą o długopisy do szkoły!

O 16.00 jesteśmy na granicy z Tanzanią i po kilku minutach odprawy po stronie Malawi, stajemy do procedur po drugiej stronie. Wypełniamy krótki wniosek i po opłaceniu 50$USD od os. otrzymujemy 90-dniową wizę wielokrotną. Odprawa auta, nie obyła się bez użycia Karnetu CPD, mamy pierwszy wpis na trasie. Musimy opłacić dodatkowo 25$USD za opłaty drogowe i czynności celne oraz wykupić ubezpieczenie na nasz pojazd. Wreszcie udaje się kupić dokument firmy Comesa (Yellow Card), o którym to słyszeliśmy wcześniej, oferujący ubezpieczenie podobne jak nasza Zielona Karta, na prawie wszystkie kraje, będące na naszej trasie. Dokument wystawiany jest na okres 90dni, kosztuje 120$USD i do końca naszej podróży, załatwia sprawę ubezpieczenia Toyoty, niestety od Zimbabwe, którą już obejmował, nie był możliwy do nabycia. Po przekroczeniu granicy pojawiły się zmiany… mnóstwo motocykli i bajzel na podwyższonym poziomie. Jedziemy jeszcze 50km, do tanzańskiego, przygranicznego miasta Tukuyu, a przy drodze kolejna nowość… plantacje herbaty. Już po zmroku, zostajemy na nocleg na miejscowym „Bongo Camping Site” (10.000 szylingów tanzańskich od os. 1$USD = 1.550 TZS, 100 TZS = ok. 0.20zł). Paliwo dostępne i to w cenie dużo niższej niż w Malawi, litr diesla 2.200 szyl.

14-02-22-map

…a gdyby tak chcieć w telegraficznym skrócie podsumować Malawi?…

… przestrzenią urocza wieś… czas zatrzymał się w procesie tworzenia i nie wyznacza nic… słońce przejęło jego obowiązki i odracza wszystko, co nie pomaga w roli… chęci zmian nic nie zmienią, kiedy ziemia pusta… a ludzie?…

… rolnicy z urodzenia… rowerzyści z przymusu… zaradni z konieczności… pracowici w swym ubóstwie… kulturalni i przyjaźni z wyboru… a wszystko to w swojej jakże krótkiej chwili w czasie…

Dzień 40. – 23.02.2014r

Nocą przeszły opady, ale ranek przywitał nas już całkiem przyjemną aurą. Co do temperatur, to jakby mało afrykańskie, jedynie 19ºC. Dojeżdżamy z Tukuyu drogą nr B345 do Mbeya i dalej kierujemy się na płn-wsch. trasą nr A104 w kierunku Dar Es Salaam. W miejscowości Iringa, droga zmienia nr na A7. Przemierzamy szlak transportu towarów z tego największego portu Tanzanii w głąb kraju, jak i również dalej, do innych państw tego rejonu. Potworny ruch starych, psujących się, niemiłosiernie dymiących i zawalających drogi ciężarówek. Z powodu awarii hamulców, w górach, wiele z nich wypada na zakrętach z drogi i „odpoczywa” gdzieś na boku. Po przebyciu Malawi, tak wstępnie porównując, państwo to zdaje się być bardziej rozwinięte, rowery zastąpiły motocykle i trzykołowe bajaje, a chatki z krowiego łajna wymieszanego z błotem z dachami pokrytymi trzciną, murowane domki nakryte zardzewiałą… ale jednak blachą. W życie mieszkańców Tanzanii wkroczyła mechanizacja i powszechnie używa się już wszelakich urządzeń oraz narzędzi.

Po przebyciu 500km pięknie pofałdowanym asfaltem, walcząc z policją, tą „suszacą” zza krzaków prędkość i tymi drugimi tzw. „leżącymi policjantami”, w każdej najmniejszej wiosce, zmęczeni takim wydaniem jazdy, docieramy do miejscowości Kidayi, położonej nad rzeką Great Ruaha i na camp site „Crocodile Camp” pozostajemy na nocleg (8.000 szyl. od os.). Miejsce warte polecenia, przyjemna, czarna właścicielka Jennifer (żona Niemca), przyjmuje gości służąc wiadomościami i gastronomią (www.crocodolecamp.de ).

14-02-23-map

Ciut wiedzy na temat Tanzanii:

Tanzania jako samodzielne państwo powstało w 1964 roku z połączenia Tanganiki (niepodległej od 1961r.) i Zanzibaru (niepodległego od 1963r.) jako Zjednoczona Republika Tanganiki i Zanzibaru, a od października 1964r. nosi oficjalną nazwą Zjednoczona Republika Tanzanii. W 1965r. za sprawą prezydenta Nyerere, zakazano działalności opozycyjnej, a od uchwalenia konstytucji w 1977r. jedyną legalna partią, stała się Partia Rewolucji (CCM). Jej pierwszy prezydent, Nyerere (ideolog koncepcji „afrykańskiego socjalizmu demokratycznego”, wprowadził socjalistyczny program gospodarczy, wdrożył politykę kolektywizacji rolnictwa znaną jako Ujmaa i nawiązał bliskie stosunki zarówno z Chinami, jak i blokiem wschodnim. W 1967r. przeprowadzono nacjonalizację banków, towarzystw ubezpieczeniowych, większych przedsiębiorstw handlowych i przemysłowych, należących głównie do kapitału zagranicznego. W 1978r. doszło do wybuchu wojny z sąsiednią Ugandą. Konsekwencją przegranej przez Ugandę wojny był upadek reżimu jej dyktatora Idi Amina. W lutym 1980r. prezydent zapowiedział skupienie wszystkich środków na budowie socjalizmu. Dopiero w 1992r. zalegalizowano działalność opozycyjną, jednak nadal dominujące znaczenie ma partia CCM. Jednocześnie rozpoczęto liberalizację gospodarki. Tanzania to jeden z biedniejszych krajów Afryki. Podstawą gospodarki kraju jest rolnictwo, a główne uprawy to: kawa, herbata, bawełna, nanercz zachodni, agawa sizalowa (2 miejsce w produkcji światowej) i goździki (83% światowych zbiorów). To właśnie na terenie Tanzanii (a nie w Kenii) znajduje się najwyższy szczyt Afryki – Kilimandżaro (od strony Kenii łatwiej się jest turystom dostać i stąd powszechne mniemanie, iż Kilimandżaro leży w Kenii). Wzorem Kenii, Tanzania zamierza zwiększyć dochody z turystyki, poprawiając infrastrukturę turystyczną.

Dzień 41. – 24.02.2014r

Widząc zaplecze kuchenne campu, odważyliśmy się zjeść tylko śniadanie, zaskoczył nas jedynie kolor sadzonych jajek… całe ecru… czyżby kury piły wyłącznie mleko? Ruszamy dalej na trasę A7, w kierunku Dar Es Salaam. Pierwszy fragment drogi biegnie wśród ogromnych baobabów, przepięknym przełomem ceglanej rzeki „Great Ruaha”, meandrującej pomiędzy górami Udzungwa Moutains N.P. Po kilkudziesięciu kilometrach, wjeżdżamy w obszar następnego Parku Narodowego, Mikumi N.P. Można powłóczyć się po jego terenie bitymi duktami, wykupując za 30$USD od os. wstęp, ale zebry, żyrafy, wszelakie antylopy, które zamieszkują ten obszar, widzimy również z głównej drogi.

Co dalej? Dalej to już jedna, wielka walka o życie i przetrwanie na drodze, jadąc pomiędzy zdezelowanymi ciężarówkami z szalonymi kierowcami, zupełnie pozbawionymi wyobraźni. Po trasie dziesiątki rozbitych i zepsutych pojazdów, na jezdni z koleinami jak rowy, z brzegami jak krawężniki, poszarpane od „wystrzałów”, fragmenty zużytych do granic możliwości opon. Tu urwało się koło, tam odpadła oś, gdzieś spalona kabina lub cały pojazd, koszmar – jak to się mówi – „strach się bać”. Najlepsi są kierowcy autobusów, pędzący z góry z prędkością 140km/h, pokonujący zakręt w pół poślizgu tylnych kół i to na asfalcie (rajdowcy świata… to tu należy jechać po nauki). Na całym odcinku życie z kanistrami, a dlaczegóż to tak?… to odbywa się handel paliwem (spuszczanie z ciężarówek do nieskończonej ilości kanistrów). Pokonanie 350 koszmarnych km zajęło nam 7godz. Ale wszystko to, co „najlepsze”, okazało się być dopiero przed nami. 15km wjazd do centrum Dar Es Salaam… stopień wyższy od słowa groza, takiego jeszcze nigdy nie doświadczyliśmy, jeżdżąc po świecie. Właśnie na takim odcinku trwa przebudowa całej trasy, a gigantyczny korek w nieuporządkowanym żadnymi znakami ruchu, to już nie walka, a bitwa, kto pierwszy wciśnie przed drugiego, kierunkowskaz lub kawałek zderzaka, co pozwala czasem przesunąć się o kilka centymetrów do przodu… ten ma dziką satysfakcję i wygraną bez zasad. Wcześniejsze myślenie, że jesteśmy w mieście (chaotyczne pobojowisko bez oznak koordynacji), pozbawiło nas złudzeń i możliwości fizjologicznych czynności.

Brnęliśmy tak przez około cztery godziny, borykając się, tak ze zmasowaną ilością autobusów, jak i brakiem elementarnej kultury. Już o zmroku, po 1,5 godz. oczekiwaniu na prom, by przedostać się na drugi brzeg zatoki, do Kigamboni, dojeżdżamy jeszcze tylko 9km do wioski Mjimwema, gdzie o 21:00, w kompleksie Kipepeoo Beach&Vilage, na wyznaczonym camp site (9,50$USD od os.), nad samym brzegiem oceanu, ustawiliśmy się… wściekli i głodni (tylko o śniadaniu). (www.kipepeovillage.com ). Miejsce poleciła nam Jennifer z campu „Crocodile”, gdzie nocowaliśmy poprzednio.

14-02-24-map

Dzień 42. – 25.02.2014r

Dzień przeznaczamy na totalną labę i odpoczynek po wczorajszych niezbyt przyjemnych wrażeniach z ostatniego odcinka jazdy. Doskonałe miejsce, turkusowa plaża, miła atmosfera campu i to co najważniejsze…spokój i szum rozbryzgujących się fal. Gorąco, bo aż 35ºC, ale przyjemny oceaniczny wiatr, cień trzcinowych dachów koi te cieplarniane odczucia.

Dzień 43. – 26.02.2014r

Ponieważ zabukowaliśmy bilety na pierwszy prom o 7.00 z Dar Es Salaam na Zanzibar, już o 4.30 robimy sobie pobudkę, zamówioną jeszcze wczoraj taksówką jedziemy z Kipepeo Beach&Village do następnej przystani promowej i płyniemy szybkim promem linii Kilimanjaro na Zanzibar (klimatyzowane pomieszczenia pasażerskie z rozkładanymi fotelami i TV, a wszystko to za 35 $USD od os. w jedną stronę). Po niespełna dwóch godzinach komfortowego rejsu, jesteśmy na miejscu i wkraczamy w muzułmański świat. Po przybyciu zaskoczenie, bo choć to nadal Tanzania, to zagranicznych turystów obowiązuje odprawa paszportowa, okazanie żółtej książeczki szczepień i przystawienie pieczęci wjazdowej w paszporcie. W porcie czeka na nas pracownik firmy turystycznej, który został powiadomiony o naszym przybyciu telefonicznie przez właścicieli campu, gdzie mamy bazę i pozostawiliśmy auto. Sprawa z biurem jest na tyle niezobowiązująca, że albo skorzystamy, albo nie, mają nam przedstawić swoją propozycję zwiedzenia wyspy i cenę. Ponieważ chcemy objechać wokół główną wyspę archipelagu, Unguję i zwiedzić jej zakątki, robimy rozeznanie jaki jest koszt wynajmu auta z kierowcą na cały dzień, okazuje się iż jest to kwota 120$USD. Przybyły pracownik biura Monda Africa Tours&Safaris www.mondatours.com, zawozi nas do szefa – Jabbir Zanzibar (elokwentny i tak przekonująco wiarygodny), oferując nam taka samą cenę wraz z profesjonalną obsługą przewodniczą i wstępem do farmy upraw przypraw „Spice Farm”. Decydujemy się na takie rozwiązanie i po wypitej wspólnie kawie z miejscowym, cukierniczym przysmakiem „halwa” (to taki ciągut… brązowy, ciepły, tłusty i lepki z dodatkiem orzechów nerkowca i pistacji).

Już o 10.00, wiezieni przez szefa, na objazd głównej wyspy Zanzibaru, Unguja, należącej do Tanzanii, która wraz z dwiema większymi wyspami, Pembą i Mafią oraz pięćdziesięcioma mniejszymi, tworzy Archipelag Zanzibar. Nazywany jest również „Wyspą Przypraw”, gdyż dzięki wspaniałemu klimatowi, ulokowano tu plantacje goździków, gałki muszkatołowej, cynamonu, wanilii, pieprzu i jeszcze wielu innych przypraw, a jako światowej rangi ich eksporter, szczyci się pokazowymi farmami. Zwiedzamy więc po drodze jedną z większych, udostępnionych dla turystów, gdzie pod okiem profesjonalnego przewodnika, możemy wszystkiego dotknąć, popróbować i obejrzeć w naturze. W trakcie wąchania, smakowania i miętoszenia, pomagier przewodnika zrobił dla mnie naszyjniki, zegarek, pierścionek, a dla Wojtka krawat… wszystko w wersji „spice”. Cały, dwugodzinny obchód kończy się degustacją egzotycznych owoców, rosnących dosłownie w zasięgu ręki.

Jedziemy wzdłuż i w szerz, podglądamy wioski, ukryte w bananowym buszu, małe osady rybackie i resorty all inclusive za murami, chronione przez Masajów, ubranych w piękne tradycyjne stroje, oczywiście z przypasanym rekwizytem wojownika… wielkim nożem. Zanzibar dzisiaj, to także wakacyjny archipelag wysp, wspaniałe warunki naturalne i wysoki poziom usług turystycznych, przyciągają tu miłośników dziewiczych, pięknych piaszczystych plaż, malowniczych krajobrazów i turkusowych wód ze wspaniałymi rafami koralowymi.

Na Zanzibarze przez cały rok jest ciepło, szczyt sezonu turystycznego przypada w okresie od czerwca do września, mniej tłoczno lecz najcieplej jest między grudniem i marcem. Nungwi, wioska położona na północnym cyplu, gdzie dotarliśmy, to żyjący skansen, od setek lat używa się tu łodzi tej samej konstrukcji (dhow, ingalawa i jahazzi), które wciąż służą, a wytwarzane są przy samej plaży. W pobliskich wioskach, tubylcy żyją od lat niezmiennie, zajmując się rybołówstwem. Właśnie mieliśmy okazję zobaczyć ich wypłyniecie w ocean, kiedy to po kilkunastu minutach szybkiej organizacji, powierzchnia turkusowej wody pokryła się setką małych żagli łodzi, jakby na jej powierzchni usiadło stado motyli, bujając się z falami. W połowie trasy, szefa zmienił inny jego kierowca, który całą drogę opowiadał o historii, dziejach i ciekawostkach z życia Zanzibaru. Miało to też przełożenie na fakt, że wchodząc gdziekolwiek, nigdzie nie byliśmy intruzami, a swobodne fotografowanie stało się częścią towarzyszącą odwiedzanym miejscom. O zmroku kończymy objazd, a zaprzyjaźniony szef biura, załatwia nam z 10$USD zniżką pokój w centrum Stone Town (stare, kamienne miasto obecnego miasta Zanzibar). Tak więc płacimy 70$USD za luksusowy pokój dwuosobowy w „Safari Lodge Hotel” www.safarilodgetz.com i idziemy w miasto, na główny przy plażowy skwer – Dinner at Forodhani Gardens, naprzeciwko dawnego pałacu sułtańskiego i jak w marokańskim Marrakeszu (w mikro wersji), mamy sposobność pokosztować miejscowych kulinarnych specjałów, oczywiście z wszelakiego rodzaju morskich delikatesów w roli głównej.

…mówią, że wyspa Unguja, zwana powszechnie Zanzibarem, pachnie z daleka, zwłaszcza w porze suszenia goździków, kiedy to różowe potrójne pączki kwiatowe zerwane, zanim rozkwitły i wysypane na maty albo klepiska ciemnieją i twardnieją na słońcu. Sadzonki goździków sprowadzono tu z Moluków. Były bardzo cenne. Wszyscy je znamy. Nie dziwimy się chyba, że nazywano je w dawnej kuchni także gwoździkami… a jak to śpiewa Grzegorz Turnau… bo na plażach Zanzibaru, kiedy nadmiar wód… taki nadmiar wód obszaru, dla chwil paru… gdzie powietrza woń nektaru… a nie baru…

14-02-26-map

A teraz trochę z historii Zanzibaru:

W X w. obszar ten został skolonizowany przez Arabów oraz Persów i pełnił rolę arabskiej bazy handlowej w kontaktach z wybrzeżem afrykańskim. W czasie wielkich odkryć geograficznych, w drodze do Indii ,Vasco da Gama w 1499 r. przybył w te rejony i to zapoczątkowało podległość Zanzibaru Portugalii – od 1505r. formalnie należał do tego kraju. W roku 1698 Zanzibar stał się częścią zamorskich posiadłości Omanu, przechodząc pod kontrolę sułtana Omanu. Sułtanat obejmował dwie główne wyspy archipelagu, Pembę i Unguję oraz całą linię brzegową rozciągającą się od północy Mozambiku do dzisiejszych terytoriów Tanzanii, Kenii, południowej Somalii i Komorów. Niestety Zanzibar zasłynął również z niechlubnego handlu czarnymi niewolnikami, którzy sprzedawani byli przez omańskich Arabów, do innych afrykańskich państw arabskich. W połowie XIXw sułtan Said ibn-Sultan przeniósł stolicę z Maskatu w Omanie do Stone Town (obecne stare kamienne miasto Zanzibar) i wprowadził tam arabskie rządy. Wykorzystując pracę niewolników, rozwinął plantacje goździków. Handel Zanzibaru powoli przechodził w ręce kupców pochodzących z subkontynentu indyjskiego, których sułtan zachęcał do osiedlania się na wyspie. Do 1886 r.sułtanat kontrolował znaczącą część wschodnioafrykańskiego wybrzeża znanego jako Zanj oraz szlaki handlowe rozciągające się w głąb kontynentu, aż do Kindu nad rzeką Kongo. W tym samym roku Anglicy i Niemcy porozumieli się i w ciągu następnych kilku lat większość kontynentalnych posiadłości sułtanatu została przejęta przez europejskie władze imperialne. Wraz z podpisaniem w roku 1890 anglo-niemieckiej umowy, od tego czasu Zanzibar stał się brytyjskim protektoratem, ale formalnie dalej panowali miejscowi sułtanowie. Dla Arabów niezrozumiały i niestrawny był fakt, że Brytyjczycy nie tolerowali niewolnictwa. Co prawda w 1890r. zniesiono na wyspach niewolnictwo, ale dalej miejscowa ludność była wykorzystywana i gnębiona przez arabów. Miało to swe ujście w rewolucji przeprowadzonej 12 stycznia 1964, w wyniku której obalono sułtana i proklamowano Republikę Zanzibaru i Pemby. Przywódca powstańców, Karume, utworzył Radę Rewolucyjną i ogłosił założoną w roku 1957 i kierowaną przez siebie Partię Afroszyrazyjską, za jedyne legalnie działające ugrupowanie polityczne. Po proklamowaniu republiki ludowej A.A. Karume objął urząd prezydenta, ustanawiając faktycznie rządy dyktatorskie. W wyniku tych działań tysiace znienawidzonych Arabów i Hindusów (warstwa posiadająca) straciło życie. Od października 1964 roku, po połączeniu z Tanganiką jest częścią obecnej Tanzanii.

Dzień 44. – 27.02.2014r

Śniadanie w europejskim stylu, na dachu naszego hotelu i idziemy w miasto. Wpisane na listę Unesco, ze swoim starym Stone Town. Włóczymy się wzdłuż i w szerz, wąziuteńkie uliczki i przesmyki, dokładnie jak w typowych medynach arabskich. Miasto żyje swoistym, nieprzerwanym rytmem od lat. Kramiki, manufaktury, stragany, wszyscy handlują wszystkim. Są w kramach także T-shirty z nadrukowaną w języku swahili, miejscową maksymą: „hakuna matata”… nie przejmuj się… nie ma problemu. Stosownie do tej zasady życie na wyspie płynie niespiesznie i bez emocji. Jednak w handlu jest inaczej, wystarczy tylko rzucić hasło, że potrzebujemy naklejki z flagami Tanzanii i Zanzibaru, a już wokół je wszyscy oferują. Każdy walczy ze swoim własnym istnieniem, zamęczając turystę swoją natarczywą ofertą, próbując wcisnąć nam wszystko, po „niby” dobrej cenie.

Co do stanu technicznego budynków, to taka nadużyta kubańska Hawana w arabskim stylu. Gdzie nie spojrzeć brud, śmieci, rumowiska i rozpadające się, nie remontowane od czasu powstania budynki. Ma to oczywiście również jakiś skansenowy smaczek, ale to z pewnością nie pięknie utrzymane i czyste marokańskie medyny. Atrakcyjnym elementem, na który należy zwrócić uwagę… są drzwi, misternie rzeźbione z metalowymi guzami.

Większość budowli nie udostępniona do zwiedzania, ale możemy z zewnątrz podziwiać sułtański pałac – Sultans Palace, nadbrzeżny fort, a na miejscu byłego targu niewolnikami, Brytyjczycy wznieśli monumentalny kościół Anglican Church of Tanzania. W podziemiach budynku obok, można zwiedzić cele, gdzie ich przetrzymywano przed sprzedażą i wysyłką do innych krajów arabskich, a na dziedzińcu usytuowano pomnik przedstawiający ich męczeństwo Formerslave Market Site (wstęp 4$USD). Włócząc się wąskimi uliczkami, pomiędzy kobietami duchami (całymi w czerni), doszliśmy do domu handlarza niewolnikami o przezwisku w suahili- Tippu Tip’s, a wzięło się od tiku nerwowego (mruganie). Handlując niewolnikami i kością słoniową, stał się bardzo zamożnym człowiekiem, sam posiadał około 10 tys. niewolników i siedem plantacji na Zanzibarze. Nie mogliśmy pominąć domu, gdzie urodził się i mieszkał Freddy Mercury. Okazuje się że kilka innych również rości sobie do tego pretensje. Ponieważ o 12.30 mamy powrotny prom do Dar Es Salaam, więc kończymy zwiedzanie, ale i tak był to wystarczający czas, gdyż ze względu na niezbyt rozległy teren, Stone Town obeszliśmy kilka razy w szerz i wzdłuż. Ponownie 2 godz. komfortowy rejs i jesteśmy w Dar Es Salaam. Mieliśmy w zamiarze całe dzisiejsze popołudnie wykorzystać na zwiedzenie tego portowego miasta, ale wobec harmidru i totalnego bajzlu związanego z przebudową i remontem ulic, zabrakło nam wytrwałości. Miasto tak brzydkie i bez smaku, że mierna to atrakcja przepychać się w kurzu, upale z dodatkiem wysokiej wilgotności zatęchłego powietrza. Na piechotę doszliśmy do przystani promowej, gdzie przeprawiliśmy się na drugi brzeg zatoki i dalej miejscową taxi, dotarliśmy do naszej bazy w Kipepeo.

Ciut historii rewolucji i emigracji Freddiego Mercury z Zanzibaru:

Kiedy dnia 10 grudnia 1963r. sułtan Zanzibaru otrzymywał niepodległość od Brytyjczyków, niewolnictwo było od dawna nielegalne. Tym niemniej w kraju istniał wyraźny podział ról: Arabowie trzymali władzę, kupcy pochodzenia indyjskiego (w tym Parsowie, grupa etniczna wywodząca się ze starożytnych Persów) trzymali handel i intratne interesy, a rdzenni Afrykańczycy (w tym potomkowie dawnych niewolników) pracowali fizycznie. Były to wczesne lata sześćdziesiąte, okres krążącej po trzecim świecie propagandy komunistycznej usiłującej uwieść lud pracujący. Lud Zanzibaru dał się uwieść i w miesiąc po owej niepodległości urządził coś, co oficjalnie zwie się rewolucją. Nieoficjalnie przypominało to krwawą rzeź . Lud pracujący przypuścił szturm do domów klas posiadających i w rezultacie w ciągu jednej nocy zginęło ponad 17.000 osób pochodzenia arabskiego i indyjskiego. Kto przeżył tę noc, ten wyjechał z Zanzibaru. Pierwsza fala emigracji w tym Parsowie do Wielkiej Brytanii, to właśnie efekt pogromów w Afryce Wschodniej. Tak też stało się z życiem Freddiego Mercury, znanego nam wszystkim brytyjskiego muzyka, wokalisty rockowego i autora tekstów, frontmana brytyjskiej grupy Queen. Wielokrotnie wyróżnianego tytułem jednego z najlepszych wokalistów w historii muzyki popularnej. Freddie urodził się jako Farrokh Bulsara 5 wrzesnia 1946r. w Stone Town na Zanzibarze. Jego rodzice, brytyjski urzędnik Bomi oraz Jer Bulsara byli Parsami z zachodniej prowincji Indii. W wieku 5 lat Bulsara zaczął uczęszczać do szkoły na Zanzibarze prowadzonej przez brytyjskie zakonnice. W 1954 r. został wysłany do dużej, brytyjskiej szkoły z internatem do Bombayu w Indiach, gdzie zaczęto nazywać go Freddie. W 1963 r. wrócił na Zanzibar, by kontynuować naukę w szkole przy klasztorze Św. Józefa. Jednak nie pozostał na Zanzibarze na długo. W 1964 r., w wieku 18 lat, ze względu na rewolucję w Zanzibarze, wraz z rodzicami i młodszą siostrą Kashmirą wyjechał do Anglii.

Dzień 45. – 28.02.2014r

Piszemy relację, oporządzamy auto, robimy pranie i uskuteczniamy odpoczynek przed dalszą drogą. Gorący ocean indyjski, piaszczyste plaże, tylko z tą ich czystością jest nieco ubogo. Kąpiemy się z workami nylonowymi i innym plastikiem, ale i tak jest piękne. Jutro startujemy już o piątej rano, aby ominąć ten koszmar, który spotkał nas cztery dni temu na wjeździe do Dar Es Salaam i kierujemy się na Arushę, objeżdżając Kilimandżaro od południa, a dalej to już słynne tanzańskie parki narodowe, rejon krateru Ngorongoro i oczywiście Serengeti.

Dalszy plan to Burundi, Ruanda, Uganda, Kenia i możliwe, że jeszcze w tym etapie, pod koniec marca dotrzemy do Etiopii.

do_28-02-2014

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>