Panama>Kostaryka>Nikaragua>Honduras>Salwador

13.grudnia 2011r

Rano kontynuuję walkę, już od 8.00 w porcie Cristobal, o wydobycie naszej Toyoty z kontenera. Ponownie za 20$ musiałem wynająć miejscowego wyjadacza, pomagiera, jak zwał tak zwał, aby w ogóle było to możliwe. Mozolnie brnę od okienka do okienka zdobywając kolejne pieczęcie i podpisy. Panie za szybkami okienek wydają się być silnie przemęczone, ziewają, wachlują się moim paszportem, wstają i siadają, by złapać oddech, ale kiedy tylko zadzwoni komórka, ożywiają się i z podnieceniem prowadzą długie rozmowy, pomijając zupełnie petenta…czyli mnie. Kiedy opłaciłem 215$ wreszcie dostąpiłem zaszczytu, by móc już udać się na nabrzeże portowe. Bez kamizelki odblaskowej nie wpuszczają, dziwnym trafem jest już ktoś, kto je ma, płacę 5$ i ja mam. Port jest jak miasto poruszam się z przewodnikiem, znajdujemy właściwy autobus i jedziemy na odpowiednie nabrzeże. Po godzinie czekania podstawiają kontener, procedury sprawdzania, zrywanie i obfotografowywanie plomb, odprawa celna i na koniec, tuż po wyjeździe z puszki, miało być dwugodzinne odszczurzanie i wybijanie wszystkich plag gazem, 5$ załatwiło sprawę i po 5 minutach i delikatnym pryśnięciu sprayem na komary do środka kabiny, jestem w bramie portowej. O 11.00 wyjeżdżam z portu i wreszcie będziemy kontynuować podróż, wolni od nadmiaru biurokracji i hipotetycznego robactwa, które niby wytruto. Czym prędzej opuszczamy przygnębiające miasto portowe Colon, jedno z najwstrętniejszych miast, jakie było mi dane odwiedzić na kuli ziemskiej, kiedyś pisałem, że to Czeremechowo, opodal rzeki Angara na Syberii, teraz zmieniam zdanie, to Colon w Panamie – czy wyobrażacie sobie, że nawet kilkaset metrów przejeżdżałem za 1$ taksówką, w celach bezpieczeństwa, a tych kursów było wiele, załatwiając dokumentację to tu, to tam – koszmar! Tak dla polepszenia wyobraźni dodam, że nasze, śląskie ,,familoki” to piękny widok w porównaniu do miejskiej, starej zabudowy tego portowego miasta. Dodatkowo, pogoda mnie nie wspiera, ołowiane chmury cały czas snują się po ziemi i co chwilę przechodzą monsunowe opady deszczu, podczas których świata nie widać.

Mamy wreszcie naszą Toyotę, którą traktujemy jak nasz drugi dom i wielce zadowoleni ruszamy na trasę, najpierw w kierunku stolicy, następnie przekraczając mostem Kanał Panamski kierujemy się Panamericaną na zachód. Po drodze mijamy reklamy różnych plaż, tak więc postanawiamy zobaczyć poglądowo jedną z nich, padło na Playa Rio Mar. Wjeżdżamy w głąb, a tu…szlaban, strażnik i prywatne apartamenty z ogrodzoną plażą, zastosowaliśmy trik typu…a może skorzystamy z restauracji i popatrzymy, czy aby jakiś apartament nam się nie spodoba, oczywiście jako inwestycja zagraniczna. Po chwili oglądamy coś, co tchnie luksusem…czystością wręcz kliniczną i…nudą. Ewakuacja i jedziemy w kierunku miejscowości Santiago, tam wynajmujemy pokój w chińskim hotelu za 24$ ( klima, łazienka, garaż). Próbowaliśmy wcześniej wersji Love Hotel, jednak po dodaniu godzin do 8 rano, wyszła kwota 70$ (sesja dwugodzinna10$), negocjacje nie wchodziły w grę, zwyciężyła zachłanność. Najlepsze, że zaraz po wjeździe, z braku wiedzy jak przywołać zarządzającego, zamiast przycisnąć dzwonek, zamknęliśmy drzwi do garażu i tylko długie trąbienie uratowało nas przed uwiezieniem.

2011-12-13-map

14.grudnia 2011r

Ruszamy na zachód Panmerikaną, tankowanie 3,70$ za jeden galon (galon amerykański dla płynów = 231 cali sześciennych = 3,785411784 litra) oleju napędowego, benzyna w identycznej cenie. W Panamie nazwa waluty to balboa ( pochodzi od nazwiska hiszpańskiego konkwistadora Vasco Nunieza de Balboa), jednak funkcjonują tylko monety z tym wizerunkiem, a tak naprawdę to podstawowym środkiem płatniczym są dolary amerykańskie, czyli identyczna sytuacja jak w Ekwadorze.

Niezmiennie towarzyszem naszej podróży jest deszcz, ponoć to rok La Ninia (dziewczyna), to sytuacja w tropikalnym Pacyfiku z wiatrami pasatowymi silniejszymi niż średnia. Następny, to już Ninio (chłopak), suchy rok. Chmury snują się po ziemi, ciemno i ponuro, jak podczas grudniowej szarugi w Polsce, tylko temperatury nieco odmienne 24÷28ºC. W takiej atmosferze docieramy do Chiriqui.

2011-12-14a-map

Ponieważ tym razem (na motocyklu jechałem Panamerikaną) chcemy jechać wzdłuż wybrzeża karaibskiego, jedynym zagrożeniem są protesty Indian i częste kilku godzinne blokady drogi. Podejmujemy wyzwanie, chcąc dotrzeć do Archipielago de Bocas del Toro, odbijamy w miasteczku Chiriqui na północ i jedziemy znad Pacyfiku, do portu Almirante. Region Chiriqui, obecnie staje się miejscem intensywnego rozwoju za sprawą powstających ciągle plantacji bananów, trzciny cukrowej oraz kawy, a miejscowi Indianie Ngobe, są w nich zatrudniani do pracy. Przemieszczamy się pomiędzy skromnymi drewnianymi domkami, w większości na palach, krytych palmowymi liśćmi, a wszystko to ustrojone niby schnącym praniem. Jedynym dziwactwem, są nijak nie pasujące do całości…murowane sławojki…wszystkie pomalowane w tym samym kolorze. Późnym popołudniem docieramy do Almirante, skąd wypływają szybkie łodzie motorowe na wyspy. Rozeznajemy temat jutrzejszego płynięcia i wynajmujemy pokój w miejscowym hotelu u Chińczyka (26$ – pok.2os. klima, łazienka, zamykany parking).

Ale dlaczego Indianie protestują?…a z prostej przyczyny…od ponad dwóch lat projekt budowy tamy CHAN-75 na rzece Changuinola zagraża status quo kilku tysięcy Indian Guaymi w prowincji Bocas del Toro. Około pięciu tysięcy tamtejszych Indian polega na tradycyjnych metodach pozyskiwania żywności, utrzymując się z rolnictwa oraz łaskawości rzeki. Powstanie tamy uderzy w cztery wioski, które w efekcie ulegną zalaniu, zaś ich mieszkańcy, w przybliżeniu około tysiąca osób, zostaną objęci eksmisją, względnie przesiedleniami. Zasięg rażenia inwestycji dotknie kolejne cztery tysiące Indian poprzez min. redukcję lub eliminację ryb ich w diecie, zalanie tras podróży, kolejne zalania lub utrudnienia w dostępie do pól uprawnych. Ostatnim zagrożeniem, wynikającym bezpośrednio z inwestycji, a towarzyszącym projektowi, jest otworzenie odosobnionych dotąd terenów dla ruchu osadniczego z zewnątrz. Powstanie tamy Chan-75 nie pozostanie również bez wpływu na pobliską rezerwę biosfery La Amistad, zaliczaną do światowego dziedzictwa UNESCO…ot problem…

2011-12-14b-map

15.grudnia 2011r

Całą noc lało jak z cebra, a rano poprawiło oberwaniem chmury. Jednak po śniadaniu, w powietrzu został tylko ,,kapuśniaczek” i wszechobecna wilgoć. Podejmujemy decyzję, bo skoro już tu specjalnie przyjechaliśmy, płyniemy na wyspę Isla Colon, do miejscowości Bocas del Toro. Pół godziny szybką łodzią motorową z 200KM silnikiem i jesteśmy na miejscu…a tu…znowu ulewa. Zakładamy na siebie kolorowe nylony i udajemy się na zwiad, co tutaj można robić, oczywiście kiedy świeci słońce. Po trzech godzinach spaceru, już wiemy co można robić, kiedy pada deszcz…siedzieć w restauracji, których jest tu wiele, jeść, pić…i obserwować chmury. Jeśli jednak jest się tutaj w czasie dobrej pogody, to jest przygotowanych wiele ofert, głównie dla nurków, surferów, snorkelów, plażowiczów i osób chcących opłynąć pozostałe wyspy Archipielago de Bocas del Toro, a ponieważ wody Morza Karaibskiego, są tutaj niezwykle przejrzyste, to wrażenia zapewne są niesamowite. Nas ominęły te wszystkie atrakcje, gdyż…ciągle pada, słońce odroczyło się do kiedyś tam, a my nie możemy aż tak długo czekać.

Powracamy do portu Almirante i kontynuujemy jazdę w kierunku granicy z Kostaryką w miejscowości Guabito. Po drodze mijamy miejscowość Changulnola, gdzie miał być protest Indian, ale go nie było, może już się skończył? Natomiast samo przejście, zaskoczyło nas formą przeprawy przez graniczną rzekę Rio Sixaola. Jakiś zdezelowany, żelazny most, do którego wąską groblą prowadzi droga. Oczywiście, zawsze muszą być jakieś problemy rzeczywiste lub przynajmniej wyimaginowane, w celu wyłudzenia łapówki. Tym razem były, tej drugiej kategorii – niewłaściwym przejściem opuszczamy Panamę!…ale popełniliśmy błąd!…tak, wiemy, że jest to prawie niewiarygodne, albo nawet śmieszne, ale 5$ załatwiło sprawę! Po stronie kostarykańskiej wszystko przebiegało dość sprawnie, do momentu kiedy nakazano nam zrobić mnóstwo kopii dokumentów…w aptece sto metrów dalej, kiedy były gotowe, nakazano nam wrócić wykupić w tejże samej aptece, ubezpieczenie dla Toyoty (14 $ USA) i kiedy już wszystko było do odbioru, należało zrobić kopie tego co wyszło z drukarki…a gdzie?…a w aptece i wszystko to w potwornym deszczu. Po ponad godzinie ruszamy na kostarykańską trasę drogą nr.36 w kierunku Puerto Limon. Dziwne to wybrzeże, jakieś hotele i resorty ziejące pustkami, polecana farma z iguanami zamknięta i do sprzedania, całość trąci jakimś kiczowatym pseudoturystycznym klimatem, wyłącznie dla bananowych turystów.

A jeśli idzie o banany, to właśnie poruszamy się takowym szlakiem. Wszędzie, jak okiem sięgnąć bananowe plantacje i robotnicy pakujący zielone, niedojrzałe banany…przecież te owoce nigdy słońca nie widziały. Teraz popłyną miesiąc do Europy, a następnie zastosuje im się ,,kurs” szybkiego dojrzewania i piękne, żółciutkie…zawitają do naszych supermarketów.

…banan…to niby owoc jak każdy inny…a mógłby być symbolem ekonomicznego imperializmu, niesprawiedliwości w handlu światowym oraz globalizacji w rolnictwie. Banany to czwarta podstawowa uprawa na świecie, a także jeden z najbardziej zyskownych produktów w supermarketach – co czyni je kluczowym elementem bezpieczeństwa gospodarczego i żywnościowego wielu krajów. Stały się tak powszechnym, niedrogim produktem spożywczym, że często zapominamy…skąd pochodzą i jak do nas trafiają. Jeszcze na drzewku, dojrzewające owoce bananów zawijane są w niebieskie plastikowe worki z dziurkami, które wypełnione są środkami owadobójczymi. Wiele z nich po spełnieniu swej funkcji wyrzucanych jest gdzie popadnie, trafiając często do morza. Tam stanowią spore zagrożenie dla żółwi, które myląc je z meduzami próbują je połknąć. Następnie kiście ścina się z drzew, kiedy banany są jeszcze zielone, a każda może ważyć nawet 80 kilogramów. Banany muszą spełniać wysokie standardy estetyczne i tylko te idealnie wyglądające, nadają się do sprzedaży. Wysyłane są w świat w kontenerach-chłodniach, gdyż muszą być utrzymywane w niskiej temperaturze, aby nie dojrzały przedwcześnie.

2011-12-15-map

Już o zmroku docieramy do dużego portu Puerto Limon i przy pomocy uprzejmych, miejscowych policjantów, meldujemy się do hotelu Costa del Sol, gdzie wynajmujemy pokój za 42$ USA – wiemy już, że Kostaryka jest drogim krajem, więc i cena nas nie zaskoczyła. Miejscowa waluta to colon, (1USD = 500colones, olej napędowy 600colones – jeden litr).

Ciut historii…Kostaryka została odkryta dla świata przez Krzysztofa Kolumba w 1502 roku. Jemu także zawdzięcza swoją nazwę. Obserwując wykonane ze złota ozdoby, w które przybrani byli miejscowi Indianie, Kolumb nabrał przekonania, że odkryta kraina zasobna jest w złoża tego drogocennego kruszcu. Z tą wiadomością powrócił do Hiszpanii, a odkryty ląd nazwał ,,Costa Rica”, co oznacza po hiszpańsku ,,bogate wybrzeże”. Przez kolejnych 60 lat trwał trudny proces kolonizacji tego regionu. Szybko okazało się, że złota w nowej kolonii hiszpańskiej nie ma, ale nazwa kraju pozostała do dzisiaj. Na cześć odkrywcy waluta lokalna nazywa się Colon (Kolumb).

16.grudnia 2011r

Opuszczamy hotelowy pokój (z widokiem na dość skomplikowany system łączenia drutów) i największy port Kostaryki, miasto Puerto Limon, leżące nad Morzem Karaibskim. Jedziemy w kierunku stolicy tego kraju San Jose, drogą nr 32. Najpierw jednak musimy się przedostać przez bananowy gąszcz kontenerów firm spedycyjnych, wysyłających ten towar…tą drogą…przez ten port, przede wszystkim do USA i Europy. Ponieważ z poprzedniego, motocyklowego przejazdu sześć lat temu wiem, że stolica to mało ciekawe miejsce, wybieramy alternatywny przejazd, omijający Panamerikanę. Jedziemy przez turystyczny region Parque Nacional Volcan Arenal (1640 m.n.p.m ) i zalewu Laguna de Arenal. Odbijamy więc za Guapiles na północ w drogę nr 4 i przez Ciudad Quesada docieramy w ten rejon. Wokół tego niezbyt wysokiego wulkanu stworzono miejsce, gdzie turyści przede wszystkim ze USA i Europy mogą w luksusowych warunkach spędzać czas. I tak, dla bardziej aktywnych przewidziany jest: canioning, kayaking, treking, rafting…oraz…rowering, quading, motoring crossing, golfing…i dodatkowo konie oraz parki linowe…a wieczorem clubbing, drinki i dyskoteka. Natomiast dla mniej aktywnych pozostaje tylko resorting & spaing. Ponieważ natrętny deszcz, całkowicie zasłonił widok na wulkan, zadowalamy się tym umieszczanym na wielu reklamach, z tym najciekawszym od Coca-Coli. W miejscowym barze, podczas konsumpcji pizzy, poznajemy Rosjanina Denisa w związku z czym, dowiadujemy się wielu ciekawych szczegółów z tego regionu, jak i z życia jego obywateli. Przede wszystkim, biznes tego kraju to banany, kawa i ananasy, a następnie turystyka. Za kwotę 500$ miesięcznie, można tu spokojnie żyć, a na zadane pytanie jak jemu się tutaj mieszka, odpowiedział: ,, tu mam wszystko to…czego nie miałem w Rosji i jestem zadowolony”. Miasto La Fortuna de San Carlos w którym się znajdujemy, to takie nasze, małe Zakopane, baza wypadowa do … atrakcyjnych miejsc. Dalej droga okrąża wulkan i prowadzi nad zalew, gdzie co rusz napotykamy hotele typu Resort&Spa. Jednak w stan osłupienia wprowadził nas widok szwajcarskiej wioski, kiedy nagle za zakrętem w Kostaryce, zbudowano sobie kawałek Szwajcarii, nawet zegar i dzwon kościelny sprowadzili od siebie. Pomiędzy budynkami na 3,5 km trasie kursuje kolejka wąskotorowa. Za tydzień zaczyna się tu sezon, czekają obecnie na swoich, szwajcarskich świątecznych turystów, którzy nie lubią alpejskiej zimy. Widzimy, że wielu Niemców, Włochów i innych unijnych nacji wybrało tu życie, pozbawione brukselskich przepisów i zarządzeń – tu mają całkowitą wolność od krzywizn bananów, wielkości marchewek i wieku innych bzdur , które wymyśla i narzuca Unia Europejska.

Cała dzisiejsza droga przebiegała w gąszczu tropikalnej roślinności i w otoczeniu wielu gatunków kwiatów. Po 10 dniach mamy również nieco odpoczynku od deszczu, nawet na chwilę wyjrzało słońce zza szarości chmur. Po okrążeniu zalewu Laguna de Arenal, tuż przed miejscowością Tilaran, wynajmujemy bungalow za 29$ i zostajemy na nocleg u Szwajcarów, którzy już 12 lat temu wyemigrowali ze swego kraju i nigdy więcej do niego nie pojechali.

2011-12-16-map

Ponieważ jutro opuszczamy Republikę ,,Bananstanu”, należałoby podsumować ten krótki pobyt. Kostarykanie przede wszystkim są bardzo czuli na krytykę. Według nich nie ma na świecie innego, równie pięknego państwa, więc w dobrym tonie jest zachwycanie się Kostaryką i jej walorami. Z trudem może europejczykom jednak przychodzić zachwycanie się sposobem poszukiwania adresu. Kostarykańskie ulice nie mają bowiem ani nazw, ani numerów. Lokalizacje podaje się w odniesieniu do rozpoznawalnych budynków, czy innych elementów krajobrazu. Wykorzystują za to prymitywny system kierunków, doskonale znany przez miejscowych i dezorientujący turystów. Typowym adresem jest np. 200 metrów na północ, 50 metrów na wschód od budynku Poczty, a tuż przy sklepie z kawą. Kluczem do rozszyfrowania tego opisu jest fakt, że każdy blok (kwadratowa parcela), mierzy dokładnie 100 metrów długości. A ponieważ wspomniałam o kawie, a jestem jej oddaną wielbicielką, to trzeba wiedzieć, że w Kostaryce uprawia się wyłącznie ziarna arabiki, uprawa robusty jest nielegalna. Najlepsza kawa pochodzi z miejsc położonych powyżej 1500 m n.p.m. (i właśnie stamtąd jest ta kawa). Zbyt duża wysokość jest problematyczna dla plantatorów, ale trud ten przekłada się na zwiększoną jakość kawy. Wraz z wysokością zwiększa się kwaskowatość kawy, aromat, a chłodne noce spowalniają dojrzewanie owoców, co nadaje pełniejszy smak. Uważana jest za jedną z najlepszych na świecie i nazywana ,,grano de oro”, czyli złote ziarno.

Nie wiadomo, co bardziej przyciąga podróżników z całego świata: spokojne wybrzeża Morza Karaibskiego na wschodzie czy burzliwy Pacyfik na zachodzie? A może gorące równiny w strefach tropikalnych z plantacjami palm i bananów, przepiękne plaże, centralny płaskowyż strefy umiarkowanej porośnięty górską tropikalną dżunglą (lasy chmurowe) czy może wulkany ziejące ogniem i dymem oraz wyrzucające z siebie lawę…a jest ich tu 112 stożków i szczytów wulkanicznych (pacyficzny pierścień ognia).

17.grudnia 2011r

Rano nasza szwajcarska gospodyni, uraczyła nas prawdziwym europejskim śniadaniem z czarnym, chrupiącym chlebem, gdzie po 1.5 miesiąca jadania ,,trocin”, ten wydawał się być niesamowity. Natomiast pogoda bez zmian, czyli szaruga, deszcz i wiatr, tylko 20ºC – ubieramy polary.

Szybko dojeżdżamy do Panamerikany – drogą nr1 i kierujemy się do Nikaragui. Tuż przed granicą zbaczamy nad Pacyfik w rejon Parque Nacional Santa Rosa. Niestety pogoda zniechęca do dłuższego penetrowania tego regionu, przeganiani deszczem zadowalamy się spacerem wzdłuż zatoki Golfo de Santa Elena i Bahia de Salinas. Wracamy do Panamericany i jedziemy na przejście z Nicaraguą w miejscowości Penas Balancas. Najpierw po kostarykańskiej stronie przedzieramy się przez kilkunastokilometrowy szpaler tirów oczekujących na wjazd, później mozolnie przez gąszcz pojazdów jadących…każdą stroną drogi. Odprawa to kompletny brak organizacji, nie dość, że w różnych punktach przejścia granicznego, to jeszcze potrzebne były kserokopie dokumentów, aby je zrobić, należało iść jeszcze w inne miejsce. Podobna sprawa po nikaraguańskiej stronie, totalny nieład prowokujący do kombinatorstwa, wielu młodych mężczyzn z jakimiś identyfikatorami, oferuje pomoc w szybkim załatwieniu formalności granicznych. Postanawiamy podjąć wyzwanie i załatwić to sami, jak zawsze, łatwo nie jest, bo nie ma jasnych komunikatów, kogoś trzeba szukać, by dał pieczątkę, kogoś pytać o kogoś, by dał następną i dopiero udać się do kogoś, kto powie…że może napisać nam co trzeba, czyli odprawić nasze auto. Za różne taksy typu pobyt, odkażanie auta, coś dla urzędu miasta, płacimy 30 $ i po dwóch godzinach, jedziemy już po nikaraguańskiej ziemi. Wymiana pieniędzy 1USD = 21cordobas, paliwo – olej napędowy 26cordobas za litr, benzyna 29.

Jedziemy najpierw wzdłuż groźnie wyglądającego jeziora Lago de Nicaragua, gdzie majestatycznie wystają z wody dwa wulkany, Concepcion i Maderas. Po 40km zbaczamy nad Pacyfik i logujemy się w przyjemnej portowej miejscowości o charakterze turystycznym, San Juan del Sur. Jeszcze tego dnia idziemy na spacer, choć zaczyna się ściemniać i kiedy tak sprawdzaliśmy jak prezentuje się nadmorski bulwar, weszliśmy prosto na wesele, które zorganizowano na plaży. Związek został zawarty w blasku reflektorów…w tle szum niewidocznych fal…a my wśród tłumu gapiów… patrzyliśmy, jak po białym dywanie, z białymi parasolkami, w pięknych strojach, zasiedli w białych fotelach goście weselni…ach, co to był za ślub…jak to kiedyś śpiewał zespół Quorum do słów Wojciecha Młynarskiego.

2011-12-17-map

18.grudnia 2011r

Po porannym rekonesansie, opuszczamy w ten niedzielny, pochmurny poranek, sympatyczną miejscowość San Juan del Sur i wracamy na Panamerikanę, kontynuując jazdę na północny-zachód. Po następnych 10km w Rivas, skręcamy nad Lago de Nicaragua do portowej miejscowości San Jorge, aby rozeznać temat ewentualnego przepłynięcia na wyspę Isla de Ometepe. W przystani okazuje się, że prom wypływa za 15 minut, ale nie jest możliwa przeprawa wraz z autem z powodu braku miejsc, szybka decyzja i wykupujemy wycieczkę po wyspie z noclegiem za 150$ od 2os., auto wstawiamy na policyjny, portowy parking i po kilku minutach już płyniemy starą wysłużoną barką, do Moyogalpa. Ometepe to flagowa atrakcja turystyczna Nikaragui. Wielka wyspa na słodkowodnym jeziorze o powierzchni 8026m kw! Jezioro w języku Indian nazywa się Cocibolca i jest największym jeziorem w Ameryce Środkowej. Niegdyś żyły w nim jedyne na świecie słodkowodne rekiny, ale w latach 70-tych praktycznie wszystkie zostały wyłowione i sprzedane Japończykom przez prywatne przedsiębiorstwo znienawidzonego przez Nicos, ale kochanego przez Yankees, dyktatora Anastasio Somozę. Tubylcy twierdzą, że rekiny nadal straszą ludzi i pływają sobie wespół z potężnymi Tilapiami. Wyspa Ometepe jest niesamowita. W praktyce to dwa wulkany – Concepcion (aktywny) i Maderas (pasywny ) wystające z jeziora i połączone ze sobą kawałkiem lądu. Dopływamy i już czeka na nas przewodnik z autem, aby obwieźć nas po ciekawych miejscach. Wulkany, które mieliśmy zobaczyć, całe zasnute chmurami, tak więc nie pozostaje nic, jak tylko spróbować sobie je wyobrazić, ale to nie jest typowa sytuacja o tej porze roku, pora deszczowa zakończyła się już w listopadzie, a tu dalej jest jak jest. Jadąc tak, patrzymy w otwarte drzwi mieszkań, bardzo skromnych, jednoizbowych domków, usytuowanych jeden przy drugim wzdłuż ulic. Wulkaniczne pochodzenie wyspy czyni ją bardzo żyzną. Rosną tu np. jedne z najlepszych bananów i platanów (zielony banan – smakuje trochę jak ziemniak, i w taki sposób często jest przyrządzany, np. jako tostones) na świecie, sezam, tytoń, kawa. Hoduje się też tu sporo bydła, które wałęsa się wszędzie i często blokuje główną drogę.

W czasie tej pory mokrej spadło tyle deszczu, że olbrzymie jezioro Nikaragua podniosło się aż o 3 metry, z tego powodu na wyspie znikły pod wodą praktycznie wszystkie plaże. Cocibolca często też nazywane jest słodkowodnym morzem (Mar del Dulce). Na wyspie obok wspinaczki na wulkany, wycieczek kajakiem oraz zwiedzania rezerwatów przyrody z bogactwem fauny i flory można zobaczyć tzw. petroglify, czyli wyrzeźbione przez ludzi pierwotnych obrazy na olbrzymich głazach. Niektóre z nich mają ponad 2000 lat.

W czasie przerwy na obiad, w dość przyjemnej restauracji, zjedliśmy Tilapie-potwory, czyli miejscowe, a raczej jeziorne ,,rybki”. Jedynym z piękniejszych miejsc na wyspie jest Ojo de Agua (Oczko Wodne), tj. sadzawka wykonana na rzeczce, zwanej ,,Rzeką Sukcesu”. Według miejscowych wierzeń, kąpiel w rzece przynosi sukces, a zanurzenie w niej o północy w Sylwestra, może doprowadzić do zmiany płci .Uśmiech! I tym sposobem zapewniliśmy sobie sukces, a ponieważ kąpaliśmy się w ciągu dnia, nasza płeć pozostaje bez zmian. Nocleg mamy przy Laguna Charco Verde, na Playa Venecia (która oczywiście jest pod wodą) w przyjemnej fince ,,Venecia” z bungalowami o przyzwoitym standardzie.

2011-12-18-map

19.grudnia 2011r

Opuszczamy wyspę, tą samą drogą którą tu przybyliśmy, promem do San Jorge, w niezmiennej aurze, czyli wszystkich odcieniach szarości. Jedziemy dalej na północ Panamerikaną (nr.1) i za Nandaime, zbaczamy w drogę nr.4 w kierunku starego, kolonialnego miasta Granada. Wiele zmieniło się na korzyść, po sześciu latach od mojej poprzedniej bytności w tym mieście, jak i w tym kraju. Wszystko bardziej uporządkowane, zdecydowanie czuć większe bezpieczeństwo, nawet sympatia ludzi jakby większa, z pewnością nie trzeba płacić im za uśmiech, czy za zrobienie zdjęcia, jak to bywało w Peru. Oczywiście po zwiedzeniu starej zabudowy, pochodzącej jeszcze z czasów konkwistadorów, nie zapominamy o kulinarnej części naszej podróży i zamawiamy Tilapie, tym razem w duszonych warzywach.

Popołudniem opuszczamy Granadę i kierujemy się do stolicy Nikaragui- Managui, po drodze odwiedzając miasto Masaya (nic specjalnego). Tam też totalnie zmienia się klimat i wreszcie, po dwóch tygodniach zobaczyliśmy słońce, które skąpiło swój wizerunek od wylotu z Cartageny. Stolica leżąca nad jeziorem Lago de Managua, to niezbyt interesujące miasto, o stosunkowo niskiej i rozległej zabudowie, bez wieżowców i wielkiego przepychu. Pokonujmy ją z marszu i jedziemy dalej drogą nr.26 wzdłuż jeziora w kierunku jego przeciwległego brzegu do miejscowości Puerto Momotombo, podziwiając panoramę wulkanów Momotombo (jego symetryczna sylwetka stała się symbolem Nikaragui) i Momotombito.

Na nocleg zatrzymaliśmy się w spokojnej i skromnej miejscowości, opodal Ruinas de Leon Viejo, w jedynym hostelu prowadzonym przez sympatyczną właścicielkę  Aidę Guerrero, z którą urządziliśmy sobie wieczorne pogaduchy. Aida przekazała nam sporo wiedzy na temat obecnej sytuacji gospodarczej i politycznej w Nikaragui. Tuż przed snem było trochę zamieszania, gdyż napięcie prądu było tak niskie, że przestały funkcjonować klimatyzatory, a pokoje duszne i ciut zatęchłe ( cena za pok 2os. z klimą?, łazienką i śniadaniem30$ USA, kontakt: tel. 505 83593765 e-mail: aidaguerrero_58@hotmail.com

2011-12-19-map

20.grudnia 2011r

Dzień zaczynamy od zwiedzenia ruin miasta Leon Viejo, założonego w 1528r przez Francisco Hernandez de Cordoba na terenie zamieszkałym przez plemiona Indian Chorotega, od ponad 1000lat. Nieludzko ich wykorzystując, doprowadził do prawie całkowitej ich zagłady. W 1610 roku erupcja wulkanu Momotombo zniszczyła dopiero co powstałe miasto i wtedy w odległości 30km powstało nowe, Leon. Oczywiście jedziemy go również zobaczyć.

Przedświąteczny okres szczególnie nasila handlowe poczynania kupców i klientów, zgiełk i ruch nie do opisania, to takie kolorowe jarmarki (dominuje import z Chin), większość handlarzy powykładała towar, dosłownie przy ścianie katedry, którą w 1983 r odwiedził nasz papież Jan Paweł II.

Następnie jadąc drogą nr.12 do granicy z Hondurasem, odwiedzamy jeszcze miasto Chichigalpa, słynne z ulokowanej tam wytwórni sztandarowego nikaraguańskiego rumu ,,Flor de Cania” ( jest postrzegany jako jeden z najlepszych rumów w Ameryce Łacińskiej. Rum wygrał ponad 100 międzynarodowych nagród od 2000 r i jest najczęściej nagradzaną marką rumu od tego czasu. Zdobył złote, srebrne i brązowe medale oraz wysokie rekomendacje od entuzjastów trunków). Następną na trasie była miejscowość Chinandega z kościołem Santa Ana (główny plac mocno ,,zmęczony”). Dalej jedziemy drogą nr.24 obok czynnego i dymiącego wulkanu San Cristobal (najwyższy wulkan Nikaragui – stratowulkan, wznosi się na wysokość 1745 m.n.p.m), do przejścia granicznego w miejscowości Somotillo, gdzie wynajmujemy pokój w skromnym hostelu z garażem za 18$USA.

Mamy dość niepozytywne informacje na temat bezpieczeństwa naszego dalszego przejazdu przez Honduras (polityczna zawierucha) i Salwador (grasujące gangi przestępcze), dlatego zostajemy tu o dość wczesnej porze, aby nie jechać po zmroku, a ten zapada już o 18.00 – jesteśmy nadal w strefie równikowej, gdzie różnice między nocą, a dniem sięgają najwyżej pół godziny na przestrzeni całego roku.

2011-12-20-map

21.grudnia 2011r

Już o 8.00 jesteśmy na granicy, po uiszczeniu 2$ od osoby, dość szybko opuszczamy nikaraguańską stronę. Pisząc ,,dość szybko”, mamy na myśli, że szybko biegaliśmy między okienkami i ilość kserokopii dokumentów…nie przekraczała dziesięciu. Jesteśmy po honduraskiej stronie, a właściwie w skansenie, dziura w dachu jak po wybuchu ładunku, ptaki wysiadują na żerdziach wprost nad kolejką do okienka…hm…trudno powiedzieć czy to za czym siedzą pogranicznicy to okienka, pajęczyny już się zestarzały i nic nie widać, ale za to słychać…,,po trzy kopie wszystkich dokumentów!!!” Biegamy pomiędzy okienkami dodatkowo płacąc za nas po 3$ i 40$ za odprawienie celne auta. Wojtek dostał do paszportu pieczęć na całą stronę i już po dwóch godzinach jesteśmy na trasie i szybko pokonujemy przestrzeń 120km dzielącą nas od Salwadoru. Waluta to: nazwa 1$USA = 18,5 lempiras, paliwo olej napędowy 88 lempiras za litr. Założyliśmy, że nie będziemy szukać tematów na siłę i traktujemy przejazd przez to państwo jak typową ,,przejazdówkę”, a jeśli ktoś odczuwa potrzebę poczytać nieco o sytuacji politycznej w Hondurasie na przestrzeni ostatnich dwóch lat, to zapraszamy do skorzystania z tego linku (kliknij tutaj)

2011-12-21a-map

Na trasie przejazdu przez to państwo, po raz pierwszy odnotowaliśmy coś nietypowego, ludzie czyhający przy drodze, oferowali nam kupno iguan w celach konsumpcyjnych, 1$ za sztukę i odbywało się to bardzo natrętnie, z trudem opuściliśmy to miejsce, nagabywani do zakupu. W ogóle nastąpiła znaczna zmiana co do ludzkich zachowań, po pozytywnych doświadczeniach w Nikaragui, tu dominuje ich brak, nawet w grymasie twarzy. Ponadto, nagle skończyły się zagospodarowane uprawowo tereny. Honduras należy do zacofanych gospodarczo krajów świata, jest jednym z najsłabiej rozwiniętych państw Ameryki Środkowej.

Wczesnym popołudniem pokonawszy Honduras jadąc drogą nr.1 stajemy na następnej granicy z Salwadorem w El Amatillo. Dezinformacyjne deja vu…sięgające przestrzeni 5km, wielu informatorów ze swoistym pojęciem o rzeczy, po godzinie jesteśmy w odpowiednim miejscu, w odpowiednim okienku, aby odprawić celnie naszą Toyotę. Gdy pracownik urzędu nakazał zrobić następne ksero i to w miejscu oddalonym od okienka o kilometr…zdenerwowaliśmy się… i nawet chyba coś więcej!  Po czym wjechałem mu ostro na ambicję, mówiąc, że może w takim cywilizowanym kraju jak Salwador, można jedno ksero zrobić na urzędowej kserokopiarce, lekko się zreflektował i wiecie, że to zadziałało! …Po godzinnej odprawie auta jesteśmy ponownie na trasie, tym razem bez dodatkowych opłat, ale kolejna strona w paszporcie zajęta wielką pieczęcią, a dokumenty przypięte do środka…zszywaczem.

2011-12-21b-map

Jedziemy dalej w kierunku stolicy San Salwador drogą nr.1 około 60km i podczas konsumpcji obiadu w El Triumfo, za sprawą miłego właściciela restauracji dostajemy informację, że warto odwiedzić położona niedaleko miejscowość Alegria, która znajduje się na zboczu wulkanu o tej samej nazwie 1594m.n.p.m. Udajemy się tam już po zmroku i przy miejscowym Plaza de Armas, świątecznie przystrojonym tysiącami grających światełek, wynajmujemy pokój w hostelu, w ponad standardowych warunkach za 32$. Waluta w tym kraju to amerykański $, olej napędowy 4,21$ za galon, benzyna 3,75$ za galon- pierwszy raz w Ameryce Łacińskiej ropa jest droższa od benzyny.

22.grudnia 2011r

Miasteczko Alegria to coś w rodzaju ,,o bajko ty moja” aż żal go opuszczać, szczególnie ze względu na przedświąteczną atmosferę rodzinnego hostelu. Zapachy wypieków w połączeniu z melodiami kolęd, dają znać naszej duszy, że czujemy nadchodzącą wigilię Bożego Narodzenia, nawet pomimo tego, że znajdujemy się w innym klimacie, że mamy lazur nieba i temperatury dochodzące do 40ºC. Główną atrakcją Alegrii są wszechobecne kwiaty – jest uznawana powszechnie za kwiatową stolicę kraju, a spacerom po uliczkach towarzyszy przyjemny zapach. Oczywiście podjeżdżamy również do Laguny de Alegrias, usytuowanej opodal miasta, w nieczynnym już kraterze wulkanicznym, a wszystko to w otoczeniu kawowych krzewów. Toń wody w niezwykłym seledynowym kolorze, a wokół zapach siarki, czy jak kto woli silnie przeterminowanych jaj. Tafla laguny położona na 1290m.n.p.m, a dookoła 300m sterczące, prawie pionowe krawędzie wulkanicznego krateru. Objeżdżamy całą lagunę, pusto, cisza, jak odmiennie, po turystycznym zgiełku  nikaraguańskich wulkanów na jeziorze Nikaragua, tam, jeden przez drugiego chce dotrzeć do laguny w kraterze.

Po zaspokojeniu wizualnych doznań, zjeżdżamy z wulkanu nad Pacyfik do Puerto El Triumfo z myślą, że popłyniemy na wyspę żółwi – Isla Tortuga, jednak okazało się że w chwili obecnej możemy sobie pooglądać…tylko złożone jajka. No cóż, za to w czasie obiadu, zadowalamy się widokiem wielkiej michy, równie wielkich kolorowych ryb, po czym  jedziemy brzegiem oceanu na zachód (droga nr.2) w kierunku słynnych plaż Costa del Sol, gdzie na jednej z nich, Playa la Zunganera urządziliśmy sobie plażowanie. Z kąpieli, w sensie pływania nic nie wyszło, bo fale sięgają wysokości 3m, ale i tak była wielka frajda w szarpaniu się z nimi, no i woda o temp. około 30ºC.

Dalej postanowiliśmy dotrzeć do Wrót Diabła ,,La Puerta del Diablo” i choć skaliste wzgórze nie jest specjalnie wysokie (1250 metrów n. p. m. ), jest jednak doskonałym punktem widokowym. Po wspięciu się na jego szczyt ( 15minut od parkingu) rozciąga się przed nami efektowna panorama na wulkany Chichontepec i San Salvador, Pacyfik, jezioro Lago de Ilopango oraz stolicę kraju, San Salwador.

Tak relaksowy był to dzień, że nie zauważyliśmy, a już zaczął zapadać zmrok (po zmianie czasu, która miała miejsce w Nikaragui, jest to już 17.45, czas w Salwadorze: minus 7godzin w stosunku do Polski). Usilnie poszukując hotelu, dotarliśmy aż do starego centrum stolicy San Salvador, gdzie opodal katedry Catedral Metropolitana, wynajmujemy pokój w hospedaje z łazienką, garażem i ochroniarzem z wielkim karabinem…za 7 (siedem)$ USA , całkiem przyzwoite warunki i szok cenowy, bo to centrum stolicy. Jeszcze trzy razy pytaliśmy o cenę, czy aby nie powstała jakaś pomyłka, ale nie, nadal było siedem.

Jedno, co już na wjeździe szokuje, w miejscu noszącym miano „Centro Historico”, to kłębowisko bazarowych straganów, ogólny chaos oraz sterty śmieci walające się pomiędzy tym wszystkim.

Na koniec dzisiejszego reportażu króciutko o Salwadorze:

Państwo leżące nad Oceanem Spokojnym, na wulkanicznym szlaku, wielokrotnie nawiedzane wulkanicznymi erupcjami i trzęsieniami ziemi – ostatnie miało miejsce w 1986r. Na teren dzisiejszego Salwadoru Hiszpanie dotarli w 1524r., a ostatecznie podbili go w 1539r. Rdzenną ludnością byli Indianie Pipil, którzy podobnie jak Majowie osiągnęli wysoki poziom kultury. W 1821r. Salwador uzyskał niepodległość jako część Cesarstwa Meksykańskiego, a od 1841r. stał się samodzielną, suwerenną republiką. Jest to najmniejsze państwo Ameryki Centralnej o najgęstszym zaludnieniu z niespotykanie pogodnymi, sympatycznymi i uczynnymi mieszkańcami, czego wielokrotnie tu doświadczamy na każdym kroku.

I jeszcze jedna ciekawostka…czy ktoś wie, co było przyczyną wojny Hondurasu z Salwadorem?

Futbol łączy – słyszymy na wszystkich mistrzostwach świata. Jednak jak pokazuje przykład Hondurasu i Salwadoru, piłka nożna może przyczynić się do wojny i to nie tylko między kibicami na stadionie! I tak 5 czerwca 1969 roku, piłkarskie reprezentacje Salwadoru i Hondurasu rozegrały ze sobą mecz w ramach eliminacji do Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej 1970. Mecz ten przeszedł do historii jako jedna z przyczyn wybuchu wojny futbolowej. Tydzień wcześniej reprezentacje te rozegrały między sobą mecz w Tegucigalpie, w którym to Honduras wygrał 1:0. Przed meczem w San Salwadorze piłkarzy przewieziono w wozach pancernych, a wokół boiska znajdowały się kordony żołnierzy z pułku Guardia Nacional. Hotel, w którym znajdowali się piłkarze Hondurasu, został zdemolowany przez kibiców. W czasie odgrywania hymnu Hondurasu stadion wył i gwizdał, a zamiast flagi tego państwa na maszt wciągnięto brudną i podartą ścierkę. W meczu Salwador zwyciężył 3:0, a zaraz potem wybuchły zamieszki między kibicami Salwadoru i Hondurasu, na skutek których zginęły dwie osoby. Po tych wydarzeniach w Salwadorze miały miejsce masowe demonstracje przeciwko Hondurasowi, co zaowocowało zerwaniem ze sobą stosunków dyplomatycznych, a kilka godzin później granica między państwami została zamknięta, co stanowiło początek wojny futbolowej…eh…sport i polityka…

23.grudnia 2011r

Rankiem próbujemy obejść starą część stolicy San Salwador. Dotarliśmy pod bazylikę i plac centralny, dalej zabrakło nam wytrwałości, aby brnąć przez sterty śmieci, panującą tu ludzką beznadzieję i ogólnie pojęty chaos. Dlatego też, rezygnujemy z używania aparatu fotograficznego…szkoda baterii. Miasto było bowiem kilkanaście razy zniszczone na skutek wybuchów wulkanu i trzęsień ziemi, ostatnio w 1986, powodzi w 1934 roku oraz wojny domowej w latach 80 tych XX wieku. W mieście zachowało się niewiele budynków z czasów kolonialnych. Opuszczamy ten nieprzyjazny dla turysty zakątek i kierujemy się w stronę jeziora Lago de Ilopango. Jest ono jedną z częściej odwiedzanych atrakcji Salwadoru. Tłumnie ściągają tu zwłaszcza miłośnicy sportów wodnych. Na jego popularność bez wątpienia wpływa także położenie w niewielkiej odległości od stolicy. Powstało w wyniku erupcji wulkanu w V wieku, a na jego brzegach leżą prywatne rezydencje i zamknięte dla ogółu ośrodki turystyczne, gdzie za opłatą do niektórych można się dostać i wypoczywać ponad standardowo.

Ponieważ to już wigilijny czas, myślimy usilnie, gdzie przyjdzie nam go spędzić, wybór pada na polecaną, kolonialną małą miejscowość Suchitoto i tam się też kierujemy. W czasach swojej świetności Suchitoto było największym ośrodkiem produkcji indygo (błękitny barwnik używany w przemyśle odzieżowym). Jest ono jedynym, tak zachowanym przykładem kolonialnej architektury w Salwadorze. Nie można ominąć kościoła św. Łucji, pochodzącego jeszcze z XVI wieku. W pobliżu leży jezioro Suchitlan, powstało w roku 1973 i jest obecnie największym w Salwadorze sztucznym zbiornikiem wody. Można je opłynąć wynajętą łodzią, lecz to oferta chyba bardziej dla wędkarzy, gdyż mętne jego wody nie zachęcają do kąpieli i plażowania.

2011-12-23-map

Ponieważ właśnie  tutaj przyjdzie nam spędzić wieczór wigilijny, czyli wg. tutejszego czasu w stosunku do Polski…będzie to raczej wigilijne śniadanie, wynajmujemy specjalnie na tę okoliczność pokój w pięknym ośrodku rekreacyjnym z basenem i restauracją, pozwalając sobie na odrobinę luksusu – cena 60$ za dwie osoby w komfortowych warunkach ( śniadanie, klima, garaż, wi-fi). Ponieważ mamy internet i doborowe warunki do pracy, piszemy do Was te ,,kilka słów”relacji z przejechanego, następnego odcinka trasy, tym razem po Ameryce Środkowej, śląc życzenia:

W związku z nadchodzącymi Świętami Bożego Narodzenia…życzymy Wam wszystkiego co tylko świat może obiecać najlepszego…a w chwilach refleksji…zatrzymajcie się choć na chwilę…by spostrzec to…czego nie widać w ciągłym biegu…prostych radości…

Oderwij sobie plasterek nieba…

i pomyśl…czego Ci w życiu trzeba…

białym atramentem życzeń…napisz…

czego potrzebujesz…o czym marzysz…

niech się spełnią świąteczne życzenia…

te łatwe i te trudne do spełnienia…

niech się spełnią te duże i te małe…

te mówione głośno lub nawet wcale…

niech się spełnią wszystkie krok po kroku…

trochę w Starym…reszta w Nowym Roku…

Ze słonecznego Salwadoru…w ten Wigilijny dzień…

Wojtek i Wiola.

trasa-ameryka-poludniowa

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>