Azerbejdżan >prom przez Morze Kaspijskie > Uzbekistan > Tadżykistan

Dzień 12 – 14 lipca – Baku – 3700km od domu

Zgodnie z ustna umową z celnikami azerbejdżańskimi o 14.00 meldujemy się przystani promowej z myślą, że może w nocy będziemy już płynąć do Turkmenistanu. Niestety, prom będzie prawdopodobnie dopiero jutro, więc musimy pozostawić motocykl na parkingu Urzędu Celnego, gdyż dzisiaj o 16.35 kończy się ważność dokumentu tranzytowego na nasz pojazd. Uczestniczymy w tym absurdzie biurokratycznym, nasz osobowy tranzyt ważny jest do 16 lipca. Mamy ponownie stawić się w porcie jutro o 10.00, jest nadzieja, że popołudniu będzie odpływał prom do Turkmenbasi. Nie można nadal kupić biletów, bo będą dopiero sprzedawać jak prom zawinie do portu. Bierzemy taksówkę i jedziemy do hotelu, tym razem poza centrum, dwa kilometry od przystani (hotel „Araz”, www.arazhotel.az 40 manatów za 2os. pokój, klima łazienka) – zdecydowanie polecamy ten na starym mieście, nawet żałujemy, że tu zatrzymaliśmy się na tę noc, smród papierosów w całym obiekcie. Należy tu wspomnieć, że zarówno Gruzini jak i Azerbejdżanie namiętnie palą i to dosłownie wszędzie, jak wspaniale, że u nas kultura palenia jest zdecydowanie po stronie niepalących. Gorąc i do tego wilgotne morskie powietrze dają się nieco we znaki.

Jako, że chyba już za wiele nie napiszemy o Azerbejdżanie, możemy dokonać krótkiego podsumowania przejazdu przez te dwa zakaukaskie, azjatyckie kraje. Rozwój widoczny jest w obu, jednak ten gruziński ma tempo żółwia, azerbejdżański jaguara! Gruzini narzekają i z rozrzewnieniem wspominają czasy komuny, nie biorąc dzieła w swoje ręce, czekając, że wszystko za nich zrobi prezydent, mieszkańcy Azerbejdżanu cieszą się z wolności i demokracji, chwaląc się dumnie z ich obecnego życia i rozwoju gospodarczego w czym zdecydowanie pomagają im wpływy ze sprzedaży ropy naftowej, a to 70% ich dochodu narodowego! Jeszcze jedno, zapraszają ponownie za 5 lat, bo wtedy Azerbejdżan, a w szczególności Baku, będzie ponoć nie do poznania, tak wiele nowych inwestycji ma mieć właśnie finał po tym czasie. Oba narody, bardzo gościnne, otwarte dla przybyszów i turystów. Zawsze można liczyć na pomoc i serdeczność. Nie spotkaliśmy się z żadnymi przejawami zagrożenia. Obowiązkowa jest dobra znajomość rosyjskiego – bez tego dosłownie ani rusz, chyba że się zna azerbejdżański lub gruziński, angielski dopiero tu wchodzi i zaczyna się rozpowszechniać wśród młodzieży, nawet jeśli się znajdzie człowieka z angielskim, pobratanie się z nim i komitywa jest możliwa tylko na linii rosyjski-angielski i w żaden sposób nie oddaje kaukaskiej specyfiki, kolorytu i języka.Kulinaria wspaniałe, jedyny minus to ceny w Azerbejdżanie, bardzo wysokie i nieadekwatne do standardu, no cóż tak pachną „petromanaty”.

Dzień 13 – 15 lipiec – Nadal Baku

I choć oboje, absolutnie nie jesteśmy przesądni, ten 13 dzień naszej podróży, okazał się początkiem najbardziej idiotycznego koszmaru pt. ,,królowie dezinformacji”. I tak zgodnie z umową z poprzedniego dnia, już przed 10.00 meldujemy się w przystani promowej z naszymi bagażami, przygotowani na płynięcie. Po dwóch godzinach mamy pierwszą informację, że będą dwa promy, ale jak na razie, nie ma na nie ładunku, należy czekać, urzędnicy portowi kwitują to jedynie stwierdzeniem „nada żdat” – ,, NALEŻY CZEKAĆ” i przyjdźcie za dwie godziny, może będzie coś więcej wiadomo. Wracamy na obskurną przystań, gdzie dominuje brud i kurz, kompletny brak miejsca na oczekiwanie dla podróżnych!(stara, towarowa Sowiecka przystań, przewidziana do przebudowy w najbliższym czasie) Na szczęście stoi tam cała kolumna tirów oczekujących na przeprawę, gdzie dominują Bułgarzy i Ukraińcy. Od razu nawiązujemy kontakt, w czym niezwykle pomaga znajomość u wszystkich języka rosyjskiego – to takie postsowieckie, jedyne dobro, które pomaga podróżnikom i nie tylko, w porozumieniu. Od razu jesteśmy zaproszeni na obiad zakrapiany wódeczką. My dokładamy warzywa, napoje i arbuza – biesiada międzynarodowa gotowa. Po dwóch godzinach ponownie jesteśmy w biurze portowym (obskurny barak). Jest jakaś informacja – są dwa promy do Turkmenistanu, lecz oba będą ładowane cysternami z paliwem (gdy przewożone jest paliwo, absolutnie nie wolno zabierać pasażerów), ale postarają się nam załatwić specjalne zezwolenie w „naczalstwie”, aby nas wzięli. Mamy ponownie przyjść za dwie godziny, a oni pocieszając nas, że będzie dobrze mówiąc: ,,NALEŻY CZEKAĆ”. Wracamy do kompani kierowców tirów: Wasila, Koli, Jurija i Bułgara z Vidimia nad Dunajem. Po określonym czasie meldujemy się ponownie i niestety, kapitanowie promów nie godzą się na to, by nas zabrać i „naczalstwo” zezwolenia nie dało. Co robić dalej? Czekać na następny prom? Kiedy może być? Czas przesuwa się niebezpiecznie do przodu i nic nie wiadomo – tam nigdy nic nie wiadomo! Czy będzie prom? Czy będzie ładunek? Totalny brak jakiejkolwiek, mniej, lub bardziej precyzyjnej informacji! Przecież kończy się już nasza azerbejdżańska wiza tranzytowa. Oczywiście to nasz, a nie ich problem, to jest przystań dla promów towarowych i ich to nie interesuje. Powiedzieli, abyśmy wzięli taksówkę i jechali przedłużyć wizę do Urzędu Emigracyjnego. Jedziemy, 15km od przystani po drugiej stronie stolicy, Baku. Mnóstwo petentów, bierzemy numerek i czekamy! Po dwóch godzinach urzędnik wyjaśnia, że procedura trwa co najmniej cztery dni, przyjął wniosek, co gwarantuje nie zapłacenie kary 500$ od osoby w razie przekroczenia ważności wizy, jak sprawdził kończącej się dla nas jutro. Jeśli do jutra nie opuścimy Azerbejdżanu, musimy czekać do środy, wtedy, najwcześniej wydadzą nam nową wizę. Burza myśli w głowie, co dalej robić? Na szczęście przewidziałem sytuację awaryjną i załatwiałem wizę dwukrotnego przekroczenia granicy do Kazachstanu – teraz już nie ważne gdzie, czy do Turkmenbasi w Turkmenistanie, czy do Aktau w Kazachstanie musimy się do jutra wydostać z tego ślepego zaułka, jakim okazało się Baku i nie ma innej drogi jak tylko przez morze, bo nasz motocykl jest już odprawiony i czeka na celnym parkingu na wypłyniecie z portu. Wracamy (taxi 20manatów) wstawiamy się ponownie w biurze przystani promowej. Jest pomyślna informacja! Jest już ładunek masowy, a nie paliwo w cysternach, jako towar na prom do Turkmenistanu i będzie również prom o czwartej w nocy, istnieje bardzo duża szansa, że wypłyniemy jutro rankiem. Wymiana i sprawdzenie połączeń telefonów komórkowych, gdyż o rozwoju sytuacji mają nas powiadomić telefonicznie nocą. W tym samym czasie dostajemy wiele całkowicie sprzecznych informacji i dlatego warujemy w porcie, by nic nie umknęło naszej uwadze. Jeden z kierowców Wasilij z Zakarpacia jeżdżący w Słoweńskiej firmie transportowej, odstępuje nam górną leżankę w kabinie ciężarowego Mercedesa, lecz gorąc i wilgoć w powietrzu w połączeniu ze stresem i piętrzącymi myślami nie pozwalają zasnąć, do rana przeżywamy nocną koszmarną mękę.

Dzień 14 – 16 lipiec - Nadal Baku

Prom do rana nie przypłynął, o 9.00 po otwarciu biura jest informacja, że będzie o 10.00, mamy przyjść za godzinę. Po godzinie prom jest, jednak nie popłynie z powrotem do Turkmenbasi, lecz do Aktau w Kazachstanie! To była nasza ostatnia szansa, która niestety rozsypała się jak pył na wietrze. Teraz musimy się już tylko stąd wydostać i za wszelką cenę wypłynąć. Chcemy kupić bilety do Aktau, okazuje się, że na ten kierunek są sprzedawane w innej przystani promowej, 6 km na wschód od tej w której obecnie jesteśmy. Niewiarygodne, ale już przywykliśmy do tych bzdur. W międzyczasie, międzynarodowe towarzystwo się poszerza, dołącza Sylvio z Italii jadący do Kazachstanu swoją Toyotą z napisem na drzwiach „my love…my life…my dream…it is my Toyota…” oraz Niemiec jadący skuterem Honda 125 do Turkmenistanu i dalej do Uzbekistanu. Ten starszy pan, już miesiąc jest na trasie jadąc tu przez Turcję, wiezie nawet zapasowe opony. Ponieważ Sylvio też czeka na przeprawę do Aktau, po bilety jedziemy razem. W kasie nikogo nie ma, procedura sprowadzenia kasjerki trwa godzinę, Sylvio zakupuje bilety na jutrzejszy prom, który zabiera również samochody, na ten dzisiejszy kolejowy, zabierają jedynie pasażerów z rowerami i motocyklami. Procedury zakupu biletów trwają dalsze dwie godziny. My płacimy po 105$ od osoby i 90$ za motocykl, Sylvio + Toyota = 700$. Wracamy i teraz już tylko czekamy na załadunek, a jak nam powiedziano nastąpi o 14ºº i mamy się nie oddalać. O wskazanej godzinie, zwarci i gotowi idziemy na prom…ALE NIE!…NALEŻY CZEKAĆ…gdyż trzy godziny potrwa remont czegoś tam. Wracamy a w międzyczasie do grupy dołącza Marcin z Katrin, on Kanadyjczyk pochodzenia polskiego, urodzony już w kraju klonowego liścia, dobrze mówiący językiem dziadków, ona Holenderska mówiąca po rosyjsku – będziemy razem płynąć. Teraz w grupie jedynie Sylvio, zagubiony nieco w komunikatywności ze swoim włoskim i skromnym angielskim, dokłada się do obiadu dając spaghetti z domowego włoskiego makaronu, po okraszeniu go ukraińskim sałem (specjalnie peklowana słonina) i przygotowaniu w koczowniczych warunkach przez Wasilija smakowało wybornie, pomimo iż tuż obok nas unosił się odór z publicznej toalety, niczym z wylęgarni smoków. Nadszedł czas na pożegnanie, po trzech dniach wspólnego życia w przystani, opuszczamy międzynarodową grupę, oni nadal oczekują na swoje naczepy, które maja powrócić z Turkmenistanu. Przechodzimy ostatnie procedury graniczne, żar leje się z nieba 42ºC. , a tu następna niespodzianka – codziennie sprawdzali w komputerze do kiedy mamy ważną wizę, w Urzędzie Emigracyjnym również potwierdzili jej datę ważności, do dzisiaj do 19.00, obecnie twierdzę, że była jedynie ważna do północy wczorajszego dnia – koszmar! Teraz już idzie na krzyki, za wiele tych poniżeń i drwin z naszej sytuacji. Wiolusia, aż się popłakała z tej bezradności, widząc beznadzieję i kompletny brak szacunku dla ludzkich wartości, które powinny być domeną człowieczeństwa, tu posiadanie czapki i munduru, czy jakichkolwiek insygniów władzy, prowokuje w ludziach manię wyniosłości i braku poszanowania – finał rozróby jest jednak po naszej stronie i naczelnik w gniewie przystawił stemple wyjazdowe, mówiąc coś do nas w swoim języku, chyba życzył nam udanej podróży. Jesteśmy już prawie na promie. Jednak to prawie robi wielką różnicę, Wiola weszła innym wejściem na prom, i tuż za progiem już płaci łapówkę, stargowaną z 40$ na 20$ za należną nam kabinę, ja w tym czasie wjeżdżam motocyklem.

I jak to śpiewał Freddy Mercury ,, show must go on” , bilet na motocykl pani kasjerka omyłkowo wypisała na prom którym ma płynąć jutro Sylwio. Ponownie zaczyna się robić nerwowo. Teraz już jednak twardo obstaje przy swoim, że nic mnie to nie obchodzi, to wasz niekończący się bałagan, ja zapłaciłem należną sumę i niech oni sami wyjaśniają tą sytuację – po kilku telefonach jest OK i o 20.00 odbijamy od brzegów przystani „żegnając się” z Baku i Azerbejdżanem – już nigdy nasza stopa nie stanie na terenie tego państwa! O ironio!…przecież nadal jesteśmy na azerbejdżańskim promie i możemy się spodziewać, że to nie koniec naszych przygód. A prom to totalna ruina, syf, atmosfera jak w wewnątrz rozgrzanego czołgu T-54, jedyny ratunek to siedzieć na pokładzie.

Dzień 15 – 17 lipca – Na promie Baku – Aktau w Kazachstanie

Z Marcinem i Kasią urządzamy wspólne posiłki z własnych zapasów, gdyż w cenie nie ma wliczonego wyżywienia, właściwie nic nie ma. Nasi kompani podróży przez Morze Kaspijskie wybrali się w trzymiesięczną podroż, „czym się da”, z Amsterdamu do Japonii. Ponieważ plątamy się to tu, to tam, kapitan zaprosił nas do sterowni i powiedział coś, co z jednej strony jakby nam ulżyło, a z drugiej ciągle żal, że nie zobaczymy Turkmenistanu. Kapitan ma informacje, iż promy które wypłynęły do Turkmenbasi, stoją już od kilku dni w oczekiwaniu na wpłynięcie do portu, gdyż prezydent Turkmenistanu, Gurbanguly Berdimuhamedow właśnie wypoczywa w Turkmenbasi w związku z czym całe nabrzeże, port i strefa morska jest zamknięta do odwołania, czyli końca ,,oddychania”prezydenta. Tak więc, gdyby wszystko szło pomyślnie, to właśnie stalibyśmy sobie gdzieś tam na wodzie w otoczeniu cystern z paliwem, a nasza wiza i tak uległaby przeterminowaniu. Tak więc jak widzicie, gdyby trzeba było nakręcić telenowelę, to o materiał nie ma się co martwić, tyle tylko…że to nasza krótka chwila w czasie…a nie brazylijski wyciskacz łez…

Jednak jako ciekawostkę przekazał nam informacje, że ten prom wyprodukowany w byłej Jugosławii w 1985r po 6 latach eksploatacji przechodził remont w gdyńskiej stoczni i od tamtego czasu, nigdy więcej nie był remontowany. Natomiast największe zdziwienie wzbudził w nas fakt, że Morze Kaspijskie ( 30m poniżej poziomu morza – dane mojego GPS) ma połączenie poprzez rzekę Wołgę z Morzem Bałtyckim dla tak dużych jednostek.

Dzień 16. – 18lipca – Aktau > przez pustynię > 150km przed Beineu – 450km

Cały dzień na promie, Dopłynęliśmy co prawda na redę portu już o 17.00, ale przed nami jeszcze dwa promy do rozładunku – prawdopodobnie będziemy w porcie nad ranem. Wszystko poszło nieco szybciej i jesteśmy już o 12.00 w nocy, obudzono nas i poproszono o opuszczenie promu, by udać się do odprawy, po dwóch godzinach jesteśmy gotowi, ale cóż z tego gdy, nasz motocykl zostanie odprawiony dopiero rano o godz 10.00, kiedy zacznie pracować w poniedziałkowy dzień Urząd Celny. Tak więc udajemy się wspólnie z Kasią i Marcinem na nocleg przed budynkiem odpraw, gdzie w cieniu potężnego bilbordu są ławki, układamy się tam w pełnym opakowaniu i usiłujemy w ten sposób „przespać” do rana. Po pożegnaniu przy śniadaniu na krawężniku, nasi kompani przeprawy przez Morze Kaspijskie udają się we własnym kierunku, natomiast my czekamy na odprawę motocykla. Wygląda to tak, jak chodzenie „od Annasza do Kajfasza”. O 13.00 mamy wreszcie wymagane papiery i ruszamy na trasę po Kazachstanie z Aktau przez pustynię do Beineu. Tankujemy do pełna, dodatkowo 7 litrów wody, żar leje się z nieba oscylując w okolicy 40ºC. Waluta Tenge KZT- 1€=200 KZT, paliwo 1 l.=95 oktan=70 Tenge. Pierwsze 150km w miarę poprawny asfalt, później koszmar 300 km wyschniętego błota z wyrwami i wybitymi przez ciężarówki dziurami i jamami. Tak trzepie, że nie sposób jechać, najczęściej to tylko 20km/h. Duży ruch tirów powoduje, że tumany kurzu kotłują się niemiłosiernie, a kurz to po prostu wyschnięty błotny pył o konsystencji talku. I tak płyniemy przez suchego przestwór oceanu…motocykl nurza się w falach pyłu i jak łódka brodzi…śród milionów słupów…rur…i suchych krzaków powodzi…mijamy spieczoną ziemię…gdzie tylko czasem woda zbawia roślinność…by życie gdzieś utkwiło…Robi się ciemno, 22.30 podejmujemy decyzję i rozkładamy w tych warunkach namiot – koszmar, każdy ruch i krok powoduje wzbijanie się tej masy mączki. Niestety o spaniu nie ma mowy, gdyż zamęczające się przejazdem tiry, powodują mnóstwo hałasu i kurz jest ciągle w obiegu, a my zastanawiamy się, czy do rana nie staniemy się taką małą wydmą.

d16-morzekaspijskie-aktau-pustynia

Dzień 17. – 19 lipiec - nocleg na pustyni > Beineu > Gr. Uzbecka > Qonghirat > 500km

O 6.30 zbieramy obóz, a przed nami dalsze 100km „wyrypy” i około południa docieramy do Beineu. Dalej kierujemy się w stronę Uzbekistanu, wzdłuż linii kolejowej. Teraz przez 500km jedziemy przez pustynię Kizył-Kum, gdzie po drodze nie ma żadnej miejscowości. Do granicy usytuowanej w szczerym polu przemierzamy jeszcze po kazachstańskiej ziemi 87km zaliczając jedną „glebę” na sporej kupie grząskiego piachu, na szczęście przy prędkości prawie równej „0”. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie, ale nie byłem w stanie utrzymać w pionie tych walących się 500kg.(włączając nas) . Odprawa zajmuje prawie trzy godziny i o 17.00 ruszamy dalej przez jej Uzbekistańską część. Waluta Sum UZS-1€=3.100 UZS -kurs czarno rynkowy, 2.800- kurs bankowy, nie opłaca się wymieniać dolarów, bo płacą tylko 2.000 UZS za 1$. Największy nominał to 1.000 UZS, tak więc po wymianie waluty mamy pełne kieszenie paczek z banknotami. O dziwo na granicy wymieniając pieniądze, urzędnik bankowy od razu oferuje kurs czarno rynkowy.

Przemykamy obok Morza Aralskiego, którego brzegi daleko odeszły obecnie z powodu ludzkiej głupoty sowieckich czasów, od niegdysiejszego portowego i rybackiego miasta Moynaq, gdzie statki i kutry rybackie stoją obecnie na pustyni, jak na cmentarzu, a miasto praktycznie przestało istnieć. Morze natomiast do tej pory pomniejsza swój obszar i zanika. Rzeka Amudaria po nawodnieniu pól Tadżykistanu, Afganistanu, Turkmenistanu i Uzbekistanu nie jest w stanie zasilić tego akwenu i utrzymać niegdysiejszego stanu wodnego. Zdjęcia wykonane przez Daniela i Adama.

Na szczęście teraz jest w miarę dobry asfalt tak, że o 22.00 po przebyciu 350km docieramy do Qonghirat, ponoć ma tam być hotel. Niestety nie ma, znajdują się jednak jacyś ludzie i próbują nam pomóc znaleźć lokum na dzisiejszą noc. Kurz szczęka nam wszędzie, jesteśmy brudni i zmęczeni do granic możliwości. Ostatecznie zapraszają nas na nocleg do własnego mieszkania, oferując spanie na podłodze i dostęp do „łazienki”, motocykl wędruje do garażu sąsiada. Po zapytaniu o koszt noclegu i kolacji, uzyskaliśmy odpowiedź: ,,ile uznacie”. Czujemy się jakbyśmy przenieśli się w lata komuny przynajmniej 40lat wstecz. Wszędzie brak światła, wodę wyłączają o 19.00. Specjalnie dla nas włączyli w rozdzielni wodę na pół godziny (w tym celu wykonany został specjalny telefon). Po lekkim ogarnięciu się, poznajemy życie uzbeckiej rodziny, konsumując potrawy przygotowane przez gospodynię, która nie zasiada z nami do stołu, jedynie usługuje biesiadzie. Wszystkie polecenia pana domu, wykonywane są bez sprzeciwów, czy jakichkolwiek dyskusji, tak żony jak i dzieci. Naprzemiennie zadawaliśmy sobie pytania, my chcieliśmy dowiedzieć się jak najwięcej o ich życiu, a oni pytali czy Michael Jackson na pewno nie żyje, bo u nich pisało, że poddał się hibernacji, a skoro tak, to tylko czekać, aż powróci do żywych i nagra coś równie dobrego jak to robił do chwili tymczasowego ,,odejścia”. Po miłych pogaduchach, półprzytomni ze zmęczenia dostajemy informację, że dobrze by było gdybyśmy jeszcze dziś uregulowali należność wynoszącą 150$, i w tym momencie nastąpiło przebudzenie, takie wyliczenie oznaczało, iż przemyśleli temat traktując nas jak chodzące dolary. Stanęło na 60$, ale to i tak nazbyt wiele, no cóż…ot uzbecka gościnność.

d17-pustyni-beineu-gr-uzbecka-qonghirat

Dzień 18. – 20 lipiec – Qonghirat > Nukus > nocleg na pustyni 100km przed Gazli > 500km

Rankiem ruszamy dalej, a to dalej to następny problem, najpierw okazuje się, że mamy „kapcia”, na szczęście to jedynie blachowkręt i w pół godziny naprawiam sam defekt, korzystając jedynie z kompresora w przydrożnej wulkanizacji, kolejnym problemem jest brak benzyny na stacjach paliw, nawet tej która jest jedynie dostępna w tym rejonie czyli 80 oktanowej. Oficjalna cena paliwa – 1.500 UZS – 1litr 80 oktanowego paliwa, innego po prostu nie ma, natomiast czarno rynkowa cena przy drodze-od 2.500 do 2.800 UZS za litr. Płacąc tę czarnorynkową stawkę udaje nam się zakupić 10 l. i jedziemy w kierunku Nukus – droga nr.A380 w totalnej przebudowie, objazdy niezorganizowane, dalej walka o przetrwanie w kurzu. Z Nukus obok Khiwy kierujemy się na Bucharę. Zdjęcia z Khiwy wykonane przez Daniela i Adama.

Do Beruni jako tako , dalej ponownie droga w przebudowie. Chińska firma wykonuje tą gigantyczną inwestycję, nie dając jednak szansy na pokonanie tej trasy obecnie w warunkach przebudowy. Jazda po objazdach i wzdłuż zniszczonej drogi to po prostu masakra.

I znów zmierzch zastaje nas na pustyni. Tym razem ratujemy się jednak pobytem w oazie dla kierowców, wynajmujemy na dzisiejszą noc, uzbecki tapczan pod gwiazdami, tymi prawdziwymi na niebie. Spanie przypomina bardziej warowanie w akompaniamencie pracujących silników ciężarówek i agregatów chłodniczych na naczepach tirów. Rozmowy trwające do rana, świecące się światło i muchy na trwałe nie pozwalały na choćby byle jaki, ale jednak sen.

Najsłabszym ogniwem na całej trasie jest stan ,,toalet” i tu następuje nadużycie tego słowa, co powoduje stałą niechęć do korzystania z nich…choć czasem wyjścia brak…

d18-qonghirat-nukus-pustyni-a

Dzień 19. – 21 lipiec – nocleg na pustyni > Gazli > Buchara > Samarkanda > 480km

Ruszamy dalej, do Buchary to 200 km, na szczęście ostatnie 100km to już koniec budowy i jedziemy co prawda zrujnowaną starą asfaltową droga, ale to luksus w porównaniu z tym, co doświadczyło nas na tej trasie od Morza Kaspijskiego do tego momentu. Z 1700km dzielących Aktau od Buchary, 800km to obecnie droga przez mękę, w lejącym się z nieba żarze i potwornym kurzu.

Nasze oczy coraz więcej i częściej rejestrują- jak wiele jest tutaj pól bawełny, jakie rzesze osiołków zaprzęgniętych jest do pracy, jak na masową skalę sprzedaje się arbuzy i melony, jak dużo jada się placków chlebowych i jak wielki jest rozrzut pomiędzy tymi co posiadają ropę i demokrację, a tymi co dysponują tym co mają, czasem jest to gaz, a czasem to tylko ,,drobne”.

W południe jesteśmy w Bucharze. Motocykl odstawiamy na strzeżony przyhotelowy parking, a my ruszamy w miasto za murami. Buchara jest miastem jak z opowieści Szecherezady. Również niepowtarzalnym, z zabytkowym centrum od 1993 roku na Liście UNESCO. W przeszłości była największym i najważniejszym miastem na Wielkim Jedwabnym Szlaku. Miastem świętym – “Buchoro-ij-szarif”, do którego, tak jak do Mekki, wstęp dla “niewiernych” był zabroniony i karany śmiercią. Najwięcej skupionych jest obok tutejszego “Piaszczystego placu” – Registanu. Jego najsłynniejszą dominantę stanowi, wzniesiony w 1127 roku, najpiękniejszy w Azji Środkowej, minaret Kalian – według legendy jego pięknem zachwycał się nawet sam Czyngis-chan – i przyległy do niego ogromny meczet o tej samej nazwie. Vis a vis którego znajduje się czynna, a więc wewnątrz niedostępna dla obcych medresa. Minaret ten służył nie tylko do nawoływania wiernych do modlitwy a w nocy – palono na nim ogniska – wskazywania drogi karawanom, ale też – aż do 1884 roku – był miejscem kaźni. Skazanych na śmierć po prostu zrzucano z niego na dół.

Jedynym przeciwnikiem w tym zwiedzaniu, jest 40º żar z lejący się nieba w połączeniu ze strojem motocyklowym. Powracamy na trasę (A380) i jedziemy dalej na wschód do Samarkandy. Po następnych 270km już w miarę przyzwoitego asfaltu, późnym wieczorem stajemy u wrót Samarkandy, która jest jednym z najstarszych miast świata – liczy ponad 2500 lat, czyli jest rówieśniczką takich miast jak Rzym czy Ateny. W starożytności była jednym z głównych miast usytuowanych na trasie starożytnego Jedwabnego Szlaku, drogi handlowej łączącej Chiny z Europą oraz Bliskim Wschodem. Od wielu lat na wchodzie Samarkanda określana jest mianem “Klejnotu Islamu”, “Lustra Świata”. Położona jest we wschodniej części Uzbekistanu w dolinie rzeki Zerawszan. Miasto zamieszkuje około 500 tysięcy mieszkańców, co czyni je drugim po Taszkiencie pod względem liczby ludności miastem Uzbekistanu

Trafiamy przez przypadek do prywatnego pensjonatu i wynajmujemy za 40$ pokój z klimą i łazienka, pierwszy raz od 5dni, będziemy mogli się przespać i wykąpać w ludzkich warunkach. Napić się zimnego piwa, o którym marzymy jak o najwspanialszym smakołyku. Jeszcze tego dnia wykrzesaliśmy nieco sił i obchodzimy zabytki Samarkandy nocą, niestety oświetlenie pozostawia wiele do życzenia, wiele budynków nowych, nijak nie pasujących do całości, tymczasem jesteśmy rozczarowani, zobaczymy jutro, co pokaże światło dzienne. Wiemy tylko, że wizytówką Samarkandy jest Registan – to kompleks trzech medres, pięknie odnowiony i imponujący. Legenda głosi, że Timur, podbiwszy Indie, przywiózł sobie do Samarkandy architektów z Delhi i zażądał, by stworzyli coś jeszcze piękniejszego, niż widział w Indiach. Dziś medresy te służą głównie jako miejsca sprzedawania pamiątek. Mieliśmy propozycję wejścia na minaret, jutro bardzo wcześnie rano, by podziwiać wschód słońca nad Samarkandą. Wpuścić miałby nas bardzo życzliwy milicjant, oczywiście za stosowną łapówkę. Dzień kończymy kolacją w stylowej restauracji zajadając regionalną potrawę pt.baranina na suszonych brzoskwiniach, popijając lodowatym piwem rosyjskim „Baltika 7”. I tu właśnie zaczął się nasz następny koszmar, to co miało być wspaniałą strawą stało się przyczyną zatrucia pokarmowego, a co za tym idzie, sensacji oczyszczających organizm, które to dopadły nas już nocą. Do tego wszystko nas boli, widać to jakieś poważne zatrucie.

d19-pustynia-gazli-buchara-samarkanda

Dzień 20. – 22 lipiec – Samarkanda > Ojbek gr. z Tadżykistanem> Khujand > 390km

Rankiem Wojtek czuje się niezbyt dobrze, natomiast ja nie mogę wstać z łóżka. Ratujemy się naszymi specyfikami z motocyklowej apteczki. Co robić, dzisiaj kończy się nam uzbecka wiza, a poprzez to, że Uzbekistan i Tadżykistan są w stanie zaognionego konfliktu o wodę, gdzie w sumie pięć krajów – Kazachstan, Uzbekistan, Turkmenistan, Tadżykistan i Kirgistan – musi się podzielić dwiema rzekami: Amu-darią i Syr-darią. Do dziś państwa te nie zdołały się porozumieć w sprawie wspólnego zarządzania nimi. Tymczasem popyt na wodę szybko rośnie, a wraz z nim – temperatura sporów, w związku z czym Uzbecy pozamykali większość przejść drogowych z Tadżykistanem. Choć mamy do granicy z Tadżykistanem jedynie 50 km na trasie prowadzącej drogą nr. A377 do Duszanbe, musimy jechać na przejście usytuowane gdzieś pomiędzy Taszkientem, a Khujand, co najmniej 200km od Samarkandy. Dajemy więc sobie czas do popołudnia i kiedy ja odpoczywam i zamieniam się w swojego ministra spraw wewnętrznych, jedynie Wojtek wyrusza na obchód miasta dniem, aby porobić przynajmniej fotki tym niezwykłym budowlom wpisanym na listę UNESCO.

Udaje mu się nawet dotrzeć na miejscowy bazar, gdzie dominują zapachy, kolory i niezwykle sympatyczna atmosfera, gdzie sprzedający, aż proszą aby im robić zdjęcia pokazując i zachwalając swoje towary. Dokonuje jedynie zakupu szafranu, za paczuszkę 1dkg jedynie 2000 sumów ok. 3zł. O 3.00 nie ma wyjścia siadamy na motocykl i w bólach ruszamy na granicę w Ojbek. Miało być 200km, ale dzięki jak zwykle ,,precyzyjnej” informacji policjantów, zrobiło się 300. To ważne, bo gdy zapyta się policjanta o cokolwiek, to widać jakich jego umysł dokonuje akrobacji, by wygenerować odpowiedź, oczywiście błędną. Jednak o 20.00 jesteśmy na punkcie granicznym, za 4godz. kończy się nasza uzbecka wiza. Odprawa po uzbeckiej stronie, to taki pokaz jak można zabawić się władzą i tak nakazano nam rozebrać motocykl z wszystkich rzeczy i niestety tym sposobem zastała nas ciemność. Iw tym miejscu należy nadmienić, iż Uzbekistan to jeszcze taka komunistyczna kraina, pełna inwigilacja na granicy, częste posterunki ze szlabanami na drogach, brak postępu ekonomicznego,ludziom żyje się ciężko, ale ich świadomość tego jest dość zachwiana, gdyż wieloletnie pranie mózgu przez sowietów, poczyniło trwałe i nieodwracalne szkody. Natomiast Tadżycy przyjmują nas jak normalni ludzie, nawet przyszedł lekarz, aby zbadać stan zdrowia i pomóc w przypadłości żołądkowej Wiolusi, mnie na szczęście już lekko ta dolegliwość ustępuje. O 22.oo ruszamy na dalsze 90km do Khujand, gdzie w samym centrum, w postsowieckim hotelu wynajmujemy pokój za 35$ z klimą i łazienką (widok na zdjęciach). Waluta Somoni TJS-1$=4,78 TJS. Paliwo 95 oktan -5,80 TJS

d20-samarkanda-ojbek-gr-tadzykistan-khujand

Dzień 21. – 23 lipiec - Khujand > Duszanbe -300km

Ruszamy na trasę dopiero w południe, trzeba było nieco odreagować wczorajsze wyjątkowo „upierdliwe”, trudy podróży i problemy żołądkowe, które na szczęście ustały. Najpierw kierujemy się na południe równinami wzdłuż granicy z Uzbekistanem, aby od Ayni pnąc się w góry drogą nr.M34 pokonać przełęcze gór Zerashan. Pierwsza poważna przełęcz na wysokości 3374m,n.p.m, jest co prawda tunel, lecz obecnie w remoncie, tak więc pokonujemy tą przełęcz bardzo kiepską drogą gruntową w pyle podnoszonym przez sporą ilość przejeżdżających tamtędy aut, w końcu to główna droga do stolicy Duszanbe.

Trudy przejazdu rekompensują niespotykane i fantastyczne widoki na surowe góry, budzące swym ogromem respekt. A jeśli chodzi o ten właśnie respekt, to dosłownie na kilka minut przed naszym przejazdem, spadł w przepaść ciężarowy Kamaz wiozący mazut, zginęło w płomieniach dwoje ludzi, a w dole widoczne były jedynie spalone szczątki pojazdu – takich wraków po drodze widzieliśmy sporo, a wszystko to brawura i zawodzące układy hamulcowe. Następna przełęcz to koszmarny 5km długości tunel w którym miejscami płynie wartki potok, a jamy ukryte pod wodą są pół metrowej głębokości. Jedną zaliczyliśmy, na szczęście buty nie przebrały. Po ,,przepłynięciu” tunelu, dalej to już zjazd do stolicy i o 20.00 mamy miejsce w hotelu. Duszanbe( w języku tadżyckim oznacza poniedziałek, ponieważ miasto znane jest do dziś ze swych poniedziałkowych bazarów) to stosunkowo młode i mało atrakcyjne turystycznie miasto, o 80-letniej historii, tak więc zajmujemy się już tylko aktualizacją naszej relacji, a jutro popatrzymy na stolicę z siodełka motocykla.

I jeszcze ciekawostka, to właśnie w Duszanbe urodził się Okił Khamidow, na stałe mieszkający w Polsce, reżyser m.in. serialu ,,Świat według kiepskich”.

d21-khujand-duszanbe

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>