Cz.3 – Namibia > Botswana > Zimbabwe

Dzień 23. – 06.02.2014r

Ruszamy dalej na północ, kontynuując jazdę drogą C43. Przy drodze mnóstwo górskich zebr (jakby brudne), żyrafy (mniejsze), strusie, mnóstwo springboków i drzewka wyglądające jak wyrwana biała rzodkiew. Już po kilkudziesięciu kilometrach mamy pierwsze spotkanie, z tym na co najbardziej czekaliśmy… ze społecznością Himba, grupy etnicznej, ludów pasterskich zamieszkującej od setek lat północno-zachodnią część Namibii (region Kunene, dawniej Kaokoland). Prowadzą koczowniczy tryb życia, zajmują się głównie pasterstwem. Hodują głównie kozy i bydło.

Docieramy do głównego miasta tego regionu Opuwo, gdzie w atmosferze wszechobecnego handlu i zamieszania, uzupełniamy zapasy, zakupujemy sugerowane prezenty w postaci żywności (mąka, cukier, ryż, makarony, cukierki dla dzieci), nie ukrywamy, że to zabiegi mające na celu pozyskanie przychylności wodza wioski Himba, dzisiejszy nocleg planujemy spędzić w jednej z nich, jeśli wódz da przyzwolenie. Mamy informację, aby spróbować, oddalając się od utartych szlaków, gdzieś kilkadziesiąt km na północ od Opuwo. Tymczasem w mieście podziwiamy kontrasty dwóch społeczności, Himba i Herero, różniących się zarówno wyglądem jak i zwyczajami, ale kiedyś żyjących tuż obok siebie, mówiących jednym językiem i prowadzących pasterski tryb życia. Przez pół wieku „zesłania” (Himba uciekli przed atakami innego plemienia, do Angoli), Herero pozostając, odpierali ataki, w międzyczasie poddając się wpływom kolonizatorów niemieckich, wtedy ich drogi rozeszły się całkowicie. Kiedy Himba żebrali o odstąpienie pastwisk w Angoli, Herero przejmowali od kolonizatorów niektóre zwyczaje, począwszy od rolnictwa osiadłego, po fasony ubiorów (dziś kobiety Herero noszą długie, obszerne, wzorzyste suknie i co najmniej dziwne nakrycia głowy, przypominające rogi krowy). Ci pierwsi pozostali zgodni ze starą tradycją, ci drudzy przejęli europejskie wartości.

14-02-06a-map

Realizując nasze zamierzenie, jedziemy dalej na północ drogą C43, gdzie po przebyciu ok. 70km, tak tylko dla sprawdzenia, zjeżdżamy na jakby opuszczony, ale oznaczony camp. Kiedy już mamy zawracać, dobiega do nas młody, czarny chłopak, mówiący po angielsku, mianujący się właścicielem tego przybytku. Przedstawiamy mu pokrótce nasze potrzeby i o dziwo… od razu godzi się być naszym przewodnikiem i obiecuje zorganizować nam pobyt w wiosce Himba, będąc również naszym tłumaczem (nie znamy bantu). Chłopak w 5 minut się ogarnął, umył, ubrał, a balsam nałożył już jadąc z nami. Ustalamy warunki, 200N$ za przewodnictwo, za pobyt w wiosce, my przekazujemy prezenty. Jedziemy 20km w busz i po dotarciu do wioski i uzgodnieniach naszego przewodnika Johna z wodzem, jesteśmy dopuszczeni do przywitania się z nim i skorumpowania go.

Do stóp wodza złożyliśmy dary, on wycenił to wzrokiem ostrym, ale z akceptacją… i już od teraz, wszystko stało się dla nas dostępne i możemy dosłownie wszędzie zajrzeć, robić zdjęcia i z pomocą językową Johna, dowiadywać się szczegółów z życia tej społeczności. Wioska licząca około 30 osób, to rodzina wodza, trzy żony i rodziny czterech jego synów. Ponieważ ludy te żyją w nieskalanych cywilizacją warunkach, nikt nie mówi po angielsku, więc nie ma najmniejszej możliwości porozumienia, jednak nasz John wywodzi się z tej społeczności więc… został mianowany translatorem. Trudno opisać to co widzimy i czujemy, ale takiej egzotyki i takiego folkloru, nie doświadczyliśmy jeszcze nigdy. Kobiety o nieprzeciętnej urodzie przyodziane są jedynie w kuse spódniczki z bordowej koziej skóry. Z wiekiem, kiedy walory młodości ustępują, skóra kobiet plemion Himba, wciąż pozostaje gładka jak jedwab… i od razu podajemy przepis na sekret pięknej skóry… należy pokryć ciało i włosy mazią robioną z tłuszczu mleka krowiego, ekstraktu z roślin, popiołu i ceglasto-czerwonej ochry – „otjize” (spróbowałam, ciężko się zmywa). Makijaż ma wyrazisty brunatno – czerwony kolor. Przyciąga uwagę (naszą przyciągnął na stałe), chroni przed insektami, słońcem i odwodnieniem organizmu oraz ma ewidentnie kosmetyczne walory utrzymujące skórę kobiecą w doskonałym stanie (kobiety zapakowały mi na wynos (do krowich rogów) sporo mazi i pachnidła, bym jak już wrócę do Polski, mogła napastować się, posypać ziołową perfumą i być wreszcie piękną… oj… chyba nie jest to bezpieczne posunięcie. Charakterystyczną cechą Himba są ich włosy, w czasie dojrzewania włosy dziewczynek plecione są do przodu, by zakryć twarz przed pożądliwymi spojrzeniami mężczyzn (zalotami). Kobiety, które osiągnęły już dojrzałość i są gotowe do zamążpójścia, wiążą włosy z tyłu głowy sznurkiem z palmy makalani. Kobiety zamężne noszą na czubku głowy skórzaną embrę. Natomiast wdowy zdejmują embrę z głowy na znak żałoby. Jednym z niebezpieczeństw dla plemienia Himba jest brak dostatecznej ilości wody. Często głodują, podczas przenoszenia swych domostw w inne bardziej żyzne i wilgotne tereny, których jest coraz mniej. Brak wody zmusza ich do utrzymywania higieny w dość niekonwencjonalny sposób… Himba myją się ziemią, a intymne części ciała… podkładają pod dym unoszący się z kadzideł… brzmi to ekstremalnie?… toteż tego już próbować nie chciałam…

Doświadczamy tu niezwykłych ceremonii, związanych z tradycyjnym życiem wioski i zależnościami. Aż do zmroku żyjemy ich zwyczajami (tylko patrząc), no i oczywiście rozdajemy dzieciom prezenty, które dla wodza nic nie znaczą. Wojtek pompuje chłopakom piłki, ja rozdaję dziewczynkom kolorowe ozdoby, na koniec kilogram cukierków i do spania… a Himba na kolację do ogniska. Jedzą właściwie tylko mleko, mięso i kukurydzę, dzieci nie czekają aż mama poda jedzonko i poprosi by zjeść, za co dostanie się nagrodę… nie… nie… idą wydoić sobie kozę do metalowego garnuszka, a mięso muszą szybko wyrwać z gara, bo może zabraknąć… a nagrody nigdy nie było i nie będzie.

Nasz tłumacz śpi w jednym z prymitywnych domków, a my… oj… przecież nie prosiliśmy nikogo o umycie Toyoty… i to tylko do połowy… to kozy wylizały auto z soli, przyklejonej jeszcze w czasie przejazdu przez Salt Road… najbardziej smakowały im nadkola. Z nadmiaru wrażeń nie możemy zasnąć, no cóż… było się tak nie emocjonować.

14-02-06b-map

Dzień 24. – 07.02.2014r

Ponieważ w wiosce życie rozpoczyna się o wschodzie słońca, tak i my już przed siódmą jesteśmy na nogach. Obserwujemy poranne życie i obowiązki, śniadanie, wypas kóz i zależności wynikające z czynności do wykonania o poranku. W czasie pożegnań, ze strony mężczyzn, padło tylko jedno pytanie: czy uprawiam jakiś narodowy sport, bo coś za szybko chodzę?

Po zaspokojeniu obopólnej ciekawości, odwozimy Johna, a sami jedziemy dalej na północ, do atrakcji tego regionu, wodospadów „Epupa Falls”, usytuowane na rzece Kunene, na granicy Namibii z Angolą. Niestety z powodu suszy w porze deszczowej, nie przedstawiają się w najwyższej krasie, ale miejsce jest niezwykle urokliwe, szczególnie widziane ze wzgórza, dominującego nad tą graniczną osadą (opłata 20N$ od os.).

Teraz pozostaje nam przedostać się do trasy prowadzącej do Etosha National Park. Wybieramy północny przejazd, w związku z tym postanawiamy przedostać się do Ruacana, granicznego miasta z Angolą i początku asfaltowej trasy C46. Wybieramy polecaną przez poznanych na trasie podróżników z Belgii, drogę D3700 biegnącą na wschód, wzdłuż namibijsko-angolskiej granicy, brzegiem rzeki Kunene. Ponieważ jest susza, przejazd ten jest możliwy, a do tego niezwykle ciekawy. Jedziemy przez tereny, gdzie prawdopodobnie turysta jest pojawia się incydentalnie. Cały ten rejon zamieszkały jest przez plemiona Himba.

Doświadczamy niezwykłych przeżyć, tu czas zatrzymał się w miejscu… my też często się zatrzymujemy i rozdajemy dzieciakom to, co mamy dla nich przygotowane, choć one proszą tylko o cukierki. Ciężko opuszczać rewiry Himba, było niewiarygodnie… i choć spędziliśmy z nimi krótkie chwile… zapadły w naszej pamięci na zawsze. Po dotarciu do asfaltu, nagle skończyła się nasza przygoda z dziewiczą Afryką.

Dalszy przejazd drogą C46, aż do Outapi, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg w miejscowym hotelu, to nic interesującego, płaskie tereny, dość gęsto zamieszkałe przez czarną społeczność, żyjącą z uprawy roli i hodowli bydła. Zdecydowaliśmy się po raz pierwszy skorzystać z oferty hotelowej- Outapi Town Hotel, gdyż cena 560N$ wraz ze śniadaniem, jak na oferowane warunki była niezwykle niska, po wielu dniach mamy dostęp do słabo działającego internetu, korzystamy z restauracji, gdzie z uporem maniaka co zamawiamy?… jasne, że steka (jeszcze raz podajemy cenę – 450g steka – kawał mięsa wraz z dodatkami, sałatką i frytkami 100N$ – 30zł).

14-02-07-map

Jeśli idzie o dotychczasowe spostrzeżenia (zawsze istnieje możliwość, że coś się odmieni)… hm… nigdzie nie spotkaliśmy porozrzucanych spontanicznie śmieci (funkcjonuje segregacja), duża doza zaufania i poprawna uczciwość (brak obaw o zapłatę, funkcjonują puszki do wrzucania pieniędzy, jeśli się coś weźmie), cokolwiek jemy (podawane jest na talerzach), jeśli pijemy (to tylko w szkle lub filiżankach), paleta magicznych słów dawno zapomniana w wielu krajach (zawsze jest przywitanie, zapytanie o samopoczucie, niezwykle grzeczne udzielanie informacji), a kontrole policji to sama przyjemność, choć są dość rzadkie.

Dzień 25. – 08.02.2014r

Wykorzystując warunki, nieco oporządzamy siebie i auto, toteż ruszamy na trasę nieco później. Jeszcze w Outapi, podjeżdżamy pod ogromy baobab – Ombalantu Baobab, liczący sobie około 1000lat (8.10m średnicy, 28m obwodu, 15m wysokości, gdyby tak 25 osób chwyciło się za ręce, to s w stanie go objąć). Jest drugim co do wielkości okazem w Afryce, a do tego z kapliczką w środku. Dalszy przejazd, to typowa „dojazdówka”. Najpierw kontynuując jazdę na wschód docieramy droga C46 do miejscowości Oshakati, gdzie tuż za nią zatrzymujemy się na targowisku Omuthiya Market, miejscowi sprzedają tu pieczone mięso, gotowaną kukurydzę, ziarno, warzywa, suszone mini rybki, robale i zioła.

Następnie trasą B1, aż do Oshivelo, aby po następnych 18km odbić na zachód w drogę C38, prowadzącą do Etosha N.P. Wszystkie wymienione powyżej miasta, są zwyczajnie brzydkie. A co widzimy przy drodze?… niska zabudowa, złomowiska, śmieci i mnóstwo potłuczonych szklanych butelek usypanych w kupki, co do puszek po napojach obowiązuje ten sam system, do tego krowy, kozy, osły i zwyczajny bajzel… oj… zburzył nam się obraz Namibii… tej kosmicznej, porażającej pięknem… wraz z opuszczeniem Himbastanu… jest zwyczajnie.

14-02-08a-map

Przekraczamy bramę parku i w osadzie Namutoni, znajdujemy dzisiejszą bazę noclegową. Stanowisko kempingowe,(420N$!za 2 os.), wstęp do parku (170N$, za 2os. i wjazd pojazdu). Jeszcze tego samego dnia, urządzamy sobie 2-godz. samodzielne safari po parku, objeżdżając potężne, wyschnięte rozlewisko Fischer’s Pan Fischerspfanne. Wrażenia niech lepiej przekażą zdjęcia – upolowaliśmy w ten sposób, jednego lwa, trzy leopardy, stada żyraf, zebr, wszelkiej maści antylop i ptaki.

Park Narodowy Etoszy zajmuje powierzchnię 22270 km² i jest jednym z największych parków narodowych na świecie. Został ustanowiony jako rezerwat zwierzyny przez niemieckiego gubernatora von Lindenquista w 1907 roku. W czasach apartheidu, w 1967, został zmniejszony do mniej niż połowy. Głównym elementem parku jest Etosha Pan (miejsce suchej wody) – rozległa, pozbawiona roślinności, płaska depresja będąca swoistym domem dla wielkich zwierząt. Występują tu 144 gatunki ssaków, takich jak słoń, żyrafa (ich populacja wynosi ok. 1500 osobników), oraz nosorożec czarny. Wśród drapieżników spotkać można lwa, geparda i lamparta. Przedstawicielami antylop są antylopa eland, mała antylopa dik-dik oraz antylopa gemsbok (oryx), której wizerunek widnieje na emblemacie namibijskiej armii. Obficie występuje tu również ptactwo – ok. 340 gatunków, 110 gatunków gadów, 16 płazów i 1 gatunek ryby… zadowalająca turystę statystyka.

14-02-08b-map

Dzień 26. – 09.02.2014r

Cały dzisiejszy dzień, to penetracja najciekawszych fragmentów, tego niezwykle rozległego parku narodowego. Pokonujemy ponad 350km po jego terenie, pomiędzy dwoma osadami ulokowanymi na jego krawędziach, od wschodu Namutoni, od zachodu Okaukuejo.

Po terenie parku poruszamy się wyłącznie szutrowymi, dobrze utrzymanymi drogami. Większość z nich prowadzi do oznaczonych wodopojów, bajor i jeziorek, gdzie spotykamy największe zgrupowania zwierząt. Najbardziej interesujące spotkanie, mieliśmy jednak z czarnymi nosorożcami, zapalonymi w walce o dostęp do jednej z takich sadzawek, to był krwawy konflikt, poparty bojową postawą i charczącym rykiem, próby sił trwały ponad pół godziny, pokonany i poraniony musiał odejść. Nie będziemy więcej zamęczać opisami, niech fotki przekażą wrażenia, sytuacje i różnorodność zwierzyny, zdajemy sobie sprawę iż jest ich nadmiar, toteż mamy wielki dylemat, które opublikować, a które zostawić w magazynie.

Późnym popołudniem wyjeżdżamy z parku i ponownie drogą C38 i B1 prowadzącymi na płd.-wsch., już o zmroku docieramy do miejscowości Tsumeb, gdzie przy „Kupfer Quelle Resort”, kompleksie wyjątkowo luksusowym, zaopatrzonym w baseny, restaurację i sklepy, zostajemy na kempingu (230N$). Niestety po czterech tygodniach od wyjazdu z Polski, pora wreszcie jest właściwa, czyli deszczowa i po opuszczeniu Etosha N.P. zaczęło padać… a my, jemy pierwszą konserwę z Polski.

14-02-09-map

Dzień 27. – 10.02.2014r

Lało całą noc i to bardzo obficie. Ciężkie chmury rankiem wykraplają jedynie mżawkę. Jedziemy do położonego obok kempingu skansenu, przedstawiającego zabudowę wiosek poszczególnych plemion, zamieszkujących rejon Namibii. „Tsumeb Cultural Village” (wstęp 44N$ od os.). W muzeum, jest trochę ozdób z drewna, strusich jajek, koralików, skór i kości zwierząt. Przy skansenie-muzeum znajduje się również kemping, ale obecnie wszystko nie funkcjonuje – pusto, cicho i ponuro. Teraz pozostaje nam pokonać trasę, dzielącą nas od granicy z Botswaną. Jedziemy najpierw z Tsumeb drogą C 42 do Grootfontein, a następnie trasą B8 w kierunku miejscowości Rundu, położonej nad rzeką Cubango, na granicy z Angolą.

Po przekroczeniu granicy z prowincją Kavango, w Mururani Gate, wkraczamy na tereny Mangetti N.P. Od tego momentu poruszamy pomiędzy siedliskami plemion Kavango. Przygotowani technicznie, pompujemy piłki, baloniki, rozdajemy prezenty i słodkości, wprost w plemiennych osadach i wioskach. Mniej więcej już wiemy, jak to logistycznie opanować, choć dzieciaki ze swoją spontanicznością, są czasem nie do okiełznania.

Tak tylko w małym wymiarze, możemy poczuć satysfakcję, porównywalną być może nawet z … Mikołajem;-). Frajda niezwykła, niepowtarzalny poryw euforii i ten błysk w oczach dzieci, „i nie tylko”, gdyż dorośli też są uradowani naszą postawą i zachowaniem. Poza zabawkami i piłkami, najbardziej zadowoleni są z ołówków i długopisów, mamy też w zapasie kredki i malowanki… ale przecież jeszcze długa droga przed nami i dużo dzieciaków. Trzeba mieć na uwadze fakt, że czasem z wioseczki, tylko jedno z dzieci chodzi do szkoły i uczy pozostałych… taki mały nauczyciel. Przeżycia, emocje i ta niezwykła serdeczność… to takie już w naszych społecznościach, rzadko spotykane zjawisko… nie potrafimy się już cieszyć z rzeczy małych, słabo wyrazistych, dostarczających zbyt mizernych emocji, pospolitych i łatwo dostępnych. Pamiętam, kiedy jeszcze nie tak dawno, w czasach komuny, niemiecki kierowca autobusu, podarował puszkę coca coli moim dzieciom, za co mu podziękowały i były z tego faktu szczęśliwe… on był w szoku, bo niemieckie dzieci które wiózł, by go wyśmiały za taki gest… eh.

Po dotarciu do Rundu, uzupełniamy nasze braki kilinarno- smakowe, konsumpcją pół kg steka (jesteśmy zatrważająco monotematyczni w strefie wyżywienia). Kontynuując jazdę na wschód docieramy do miejscowości Popa Falls, położonej nad rzeka Okavango, tuż przy granicy z Botswaną. Na campie „Ngepi Camp”, polecanym przez Lovely Planet, położonym nad samym jej brzegiem pozostajemy na nocleg (200N$ za stanowisko). Camp organizuje pływanie po rzece, by podglądać hipopotamy (200N$ od os., ale muszą być min.4 os.). nie popłynęliśmy, bo chętnych nie było. Nawiązując do pogody, to w połowie trasy deszcz i ciężkie chmury nieco odpuściły i nawet czasem przejrzało słońce, temperatury natomiast zupełnie umiarkowane w okolicy 25ºC, rankiem było tylko 18ºC.

Dzień 28. – 11.02.2014r

Miejsce okazało się być rzeczywiście wyjątkowym, cisza zakłócana tylko przeróżnymi dźwiękami „ptasiego radia” i zwierząt, w szczególności małp. Toalety i prysznice wkomponowane w naturalny busz, a komarów wystarczająco, by czym prędzej uciekać. Po opuszczeniu kempingu, jedziemy na południe drogą C48, do polecanego przez właścicieli campu, „Mahango Game Reserve”, znajdującego się na pograniczu Namibii i Botswany (wstęp 40N$ od os. i 10N$ od auta, obowiązuje segregacja, europejczycy płacą najwięcej… o czym to świadczy?). Pomimo, że park nie jest zbyt rozległy to warto go odwiedzić, mamy nieodparte wrażenie, że musiał być scenograficznym tłem do wielu filmów Disneya o zwierzętach.

Do pokonania jest zaledwie 35km, ale zwierzęta żyją tu jak w przysłowiowym raju, uroku kolorystyce dodają „ołowiane chmury”w tle. Wracamy do głównej trasy, odwiedzając po drodze wodospady „Popa Falls”, zdecydowanie nic godnego uwagi, nasze „szumy” koło Suśca, na Roztoczu, są chyba ciekawsze. Dodatkowo całym terenem zawładnął resort, NWR Poppa Falls, który pobiera opłaty za wstęp (10N$ od os.). Jest tutaj możliwość wynającia stanowiska kempingowego (150N$ od os).

14-02-11a-map

Teraz pozostało nam przemieścić się 350km na wschód drogą B8, do miejscowości Katima Mulilo (brzydkie, jak wszystkie inne) położonej na granicy z Zambią, nad rzeką Zambezi. Pierwsze 190km przebiega przez Bwabwata N.P. Żyje tu ogromna populacja słoni, jednak w porze deszczowej rozproszone są w buszu i nie było nam dane zobaczyć żadnego… jedynie co nam się udało, to popatrzeć na ich wielkie kupy, na których buszują (czyżby to był obiad?) wielkie żuki i drobniutkie motylki.

Po uzupełnieniu zapasów, zostajemy na nocleg na campie, nad samym brzegiem rzeki Zambezi w kompleksie „Protea Hotel Zambezi River”. Stanowisko kempingowe (260N$ od naszego zestawu). Kolacja w resortowej restauracji i… chyba już nie ma sensu pisać co jemy… 400g steki T-bone, może ostatnie w Afryce, gdyż jutro rozpoczynamy przejazd, przez mniej cywilizowane kraje tego regionu, a zaczynamy od Botswany.

14-02-11b-map

Ponieważ jutro opuszczamy Namibię, przyszedł czas na podsumowanie dwutygodniowego, naszego pobytu w tym niezwykle ciekawym kraju na przestrzeni 5tys. przejechanych km. Otwarte, wielkie przestrzenie, wspaniałe krajobrazy z paletą wszystkich kolorów, intymny kontakt z naturą, ludzie z dawnych epok, żyjący od lat w zgodzie ze swoimi tradycjami i zwyczajami. Dodatkowo, przebywamy w tym kraju bez tłumów turystów, to właśnie najwspanialsze, co może zaoferować Namibia. Lubisz naturę?, noclegi na pustyni pod gwiazdami, obserwację zwierząt, 300 słonecznych dni w roku, to właśnie tu musisz przyjechać i poczuć się prawdziwie wolnym. Namibia uznawana jest przez miłośników off-roadu, za jeden z najlepszych i najbardziej urozmaiconych obszarów na świecie, z idealnymi warunkami do jazdy samochodami terenowymi po urzekających bezdrożach. Większość bardzo dobrze oznaczonych dróg jest o nawierzchni szutrowej, świetnie utrzymanych, tylko czasem trafia się uciążliwa „pralka”, ale po wejściu na prędkość 80km/h, poza hukiem i lekką wibracją jest poprawnie i przestaje trzepać. Nasza Toyota świetnie radzi sobie z tymi wibracjami, ze względu na profesjonalnie dobrane zawieszenia. Jak do tej pory żadnej, najmniejszej awarii. Oczywiście na drogach tych dominuje wszechobecny kurz, kabina mieszkalna okazała się wyjątkowo szczelna i nie mamy najmniejszych problemów, o czym wspominali inni, jadący tymi terenami. Oczywiście należy również wspomnieć o cenach, bardzo umiarkowane, dostępne na kieszeń polskiego turysty, wszelkie luksusowe kulinaria dużo tańsze niż u nas w kraju, noclegi w przyzwoitym wydaniu i za rozsądną cenę – szeroka baza zakwaterowań, dobrze oznaczona. I jeszcze jeden temat, bezpieczeństwo, żadnych zagrożeń, komary rzadko spotykane, ludzie uśmiechnięci, życzliwi i do przesady grzeczni, a wszystko to czynią spontanicznie bez wymuszonego: „w czym mogę pomóc”.

…Wojtek…

…czym wdzięczyła się do mnie Namibia?… krajobrazami zmieniającymi się jak w kalejdoskopie, oderwałam sobie plasterek kosmosu, gdzie pustynie przechodzą w sawanny, sawanny w krzaczaste lasy, lasy w skały, skały w wydmy, wydmy w salary, a salary po piasku włażą w ocean… chropowate autostrady donikąd, wiją się ruchem jaszczurki w ogniu… puste koryta rzek zaklinają deszcz, by życie gdzieś utkwiło… między gąszczem dzikich traw, portretują się niepoliczalne zgraje zwierzyny… niebo kokietuje mnie rozmaitością form, ale wycieczać się nie zamierza… wrzące powietrze z wolna przechadza się na palcach, poddając mnie mirażom… farby ukradły światu wszystkie kolory i wylały się tutaj… w rewiry welwiczji przedziwnej… hipnotyzując mnie nieodwracalnie…

…Wiola…

Dzień 29. – 12.02.2014r

Rano szybki, 60km przejazd na płd.-wsch., drogą B8 do granicznej osady Ngoma Bridge, położonej nad rzeką Chobe, na granicy z Botswaną. Info dla tych co jadą w tym kierunku pojazdem, nie ma tu stacji paliw, natomiast są kempingi, prowadzone przez mieszkańców miejscowych wiosek. Odprawa do Botswany trwała 10minut, po umyciu opon auta, wytarciu butów w dość mocno zużytą szmatę, jeszcze tyko płacimy 290pula (opłata za wjazd, ubezpieczenie auta i podatek drogowy – karnet CPD nie jest potrzebny). 1pula = 0,38zł, namibijskie pieniądze nie są honorowane, natomiast, bez problemów można płacić randami RPA, $USD i € (1USD = 8pula). Dosłownie na samej granicy, 10m za szlabanem wyjazdowym, znajduje się wjazd do „Chobe National Park”. Płacimy 36$USD, co daje w rozbiciu 120pula od os., plus 50pula za pojazd i jedziemy przez park do miejscowości Kasane, ok. 65km. To nie parki RPA i Namibii, to dziki park, tak naprawdę bez wyraźnych oznaczeń i utwardzonych dróg. Wpisując się w książkę meldunkową, zauważyliśmy że ostatnimi turystami, którzy tu wjeżdżali byli włosi i to tydzień temu. Przemieszczamy się w bardzo spokojnym trybie, nieświadomi tego, co się dopiero wydarzy, tymczasem jak to bywa w porze deszczowej, dopadła nas afrykańska burza. Świata nie widać, pioruny walą z nieba, w jednej chwili skromny ślad drogi, zamienia się w koryto rzeki. Na szczęście podłoże jest twarde i piaszczyste, więc nie brniemy w błotnej masie. Jednak zagłębienia terenu zamieniają się natychmiast w jeziora i czasem, aby je pokonać… woda sięga połowy drzwi. Intryguje zachowanie zwierząt, gromadzą się w grupy i zastygłe w ruchu, tkwią nieruchomo pod drzewami.

I tak jak po nocy przychodzi dzień, tak po burzy słońce… a po słońcu… słonice. Stanęły nam na drodze w takiej ilości, że wzbudziło to nasze obawy, czy aby nie będziemy mieć problemów z przejazdem. Z każdej strony nacierają na nas i to do tego z małymi, wielkie osobniki rycząc, próbują „przepłoszyć” naszą Toyotę. Adrenalina nieco wzrasta i wycofujemy się spokojnie, aby nie drażnić tych ogromnych zwierząt. Widoki jak z bajki, czasem myślimy, że to nie dzieje się na prawdę, że to sen lub przynajmniej miraż.

Tuż przed wyjazdem z parku, napotykamy na specjalne pojazdy jadące od strony Kasane, które wiozą turystów na tzw. safari po parku. Aby podglądnąć tę wersję zwiedzania, podpięliśmy się do grupy… koszmar, tablety, iPhony i te wysoce profesjonalne stroje safari… coś jak Krupówki w sezonie i rewia mody narciarskiej.

Po wyjeździe z parku, kwaterujemy się w „Chobe Safari Lodge” na kempingu (koszt 170pula). Mamy sporo liofilizowanej żywności, jednak wobec oferty kulinarnej oferowanej przez restaurację tego resortu, nasze zapasy pozostają nienaruszone i poddajemy się beztroskiej, bufetowej konsumpcji. Naszą uwagę zaintrygował tylko jeden fakt, obsługa- tylko czarna, konsumenci- tylko biali… dwa światy… tylko czerń i biel… a każdy po innej stronie… czy właściwej?… nie nam to oceniać.

14-02-12-map

Dzień 30. – 13.02.2014r

Mieliśmy tu pozostać na następne dwa dni i nieco oporządzić się po miesięcznej podróżny, ale z powodu braku dostępu do internetu, przesunęliśmy te decyzję na następne miejsce postojowe. Ruszamy więc rankiem na granicę z Zimbabwe, oddalona od Kasane o 15km. Odprawa 15minut, na miejscu wystawiono nam wizy wjazdowe, płatne 30$USD od os., natomiast za auto 55$USD (obejmuje podatek drogowy, opłatę za wjazd i ubezpieczenie pojazdu). Takiej sprawności w obsłudze, nigdy byśmy się nie spodziewali tu w Afryce, mając na uwadze i w pomięci, te koszmarne przeprawy przez granice w Ameryce Południowej, a w szczególności w Środkowej. Jedziemy następne 70km drogą wzdłuż rzeki Zambezi, prowadzącą na ostatnich 30km przed Victoria Falls poprzez „Zambezi N.P.”. Tereny zupełnie nie zamieszkałe, a na drodze spotykamy zaledwie kilka aut. Wjeżdżamy do miasta i od razu udajemy się do głównego wejścia Wodospadów Victorii, które są na rzece Zambezi, na granicy Zimbabwe i Zambii. Przed przybyciem Europejczyków na te tereny, zwane były „Mosi-oa-Tunya”, co w języku lokalnego plemienia Kololo oznacza „Mgła, która grzmi”. Odkryte w 1855 r. przez szkockiego misjonarza i badacza Davida Livingstone’a, który wówczas powiedział o nich: „Widok tak piękny, że muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie”. Oczywiście zaliczane są do siedmiu cudów naszego globu i wpisane na listę UNESCO. Przed samym przejściem granicznym, usytuowanym przed stalowym moście, rozpostartym pomiędzy dwoma urwistymi, skalnymi brzegami Zambezi, łączącym Zambię z Zimbabwe, znajduje się parking, gdzie pozostawiamy pojazd. Jak to bywa w takich miejscach, wiele straganów oferujących miejscowe gadżety i pamiątki. Płacimy po 30$USD za wstęp i udajemy się oglądać to światowe cudo, które stworzyła natura.

I rzeczywiście wrażenia niesamowite, woda zlewa się z hukiem z wysokości 107m, na długości 1737m skalnego czoła wodospadu. Bryza wytworzona przez spadającą wodę, unosi się na dziesiątki metrów w powietrze. Trudno zrobić dobre zdjęcia, gdyż mżawka i drobny deszcz namaczają nam wszystko, łącznie z aparatem. Kompletnie przemoczeni, odwiedzamy wszystkie 16 punktów widokowych. Rzeczywiście, panorama wodospadów od strony Zimbabwe jest zdecydowanie lepsza, niż od Zambii. Teraz, kiedy już zobaczyliśmy „Wielką Trójkę”, największych wodospadów świata, możemy ocenić i podać nasz ranking. Iguazu pozostaje na pierwszym miejscu, zachowując podium, druga pozycja Victoria, a na trzecim Niagara, osobiście przed Niagarą ustawilibyśmy jeszcze w szeregu, wenezuelski najwyższy (980m) wodospad naszego globu, Salto Angel, ale to taka nasza zupełnie subiektywna ocena.

Po kilku godzinach spędzonych w tym cudownym miejscu, przenosimy się do „Restcamp&Lodges” w centrum miasteczka Victoria Falls i wynajmujemy dwuosobowy bungalow za 40$ USD, gdyż cena za stanowisko kempingowe po podliczeniu opłat od osoby i ustawienie auta, okazała się być tylko o 2$ USD niższa. Absurd rodem z Polski, gdzie również za ustawienie auta kempingowego na polu biwakowym, żądają więcej niż za wynajęcie pokoju w agroturystyce. Na szczęście jest tu wszystko, co nam do oporządzenia się w podróży jest potrzebne, łącznie z pralnią. Mamy również nadzieję, że uda nam się uzupełnić wiadomości, gdyż jest dostęp do internetu i przesłać je do Was.

14-02-13-map

I jeszcze coś, co zaciekawiło szczególnie mnie, ponieważ wiele lat pracowałam w banku, więc to co zobaczyłam chcąc zapłacić za wstęp do wodospadów Victoria Falls, wprawiło mnie w osłupienie, okazało się iż państwo to nie posiada w obiegu własnej waluty… tylko cudzą… a jaką?… ano poszli na całość… przysposobili amerykańskiego dolara, euro, randa, funta szterlinga i pulę… a dlaczego?… ciut wyjaśnienia…

Ze względu na hiperinflację w 2008r. przeprowadzono denominację w stosunku dziesięć miliardów do jednego, aby ograniczyć dalszy spadek wartości pieniądza. Tymczasem, w 2009r. hiperinflacja tak dodawała sobie zer, aż się przestały mieścić na banknotach (fotki powyżej), pozbawiła złudzeń rząd i zrezygnowali z własnej waluty… adoptując cudzą. Wspominając się historycznie, przechodziły ten stan Węgry, Jugosławia i oczywiście Polska.

Dzień 31 i 32. – 14 i 15.02.2014r

Dni techniczne. Tu postanowiliśmy zrobić sobie krotką przerwę w trwającej już miesiąc podróży, wszak przebyliśmy już po tym kontynencie ponad 10tys.km, a od ostatnich, przekazywanych przez nas wiadomości, upłynęło ponad dwa tygodnie i nazbierało nam się materiału co niemiara. Sprzątamy auto, robimy pranie, piszemy relację i wybieramy zdjęcia. Poddajemy się atmosferze turystycznego życia na campie… wycieczkowicze popijają piwko i drinki, kąpiąc się w basenie. Wieczorem prawdziwy folklor… występy miejscowej grupy, która tańczy i śpiewa do kolacji, gdzieś w oddali słychać szum Victoria Falls, a w pobliżu małe złodziejaszki, małpki velvet, tylko czekają by zostawić im uchylone okno lub drzwi.

afryka_01-02-03-map

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>