Część II – przez całe Peru do Ekwadoru

15.listopada 2011r

Wczorajszy dzień był w wydaniu całkowicie gospodarczym, zaktualizowaliśmy stronę internetową, wysłaliśmy pierwsze wiadomości z trasy i wykupiliśmy dwudniową wycieczkę łodzią po jeziorze Titicaca w biurze ,,Lago Tours”(90 soles od osoby).W pakiecie mamy pływające wyspy z trzciny, skonstruowane prze Indian Uros ( byliśmy na tych wyspach dwa lata temu), oraz wyspę Amantani i Taquile.

15-11-2011-map

Rankiem startujemy z portu i najpierw dopływamy do wysepek z trzciny – totorales. Żółty kolor podłoża wyraźnie odcina się od wody, jest jak świecąca złota plama. Pomiędzy wodą a niebem, na trzcinowych dachach chatek suszą się czerwone spódnice, niebieskie swetry, zielone pompony i…inne rzeczy w zdecydowanych kolorach. Trzeba by być malarzem, żeby nazwać te barwy, bo określenia – czerwony, zielony, żółty – nie oddają istoty…a właściwie nic nie znaczą. Wygląda to tak, jakby z palety barw widzianej na naszych ulicach, farby ukradły wszystkie kolory. Indianie Uros,choć nie mówią już swoim językiem, a posługują się aymara, nadal zachowują swoje zwyczaje. Życie na wyspie nie jest łatwe, a jedyne dostępne do woli surowce czy produkty to trzcina totora, woda i ryby. Mieszkańcy umierają młodo dręczeni reumatyzmem, można zapytać dlaczego żyją w tak trudnych warunkach? Czy dlatego, że nie wiedzą, że można żyć inaczej, wygodniej? Wszystkie te uciążliwości życia to cena, jaką Uros płacą za wolność. Tymczasem lud Uros otwiera się na turystów coraz mocniej i żyje z rękodzieła wykonywanego głównie z trzciny, jak również zajmuje się tkactwem, rybołówstwem oraz uprawą roli.

Nazwa „Titicaca” pochodzi z języka quechua: „titi” – znaczy puma a „caca” – oznacza miejscowy gatunek zająca. Indianie Quechua tak nazwali jezioro, bo kiedy spojrzymy na zdjęcia satelitarne zobaczymy zarys pumy goniącej za zającem i choć pierwsi mieszkańcy którzy osiedlili się nad brzegami jeziora, nie mogli widzieć jego satelitarnego odbicia, to tak właśnie go nazwali. To kolejna peruwiańska tajemnica, która przyprawia o ból głowy archeologów. Titicaca leży po połowie w Peru i Boliwii. Oba państwa spierają się o to, w którym z nich znajduje się większa część jeziora. Najważniejszym miastem nad Titicaca po stronie peruwiańskiej jest Puno. Jest to stosunkowo mała, spokojna osada górali indiańskich. W mieście tym mieszają się ludy Indian Quechua, których siedziby znajdują się na północ od Puno i Indian Aymara, którzy od wieków żyją na południe od miasta.

Legenda mówi, że Indianie Uros żyli tu zanim przybyli Aymara, Quechua nawet zanim zaczęło świecić słońce. Jednak bardziej realna teoria głosi, że przybyli tu zmęczeni walkami plemiennymi pomiędzy ludami zamieszkującymi brzegi świętego jeziora.

A legenda samego jeziora?…dawno temu, w czasach kiedy Inti mieszkał z ludźmi na Ziemi, była tu żyzna dolina. Bóg Słońce za swą opiekę wymagał posłuszeństwa w jednym – nie wolno było wspinać się na okoliczne zbocza. Jednak zły duch, który pewnego dnia pojawił się w okolicy, zaczął kusić opowieściami o cudownych krainach, które miały znajdować się za wzniesieniami. Mieszkańcy doliny ulegli w końcu jego namowom. Kiedy zaczęli wspinać się na zbocza, ich kroki zbudziły wygłodniałe pumy…Bóg Słońce widząc, co się stało, płakał tak długo, aż zamienił dolinę w jezioro. Jeszcze dziś woda ma lekko słonawy smak…

Dopływamy do naszego celu czyli wyspy Amantani, gdzie zostajemy rozlokowani do prywatnych kwater, tak więc do swojego domu prowadzi nas Rebeca, a tam dostajemy kolację i chwilę później odbywamy wycieczkę na dwa wzgórza, do ruin obiektów z czasów kultury Tiahuanaco. O 20.00 wpadamy w wir żelaznego punktu programu, czyli tradycyjnych tańców w odświętnych strojach ludowych…i tu zagadka…jak można kilka godzin tańczyć na wysokości prawie 4.000 m.n.p.m?…ano można…coca( suszone liście) i munia( świeże gałązki) zalane gorącą wodą…

16 listopada 2011r

Nasza gospodyni po śniadaniu odprowadza nas na przystań i płyniemy na następną wyspę Taquile, Pasażerowie oblegają górny pokład, wygrzewając się w zdradliwym słońcu, które opala tutaj bardzo szybko (czego nie można powiedzieć o prędkości z jaką płyniemy). I ja postanowiłam poleżeć sobie tam i…zasnęłam, dzięki czemu aktualnie wyglądam jak Indianka plemienia…raczej Apaczów. Po wspięciu się po niezliczonej ilości kamiennych schodów, mijając wąskie terasy uprawne, docieramy do głównego placu. Panowie noszą trzy rodzaje czapek w zależności od stanu cywilnego i zajmowanej na wyspie pozycji. Równie ważnym elementem stroju jest pas, na którym w postaci różnych wzorków zawarta jest informacja, ile lat ma właściciel, z jakiej pochodzi rodziny, kim jest jego żona, ile ma dzieci. Mężczyźni przewieszają przez ramię sakiewkę z liśćmi caca- ich wymiana przy spotkaniu odpowiada podaniu ręki. Próba znalezienia na wyspie tańszego baru jest bezcelowa, ponieważ mieszkańcy (teoretycznie wszyscy, a w praktyce tylko mężczyźni) sami ustalają obowiązujący cennik i jadłospis na każdy dzień, a także podejmują inne decyzje dotyczące Isla de Taquile. Mieszkańcy wyznają stare kredo Inków: ,,nie kradnij, nie bądź leniwy, nie kłam”, dlatego zbędna jest tu policja, a spory rozwiązywane są przez przywódców. Gdyby tak próbować zastosować to kredo, choćby tylko w Polsce, co stałoby się z polityką, biznesem, telewizją, etc. Na wyspie nie ma osłów, lam, samochodów i…rozwodów, a do transportu służą…plecy.

Popijamy mate de coca, czyli herbatkę działającą kojąco na dolegliwości związane z przebywaniem na dużej wysokości i poprzez suszące się na sznurze do bielizny ryby i równie wysuszoną trawę spoglądamy na lekko falujące wody jeziora. Wszędzie natykamy się na niespotykany w Polsce obrazek: mężczyźni dziergają kolorowe czapki i pasy, a kobiety przędą wełnę i uprawiają poletka. Wszystko w tej komunie jest poukładane i przewidywalne, niespodzianką są tylko turyści dziwujący się temu wszystkiemu.

Powracamy punktualnie o 15.00 i jeszcze tego dnia wykupujemy prawidłowe ubezpieczenie na naszą Toyotę (tylko 70soles za 15dni –okazuje się, że policja na przejściu, w imieniu prawa dżungli, wyłudziła od nas 60$) oraz zakupiliśmy bilety kolejowe z Cusco na Machu Picchu na 18.11 -112$ od osoby w obie strony.

17 listopada 2011 r.

Rano wyruszamy z Puno na północ w kierunku Cusco drogą nr.S3. Przejeżdżamy przez wstrętne miasto Juliaca, aby po następnych 65 km zwiedzić ruiny inkaskich budowli w Pucara. Okazały się one być kombinacją wielu kamieni, dodatkowo za to naprawdę nic, pan strażnik ruin zażądał od nas 15soles. Bardziej interesującym okazał się rynek w Pucara i specyficzny dzień pielgrzymki do miejscowego kościoła. Dalej po wspięciu się na przełęcz Abra la Raya – 4.312m.n.p.m, w pełnym przygotowaniu oczekuje na nas, jak i na wszystkich innych turystów miejscowa ludność, ze swoją wystawą rękodzieła, gdzie z każdą minutą oferowany towar tanieje nawet o połowę. Następnie docieramy do Sycuani, kolejnego mało zachęcającego miasta. Jeszcze po drodze odwiedzamy szereg niewielkich osad, aby w jednej z nich doznać kulinarnego szoku nietermicznego – w skromnej restauracyjce dla miejscowych Indian, jemy pełny dwudaniowy, smaczny obiad za 3,50soles – 4zł – po turystycznych cenach w Puno, mamy dysonans jak stąd do gwiazd.

Cała dzisiejsza trasa z Puno do Cusco prowadzi rozległymi pampami usytuowanymi na wysokości oscylującej w okolicach 4.000m.n.p.m. Wieczorem docieramy do Cusco i po krótkiej penetracji możliwych miejsc noclegu, udaje nam się wynająć na następne dwa dni pokój trzy os. w ,,Tupac Yupanqui Palace” – jest to kolonialny budynek wzniesiony na inkaskich fundamentach. Już o szarej godzinie wyruszamy popatrzeć na Cusco, a po spacerze logujemy się do lokalu, gdzie podano nam peruwiańskie wydanie pizzy i tradycyjny drink ,,pisco sour”.

17-11-2011-map

18 listopada 2011r

W porannym lustrze już nie widzę siebie, tylko małą Chinkę skrzyżowaną ze szczurem, tak właśnie moje poparzenie słoneczne ewoluuje. Chwilę później jedziemy taksówką do Poroy (20 minut od Cusco), skąd ma odjechać nasz pociąg PERURAIL o godzinie 7.42 na Machu Picchu(112$ od osoby). Z 3.486 m.n.p.m obniżamy suw po żelaznej drodze do 2.400 i po trzech godzinach przejazdu przez malowniczą dolinę Urubamby, dojeżdżamy do stacji Aguas Calientes. Trzeba nadmienić, iż pociąg jest nowoczesny, troszkę wyglądem przypomina akwarium, tak dobrze jest oszklony, by turysta miał baczenie na przelatujące obrazy, nawet na leżąco. Obsługa nienagannie ubrana podawała kawę, suszone przekąski i czekoladki…czuliśmy się niczym w samolocie. Szybko przesiedliśmy się do autobusu( 15,50$ od osoby) i drogą pełną agrafkowych zakrętów, poszybowaliśmy w górę do inkaskich ruin. Po kolejnej opłacie(126 soles od osoby), która okazała się dość problematyczna, ponieważ nowy system jest przygotowany na kontrolę i monitoring już nabytych biletów, a zakupuje się je w Aguas Calientes. Tego nie wiedzieliśmy i stąd problem. Wobec zaistniałej sytuacji do rozmowy z managerem przystąpił Wojtek, po dojściu do wspólnego mianownika, że system jest bez sensu, a my nie jesteśmy jedynym przypadkiem, otrzymaliśmy w drodze wyjątku bilety fax-em i mogliśmy dostąpić zaszczytu popatrzenia na zaginione miasto Inków.

Prawdopodobnie najsłynniejsza atrakcja turystyczna Ameryki Południowej, zbudowana na skale, na górskiej przełęczy o wysokości 2.350 m.n.p.m ponad urwistymi ścianami doliny Urubamba. Uniknęło splądrowania przez Hiszpanów, ponieważ nigdy go nie odnaleźli, zostało porzucone przez mieszkańców i zawładnęła nim natura. Wyśmienita inkaska sztuka kamieniarska przetrwała próbę czasu, jednak jaką funkcję pełniło miasto?…czy było to obserwatorium?…czy może miejsce kultu?…a może po prostu wiejska rezydencja dziewiątego władcy Inków Pachacuteca. Odkrywcą tej układanki bez użycia zaprawy, był Hiram Bingham, odkrywca, profesor i archeolog, kiedy jako szef ekspedycji w 1911 r, wyruszył wraz z lokalnym policjantem w roli przewodnika i tłumacza. W Mandor Pampa, gdzie obozowali, miejscowy rolnik poinformował ich o istnieniu ruin na niedalekim szczycie górskim…i tak za jednego sola…rolnik Melchor Arteaga, zaprowadził członków ekspedycji, do zapierającego dech w piersi widoku na otulone mgłami, zaginione miasto.

18-11-2011-map

19.listopada 2011r

Opuszczamy niegdysiejszą stolicę potężnego państwa inkaskiego, sięgającego od Quito do Santiago de Chile i drogą nr.3S kierujemy się na pn-zach w kierunku Abancay. Jechaliśmy tą trasą dwa lata temu, kiedy to po nieustających opadach, wody rzeki Rio Apurimac wezbrały na tyle, że osuwało się wszystko, co tylko mogło, łącznie z drogami, a teraz widzimy, że do tej pory nie naprawiono zniszczonych jej odcinków. Za Abancay kierujemy się w stronę Peruwiańskiej Amazonii, jednak aby dotrzeć w okolice La Merced, trzeba jeszcze pokonać ponad 1.000km trasy prowadzącej wysokimi pasmami Andów. I tu okazało się, że krajowa droga 3S ( tu główna droga odbija do Limy przez Nasca) zamieniła się w wąską kamienista i dziurawą ścieżynkę, a następne 130km prowadzące przez przełęcz Abra Huayllaccasa, pokonywaliśmy od godzin popołudniowych aż do zmroku. Przymusowo więc pozostaliśmy w miejscowości Andahuaylas i wynajęliśmy pokoje w przyzwoitym hotelu El Encanto De Oro (60soles pokój 2os. z łazienką). Jutro postanowiliśmy wyjechać już o 6.00, gdyż obecnie o 18.00 robi się ciemno, a jazda w warunkach wysokich Andów po zmroku, gdzie na przełęczach wjeżdżamy w regularne chmury i brniemy wąskimi półkami, jest kaskaderskim wyczynem, czego dzisiaj mieliśmy przykład, na szczęście za dnia, we mgle jak mleko (chmury zalegają już na wys ok. 3.600m.n.p.m), takim to sposobem pokonywaliśmy przełęcze położone ponad 4.100m.n.pm., a odcinek 350km zajął nam cały dzień.

19-11-2011-map

20.listopada 2011r

Dzień rozstania z naszym kolegą Andrzejem, z którym to spędziliśmy we wspólnej podróży prawie trzy tygodnie, na dystansie 5.700km. Miał z nami dojechać do La Merced, jednak wobec sytuacji, że tutejsze andyjskie trakty, są do pokonania w planowanym czasie, biorąc tylko pod uwagę ilość km, ale nie ma takiej opcji, widząc na bieżąco stan i rodzaj drogi. Andrzej zmuszony jest polecieć do Limy lokalną linią o 9.00, z tutejszego lotniska to godzinny lot do stolicy Peru.

My natomiast wstaliśmy już o 5.00, aby o 6.00 ruszyć dalej na trasę nr 3S. Męczymy kolejne kilometry dróżki, biegnącej przez maleńkie wioski zapomniane dla świata. Do Ayacucho przebijamy się przez dwie przełęcze, mozolnie wspinając się półkami skalnymi na 4.200m.n.p.m. Trakt 3S jest jedyną alternatywną drogą w tej części Peru w stosunku do drogi 1S „Panamerykana” biegnącej wzdłuż Pacyfiku. Leniwe mgły bez wcześniej ustalonego planu, jakby pogubiły się pomiędzy górami, a tymczasem plasterki nieba lecą wprost na nas, by później spektakularnie upaść wśród oszałamiającej przyrody. Aby dotrzeć do La Merced, alternatywą byłoby dojechać do Limy przez Nasca i dalej w poprzek Andów do Peruwiańskiej Amazonii…ale im trudniej, tym ciekawiej, dlatego jedziemy tak, a nie inaczej. Następnie droga prowadzi wzdłuż brzegów wartkiej i krętej rzeki Rio Mantaro. Pomimo, że teraz nie wspinamy się na przełęcze nie jest wcale lepiej, szlak ten wykuty w stromych skałach, to raczej dostawca sporych dawek adrenaliny, na wąskich półkach skalnych lepiej nie patrzeć w kilkuset metrowe przepaście. Najbardziej zadziwiają nas kierowcy ciężarówek, którzy wybrali się tą trasą i suną po niej jak rasowi kamikadze, każda mijanka to, albo cofanie i szukanie skrawka miejsca, by wepchnąć naszą Toyotę w skały lub na krawędź przepaści, albo po prostu stanie i patrzenie na siebie jak to zrobić, by przecisnąć się choćby o centymetry. Poruszamy się w tempie 20km /h. Ciemność i deszcz zastają nas w małej mieścinie Quichuas, gdzie wg. miejscowych mamy jeszcze trzy godziny jazdy do Huancayo. Okazuje się, że jest tu hostel, typowy dla przemierzających ten szlak peruwiańskich kierowców, za 10soles (12zł) mamy okratowany pokój bez łazienki i masę latających stworzonek. Na kolację idziemy do lokalu obok, gdzie jest napis restauracja, zdążyliśmy tylko usiąść, a na stole wylądowały po dwa dania na osobę, pierwsze to duży ziemniak w mętnej wodzie, drugie to ryż z ziemniakami pure. Pomieszczenie przypominało magazyn staroci, mdłe światło ukrywało większość brudu i defektów, a pokrywający wszystko kurz i odór stęchlizny przemawiał za tym, by jednak nie jeść…ale głód zwyciężył.

2011-11-20-map

21.listopada 2011r

Rankiem pogoda sztandarowa, toteż robimy kilka fotek i dalej na trasę. Lekka poprawa stanu nawierzchni i wreszcie można się normalnie mijać z jadącymi z przeciwka. Śniadanie jemy w urokliwym miasteczku MCAR Caceres la Mejorada, a architektura następnej miejscowości Izcuchaca, z domami wiszącymi nad przełomem rzeki Mantaro, urzeka swoistym pięknem. Wreszcie asfalt i cisza, nie jest tak, by szuter nam przeszkadzał, ale czas nie z gumy, a na 7grudnia mamy dostarczyć auto do portu w Cartagenie (Kolumbia). Teraz już szybciutko pokonujemy dalszy odcinek drogi 3S do Jauja, drogą 105 dojeżdżamy do Tarma i dalej 20A docieramy wczesnym popołudniem do La Merced, prosto w progi posesji Mietka Sobczaka – „Dziki Mietek”, Byliśmy tu już w pierwszym etapie naszej podróży po Ameryce Południowej w połowie lutego 2010r.

To tutaj ujawnia się zatrucie pokarmowe Wojtka, które z każdą godziną przybiera na sile, już teraz wiemy, że jednak nie należało jeść w restauracji ,,skansen”poprzedniego wieczora.

2011-11-21-map

22.listopada 2011r

Dzień rozpoczynamy od wyjazdu z Mietkiem, Vanessą i ich córką Judani na targ, by zakupić owoce, popróbować czegoś tam i wybrać ze ,,ściany płaczu” trochę gotówki. Ponieważ Wojtka zatrucie było ciągle w fazie rozwoju, osłabienie uwagi spowodowało, że padający deszcz wprowadził go w poślizg na chodniku i uderzył stopą odzianą jedynie w klapki w krawężnik, aż do krwi rozbijając palec.

Wracając zaglądamy jeszcze do producenta kawy, dżemów, suszonych owoców, zmielonych leczniczych roślin i wielu innych poprawiaczy zdrowia. Jedziemy do domu, gdyż mama Vanessy ugotowała obiad i mamy w planie picie soków z owoców które zakupiliśmy, a są to same najzdrowsze z najzdrowszych. Od teraz opiekują się Wojtkiem wszyscy, zażył już tyle medykamentów, że jutro powinien wrócić do siebie, a przynajmniej do zdrowia. Jeszcze tego dnia Mietek organizuje nam niesamowite zioła, na prawie wszystkie dolegliwości, łącznie z nowotworami, które Indianie stosują z powodzeniem od wieków. Mamy kilka kilogramów specyfików, tabele zastosowań, wszystkie wytyczne, co, kiedy, jak i po ile brać, warzyć, mieszać i pić. Uzbrojeni w medycynę alternatywną, będziemy żyli…chyba długo…a z drugiej strony…co to za życie mając 150 lat?…

23.listopada 2011r

Opuszczamy La Merced i szukamy najszybszej możliwości przemieszczenia się w rejon pasma górskiego Cordillera Blanca w prowincji Ancash. Pada wybór na przejazd drogą nr.20 do Limy i dalej na północ jedynką -„Panamerikaną” wzdłuż Pacyfiku do Barranca i ponownie w wysokie Andy drogami nr 14 i 3N w kierunku Huaraz, bazy wypadowej w rejon tego pasma górskiego. Wspinamy się więc najpierw mozolnie na przełęcz Obra Anticona ( 4.848m.n.p.m), niestety w deszczu i już o zmroku dojeżdżamy do Limy…a tam…najpierw próbowaliśmy wczuć się w kompletny brak zasad ruchu drogowego, a jak już pojęliśmy sposób poruszania się, to wyglądało to tak, jakby w tym samym czasie wszystkie ,,blondynki” były w Limie u cioci na imieninach, by zaraz potem tanecznym ,,kołem” próbować wrócić do domu. Wszyscy uczestnicy ruchu kołysali się w rytm nieznanej melodii, bujając się z pasa na pas, to przystając by kogoś wysadzić lub zabrać, to by zastanowić się dokąd właściwie jechać, a wszystko to bez użycia kierunkowskazów, albo z mało zrozumiałym użyciem, migacz w lewo, a skręt w prawo, samochody ślizgały się obok siebie tak blisko, niczym rybki w akwarium, eh…same niewiadome, a do tego ciemność. Przejazd przez miasto do północnych rogatek, zajął nam niestety następne trzy godziny i stolicę Peru opuściliśmy zmęczeni i przerażeni. Po następnych 40km zatrzymaliśmy się na nocleg w przydrożnym motelu w miejscowości Chancay. (pok 2os. z łazienką 25soles + strzeżony parking 5soles)

2011-11-23-map

24.listopada 2011r

Rano, pacyficzna mgła skrywa pustynny ląd. Kontynuujemy jazdę „Panamerikaną” na północ. Jedziemy przez Reserva Nacional de Lachay, tam mieliśmy spotkać mnóstwo ptaków i faktycznie były…hodowle kurczaków. Region ten często nazywany południowoamerykańskim Egiptem, nijak się ma do niego, gdyż tam pustynia nie obfituje w trzcinę cukrową, morza upraw papryki, szparagów, winogron i nie wiemy czego jeszcze, a wszystko to otoczone domkami z plecionej trzciny, masą beczek, śmieci i innego dziadostwa. Zwiedzamy małą nadbrzeżną miejscowość Barranca, gdzie pierwszy raz w rybackiej przystani, spotykamy się z bardzo specyficznymi płaskodennymi łodziami o nazwie zapato (but) – to ze względu na podobieństwo. Następnie, tuż za Paramonga odwiedzamy prekolumbijskie ruiny świątyni Chimu, całe z cegły z suszonej gliny ( królestwo Chimu zostało zdominowane przez Inków dopiero w 1450 r., a w późniejszym czasie wykorzystane przez Pizarra i jego konkwistadorów do zwycięstwa nad Inkami). W tym to miejscu, tuż obok nas, zaparkował szkolny bus i…wysiadło z niego 17 uczniów z opiekunem, a kierowca został w środku. U nas taka wycieczka szkolna, takim rozpadającym się mini busem, nigdy nie doszłaby do skutku.

Dokładnie w tym miejscu odjeżdżamy od Pacyfiku ponownie kierując się drogą nr 14 w wysokie Andy. Jadąc tak, obserwujemy jak robotnicy rozprawiają się z trzciną cukrową. Po wypaleniu jej, układają pozostałości, czyli suche patyki, by w końcowym etapie załadować je na potężne ciężarówki. Po zakończonej pracy wyglądają jak górnik po szychcie. Po 130km w Conococha odbijamy na północ w drogę nr.3N do Ticapampa, aby przedostać się poprzez tunel Kahuish 4.516m.n.p.m do małej osady Chavin de Huantar, gdzie znajdują się przed inkaskie ruiny cywilizacji ludu Chavin. Mozolna jazda kiepską drogą, mocno zrujnowanym asfaltem zabrała nam sporo czasu ( niejednokrotnie lepiej jechać gruntową drogą, niż wersją takiego asfaltu z ostrymi „jamami” sięgającymi do 50cm głębokości). Widoki na trasie oszałamiające, niestety niski pułap chmur i deszcz dotkliwie przeszkadzały w 100% odbiorze tych doznań. Po dotarciu na miejsce, jest na tyle późno, że zwiedzanie jesteśmy zmuszeni odłożyć do jutra, zostajemy na noc przy miejscowym Placa de Armas, wynajmując pokój w hotelu „Inca” ( 50soles pokój 2os. z łazienką).

2011-11-24-map

I jeszcze coś o ,,złocie” Andów…czyli o ziemniaku…zostały ,,udomowione”6.000 lat temu w pobliżu jeziora Titicaca, ogromna ich różnorodność występuje zresztą w tej okolicy do dzisiaj. Inkowie uprawiali ponad tysiąc odmian, a setki z 3.000 zidentyfikowanych typów tej rośliny są nadal popularne na andyjskich targowiskach. Ziemniak…inny na śniadanie…inny na lunch…a jeszcze inny na kolację…i jak tu nie być wybrednym?…mało tego używany jest jako jako lekarstwo na wrzody, kamienie nerkowe, oparzenia, a na noc…jako maseczka piękności…

Aktualności z kraju: W dniu dzisiejszym prezydent Peru zakazał mężczyznom picia wody z kranu, gdyż są tam jakieś bakterie, związki czy inne ,,trantitle”, które mogą spowodować, że staną się gejami…eh…gdyby tylko wiedział, że u nas w kraju to jest bardziej ,,glamour”, niż bycie zwyczajnym, przeciętnym człowiekiem…

25.listopada 2011r

Rankiem zwiedzamy ruiny prekolumbijskiej osady i świątynię ludów Chavin, Chavin de Huantar, czyli Świątynię Jaguara, której czasy sięgają 1200 r. p.n.e. Wtedy to rolniczy lud – zwany dziś kulturą Chavin – podporządkował sobie sąsiednie plemiona, tworząc nowy okres dziejów. Budowle z kamienia, systemy nawadniania i kanalizacji, podziemne tunele, a wewnątrz na czterometrowym granitowym monolicie wyrzeźbiono wyobrażenie najważniejszego bóstwa ludu Chavin. To najstarsza z ważnych kultur Peru, dominowała na północny na dwa tysiące lat przed Inkami, dzięki swoim artystycznym i kulturalnym zdobyczom. Lud ten korzystając z zaawansowanej techniki rolniczej, mógł oddawać się sztuce oraz praktykom religijnym. Wytworzył wyszukany styl artystyczny, a jego główne bóstwa(antropomorficzne postacie podobne do kotów) przedstawiane były na kamiennych stelach. Niektórzy archeologowie wysunęli hipotezę, że Chavin de Huantar było andyjską wyrocznią pozostającą pod kontrolą potężnej kasty kapłanów, którzy posługiwali się kaktusem San Pedro i innymi halucynogennymi środkami, aby kontaktować się z siłami nadprzyrodzonymi. To kompleks kamlotów o charakterze ceremonialnym, gdzie składano między innymi ofiary z ludzi. Na uwagę zasługują dwa place: jeden kwadratowy, drugi okrągły. Pod placem kwadratowym znajdował się system kanałów wodnych, gdzie np. wpuszczano intruzów, a potem zalewano ich wodą – jak humanitarnie, nieprawdaż?! Chavin słynny jest także z rzeźbionego kamienia – ,,lanzon” oraz ,,cabeza clava” – głowy w murze. Z 52 ostała się na murach tylko jedna. Przedstawia twarz kapłana po zażyciu kaktusa halucynogennego San Pedro…grymas nie do podrobienia…

Po zwiedzeniu powracamy tą samą drogą, przez tunel do trasy 3N i kontynuujemy jazdę na północ do stolicy stanu Ancash, Huaraz. Pogoda dzisiaj wspaniała, a więc całe pasmo górskie Cordillera Blanca mamy jak na dłoni. Samo miasto niestety rozczarowuje, ale chodzi tu nie o miasto, lecz o bazę wypadową do Parque Nacional Huascaran .Po obu stronach wznoszą się gigantyczne szczyty Cordillera Blanca i Negra, z tym najwyższym w Peru Huascaran 6768m.n.p.m., który tylko chwilami ukazuje swoje oblicze uwalniając się z welonu chmur. To raj dla wspinaczy, gdzie można wypożyczyć niezbędny sprzęt, wynająć poganiaczy mułów, a nagrodą za wyczerpującą wędrówkę na wysokościach powyżej 5.000 m.n.p.m…będą już tylko olśniewające i zróżnicowane krajobrazy…my popatrzyliśmy tylko na obrazki i zakręciło nam się w głowach.

2011-11-25a-map

W Yungay, w miejscu zwanym Campo Santo położonym u stóp Huascaran, zwiedzamy otwarty cmentarz wielkiego trzęsienia ziemi z 31 maja 1970r, które to zmiotło miasteczko z powierzchni ziemi. Znajdują się tam również szczątki autobusu, zasypanego lawiną błotną, jako pomnik minionych chwil. Z pobliskiego wzgórza spogląda na miasto wielki posąg Chrystusa, to tam wspięło się kilku mieszkańców, by uniknąć zagłady, kiedy dołem przetaczały się lawiny błota i gruzu skalnego. Kiedy już ustały wstrząsy, z północnej ściany Huascaran oderwało się 400 milionów metrów sześciennych lodu i śniegu, i runęło w dół porywając ze sobą wszystkie wioski dystryktu. Gigantyczna fala błota uderzyła z prędkością 280 kilometrów na godzinę, w pozostałości po Yungay. Z 23- tysięcznej populacji dystryktu przeżyło 400 osób. Wznoszący się po katastrofie kurz uniemożliwił pomoc z powietrza, a wysłane ekipy ratunkowe topiły się w jeziorze błota, które powstało w wyniku katastrofy. Dopiero trzy dni po zagładzie miasta, można było pomóc pozostałym przy życiu ludziom. Władze Peru zabroniły ekshumacji zwłok, a miasto zostało uznane za cmentarz narodowy. Większość ocalałych mieszkańców to dzieci, które udały się tego dnia do cyrku. Zostały one zaadaptowane przez życzliwych ludzi na całym świecie.

Według legendy Huascaran, książę Inków, zakochał się w kobiecie o imieniu Huandoy, a ponieważ ich związek był niedopuszczalny ze względu na obyczaje, zostali oni rozdzieleni. Jednakże bogowie zlitowali się nad nieszczęśnikami i zmienili ich w góry, żeby na zawsze byli blisko siebie. Huascaran i Huandoy to dwie najwyższe, ośnieżone góry znajdujące się w okolicy Yungay.

2011-11-25b-map

Dalej asfaltowa droga zamienia się w wąską skalną półkę i wjeżdżamy w czeluści niezwykłego kanionu Canon del Pato. Na trasie 30 km pokonujemy ponad 50 tuneli, a widoki pionowych ścian skalnych o niebotycznej wysokości, które pozostawiają tylko kilkanaście metrów dystansu pomiędzy sobą, są widokami budzącymi nie tyle lęk, co pokorę, a których to, nie było nam dane jeszcze nigdzie na świecie zobaczyć…księżycowo i surowo. Tego dnia poruszając się dalej przełomem rzeki Rio Santa , już po zmroku, nieco zmordowani docieramy na przedmieścia miasta Chimbote i wynajmujemy pokój w skromnym, acz przyzwoitym hotelu z garażem (40soles pok.2os. z łazienką). Wieczorny spacer po mieście kończymy na uzdrowicielskim mitingu z szamanem?…jarmarcznym magikiem?…a może hochsztaplerem?…albo kimś w rodzaju Kaszpirowskiego. Modlił się…krzyczał…wzywał do siebie w celu uzdrowienia…odprawiał seanse po których ludzie upadali, bądź trzęśli się jak opętani…wszyscy z głębokim przejęciem, wpatrzeni w niego jak w obraz, wykonywali polecenia…by tylko powrócić zdrowym do chałupy…my wróciliśmy do hotelu w starej niezmiennej formie…

26.listopada 2011r

Rano w garażu zauważam plamę oleju pod tylnym mostem. Wizyta na kanale załatwia sprawę – okazuje się, że w serwisie Toyoty pod Buenos Aires, przy wymianie oleju wykręcili dolną szpilkę zamiast korka spustowego i później jej dokładnie nie dokręcili. Uzupełniam olej i wszystko na szczęście jest już w porządku. Dalej na trasę 1N – Panamericanę i kontynuujemy jazdę w kierunku Norte. Po 130km przed miejscowością Trujillo zwiedzamy Huaca del Sol y de la Luna. Zwiedzanie zaczyna się od centrum religijnego z ogromną Piramidą Słońca (Huaca del Sol) i mniejszą Piramidą Księżyca (Huaca de la Luna). Piramida Słońca, której budowę rozpoczęto w I w., a powiększano przez kolejnych 600 lat, to największa w Peru konstrukcja zbudowana z suszonych na słońcu cegieł adobe, ale i największa w obu Amerykach. Użyto ich tu ok. 140 mln. Wznosi się na wysokość 41 m (niegdyś miała 50). Z daleka wygląda jak kanciasty pagór wyrastający ponad płaską jak stół okolicę. Z bliska jednak widać, że ściany zbudowano z równo ułożonych cegieł, choć mocno już rozmytych. Adobe to wytrzymały materiał budowlany, ale nieodporny na działanie deszczu – na pustyni przetrwa setki lat, jednak zmieniający się klimat z większą ilością opadów dokonał dzieła zniszczenia cegły, w części odrestaurowanej zajmuje obszar kilku kilometrów, a w czasach świetności, 1400r n.e. mieszkało tu około 100tysięcy mieszkańców. W licznych grobowcach odkopanych w pobliżu piramid, jak i w innych rejonach występowania tej kultury (północne Peru) odkryto piękną ceramikę. Na lepionych ręcznie naczyniach mamy galerię portretów i wszystkie aspekty życia Moche, również te najintymniejsze. Wśród turystów wielkim powodzeniem cieszą się kopie naczyń przedstawiających pary uprawiające radosny seks w konfiguracjach mogących zainspirować do niejednego eksperymentu. Odwiedzamy polecane przez przewodniki i porównywane do Arekipy, a uznawane za klejnot urbanistyczny północnego Peru, Trujillo.,,Miasto Wiecznej Wiosny” to jaskrawo pomalowane budynki wokół Plaza de Armas, trochę kwiatów i…nic poza tym, reszta to nic godnego uwagi. Docieramy do Chan Chan – największe miasto epoki prekolumbijskiej w Ameryce Południowej. Zlokalizowane w peruwiańskim regionie La Libertad na północ od Trujillo, zajmuje obszar około 28 km2, co jest w dużej mierze spowodowane przebudowami miasta, które w przeszłości nigdy nie osiągnęło takiej powierzchni.

Powstałe około 850 roku miasto było stolicą Imperium Chimu, będącego cywilizacją wywodzącą się z pozostałości po cywilizacji Moche, istniejącą do lat 70. XV wieku, kiedy to Chimowie zostali podbici przez Inków. Ocenia się, że wówczas w Chan Chan żyło około 30.000 ludzi. Miasto wybudowano z glinianej cegły adobe, suszonej na słońcu i pokrytej następnie lekkim tynkiem, w którym rzeźbiono ornamenty – głównie ptaki, ryby, małe ssaki, tak w stylu ,,realistycznym”, jak i dużo bardziej wymyślnym. Jest to o tyle niezwykłe, że wcześniejsze cywilizacje koncentrowały się na motywach antropomorficznych, nie zaś ptasich i morskich. Było to zapewne spowodowane bliskością oceanu. Centralnym punktem Chan Chan była Chudi – jedna z dziesięciu świątyń-cytadel. Wszystkie one miały kształt prostokątny z wejściem na ścianie północnej i zawierały w sobie miejsca pochówku i modłów, swoiste sale obrad, a także pokoje mieszkalne połączone labiryntem korytarzy.

2011-11-26a-map

Legendy o początkach Chan Chan mówią o mężczyźnie imieniem Naylamp, który przybył z morza, założył miasto i udał się dalej na zachód. W 1986 Chan Chan wpisano na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jest ono obecnie poważnie zagrożone erozją przez ulewne deszcze wywoływane w tym rejonie przez El Ninio, jak również przez rabusiów grobów. Dzisiejszego dnia pokonujemy jeszcze następne 350km drogi w kierunku Ekwadoru i jadąc przez Chiclayo docieramy aż do Piura, gdzie wynajmujemy pokój w hotelu (60soles pok.2os. z łazienką, garaż niestety 7 przecznic dalej dodatkowo płatny 6soles).

2011-11-26b-map

27.listopada 2011r

Szybko pokonujemy niecałe 200km drogi 1N (Panamericana)dzielące nas od granicy z Ekwadorem w Macara. Wszystko byłoby wspaniale, lecz po przekroczeniu rzeki Rio Calvas trafiamy na odprawę w stylu ekwadorskim. Dzisiaj niedziela, a pan celnik, zbyt mało znający się na komputerze i obsłudze programu odpraw pojazdów, stanął przed ścianą bezradności. Kiedy celnik zamęczał się, my porównywaliśmy z zresztą załogi, kto ma lepsze terenowe buty. Kiedy system wygrał, celnik składając broń, zaproponował inne wyjście. Tak więc zaczęła się zabawa, czyli zabieramy jednego pracownika do drugiego pracownika, gdzie miał być trzeci, potem przywozimy ich z powrotem na granicę, ponieważ ten do którego pojechaliśmy spał przy głośno grającej muzyce i nie pomogło tłuczenie się po drzwiach. Ale…przyjechał informatyk!…i już po trzech godzinach mieliśmy odpowiedni dokument na naszą Toyotę i pojechaliśmy dalej drogą nr 35 ( Panamericana po stronie ekwadorskiej ma takie oznaczenie) w kierunku Loja i Cuenca. Złowroga pogoda, a prawie każdą przełęcz pokonujemy w potwornej mgle. Kierowcy ekwadorscy, brawurą, głupotą i brakiem wyobraźni dorównują Peruwiańczykom, czego doświadczamy na własne oczy, widząc zderzenie czołowe ciężarówki z autobusem, w mgle niczym mleko. Z powodu tych warunków drogowych dojeżdżamy jedynie 70km za Loja, do indiańskiego miasteczka Saraguro i wynajmujemy pokój w hotelu. (20$ pok.2os.z łazienką) Tu nadmieniamy, że obowiązującą walutą w Ekwadorze jest dolar USA, natomiast tankowanie to sama przyjemność 1.04$ za jeden galon, czyli ok 80 gr.za litr oleju napędowego – cena nawet o centa nie zmieniła się na przestrzeni ostatnich dwóch lat.

2011-11-27-map

28.listopada 2011r

Mozolna jazda na przestrzeni 700 km w kierunku Quito, stolicy Ekwadoru. Deszczowa pora nie nastraja do podziwiania krajobrazów. Ponieważ podczas poprzedniego przejazdu, zwiedzaliśmy drobiazgowo prawie wszystkie ciekawe miejsca, teraz traktujemy ten odcinek typowo przejazdowo i nie będziemy się wielce rozpisywać. Późnym wieczorem docieramy na przedmieścia Quito i śpimy w przydrożnym hostelu za 16$ pok.2os. z łazienką.

2011-11-28-map

29.listopada 2011r

Rankiem wjeżdżamy do centrum Quito i nagle przeżywamy prawdziwy szok – zatrzymuje nas policyjny patrol i podczas kontroli, zakazuje nam dalszej jazdy, ponieważ w końcowym numerze rejestracyjnym naszej Toyoty jest liczba 3 – co zabrania dzisiaj poruszać się takim pojazdom po stolicy Ekwadoru. Nie znaliśmy obowiązujących zasad, że każdy dzień pozwala na poruszanie się innym rejestracjom samochodowym. Duża ilość pojazdów powoduje, że w każdy dzień pojawiają się w stolicy inne auta, natomiast sobota i niedziela to wolność dla wszystkich. Zakaz ten powoduje konsekwencje w postaci 80 $ i wzwyż, dopiero postraszenie o możliwości kontaktu z Polskim Konsulatem i nasze podekscytowanie tym zdarzeniem, przywróciło rozum do głowy policjantom i puścili nas dalej, po 15 minutach przekomarzań. O 10.00 jesteśmy w konsulacie i niestety nie zastajemy naszego kolegi konsula Tomasza Morawskiego, gdyż jest na wyjeździe służbowym w Kolumbii, na szczęście dostajemy kontakt do Janka Grzesika i będziemy się mogli z nim wieczorem spotkać. Póki co, wynajmujemy pokój w hotelu obok konsulatu i próbujemy uaktualnić po następnych dwóch tygodniach podróży, wiadomości na stronie internetowej. Natomiast po wieczornym spotkaniu z Jankiem, już wiemy, że to co pisałam wcześniej, że będziemy żyli 150 lat, po wyjeździe z zapasem ziół od Mietka… jest już nie aktualne. Kompendium wiedzy jakie otrzymaliśmy od Janka, który śledzi i studiuje wszystkie medyczne nowinki, dokonania, odkrycia i ma niesamowity zasób wiedzy, na temat leczenia raka i innych dolegliwości, pozwalają nam sądzić, iż po zastosowaniu się do wytycznych, będziemy żyli 200 lat…tylko co na to ZUS?…i czy nie będziemy przypadkiem wyglądać jak dwie suszone śliwki w kapeluszach z formaliny?…

Staramy się też podsumować nieco, nasz przejazd po Peru. Musimy nieco zweryfikować nasze wcześniejsze doznania, dwa lata temu, nasz sielankowy przejazd, był tęczowym szlakiem najciekawszych miejsc w tym kraju…i to dzień po dniu. Obecnie trasa wiodła mało uczęszczanymi drogami i doznaliśmy czegoś w rodzaju przesytu, panującej tu beznadziei i wszechobecnego syfu i brudu – coś okropnego, mamy już dosyć oglądania tych zwałów śmieci wokół nas. Im dalej na północ, tym gorzej i tym bardziej smętnie i szaro. Niektóre fragmenty nad oceanicznych tras, to przejazd jakby przez środek wysypiska śmieci – to przygnębia i przytłacza. Turysta nie ma tu co zjeść, wszystko jest bez smaku i jak się do tego ma maksyma z kolorowego przewodnika o Peru, że to ,,najsmakowitsza kuchnia świata”. No chyba, że ktoś albo ma wypaczony smak, albo jada w Sheratonie, bo my jadaliśmy tam gdzie przeciętny Peruwiańczyk i najczęściej była to mętna woda z ryżem, makaronem, ziemniakiem i kurczakiem. Najsłabszym ogniwem był widok kuchni, wystarczyło ją zobaczyć, a już zatrucie czaiło się w umyśle i niby wmawialiśmy sobie, że to bezpieczne…często powodowało mniejsze lub większe sensacje, w naszym osobistym ministerstwie spraw wewnętrznych.  Ponadto zaczęło nas również mocno irytować skażenie społeczności indiańskiej kontaktem z turystą, tu nie ma już spontaniczności, tu wszystko jest wyliczone i przeliczalne na sole – zdjęcie- płać, drobna usługa- płać, pomoc-płać i do tego ta ogólna pazerność na pieniądze. Miejsce będące na turystycznym szlaku, to prawdziwa gratka, aby oskubać wędrowca i policzyć proste usługi i gastronomię x 5. To bardzo smutne i do tego czas, zmienia całość na niekorzyść, no chyba, że jest się tu tylko na chwilę i tylko w turystycznych miejscach, wtedy obraz Peru jest jakże odmienny…niż nasz.

…Wojtek…

…Peru…tak biorąc pod uwagę tylko czas trwania mojego życia…to dwanaście lat trwania dyktatury wojskowej…dwadzieścia lat krwawej wojny domowej…potem czyścibut wybrany na prezydenta, uwikłany w skandal polityczny…jak w micie Horatia Algera ukazuje drogę ,,od pucybuta do milionera”ubogich chłopców, spełniających swoje ,,amerykańskie marzenie” dzięki ciężkiej pracy, odwadze, determinacji i trosce o innych. Nie stają się może milionerami, a raczej szanowanymi członkami społeczeństwa…tudzież politykami. Peru traci bezpowrotnie swój czas…czas…czasem to najlepszy przyjaciel…a czasem najgorszy wróg…czas to nie jest droga szybkiego ruchu pomiędzy kołyską a grobem…czas to miejsce na zaparkowanie naszego życia pod słońcem…by coś mogło przytrafiać się nam bezustannie…czas to dobry i cierpliwy nauczyciel…szkoda tylko, że zawsze uśmierca swoich uczniów…i płynie…tak jak wszystko płynie…jak to powiedział pewien Pan Tarei(sic!)…zastanawiam się…skąd taki pech?…kiedyś konkwistadorzy zepsuli coś w tej krainie tęczy…samo ich przybycie zasiało zamęt i śmierć…a teraz co?…nowa konkwista w postaci wymagających turystów…tylko inne konsekwencje ponosi ten bajeczny zakątek świata…ktoś zapyta jakie?…skuteczne wypaczanie Indianom ich mentalności…na dzień dzisiejszy zmasowana produkcja wszystkiego, co tylko jest w stanie omamić i zadowolić turystę…wprowadziła się nawet do najmniejszych wiosek…tych i tylko tych, które leżą pomiędzy atrakcją a atrakcją…Indianie mając jeden z siedmiu cudów świata…wpadli w wir komercji…która doprowadziła do przesady i natręctw…ale!…jest jeszcze wiele takich miejsc, gdzie picie mate de coca z ,,dziećmi słońca”…to prawdziwa przyjemność…to doznanie niczym z odległych światów…jakże wzniosłe i wzruszające.

…Wiola…

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>