Dzień 1. – 15.01.2014r

Witaj przygodo, jak to kiedyś śpiewał Czesław Niemen. Ruszamy na podbój Afryki. Tym razem, aby dotrzeć z Bielska Białej do międzynarodowego, warszawskiego lotniska „Chopina”, wykorzystaliśmy nasze, tak źle oceniane koleje i pociągiem „Inter City”, po niespełna czterech godzinach, punktualnie meldujemy się w stolicy. Bilety do Johannesburga wykupiliśmy dwa miesiące wcześniej, poprzez internet, etiopskimi liniami lotniczymi Ethiopian Airlines (2.070zł od os. w jedną stronę). Cały 3-etapowy przelot, który rozpoczęliśmy o 18.40, trwał łącznie z przesiadkami 18 godz. i już o 13.10, po lotach bez jakichkolwiek nieprzewidzianych zdarzeń, jesteśmy planowo w największym porcie lotniczym RPA. Ponownie, lecz tym razem w „economy class” lecieliśmy Dreamlinerem na trasie z Frankfurtu do Addis Abeby, z jak najkorzystniejszymi opiniami o tym sprzęcie, jego nienagannej obsłudze i komforcie lotu. To samolot odpowiadający dzisiejszym czasom.

Dzień 2. – 16.01.2014r

W kilka chwil po wylądowaniu, jeszcze na terenie lotniska w Johannesburgu, odbieramy nasz tymczasowy pojazd, Toyotę Avanza. Zarezerwowaliśmy i zapłaciliśmy ją poprzez internet w firmie „Avis” jeszcze w Polsce, miała być Rav4, dali nam niestety tę z napędem jedynie na jedną oś, tłumacząc się, że takowej obecnie nie mają, wszystkie wynajęte – (cena wynajmu ok.200 zł dziennie). Nigdy nie ma tak, jak by się chciało. Ponieważ, jakoby prosto z marszu, chcieliśmy ruszyć do Soweto, a znając opinię o tym miejscu, radzono nam, aby skorzystać z przewodnika, tak też uczyniliśmy. Bardzo szybko okazał się nim sympatyczny, poznany na lotnisku, kierowca taksówki, czarnoskóry mieszkaniec tego miasta o imieniu Bongani, wywodzący się z Zulu, dumnego plemienia wojowników z rodziny Kwa Zulu-Natal z prowincji położonej w RPA. Tym razem, nasza wypożyczona Toyota to nie automat, a i strona jazdy nie ta, siedząc po prawej, trzeba mieszać biegami lewą ręką – trochę kiepsko na początek (nazbyt często używam wycieraczek, choć nie ma deszczu) , tym bardziej, że poruszamy się w prawdziwym gigancie wśród afrykańskich miast. Po 40 min. jazdy, jesteśmy w pierwszym zaplanowanym na dzisiaj miejscu, czyli w „Mandela House” w czarnej dzielnicy Soweto (wstęp 60 rand od os./wymiana RPA/PL: Rand – 1 ZAR = 0,31 PLN ; 1 USD = 10,00 ZAR). Nelson Mandela przyjechał do Johannesburga z rodzinnej wioski Qunu i zamieszkał w Soweto. Aktualnie mieści się tutaj maleńkie muzeum. To na tej ulicy (Vilakazi St.), w przeddzień pogrzebu, można było zostawić pożegnalną wiadomość, pod transparentem ze słowami: „Dziękujemy Ci Madiba.” Madiba to imię nadane Nelsonowi Mandeli przez jego rodzinne plemię. Naród zwracał się do niego per Madiba, co było również oznaką szacunku (zmarł 5 grudnia 2013 r.). Nelson to imię nadane przez nauczycielkę w pierwszym dniu pójścia do szkoły. To taki zwyczaj w RPA…po to…by nauczyciel mógł wymówić imię dziecka, nadane mu przez rodziców w ich rodzinnym języku. Tak więc Nelson Mandela to naprawdę Rolihlahla Nelson Mandela, a w języku isikshosa Rolihlahla oznacza…„mąciwoda”.

Historia Soweto rozpoczęła się w 1904 roku (wtedy Klipspruit), kiedy to spółka Ernst Oppenheimer zbudowała osiedle pracownicze dla robotników zatrudnionych w tutejszej kopalni. W krótkim czasie potem, nastąpił gwałtowny przyrost populacji, gdyż apartheidowski rząd w Johannesburgu przeznaczył ten obszar na dzielnicę dla czarnych. W 1963 r. nastąpiło połączenie czterech okolicznych osiedli o podobnym charakterze w jedno miasto Soweto. Soweto jest symbolem walki o zniesienie apartheidu, w tym mieście zamieszkiwali popularni działacze t.j. Nelson Mandela czy Desmond Tutu. Na pamiątkę masakry protestujących dzieci, dokonanej 16 czerwca 1976 r. przez policję, od 16 czerwca 1991 r. obchodzony jest w tym dniu Międzynarodowy Dzień Dziecka Afrykańskiego. Obecnie miasto boryka się z ogromną falą przestępczości.

Następnym miejscem które odwiedziliśmy to Muzeum of Apartheid-muzeum apartheidu (wstęp 60 rand od os.). Za pomocą fotografii, kronik filmowych i pomysłowych instalacji…jest tutaj udokumentowana historia apartheidu. Znalazło się też troszkę miejsca dla… opancerzonego pojazdu policyjnego, który patrolował ulice w czarnych dzielnicach (jest mocno ostrzelany). Tylko trochę poprzyglądaliśmy się życiu miejscowej społeczności i nieco skonani, o zmroku dotarliśmy do naszego zarezerwowanego jeszcze z Polski apartamentu (w podróży rezerwacji dokonujemy tylko raz, na dzień przylotu, poza tą okolicznością, słowo rezerwacja jest mocno przez nas omijane). Pozwoliliśmy sobie, na pierwszą noc zafundować luksus w samym centrum Johannesburga za jedyne 300zł – byliśmy nawet nieco zdumieni takimi ekstra warunkami w stosunku do ceny. Po lekkiej kolacji, już o 20.00, wpadliśmy bezpośrednio w objęcia Morfeusza (zmiany czasowej prawie nie ma, gdyż czas RPA, to jedna godzina do przodu).

Dzień 3. – 17.01.2014r

Rześcy, ale z odleżynami, już przed 8.00 (12 godz. snu) ruszamy na zaplanowaną dzisiaj trasę. Jak najszybciej chcemy opuścić prowincję Gauteng (najważniejszy okręg przemysłowy RPA, „miejsce złota” w języku sesotho) oraz „E’Goli” („złote miasto” jak nazywają Johannesburg miejscowi). Mówiąc czulej…„Jozi”…słynąca z niepochlebnych opinii (rozboje, kradzieże – również z użyciem broni) to przede wszystkim kopalnie kruszcu, stanowiącego podstawę bogactwa całej prowincji. Ponieważ „Jozi” rozrasta się bardziej w poziomie niż w pionie, w związku z czym wyjazd z miasta „trochę” trwa. Wyjeżdżamy na wschód, drogą nr N12. Na jednej ze stacji paliw spotykamy parę motocyklistów z pobliskiego miasteczka, którzy dosiadają najnowsze, eksportowe wersje rosyjskiego Urala – oba z bocznym wózkiem. Choć do tej pory podróżowali GS-em BMW w wersji Adventure, to zachwalają ten sprzęt, ciesząc się wspaniałą zabawą (cena w RPA około 17tys. USD). Początkowy 150km odcinek, płaski, biegnący poprzez pola uprawne niezliczonej ilości farm, będący płatną autostradą (1 odcinek-45 rand, drugi-67 rand). Dopiero po przebyciu następnych 100 km, w okolicy miejscowości Machadodorp, kiedy odbiliśmy na północ w drogę nr R36, prowadzącą w kierunku Blyde River Canyon N.R., ukazały się w pierwszej kolejności „potholes”…ogromne dziury w asfalcie, a w drugiej…malownicze krajobrazy gór, przełomu rzeki Blyde. Apogeum tych widoków osiągnęliśmy, po odbiciu za miejscowością Branddraai, jadąc na płd.-wsch. w kierunku Graskop, gdzie w widokowym miejscu, jak na dłoni, w otoczeniu czerwonych skał, wciął się głęboko meandrujący kanion. Przejeżdżamy przez urokliwy rejon , licznych wodospadów, wspaniałych gór i urwisk, a położone jest to wszystko, jak mówi reklama, przy jednej z najładniejszych tras panoramicznych na świecie. Droga ta znajduje się w północnej części Gór Smoczych i jest obowiązkowym punktem podczas zwiedzania RPA (z zaleceniem…bez pośpiechu) Ciekawostką tego rejonu są występujące tuż obok siebie plantacje sosny, eukaliptusów i bananowców. Nasza dzisiejsza droga zakończyła się przed bramą Paul Kruger Gate do Parku Narodowego Krugera- Kruger N.P. Mieliśmy zamiar dotrzeć do obozowiska Skukuza i tam zanocować, jednak park zamykają o zmroku, co obecnie odpowiada godz.18.30, więc i nam zamknęła się droga i zarządziliśmy odwrót. Kilka km od bramy, znaleźliśmy Guest House „Kruger Gate”, prowadzony przez czarnoskórego anglika i jego białą żonę, wynajęliśmy pokój za 600 rand (śniadanie płatne 100 rand). Po przebyciu dzisiejszego dnia ponad 500km, padliśmy nieco skonani.

Statystyki: widziane zwierzęta ( 3 zebry i kilka małp), drogi (większość stan dobry), widoki ogólne (panoramiczne i uporządkowane)…„malarionosze” (nie stwierdzono)…zbyt mało widzieliśmy, by napisać coś więcej…cdn.

14-01-17-map

Dzień 4. – 18.01.2014r

O 8.30 jesteśmy ponownie u bramy wjazdowej Paul Kruger Gate. Po opłaceniu 496 rand+35 za mapę, ruszamy w głąb Parku Krugera (podobno największej atrakcji turystycznej kraju) na całodzienne safari, po jego potężnym obszarze, rozciągającym się na przestrzeni setek kilometrów, wzdłuż granicy z Mozambikiem. W trakcie powolnej jazdy (do 50 km/h), podejmujemy próby wytropienia „Wielkiej Piątki Afryki” ( lew, lampart, bawół, czarny nosorożec, słoń sawannowy). Zwierzęta te tradycyjnie uważane są za najgroźniejsze na kontynencie, co jednak nie odpowiada w pełni prawdzie, jako że najwięcej osób w Afryce zabijają niezaliczone do wielkiej piątki hipopotamy. Mieliśmy mieszane uczucia co do odwiedzenia tego miejsca, mówiono…że zbyt skomercjalizowany, że drogi wewnątrz parku wyasfaltowane, że na afrykańskich rozległych terenach wiele ciekawszych i podobnych miejsc, że…a jednak nie potrafiliśmy sobie odmówić, gdyż tak jak peruwiańskie Machu Picchu, tak Park Krugera w RPA to standardowe wizytówki tych państw. Faktem jest, że większość dróg wyasfaltowana, wszystko świetnie zorganizowane i chwała panu Krugerowi…komarom i muchom tse-tse, bo poniekąd dzięki wszystkim powyżej wymienionym, południowoafrykańskie stada dzikich zwierząt…ocalały. Z powodu roznoszonej przez nie malarii i śmiertelnej choroby bydła zwanej naganą, próby założenia na tych terenach gospodarstw, skazane były na niepowodzenie, a wyprawy myśliwskie odbywały się tylko zimą, ze względu na ryzyko zarażenia. Chciwość osadników i rozrywkę „sportowców” strzelających do wszystkiego co się rusza…zablokował trzeci z grupy wymienionych, ówczesny prezydent Kruger. Postanowił w 1898 r. utworzyć (mimo silnego sprzeciwu rodaków) rezerwat Sabie. Z czasem, znacznie powiększony, uzyskał dzisiejszą nazwę.

My, choć nie dysponujemy autem terenowym, przemierzyliśmy go na odcinku prawie 300 km, w większości szutrowymi drogami, w dziewiczej scenerii afrykańskiego buszu, a czasem sawanny. Każdy może w tym tak rozległym terenie znaleźć coś dla siebie, a nie każdy z odwiedzających jest wytrawnym off-roadowcem.

Udało się wytropić z naszym zwyczajnym aparatem, całą plejadę afrykańskich zwierząt: lwy, nosorożce, słonie, żyrafy, zebry, antylopy, małpy, hipopotamy, guźce, żółwie, strusie i wiele przeróżnych gatunków kolorowych ptaków, których nazw nie jesteśmy w stanie wymienić. Pisząc powyżej „wytropić”, mieliśmy na myśli, to czym należy się kierować, by wiedzieć, że to jest to miejsce, czyli…jechać „okupowanym” szlakiem, zatrzymując się tam…gdzie tych kup jest najwięcej. Nie jest to nadludzki wysiłek, tylko samo wypatrywanie kup, dość nieszablonowe…a po kilku godzinach…wręcz niepokojące, ponieważ rozbieżność opinii prowokowała do wypatrywania różnic…po całym dniu staliśmy się prawdziwymi znawcami „rzeczy”. Po wyjeździe z parku południowym wyjazdem, tuż za jego rogatkami w Malelane, wynajmujemy pokój w kompleksie bungalowów za 530 rand.

Trzeci dzień podróży jest dniem z gatunku…pierwsze koty za płoty…jak to mawiał kierownik schroniska…pokazuje zasady jakich należy się trzymać, jak się zachowywać i co i kiedy jeść…z zachowaniem BHP.

14-01-18-map

Dzień 5. – 19.01.2014r

Ruszamy rankiem drogą nr R570, na południe w kierunku Swazilandu, małego państwa ulokowanego pomiędzy RPA i Mozambikiem. Królestwo Suazi – usytuowane jest na wschodnich stokach Gór Smoczych. Nazwa kraju pochodzi od plemienia Suazi z grupy Bantu, które zamieszkuje te tereny. Po dotarciu do granicznego miasta Jeppes Reef, dosłownie w pięć minut przekraczamy granicę (opłata 50 rand), ale dlaczego rand, a nie emalangeni?…bo nie ma po co turyście mieszać w głowie ( liczba pojedyncza waluty SZL- lilangeni, emalangeni – liczba mnoga; a rand 1:1 funkcjonuje i już. Dalej drogą nr MR1, pomiędzy plantacjami bananów i potężnymi obszarami na których prowadzi się gospodarkę drzewną (eukaliptusy i sosny), jedziemy do stolicy państwa, Mbabane. Miasto nie robi większego wrażenia, podobno można tu kupić okazyjnie ładne wyroby, ale i zostać okradzionym. Ponieważ duże miasta można zobaczyć…ale niekoniecznie, więc jedziemy do widoków na góry, niezwykle zielone o tej porze roku. Na drodze pojawia się główny ośrodek przemysłowy Swazilandu, Manzini, szczęśliwym trafem omijamy go szerokim łukiem, gdyż naszym celem jest wodospad „Mantenga Falls”. Rezerwat przyrody Mantenga (wstęp 50 rand od os.). Wodospad w buszu, ponad nim ponura Execution Rock (Skała Straceń dla skazanych na śmierć morderców… lot z one way ticket), a tuż obok zrekonstruowana tradycyjna wioska Swazi Cultural Village, gdzie w wyznaczonych godzinach odbywają się pokazy folklorystyczne (przybyliśmy zbyt wcześnie).

Kierując się na południe drogą nr MR9 opuszczamy w Mahamba kraj, który jest jedną z ostatnich monarchii absolutnych na świecie, rządzony bez partii politycznych, a ministrów wybiera król (w sumie nieźle…do skorumpowania jest tylko jedna osoba). Gdyby chcieć pokrótce opisać to co zobaczyliśmy w trakcie przejazdu…choć jest skromnie, to jest uporządkowane, pagórkowate sawanny, szkółki leśne, suche płaskie równiny usiane chatkami o dachach z trawy, plantacje leśne, rękodzielnictwo i bardzo, ale to bardzo uprzejmi ludzie.

Po kilkuminutowej odprawie granicznej wjeżdżamy na powrót do RPA. Dalej to typowa przejazdówka, najpierw drogą nr R543 do Piet Retief i dalej, na południe drogą nr R33, aż do Dundee, gdzie w kompleksie B&B, za 460 rand, wynajmujemy pokój w bungalowie. Zakończenie dzisiejszego dnia, dopełniła wyśmienita kolacja w formie bufetu, ze specjałami kuchni południowoafrykańskiej, warzywa w przeróżnych wersjach, ze stekiem w roli głównej… nie zapominając o cynamonowym deserze. A co do steków… są wszędzie… taj jak wizerunek Mandeli, dorównują smakiem tym z Argentyny, tyle tylko… że tu o 2/3tańsze. Oczywiście całość zamyka to, czym stoi ten kraj… wino… wyborne wino chardonnay.

14-01-19-map

Dzień 6. – 20.01.2014r

Nocą przeszła burza z nawałnicą opadów, a rankiem po wieczornym obżarstwie, dobrowolnie zrezygnowaliśmy ze śniadania (co w moim przypadku jest anomalią). Ruszając prosto na trasę, przemieszczamy się nadal widokową drogą nr R33, na południe w kierunku portu Durban. Ponownie potężne plantacje i farmy sięgające po horyzont, a wyżej w górach siedliska czarnych mieszkańców rozproszone na górskich zboczach, tuż przy drodze wiele kolorowych targowisk, wałęsających się osłów i uroczych okrągłych domków krytych trawą, gdzie każdy jest w posiadaniu odrębnego stanowiska silnej potrzeby. Po przebyciu 130km w miejscowości Greytown, skręcamy w drogę nr R74, aby po następnych 110km dotrzeć do Stanger, miasta leżącego już nad Oceanem Indyjskim (przemysłowe miasto, przetwórstwo trzciny cukrowej, w przeszłości siedziba króla Zulusów- Czaki). Stamtąd nadoceanicznym brzegiem docieramy do portu Durban, który jest najpopularniejszym miastem wypoczynkowym, potężnym ośrodkiem turystycznym, z atrakcyjnymi plażami i zapleczem hotelowym. Choć, jak nam powiedziano ustalając cenę za pokój, że to pełnia sezonu, jakoś ani wylegających tłumów turystów, ani uroku miejsca…nie widzimy. Plaże wprawdzie już bez napisów „Tylko dla białych”(zniknęły w latach 90-tych), budynki hotelowe prawdopodobnie projektował ktoś z upodobaniem klocków, jadłodajnie na plaży mocno zużyte i podają fast food (Steers, Spur) i stragany rzędem (każdy posiada tę samą kolekcję giftów).

Z wolna zwiedzamy również ścisłe centrum, z kilkoma ciekawymi obiektami; Da Gama Clock- zegar ufundowany przez rząd Portugalii, dla uczczenia 400 rocznicy przybycia Vasco da Gamy w Port Natal (ten wspaniały żeglarz przecierał szlak morski do Indii). Nieco dalej pomnik Dicka Kinga, który to w 1842 r. pokonał konno w 10 dni 1000 km, aby sprowadzić z Grahamstown posiłki dla oblężonego fortu w Durbanie. Hala starej zajezdni kolejowej, przekonstruowana na afrykańskie centrum handlowe- Workshop, to najciekawszy kompleks przy Commercial Street. Okazałe budynki poczty, ratusza miejskiego, muzea i galerie, są w stylu wiktoriańskim.

Pod wieczór opuszczamy to dość zadbane, uporządkowane, a czasem nawet dość ładne miasto i wyjeżdżamy autostradą nr N3 w kierunku wiktoriańskiego miasta Pietermaritzburg. Na kilkanaście kilometrów przed celem, odbijamy do Natal Lion Park i w kompleksie stylowych, afrykańskich bungalowów, wynajmujemy takowy na dzisiejszą noc (590 rand 2 os. ze śniadaniem).

14-01-20-map

Dzień 7. – 21.01.2014r

Rankiem, a dokładnie od 5.00, tuż obok naszego okrąglaka, ale za ogrodzeniem, wydzierał się lew, jakby to powiedziała moja babcia „japa mu się nie zawierała”. Miejsce w którym nocowaliśmy, przeżyło już swoje chwile świetności wiele lat temu. Obecnie podupada z zupełnie prozaicznej przyczyny… z braku turystów. We wszystkich miejscach, gdzie do chwili obecnej nocowaliśmy, byliśmy albo jedynymi, albo jedynymi turystami zewnętrznymi. Ruszamy po obfitym śniadaniu (kiełbaski, jajka sadzone, pieczona papryka z cebulką i pieczarkami, bekon podsmażony, tosty, dżemy oraz płatki śniadaniowe z mlekiem– tutejsza wersja śniadaniowa jest chyba najbogatsza jaką znamy na świecie). Już po kilku kilometrach, jadąc na północ autostradą nr N3 docieramy do mocno reklamowanego, wiktoriańskiego miasta Pietermaritzburg. Miasto pretenduje do miana jednego z najlepiej zachowanych wiktoriańskich osiedli na świecie, rzeczywiście bogato zdobiony ceglany ratusz robi wrażenie, kilka innych jest godnych uwagi, natomiast pozostałe budowle…mocno nadużyto tutaj słowa wiktoriańskie. Miejscem, które z pewnością zasługuje na chwilę postoju, jest wiktoriański dworzec kolejowy, ale nie ze względu na jego jakiś wyjątkowy wygląd, czy atrakcyjne miejsce, bo tak nie jest, lecz na sytuację która kiedyś sprowokowała do działań pewnego młodego hinduskiego prawnika.

…i tak roku pańskiego 1893, 24 adwokat Mohandas Karamchand Gandhi, przyjechał na proces między dwoma hinduskimi przedsiębiorcami. Ponieważ proces toczył się w Pretorii, wykupił w Durbanie bilet pierwszej klasy, zasiadł w wagonie i gotów do drogi, nie przewidział lawiny zdarzeń, która wywarła ogromny wpływ na dalsze jego losy. Jakiś biały zaprotestował i konduktor poprosił by Gandhi przesiadł się dobrowolnie do klasy trzeciej…odmówił…i został wyrzucony z pociągu właśnie na dworcu w Pietermaritzburgu, gdzie spędził noc. Gandhi zaangażował się w walkę miejscowej społeczności hinduskiej o prawa obywatelskie i pozostał w Afryce Południowej przez 21 lat. To tutaj stworzył podwaliny swej filozofii „satiagraha” („siła prawdy”). A skąd hindusi w tym miejscu, ano…błyskawiczny rozwój plantacji trzciny cukrowej w latach 60-tych XIXw. sprawił, sprowadzenie robotników najemnych z Indii…stało się koniecznością dla brytyjskich władz kolonialnych. Po zakończeniu kontraktów, wielu z nich pozostało osiedlając się i tworząc swój mały świat, swojej drobnej przedsiębiorczości.

…było sobie prawników dwóch…

…jeden bierny, bardziej racjonalny…drugi nieposłuszny, bardziej radykalny…jeden wyrzucony z pociągu…drugi z uczelni…jeden prowadzący kampanię biernego oporu…zaś drugi kampanię nieposłuszeństwa…jeden spędził w więzieniu 9 m-cy…drugi 27 lat…jeden przyczynił się do likwidacji znienawidzonego trzyfuntowego podatku…drugi apartheidu…jeden pomógł Indiom uzyskać niepodległość…zaś drugi pomógł odebrać władzę białej mniejszości dla czarnej większości…jeden został zamordowany…natomiast drugi zmarł z powodu infekcji płuc… jeden pięciokrotnie nominowany, nagrody Nobla nigdy nie dostał…drugi dostał pokojową… i jeden i drugi cieszyli się niezwykłą popularnością, osiągnęli w swojej walce wymierny sukces…bojownicy walczący o rasową równość i międzyludzką solidarność… mentorzy praw człowieka, pogromcy apartheidu, męczennicy, wielcy ojcowie wyzwolonej ludzkości, bezstronni mediatorzy w wielu kwestiach…ludzie pomniki… Gandhi i Mandela…tylko czy to wszystko co tu napisałam obyło się bez kontrowersji… fałszywej retoryki… przemocy i przelewu krwi… jestem pewna, że nie… bo przecież każda wojna, przewrót, rewolucja czy konflikt… potrzebuje ofiar… przyjrzyjmy się choćby dzisiejszej Ukrainie…

Jeśli ktoś ma zapotrzebowanie na wiedzę alternatywną (kliknij tutaj)

Dalsze dzisiejsze poczynania podróżnicze, poświęciliśmy parkom narodowym, które mieszczą się w pasie przecinającym z południa na północ pasmo gór „Drakensberg” – (Smocze Góry). Najpierw docieramy do rezerwatu Giant’s Castle, położonego w uKhahlamba Drakensberg Park. Niestety z preferowanych tutaj pieszych wycieczek, które można tu uskuteczniać… rezygnujemy zarówno z braku czasu, jak i pogody, która dzisiaj sprawiła nam figla i nie dość, że pada…to chmury i mgły całkowicie zasłaniają rzeczone krajobrazy. Pomimo to, warto było przejechać tę trasę, gdyż to co nie dostrzeżone…zostało dowymyślone. Dalej przemieszczamy się na północ drogami wzdłuż parku, aż do jego północnej części Royal Natal National Park. Objeżdżając wiele znajdujących się na tym terenie jezior docieramy do ostatniego P.N. „Golden Gate Highlands National Park”. Wspaniałe wąwozy, twory skalne niczym grzyby, piaskowce przez stulecia poddawane działalności wiatru, deszczu i słońca, przybrały fantastyczne kształty…eh…gdyby tylko było słońce.

Niestety posępna pogoda do końca dzisiejszej podróży nie odpuszcza i nawet podczas zakwaterowania, które to wybraliśmy w małej mieścinie Clarens, powoduje iż bez parasoli i pomocy obsługi guest housu, po prostu byśmy przemokli. Po negocjacji płacimy 500 rand za pokój z wszelkimi wygodami (cena wyjściowa- 800 rand). Całości dzisiejszego dnia dopełniły steki serwowane w tutejszej restauracji, aż wstyd się przyznać, ale poszliśmy na całość i zaserwowaliśmy sobie te największe T-bone o wadze 500g. Do tego wspaniałe wino Sauvignon blanc „Two Oceans”. Polecamy to miejsce – Lake Clarens Guest House www.lakeclarensgh.co.za .

Informacje z gatunku: kontrole i opłaty: Dziś była pierwsza kontrola policji (krótka i uprzejma). Odcinek drogi płatnej- 28 rand.

14-01-21-map

Dzień 8. – 22.01.2014r

Dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na przejazd przez Lesotho, czyli jak to mówią „Afrykańską Szwajcarię”. Jedziemy do nieodległej granicy w Caledonspoort, po 5 minutowej odprawie i po opłaceniu 30 rand…dlaczego znów rand?… liczba pojedyncza waluty LSL- loti, maloti – liczba mnoga (w Lesotho i Swaziland waluta RPA jest równorzędnym środkiem płatniczym i kurs wymiany identyczny, lecz w RPA walutą Lesotho i Swaziland płacić nie można). Królestwo to, jest jedynym krajem na świecie położonym w całości na wysokości powyżej 1000 m. Co charakteryzuje maleńkie górskie królestwo?…poszarpane grzbiety gór, głębokie doliny, wodospady, wioski zbudowane z mułu i trawy, mnóstwo pasterzy, taksówek, kontroli policji, kucyków, warsztatów samochodowych, porzuconych wraków aut i… dramatycznie obskurnych stoisk handlowych.

Lesotho jest silnie powiązane z RPA, jednak różnice społeczne i etniczne są znaczne, czego na każdym kroku doświadczamy. Tylko niewielka część ziemi nadaje się pod uprawę, głównie kukurydzy, sorgo, pszenicy, fasoli. Dużą rolę odgrywa hodowla, przede wszystkim kóz angorskich, dostarczających wysokogatunkowej wełny – moheru. Słabo rozwinięty przemysł, ograniczony jest do przetwórstwa spożywczego i zakładów odzieżowych. Przy drodze widać jak dużo osób zajmuje się wydobyciem, obróbką i sprzedażą kamienia. Znaczna liczba obywateli tego państwa pracuje w RPA, a ich zarobki, oprócz dochodów z turystyki, stanowią znaczącą pozycję w budżecie państwa. Gołym okiem widać że jest ono dużo gorzej zarządzane, mocno nieuporządkowane, wszędzie walają się śmieci, a na całej trasie nie spotkaliśmy ani jednego turysty, jak również białego człowieka. Stolica Maseru jest po prostu brzydka, można powiedzieć galimatias jak u cyganki w tobołku i nie spotkaliśmy na przejechanej trasie popularnych sieciówek (Shell, Spar, Mc Donald’s, KFC- jak w RPA). Nasza trasa na długości 250km przebiegała północnymi terenami, poprzez stolicę Maseru aż do ponownego wjazdu do RPA w miejscowości Wepener.

Po wyjeździe z królestwa, przemieszczamy się dalej na płd.-zach. jeszcze ponad 200km, drogą R701, wzdłuż rzeki Caledon River do Gariep Dam, ulokowanej przy tamie zamykającej wielki zbiornik wodny, wokół którego utworzono rezerwat „Gariep National Reserwat”. Wynajmujemy tu pokój w miejscowym pensjonacie „Greendoors” za 440 rand (www.Goriepinn.com). Piękny i słoneczny dzień kończy się nawałnicą burzową, a my kończymy konsumpcję wspaniałych steków (dotychczas permanentne zjawisko z wizją na chroniczność) przy lampach naftowych, gdyż wichura i pioruny przerwały dostawę prądu elektrycznego (no chyba, że burzą tłumaczą niezapłacone rachunki). No cóż, wczesna pora, prądu brak, cóż począć… trzeba iść spać.

14-01-22-map

Dzień 9. – 23.01.2014r

Ranek przywitał nas wspomnieniem po nocnej burzy i pięknym słońcem. Ruszamy na trasę z Gariep Dam, kontynuując jazdę drogą N9 w kierunku na południe. Po przebyciu 200km świetnej i prawie pustej drogi, na 27km przed Graaff-Reinet, zbaczamy z trasy 23km na północ, aby dotrzeć do małej wioski Nieu-Bethesda. Już na wjeździe zaskakuje nas czerwona tablica z polskim godłem przy jednym z remontowanych, kolonialnych domów, a pracownicy ubrani w czerwone uniformy…godło mają prawie wszędzie. Naszym nadrzędnym celem jest jednak odwiedzenie specyficznego domu „Owl House”(„Sowi Dom”, wstęp 50 rand od os.), gdzie pewna tajemnicza i stroniąca od ludzi artystka Helen Martins, tworzyła dziwne figury z cementu i szkła (jest ich ponad 300), a wnętrze swojego domu pomalowała w krzykliwe kolory i wykleiła tłuczonym i mielonym, kolorowym szkłem, łącznie z drzwiami i meblami. W jej myśli artystycznej dominował zdecydowanie wizerunek sowy (złowrogo spozierają zewsząd), lecz słońca, gwiazdy i księżyce znalazły swoje miejsce na sufitach, ścianach i szybach okien. Dla dodatkowego efektu, wszędzie umieściła lustra. Jedni twierdzą, że to niezwykły przykład sztuki naiwnej… inni, że to była wariatka, która nocami zdobiła swój dom, by wścibskie oczy sąsiadów nie śledziły jej… mimo wszystko osobliwych zabiegów. W 1976 r. wypijając sodę kaustyczną… odebrała sobie i życie i możliwość doczekania uznania. Sama wioska odsunięta od głównych szlaków, zachowała niepowtarzalny urok i klimat, sięgający czasów przybycia tu pierwszych osadników. Naszym zdaniem atmosfera tego miejsca jest nieschematyczna.

Następnym miejscem na trasie było miasto Graaff-Reinet, jak piszą… prawdziwa perełka Karru (region), gdzie do tej pory przy głównej ulicy zachowało się wiele budowli w stylu holendersko-przylądkowym oraz pięknie utrzymana świątynia Holenderskiego Kościoła Reformowanego( po prostu cudny). Dalej przemieszczamy się N9 do Uniondale, gdzie zbaczamy z trasy, aby przebić się przez nadmorskie pasmo gór, widokową, szutrową drogą prowadzącą do miejscowości Knysna. Lecz w połowie drogi zastaje nas zmrok i cóż począć?, natrafiamy na prywatny camp Angies G Spot (dość specyficzny), wynajmujemy spartańskie lokum na dzisiejszą noc za 350 rand. Nie ma prądu (nigdy nie było), w pakiecie lampy naftowe i świecące słoiki (ładowane energią słoneczną), drewniana toaleta na wysokości. Lekko wstawiona gospodyni, przygotowała nam potrawę z antylopy, którą jej mąż myśliwy i zarazem motocyklista, upolował w górach. Dojechał tu jeszcze Afrykaner, motocyklista o imieniu Franko, a wieczorna biesiada trwała dość krótko (wszyscy tak szybko pochłaniali alkohol).

… zdarzenie sytuacyjne… my trzeźwi… Franko zaprzyjaźnia się z nami i opowiada o RPA i swojej pracy w browarze Black Label Beer… alkohol u naszego rozmówcy spowodował, że dystans pomiędzy nami zbliżył się do zera… zaczęliśmy rozmawiać o motocyklach i jego butach… były po prostu niczym rosyjskie walonki… pewnie pomyślał, że naśmiewamy się z jego butów i na dowód, że są niezawodne, porządne i bezzapachowe… po prostu zdjął i dał nam do wąchania prosto pod nos… zaskoczeni podwójnie, potwierdzamy fakt jego bezceremonialnych odruchów i… neutralnego powonienia z butów. O 21.00, jak dzieci jesteśmy już w łóżku, jedynie Franko, mający w nadużyciu ilość wypitego piwa, do rana wałęsał się i rozmawiał z psami (być może tłumaczył im wyższość butów motocyklowych z tutejszego zwierza, nad markowymi).

14-01-23-map

Dzień 10. – 24.01.2014r

Tam, gdzie nie ma prądu, czas efektywnemu życiu wyznacza wschód i zachód słońca… no i Franko, który podniósł się z leżanki, był już ubrany, podniósł kask który leżał porzucony na środku placu, popluł szybę, otarł o bok spodni i włożył, odpalił motocykl i tylko kurz za nim pozostał. Tak więc i nam dzisiaj dzionek zaczął się już o szóstej, a już przed ósmą byliśmy na trasie. Po dotarciu do oceanu objeżdżamy piękny kurort Knysna, leżący nad laguną, której początek wyznaczają dwie potężne skały zwane Heads (Głowy). To z ich powodu Knysna nie stała się nigdy ważnym portem, gdyż wpływanie do laguny było zbyt niebezpiecznie. Do jednej z nich, położonej na wschodzie docieramy prowadzącą tam drogą (George Rex Drive) i podziwiamy panoramiczne widoki, roztaczające się, a to na Ocean Indyjski, a to na miasto i góry.

Dalsza nasza trasa biegnie wzdłuż brzegu drogą N2 na zachód aż do George (dawna wioska drwali), dziś to mało ciekawe przemysłowe miasto, z dość ciemnymi kartami historii (Drzewo niewolników), to przy nim ich sprzedawano. Odbijamy w głąb lądu w drogę nr R62, prowadzącą do miejscowości Oudtshoorn w regionie Karru Małego. Okolice półpustynne, surowe piękno tych ziem… ozdabiają strusie. Kiedy kilku żydowskich kupców z Europy Wschodniej założyło tutaj strusie fermy (1880-1910r.), zbili fortuny na eksporcie piór, bo przecież europejskie modnisie musiały być glamour, a ja też kupiłam sobie pióra… w miotełce do kurzu. I teraz nadszedł najistotniejszy punkt programu… na jednej z miejscowych farm(Chandelier Ostrich Show Farm)… popatrzeć na strusie na wybiegu i… na talerzu. Tak więc, testujemy strusie steki podawane w towarzystwie warzyw i herbaty „Rooibos” (czerwonokrzew afrykański)… nadzwyczajnie pyszne steki. Gwałtowny przypływ pieniędzy z handlu piórami, sprowokował do budowania „pierzastych pałacy” i zajrzeliśmy do jednego z nich (Le Roux Town House).

Dalej podążamy drogą R62 w kierunku Kapsztadu aż do Barrydale, rozległymi dolinami. Wkraczamy na tereny produkcji win. Pod wieczór docieramy do sympatycznej, małej osady holenderskich osadników, Swellendam i architektury w stylu holendersko-przylądkowym (przepiękny Drostdy), gdzie w stylowym, kolonialnym domu prowadzącym B&B, wynajmujemy pokój za 600 rand (super warunki, w cenie śniadanie).

14-01-24-map

Dzień 11. – 25.01.2014r

Rano szybki dojazd drogą nr R319, prowadzącą z Swellendam na południe, do najdalej wysuniętego punktu kontynentu afrykańskiego, Cape Agulhas (Przylądek Igielny)… to tutaj kończy się Afryka.. Na kilka kilometrów przed celem podziwiamy wspaniałe plaże po wschodniej stronie przylądka, leżące jeszcze nad Oceanem Indyjskim. Dziwnie pusto, jak na tę porę roku i czas weekendu, a miejsce, można powiedzieć wymarzone do plażowania. Baza noclegowa, wydaje się być nieograniczona, cały czas zadajemy sobie pytanie, dlaczego na całej naszej dotychczasowej trasie przejazdu tak mało turystów?, a w miejscach typowo kurortowych brak wczasowiczów? Czy coś jest na rzeczy?, czy to tylko przypadek?. Docieramy po przebyciu 120km od ostatniej bazy noclegowej, do przylądka gdzie geograficznie stykają się dwa oceany, od wschodu indyjski, od zachodu atlantycki. Punkt ten nosi nazwę Przylądka Igielnego… tak sobie myśleliśmy, że nazwa pochodzi od wystających skał w kształcie igieł, okazało się jednak, że to portugalscy żeglarze w XVIw nazwali to miejsce od igły kompasu, która dokładnie wskazywała północ.

Dalej już brzegiem Atlantyku przemieszczamy się drogą nr R43 na zachód w stronę następnego przylądka, noszącego nazwę Cape of Good Hope (Przylądek Dobrej Nadziei). Pierwszy odcinek aż do Gans Baai, przebyliśmy szutrowymi drogami w towarzystwie strusi i antylop. Natomiast od tego portu, droga nosi nazwę trasy wielorybników. W Zatoce Walkera pojawiają się wieloryby biskajskie południowe, objęte ochroną w najsurowszej wersji. W Hermanus docieramy do plaż, które tchną życiem i wreszcie widzimy, że pełnia tutejszego lata nadaje wczasowy ton i wygląda kurortowo. Ponadto miejscowość jest niezwykle urokliwa, z wieloma ciekawymi budynkami nakrytymi perfekcyjnie trzcinowymi dachami… jak na tą chwilę Hermanus otrzymuje pierwsze miejsce… za oblicze, wizerunek i solidne piękno. Następnie wkraczamy do Kogelberg National Rezerwat i docieramy do Pringle Bay, następnego przysadka będącego wschodnią rogatką wejścia do zatoki False Bay (Fałszywej Zatoki). Wspaniałe krajobrazy, toń oceanu, pełna gama kolorów przyrody i w tle góry o zaokrąglonych kształtach, a do tego kilka domów… coś jakby schrony, ale nie te z kategorii… przeciwatomowe. Teraz pozostało nam objechać całą zatokę, aby przedostać się na druga stronę do Przylądka Dobrej Nadziei. Niby widać go w niezbyt dalekiej odległości, ale do przebycia jest następne 120km.

Po drodze, kilkanaście km za miejscowością Strand, napotykamy na coś co wprawiło nas w osłupienie. Na długości następnych kilkunastu km ciąganą się uporządkowane, ogrodzone solidnym płotem, osiedla ludności murzyńskiej, zbudowane z zardzewiałych blach, desek i wszelakich odpadkowych materiałów, gdzie mieszkają na zapleczu wielkiego Kapsztadu, czarni mieszkańcy tego kraju… być może to jeden z tworzonych w czasach apartheidu Bantustanów?… w każdym razie to coś przerosło naszą wyobraźnię! Dzisiejszy długi dzień kończymy na 15km przed celem w Simon’s Town, już o zmroku, ale jednak docieramy do pingwinów i do miejsca noclegu, wynajmując bungalow kryty trzciną z pełnym wyposażeniem za 500 rand. Wspaniały i piękny dzień, 10 dzień naszej podróży po RPA, której dotychczasowy dystans wprowadził nas w lekkie zadziwienie, gdyż po sprawdzeniu przebiegu wynajętego auta, wyszła nam odległość 4250km – poważny dystans, jednak nigdy, żadnego dnia, nie odczuwaliśmy nadmiaru przebytych kilometrów… ot zwyczajna podróżnicza włóczęga!

14-01-25-map

Dzień 12. – 26.01.2014r

Całą noc wiatr hulał w naszym murzyńskim, krytym trzciną bungalowie. Jesteśmy dosłownie kilka kilometrów przed Przylądkiem Dobrej Nadziei, oddzielającym Atlantyk od Fałszywej Zatoki i wieje tu cały czas i to z wielką siłą. Pomimo zrywnych wiatrów, to niezła trasa do odbywania rowerowych wycieczek, bardziej dla wytrawnych i zawziętych rowerzystów z Kapsztadu. My uiszczamy po 105 rand od os. przy wjeździe na cypel i znajdujemy się na terenie Table Mountain N.P. Nierozłącznymi kompanami podróży są stada małp i całe rodziny strusi. Wspinaczkę na szczyt, gdzie ulokowana jest latarnia morska, kończy panorama niepospolitych krajobrazów, jeszcze tylko podjazd pod krzyż który to upamiętnia pierwsze przybycie do tego miejsca w 1487r Bartolomeu Diaz i opłyniecie tego przylądka przez Vasco da Gamę, w odkrywczej podróży do Indii w 1497r.

Trzy słowa historii… W 1487r. Król Portugalii Jan II polecił Diasowi zbadanie części Afryki wysuniętych najdalej na południe. Dias (żeglarz, konkwistador i odkrywca) i jego załoga wyruszyli w drogę w sierpniu 1487 r. i popłynęli na południe wzdłuż płd-zach. wybrzeża Afryki. Tam jednak dostali się w obszar sztormów, które zepchnęły ich na Atlantyk. Nie widząc lądu, uczestnicy wyprawy nie wiedzieli, gdzie się znajdują, przerazili się, że mogą „wypaść poza krawędź świata”. Tak więc, gdy tylko burza ucichła, Dias pożeglował z powrotem na wschód. Płynęli tak wiele dni, spodziewając się dotrzeć do wybrzeży Afryki, jednak na próżno. Dias zdał sobie sprawę z tego, że musieli minąć południowy kraniec Afryki, zwrócił się więc na północ i w końcu dotarł 3 lutego 1488 r. do Mossel Bay. Przylądek Dobrej Nadziei nazwany został przez niego Przylądkiem Burz (Cabo Tormentoso). Później nazwa ta została zmieniona przez króla Portugalii Jana II na Przylądek Dobrej Nadziei (Cabo de Boa Esperanca).

Wyjeżdżamy z parku i jadąc na północ wybrzeżem Atlantyku, podziwiając cudowne plaże, chyba najpiękniejsze jakie było nam widzieć do tej pory w świecie, niestety kąpiel nawet w pełni tutejszego lata to spore wyzwanie, gdyż powietrze ma 35ºC, a woda może osiąga zaledwie 15ºC, dosłownie ścina w kostkach. Trasa jest niezwykle widokowa i dodatkowo płatna 36 rand w okolicy Hout Bay, a to ze względu na urzekający odcinek Chapman’s Peak Drive, ma tylko 7 km, ale jest jedną z najbardziej malowniczych tras (z naciskiem na malownicza). Następną atrakcją jest posiadłość Groot Constantia, jedna z najstarszych na tym terenie winnic, założona najpierw jako gospodarstwo rolne w 1685r. przez Simona van der Stela, holenderskiego gubernatora. Na miejscu starych zabudowań wyrosła okazała rezydencja (dziś muzeum; zwiedzaliśmy 30 rand od os.). W 1885r. Została zakupiona przez władze kolonii i dziś jest modelową winnicą. Degustacja win (souvignon blanc, chardonnay, gouverneurs reserve, shiraz, pinotage) w połączeni z degustacją czekolad (nazwy tożsame do win) płatna 65 rand od os.

Na „lekkim” rauszu, przemieszczamy się do Kapsztadu (Cape Town), lecz by podziwiać rozległą panoramę miasta, należy wjechać kolejką linową na wierzchołek Table Montain (Góry Stołowej) – 1087m.n.p.m (podróż tam i z powrotem płatna 215 rand od os. i trwa 6 minut). Ambitniejsi mogą się wybrać na górę… jedną z 500 dróg. Widoki nieszablonowe, lepiej nie mówić nic… tylko patrzeć… wszystkie słowa niewypowiedziane… i tak nic nie znaczą… taki to przyrodniczy kunszt w high definition. Po obu stronach Góry Stołowej wznoszą się Lion’s Head (Głowa Lwa) i Devil’s Peak (Diabli Szczyt) i tu wkracza legenda… na tej drugiej górze, diabeł założył ze starym żołnierzem van Hunkiem, kto wypali więcej fajek… rywalizacja nieustająco trwa, co widzieliśmy, gdyż nad górą uporczywie unosi się pozornie nieruchoma warstwa chmur… to trzeba mieć zacięcie do konkurencji… nie to co dzisiejsi sportowcy. Poszukując dzisiejszego noclegu docieramy przypadkiem do Bo-Kaap, dzielnicy malajskich osadników, gdzie podziwiamy ich ciekawe, niezwykle kolorowe i zadbane domki, które niegdyś były kwaterami niewolników.

Na Green Ponint wynajmujemy pokój w przyjemnym pensjonacie „The Village Lodge”, ceny jak to w wielkim mieście nieco wyższe, za pokój ze śniadaniem i wszelkimi wygodami płacimy 850 rand (www.thevillagelodge.com ). Jutro przed nami zmagania z wyjęciem naszej Toyoty z portu, mamy informację, że kontener dotarł tam o czasie, w piątek 24stycznia… i prawdopodobnie jest nie okradziony.

14-01-26-map

Dzień 13. – 27.01.2014r

Pierwszy dzień przerwy w podróży, nazwijmy go dniem technicznym. Już o poranku rozmowa telefoniczna z miejscowym agentem od odpraw kontenerowych, realizujących zlecenia dla firmy Hartwig, którą to wysłaliśmy nasza Toyotę do Cape Town (Shafiek Dawood – Import Manager, Velocity Freight Services, 721 Springfield Road, Lansdowne / Philippi, Cape Town. Tel: +27 21 7035756 Mobile: +27 (0)82 806 8965 E-mail: shafiek@velocity.co.za ). Pracownik agenta, odbiera od nas dokumenty dotyczące wysyłki, które wieziemy z Polski. Najważniejszy to Carnet de Passage CPD – międzynarodowy dokument celny dotyczący środków transportu, wystawiany zgodnie z postanowieniami konwencji celnych (Geneva 1956). Musieliśmy taki dokument uzyskać jeszcze w Polsce, poprzez jedyne biuro organizacji PZM w Warszawie, które załatwia te sprawy. Zajmuje się tym nadal pani Ewa Zakrzewska, która wystawiała w 2005r taki dokument na motocykl, którym podróżowałem wokół świata - PZM Travel Sp. z o.o. Warszawa, tel 22 849 84 49 e-mail: btm@pzmtravel.com.pl www.pzmtravel.com.pl 02-513 Warszawa, Madalińskiego 20 lok. 3A. Niestety ceny są obecnie inne i procedura bardziej skomplikowana, gdyż trzeba przedstawić pojazd do obfotografowania w siedzibie firmy i to w dniu wystawienia karnetu – kiedyś załatwiało się te sprawy korespondencyjnie. Kaucja za wystawnie dokumentu na nasz pojazd wynosi 30tys. zł, opłata za 10- winietowy karnet 650zł, a ważność jego trwa raptem jeden rok. Procedura wystawienia trwa około tygodnia, gdyż dokumenty muszą być zaakceptowane w siedzibie organizacji, w Szwajcarii.

Tutaj, przyszedł też czas na wyjaśnienie, skąd wziął się pomysł odwrócenia naszej trasy, dotyczącej przejazdu przez kontynent afrykański. Po odwołaniu przepraw promowych pomiędzy Europą a Egiptem, pozostało nam wysłać auto do Afryki normalnym trybem transportowym, czyli w kontenerze. Okazało się również, że koszt przesyłki kontenera 20′, oraz czas płynięcia jest porównywalny z tym co dotyczyło wysyłki do RPA – decyzja zapadła, więc szybko zaczynamy naszą podróż od RPA. Gdyby był to Egipt, to tylko 200USD mniej i 5dni krócej. Całkowity koszty przeprawy auta to 10.846zł + 530zł ubezpieczenie frachtu – ta cena obejmuje wszystkie opłaty portowe i czynności odprawowe zarówno w Gdyni, jak i w Kapsztadzie. Ponieważ czas nieubłaganie płynie, zima trwa, więc aby go nie marnować zaplanowaliśmy wszystko tak, aby jeszcze przed przypłynięciem naszej Toyoty, odbyć pierwszą część podróży w cywilizowanych warunkach RPA, wynajętym autem, na trasie Johannesburg – Cape Town. Dzisiaj przypadło nam również zdać wynajęte auto i to tylko parę przecznic od miejsca naszego zakwaterowania, w firmie Avis. Toyota Avanza dzielnie nam służyła na całej 4500km trasie, gdzie prawie 600km przebyliśmy szutrowymi drogami, spalając 7.5l na 100km (cena etyliny 13,5 rand za litr – ok. 4zł – wynajem auta ok. 200zł za dzień). Jeśli jesteśmy przy cenach, to w tej kwestii, jest to kraj godny polecenia, wszystko jest tu około 20% tańsze niż w Polsce, o alkoholu i kulinariach już nie wspomnę, bo to przepaść. Za 500g steka, którego w tej klasie i smaku nie uświadczysz w Polsce i to z dodatkami płacimy 30zł, a butelka wspaniałego wina w restauracji oscyluje w cenie 20zł (sklep10zł). Gdybym wiedział, że zaopatrzenie wyprawowe jest tu dostępne i dodatkowo w bardzo dobrej ofercie, dużo szerszej niż u nas w kraju, oraz dużo tańsze, to wszystko zamiast wysyłać razem z autem, zakupiłbym na miejscu – to informacja dla planujących podobną podróż z wysyłką auta. Baza turystyczna niezwykle bogata, zarówno dotyczy to zakwaterowania, jak i gastronomii, a informacja na znakach perfekcyjnie prowadzi do celu. Jedyne utrudnienie, to że jeździmy po lewej stronie drogi. Co do bezpieczeństwa, to oczywiście jak wszędzie, po prostu należy zachować swój podróżniczy instynkt i stosować wszelkie zasady podróżniczego BHP. O insektach, owadach i uciążliwych komarach na razie nic nie możemy powiedzieć, gdyż ich brak, czego najlepszym przykładem jest Wiola, jak do tej pory zero ukąszeń, co w podróży zdarza się po raz pierwszy. Kategoria ludzie- uśmiechnięci i nad wyraz uprzejmi, bardzo uczynni, zarówno ci kolorowi, jak i biali. Oj, niech zaginie nasza narodowa gburowatość i zarozumiałość. Podróże pozwalają doświadczać, jak wiele należy czasem zmienić w podejściu człowieka do człowieka i to bez względu na kolor skóry.

Tymczasem, czekamy na rozwój sytuacji związany z odbiorem kontenera i spotkania z naszym pojazdem, obiecano, że stanie się to jutro.

Dzień 14. – 27.01.2014r

Rzeczywiście, po kilku obsuwkach czasowych, związanych z czynnościami celnymi, o 15.00 pracownik pana Shafieka, podjeżdża pod pensjonat i razem jedziemy do portu. Kontener stoi już na nabrzeżu, gotowy do otwarcia. Sprawdzenie, zerwanie plomb i drzwi otwarte, wszystko w jak najlepszym porządku. Szybkie odbezpieczenie lin, podłączenie klem do akumulatorów i nasza Toyota stoi na lądzie afrykańskim. Jeszcze zostało dopompować powietrze w kołach, gdyż zostało obniżone aby zmieścić się w prześnicie wysokości drzwi kontenera, mają one 2,28m, a nasze auto 2.30m. (było ono tak zaplanowane: 2,30m wys. x 5.80m dł. – we wnętrzu kontener ma 2.35m wys. i 5,89m dł.). Po dwóch godzinach, jestem na miejscu pod pensjonatem, żadnych dodatkowych opłat nie ponosimy z tytułu całej operacji odbioru auta, a wszystko odbyło się bardzo elegancko i bezproblemowo.

Wznosząc toast za pomyślne zakończenie całej operacji, piszemy relację, wybieramy fotografie, by móc wysłać ten jeden odcinek z naszego życia w Afryce do Was, naszych odbiorców.

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>