1 marca 2011r.

Opuszczamy Bom Jesusa (Dobrego Jezusa) i jedziemy do Sao Jose dos Ausentes (św. Józefa nieobecnego), by dojechać do Cambara do Sul, które jest bazą wypadową do parku Parque Nacional da Serra Geral. To tutaj w niezwykle klimatycznym miejscu, zjedliśmy obiad (do degustacji wystawionych było co najmniej 30 różnych trunków własnej produkcji), by późnej udać się tam, gdzie pośród mgieł spowijających całą okolicę, po krótkim spacerze, próbowaliśmy dostrzec kanion Canyon Fortaleza. Znaleźliśmy się na płaskowyżu o wys. 1250m.n.p.m, którego otchłań sięga 700m w dół, skalne ściany początkowo spadają pionowo, a razem z nimi mnóstwo wodospadów i kaskad, na dnie ledwie dostrzegalna rzeka, wokół której wyrasta bujna zieleń. Ponieważ wiatr częściowo przepędził leniwe mgły, już prawie była szansa na ciekawe fotki…lecz zaczął padać deszcz i w trybie natychmiastowym poszliśmy z powrotem. Teren który przemierzamy, gdyby nie araukarie, można by sądzić, że to taka troszkę Islandia, miejscami krajobrazy przypominają nasze przedgórze. Drzew tych jest tutaj całe mnóstwo i w tak wielu odmianach, jedne ciekawsze od drugich, aż trudno oderwać wzrok.

Docieramy do niezwykłych miast Canela (cynamon) i Gramado (trawnik) oddalonych od siebie o 8km, tworzących niezwykłą aglomerację ulokowaną na krawędzi płaskowyżu 800m.n.p.m. Tu znów przenosimy się w czasie i przestrzeni…jesteśmy w Alpach… społeczność tworzą emigranci z Niemiec i północnych Włoch, zadziwiające jak zmienił się obraz Brazylii, wszystko jest takie kolorowe, uporządkowane, wspaniałe potrawy i…klimat również dostosował się do krajobrazu, tylko 18ºC…oczywiście ceny odpowiednie do miejsca. Przy drodze zauważamy mnóstwo bajkowych sklepów z wyrobami czekoladowymi, jak również budynek „Mundo a Vapor”(czyli świat na parę), z którego…wypadła na ziemię lokomotywa…rekonstrukcja wypadku kolejowego, który wydarzył się w Paryżu roku 1895 na dworcu Montparnasse. W budynku znajduje się niezwykle ciekawe muzeum maszyn parowych i ich zastosowania – wszystkie miniatury funkcjonują, wykonał je właściciel z pochodzenia Włoch, który praktykował u swojego ojca kowala. Mamy przyjemność z nim chwilę porozmawiać, a oprowadza nas po tym specyficznym muzeum jego córka. Z zadziwieniem oglądamy te eksponaty i cuda techniki minionej epoki- np. z małej papierni, gdzie wszystko napędzane jest parą, na końcu wysuwa się prawdziwy papier. www.mundoavapor.com.br Na przedmieściach szukamy noclegu w cenie skrojonej na miarę wędrowców, bo centrum jedynie dla bogaczy.

03-01

2 marzec 2011r

Ruszamy z kurortowej krainy w stylu szwajcarskim, dalej na południe w kierunku Urugwaju. Droga nr BR116 prowadzi nas najpierw do Porto Alegre, później do Rio Grande do Sul, gdzie docieramy ponownie nad brazylijski Atlantyk. Po bardzo pobieżnym oglądnięciu tego portowego miasta, dalej mierzeją pomiędzy oceanem, a zalewem Lagoa Mirim, jedziemy do granicy drogą nr BR471. Równinne tereny uprawy ryżu i wypasu bydła – kraina wszechobecnych gauchos, rodeo i hodowli koni. Poddając się tej atmosferze zakupujemy mojej córce Beatce, zakręconej na punkcie koni, prawdziwe siodło brazylijskiego gaucho. To zdarzenie było początkiem niezwykłych późniejszych zbiegów okoliczności. Po dalszych 200km jazdy (kompletne odludzie pozbawione znamion turystycznych) docieramy do małej miejscowości Santa Vitoria do Palmar i wynajmujemy dla naszej trójki, pokój w skromnym hotelu, a mamy w związku z tym wiele ubawu, bo recepcjoniści dziwnie patrzą na sytuację, gdzie dwóch mężczyzn, będzie spało w jednym pokoju z kobietą. Idziemy do restauracji obok hotelu „Big Bife e Pizzas Do Gordo” i wpadamy wprost na urodziny jednego z mieszkańców – czujemy się jakby jednymi z gości, taka małomiasteczkowa atmosfera biesiady. Wspaniałe potrawy z najlepszych gatunków wołowiny, przygotowuje sam szef knajpy o pseudonimie „Gordo” (gruby). W Brazylii nadzwyczaj często używa się pseudonimów zamiast imion, czy nazwisk, nawet poprzedni prezydent Luiz Inacio Lula da Silva, nazywany był przez naród, po prostu – „Lula”. Gdy „Gruby” dowiedział się, że zakupiliśmy siodło, zadzwonił gdzieś i już za chwilę, ich wytwórca był razem z nami. Na stałe mieszka w Pelotas, ale urodził się w tej miejscowości i właśnie w niej przelotnie gościł. Ponadto jest moim imiennikiem Adalbert, czyli po Polsku Wojtek i hoduje dokładnie taką samą rasę koni, jak koń mojej córki. Biesiada zakrapiana caipirinhą trwała do północy. Rankiem pozostały wspaniałe wspomnienia i lekki ból głowy, od nadmiaru tego trunku.

03-02

3 marzec 2011r

O poranku żegna nas osobiście „Gordo” i jedziemy najpierw spojrzeć raz jeszcze na zalew, a później na ostatnią nad atlantycką plażę Brazylii- Hermenegildo, to również najdalej wysunięty na południe punkt tego państwa. Po kilku kilometrach jesteśmy na granicy i odprawiamy się do Urugwaju. Graniczne miasteczko Barra de Chui tętni handlowym życiem, ponieważ mamy kilka spraw do załatwienia, przemieszczamy się z jednej strony ulicy na drugą, czyli raz jesteśmy w Brazylii, a raz w Urugwaju. Już tak zdecydowanie opuszczamy Brazylię w której sumarycznie spędziliśmy prawie sześć tygodni, przebywszy ponad 12tyś. km. Wjechaliśmy do ostatniego państwa na naszej drodze wokół i po kontynencie południowoamerykańskim – Urugwaju. Jedziemy na południe drogą nr 9, aby już po niespełna 40km zboczyć z trasy w stronę oceanu i w Santa Teresa zwiedzić XVIIIw. fortecę Fortaleza de Santa Teresa, zachowaną w nienagannym stanie, która to niegdyś wyznaczała i rozpoczynała linię podziału tego kontynentu pomiędzy Hiszpanię i Portugalię. Bula papieska z 1752r ustanawiała i usankcjonowała tą granicę. Za fortecą rozpościera się malowniczy park narodowy Parque Nacional Santa Teresa, utrzymywany przez wojsko w czystości i porządku. Wjazd bezpłatny, można poruszać się po parku wytyczonymi dróżkami pomiędzy plażami, podziwiając wspaniałą roślinność i zwierzęta. Tego dnia docieramy jeszcze do małej wioski rybackiej Punta del diablo i wynajmujemy skromną cabanie na naszą pożegnalną noc (900peso UYU – ok.130zł cały dwupokojowy domek ze wszystkimi wygodami, czyściutko i schludnie! 1$ USD = 19,30 peso, 100peso = ok.15zł). Rysiu jutro nas opuszcza, gdyż wzywają go niezwłocznie sprawy zawodowe i wraca autobusem do Montevideo, by stamtąd polecieć do Buenos Aires, gdzie ponownie spotkamy się z nim za tydzień, kończąc nasz kolejny etap podróży po Ameryce Południowej. Kameralna, turystyczna wioska jest świetnym tłem do przyjemnej biesiady – wreszcie normalne ceny i koniec z tym pozbawionym logiki brazylijskim koszmarem.

Wyjechaliśmy dzisiaj definitywnie z Brazylii, więc przyszedł czas na podsumowanie:

Opuściliśmy ten wielki kraj jakim jest Brazylia, ze swoim prawie 200 milionowym narodem. To niezwykle specyficzny kraj i naród. Jedno jest pewne, kiedy ponad pięć lat temu opuszczałem to państwo, jadąc wokół świata na motocyklu, to powiedziałem sobie, że pomny tamtych doświadczeń nigdy nie będę tam chciał powrócić. Stało się jednak tak, że ten wielki kraj stanął mi ponownie na drodze i myślałem, że może zmienię zdanie, które tak negatywnie ugruntowałem sobie niegdyś. No cóż, po tym przejeździe absolutnie nie zmienię zdania i już nigdy dobrowolnie nie chcę być w tym państwie i chyba jest to jedyny kraj, o którym mógłbym wyrazić podobną opinię – zastrzegam moją, subiektywną opinię! Brazylia to konglomerat wielonarodowościowy, wielorasowy, z ponad miarę dumnymi obywatelami, uważającymi się za pępek świata, gdzie wszystko co brazylijskie jest najlepsze, najwspanialsze i wiele jeszcze „naj” w przedrostku. To prawda, że wielkie bogactwa, że to potęga światowa, ale co z tego wynika, zamknięte w swojej samowystarczalności, tchnie stęchlizną i z braku prawdziwej konkurencji, tak naprawdę w zetknięciu z wnikliwym okiem obserwatora, to zacofany kraj, trącący nieco komunistyczną myszką naszych przeszłych dziejów. Jednak największym problemem jest rozwarstwienie społeczne i przepaść pomiędzy tymi najbiedniejszymi „pobre”, których w tym narodzie jest najwięcej, a garstką bogaczy „rico”, których na wszystko stać i nie liczą się z tym, jak w całej rozciągłości i przekroju społecznym będzie żył ten naród i to na każdej płaszczyźnie tego życia – najważniejsze, aby „rico” było dobrze i mieli wszystko. Pod nich skonstruowane i skrojone jest to państwo. Czas niewolnictwa w świadomości pozostał i jakby nadal trwa, i to po obu stronach, czego naocznie doświadczaliśmy wielokrotnie – pogarda, brak szacunku, widoczne, aż nadto gesty, itp. Poprzedni prezydent „Lula” rozpoczął, a obecna, wybrana niedawno prezydent, pierwsza kobieta- Dilma Rousseff, kontynuuje co prawda serię przemian pozwalających wydobyć z narodu warstwę średnią i zmienić życie najuboższej warstwy społeczeństwa, ale daleko jeszcze do spełnienia ich obietnic wyborczych. Jedno jest natomiast pewne, że ci biedni mają swoją dumę Brazylijczyka, wtłaczaną im podobnie jak w czasach sowieckich w Rosji – wygląda to nieco jak niegdysiejsza propaganda sukcesu, która integrowała naród do takich wyzwań, jak budowa nowej stolicy Brasilia, oszczędzanie prądu w czasie suszy, czy wznoszenie gigantycznych hydroelektrowni – było na to przyzwolenie społeczne całego narodu i wielki entuzjazm – wspaniale „rico” potrafią sterować tym państwem i jego biednymi obywatelami! Mimo, że buduje się tu nowoczesne samochody, samoloty i inne cuda obecnej techniki, to z powodu prohibicji importowej, która zagrażałaby konkurencyjności wytwarzanych na brazylijskim rynku, przez bogatych przedsiębiorców, prostych artykułów i wyrobów ułatwiających i podnoszących standard życia przeciętnych obywateli, na półkach sklepowych tchnie minioną epoką, a niektóre produkty powinny być już raczej w skansenie lub muzeum techniki, nie wspomnę o ich wyeksponowaniu do sprzedaży – sklepy i markety to niedoświetlone brudne i śmierdzące nory – oczywiście nie dotyczy to markowych sklepów dla „rico”, ale tam biedny nie ma wstępu.

Jeszcze trochę o turystyce – tak naprawdę to nie istnieje tu takie pojęcie, na miarę tego co w naszym zrozumieniu określa to słowo. Jeszcze przed wyjazdem do Brazylii w Polsce próbowałem zaczerpnąć internetowej wiedzy na tematy turystyczne, miejsca warte zwiedzenia w tym kraju, oraz oferty biur podróży – za każdym razem pojawiało się na pierwszym miejscu Rio de Janeiro, wodospady Iquazu, stara stolica Salvador, kilka popularnych plaż, rzadko Manaus z szablonową wycieczką w amazońską dżunglę, sporadycznie Pantanal i to wszystko! To ma do zaoferowania turyście ten wielki kraj. Jaka to jest turystyka i co zobaczy taki turysta, który odwiedzi w ten sposób Brazylię? – samolot lub klimatyzowany komfortowy autokar, hotele i dobrze zorganizowany pobyt, gdzie jada się w restauracjach hotelowych, gdzie śpi się w hotelach lub drogich fazendach z basenami i wszelakimi wygodami. Gdzie spotka się z prawdziwą Brazylią ? – z „pobre” i przeciętnym życiem tego kraju – nie będzie miał takiej okazji! Aby poznać ten naród trzeba z nim pobyć, jeść razem z kierowcami tirów w podrzędnych barach, robić zakupy w zwykłych sklepach w małych miasteczkach czy wioskach w interiorze, spać w prostych posadas dla robotników będących w delegacji, żyć na co dzień z tym społeczeństwem. A tam turysty i życia turystycznego już kompletnie nie ma. Nie spotkaliśmy w tych rejonach żadnego, podkreślam, żadnego turysty i myślimy, że długo jeszcze go tam nie będzie, bo do tego obecnie jeszcze doszedł nierealistyczny kurs wymiany reala brazylijskiego, powodujący że wszystko jest dwu i trzykrotnie droższe jak przeciętnie w świecie, o jakości wspomnianej wcześniej.

Tu nie istnieje prosta turystyka, bo nie ma jej odbiorców i ludzi którzy uprawiali by tą formę spędzania wolnego czasu, „pobre” na to nie stać i nawet o tym nie myślą, „rico” wsiadają do samolotu i w pełnej krasie opływającego luksusu za wielkie pieniądze, bo inaczej nie wypada, bawią się na brazylijskich, oczywiście „najpiękniejszych” plażach. Po przejechaniu tego kraju, teraz powtórnie stwierdzam, podobnie jak przed pięcioma laty, opuszczając go wraz z motocyklem, przemierzywszy go wtedy z Buenos Aires do Rio de Janeiro – nie pałam chęcią powrotu do Brazylii, ten kraj przytłacza psychikę i powoduje, że budząc się, nie ma się chęci do dalszego po nim podróżowania, oczywiście poziom bezpieczeństwa ma również na to wpływ. Cieszę się, że pełni nowych doznań, opuszczamy ten mało turystyczny dla nas rejon świata – oczywiście w naszym subiektywnym odczuciu, którym się z Wami dzielimy, mając nadzieję, że to nikogo nie zniechęci do przybycia tu i próby wydobycia czegoś dla siebie jak i zobaczenia nawet tylko tych sztandarowych miejsc!

Wojtek

Ponieważ Wojtek napisał o Brazylii już nazbyt wiele, tak ja odpuszczam wszystkie moje strofy i napiszę takie moje przemyślenie, oparte na obserwacjach jak i ostatnich porażających mnie wiadomościach, które to zrodziły we mnie fundamentalne pytanie…czy świat zwariował?…a może jednak ludzi dobrej woli jest więcej, którzy dzielnie stoją na straży człowieczeństwa…

A oto informacja z Rio de Janeiro.

Opowieści o biedzie sąsiadującej z bogactwem i walkach ulicznych, mogą przerażać i odstraszać turystów…ale NIE…hitem tego sezonu było zwiedzanie podejrzanych zakątków Rio de Janeiro…pojazdem opancerzonym…za takie oglądanie…na żywo…walk i morderstw ulicznych, przeważnie amerykańscy turyści płacili setki dolarów. Krew na ulicach jako atrakcja turystyczna…eh…

…i na to wszystko z otwartymi ramionami patrzy z góry rzeźba Chrystusa Zbawiciela…zupełnie nie przejmując się tym, że kilka miesięcy temu została „zdetronizowana” przez naszego, o trzy metry większego Chrystusa Zbawiciela ze Świebodzina…

Gdzieś zagubione człowieczeństwo…

…po bieżących spostrzeżeniach…po głębszym zastanowieniu…widzę i wiem…a nawet powiem więcej…stawiam zarzut tej nowoczesnej kulturze…temu życiu na pokaz…tej pogardzie dla przeciętności…ktoś powie…życie idzie naprzód…zmiany są nieuchronne…tylko dlaczego złe wzorce zawsze są atrakcyjniejsze od tych dobrych?…zapyta ktoś…jak zbadać rzeczywistość?…odpowiedź brzmi…najlepiej drogą prawdy…każmy jej zatańczyć na linie…a gdy fundamentalne prawdy zamienią się w akrobatów…można będzie ją właściwie ocenić…nie zawsze dobrem jest to…co za dobro uchodzi…a prawdą…to co za prawdę podane…nie jest szczęściem…to co się jako szczęście zachwala…prąd nowoczesności podniósł poziom życia…jednocześnie kpiąc z niego…ludzie podążając za najnowocześniejszymi trendami…na własne życzenie zamykają się w kręgu…z którego wielu już nigdy się nie wydostanie…wielu nie będzie chciało…a wielu umiało się wydostać…dla wielu już nie ma nadziei…znaleźli się na emocjonalnym dnie…choć o tym cisza…czasem ku pokrzepieniu…mogą usłyszeć pukanie od spodu…i to trzyma ich przy życiu…czy bycie innym…oznacza być nieprzyzwoitym?…czy może wariatem?…cierpiącym na dużą niezależność intelektualną…chodzi tu o wymiar człowieczeństwa…o wartość wnętrza…opartego na zdrowych zasadach…nie o fixing…aplauz dla idiotyzmu fachowej ograniczoności…myślę, że ukształtował się człowiek jednowymiarowy…patrzący przez pryzmat nasycenia seryjnym katastrofizmem…zabawą w śmierć…życiem hałaśliwym…skandalicznym i operetkowym…gdzieś zagubiło się myślenie…a przecież to świadomość określa byt…wiem…wiem…człowiek który myśli…jest równie samotny…jak człowiek który umiera…i dlatego jesteśmy świadkami tego co zwie się owczym pędem czy wyścigiem szczurów…ogromne zdolności adaptacyjne człowieka…potrafiącego dopasować się wszędzie (przywdziewając stosowne maski)…dostosować się do panujących wyobrażeń kulturowych (na potrzeby czasu i miejsca)…kosztem życia w konflikcie z samym sobą (asekuracja czasem szwankuje)…ale za to razem…nikt otwarcie nie powie o upadku kultury…moralności…człowieczeństwa…tylko wskaże drogę zbawienia…powie głośno…trzeba wierzyć!…tylko dlaczego nie w siebie?…pytam…diabeł nie sypia z byle kim…i pomimo, że większość podaje się za czystych…wierzących i o rozległej wiedzy…to tak naprawdę ich wnętrze prezentuje się jak sklep z bibelotami…same potworki i kurz…a wszystko wycenione wyżej…niż jest naprawdę warte…i tak jak błoto stwarza czasem pozory głębi…tak nauczono się jak ją badać…rzucając w nią kamieniem…

…Wiola…

4 marzec 2011r

Po wyjeździe Ryśka postanowiliśmy zrobić sobie pierwszy dzień laby w naszej podróży i z Punta del Diablo, przemieszczamy się jedynie do parku narodowego Parque Nacional Cabo Polonio. Po drodze w Aquas Dulces wynajmujemy pokój w kameralnej posada (600peso UYU) i jedziemy zwiedzać park, gdzie za miejsce swojej egzystencji obrały sobie przede wszystkim lwy morskie. Do parku można dotrzeć jedynie specjalnymi pojazdami, które pokonują kilkanaście kilometrów drogi przez piaszczyste wydmy. Do wieczora spędzamy czas na podziwianiu zwierząt, włóczędze po rozległych plażach i wydmach.

Wracamy do Aquas Dulces, a wieczorem wąską uliczką idziemy do urugwajskiej churrascarii (restauracja z grillem i potrawami na nim przygotowanymi przez wyszkolonego i doświadczonego specjalistę w tej kwestii – w Urugwaju i Argentynie to wyjątkowo odpowiedzialne stanowisko pracy) i mamy ucztę, gdzie główną rolę gra wołowina i tutejsze wino. Trafiliśmy na ostatni weekend karnawału, który jest wyjątkowo długi i będzie trwał, aż do wtorku włącznie, to również wolne dni od pracy, a co za tym idzie najazd turystów na tutejsze wybrzeże, również z Brazylii i Argentyny. To czas fiesty i zabawy trwającej do świtu, co przeżyliśmy tej nocy na własnej skórze, gdyż okno naszego pokoju wychodziło wprost na główny wioskowy plac i nadmorska knajpę.

5 marzec 2011r

Dzień ten przeznaczmy na spenetrowanie niezbyt długiego urugwajskiego wybrzeża. Robimy to drobiazgowo i zaglądamy na każdą dostępną plażę (część to rozległe nad oceaniczne rancha do których nie ma wstępu) i do każdej wioski rybackiej. Niektóre z plaż przemaszerowaliśmy tam i z powrotem. Szczególnie pięknie jest w Barra de Valizas, gdzie wysokie ruchome wydmy sięgają nad oceanicznego brzegu. Przesuwamy się na południe w kierunku największego urugwajskiego kurortu Punta del Este, a nasz rekonesans kończymy w na plaży w La Pedrera, gdzie bawi się zamożna młodzież – dzisiaj dzikie tłumy! Ponieważ ceny są wprost proporcjonalne do ilości i jakości plażowiczów, mamy problem ze znalezieniem jakiegokolwiek miejsca na dzisiejszą noc. Nagle i niespodziewanie rozwiązanie znalazło się przy drodze, wyłapał nas mężczyzna o pseudonimie „Beleto” i zaoferował nocleg. Poddaliśmy się fantazji i prowadzeni przez 64letniego Ranche Rovera, docieramy na podupadłe rancho, gdzie zastaliśmy jego niby domek, obiecany niby camping, a w pakiecie ciszę, spokój i niby toaletę, gdyż nic nie funkcjonuje. Zapadła decyzja- zostajemy, niech będzie inaczej niż zwykle, po czym uradowany „Beleto”…przedstawił nam przyjaciela, z którym zamieszkuje prowizoryczny domek. Popatrzyliśmy na siebie, no cóż… alternatywy brak, odwrotu nie ma, bo niby gdzie, więc zabieramy się do spraw organizacyjnych. Wraz z nadejściem zmroku, strach zajrzał nam w oczy, dookoła nic tylko drzewa eukaliptusowe, a tuż obok dwóch dziwacznych facetów. Moja nieokiełznana wyobraźnia, podpowiadała tylko złe obrazy, więc postanowiłam pełnić czuwanie nocne, jakby to miało w czymś pomóc, każdy szmer powodował, że moje oczy były szeroko otwarte…i tak do rana.

6 marzec 2011r

Rankiem okazało się, że prócz buszujących obok naszego autka zwierząt, które bawiły się pozostawionymi przez nas śmieciami, nie działo się nic więcej. Po uiszczeniu opłaty za pobyt(60 peso UYU od osoby) otrzymaliśmy w prezencie od „Beleto” bardzo starą książkę z 1946r i widać było jak wielką sprawiliśmy mu radość naszym pobytem, gdyż jak domniemamy nie ma za wielu chętnych na takie warunki, więc sami tak biedują sobie tutaj we dwójkę( on i jego przyjaciel). Na odchodne zaproponował, że pokaże nam dziką plażę. prowadzeni przez jego starego Land Rovera, jedziemy na pobliskie farmy do brzegów oceanu. Wydmami dotarliśmy do celu, aby przewędrować po absolutnie pustej plaży kilka km. Resztę dnia spędzamy w okolicy nadmorskiej, kurortowej mieścinki Barra de Valizas, aby powłóczyć się po rozległej przestrzeni piaszczystych wydm (dunas) sięgających oceanicznego brzegu. Nocleg spędzamy na pobliskim campingu w Aquas Dulces(135 peso UYU od osoby, wyśmienicie czysto i bezpiecznie)

7 marzec 20011r

Ponownie jedziemy wzdłuż atlantyckiego wybrzeża drogą nr.10 na południe do La Paloma. W pobliżu tego małego, portowego miasta odwiedzamy park narodowy Laguna de Rocha, gdzie wiele gatunków ptaków ma swoje siedliska lęgowe. Szczególnie ciekawymi okazami są łabędzie z czarnymi szyjami(pajaro), dumnie pływające w wodach laguny. Dalej kierujemy się w głąb kraju drogą nr.15 przez Rocha, do polecanej do zwiedzenia górskiej miejscowości Minas, przemieszczając się najpierw drogą nr.109,a następnie nr.8. Góry okazały się być wzniesieniami z wystającymi skałkami sięgającymi 200-300m.n.p.m, a malownicze miasteczko, to totalna porażka w rozumieniu turysty – kompletnie nic, co można by było polecić do zwiedzenia. Natomiast przeciętny hotel ulokowany przy rynku, gdzie Pascal zachęca do spędzenia nocy dla skromnego turysty w cenie 12USD od osoby, okazał się „królewskim apartamentem” za 100 USD – mało oboje nie parsknęliśmy ze śmiechu słysząc tą cenę – i gdyby nasz hiszpański był nieco poprawniejszy spytalibyśmy natychmiast – dlaczego nie 300USD??? W oddalonym o 10 km Parque Arequita spędzamy wieczór i noc na przyjemnym campingu ulokowanym w lesie piniowym(sosnowym). Ponieważ długi weekend nadal trwa, obserwujemy tu niesamowity najazd turystów i od razu nasuwa się takie małe „deja vu”, zdarzyło się coś, co można by nazwać wycieczką w przeszłość i poczuliśmy się cofnięci przynajmniej o 30lat, będąc np. na campingu w Bułgarii, na tamtejszym wybrzeżu w pełni sezonu. Nawet pojazdy którymi przemieszczają się przeciętni Urugwajczycy, też z tamtej epoki. Ale najważniejsze jest to, że ta forma wypoczynku w przeciwieństwie do Brazylii tu funkcjonuje i ma się dobrze. Tu istnieje warstwa średnia społeczeństwa, która w ten sposób spędza wolny czas i wypoczywa – ponad 100milionów „pobre” w Brazylii, po prostu na to nie stać i nawet nie mają pojęcia o co w tym chodzi. Sieć campingów jest świetnie rozwinięta, czysto, wszystkie wygody ze stolikami i miejscem do grillowania włącznie, za niską cenę (50 peso UYU- ok. 8zł od osoby). Na miejscu basen, a w okolicy kilka skałek i miejsc do jazdy konnej – przyjemna osada o charakterze rekreacyjnym.

8 marca 2011r.

Po krótkim obchodzie campingu, ruszyliśmy w dalszą drogę, na której stanął nam wyścig kolarski, przeczekaliśmy na rogatkach Minas, gdzie mieliśmy okazję poznać zamiłowanie dwóch sympatycznych Urugwajczyków do pojazdów z epoki socjalizmu – Polonez i Łada, to ich użytkowe auta od ponad 20lat i mają o tych sprzętach pochlebną opinię!?. Dalej drogą nr 60, pomiędzy kumulacją widoków wprost do kalendarza, dojechaliśmy do miejscowości Pan de Azucar – knajpa i urugwajska piłka nożna. Oczekując na posiłek, czytaliśmy ściany, jedno jest pewne, są niezwykle dumni z ostatniego mundialu, który odbywał się w Republice Południowej Afryki w 2010. Urugwajczycy zajęli czwarte miejsce, a najlepszym piłkarzem mistrzostw został właśnie Urugwajczyk Diego Forlan i otrzymał złotą piłkę. Tuż obok w małym warsztacie samochodowym wyjętym jakby z poprzedniej epoki, ponownie stykamy się z sentymentalnością Urugwajczyków do tego co związane z przeszłością – sędziwy właściciel furgonetki Moris z 1928r mozolnie rekonstruuje ten pojazd opowiadając i pokazując szczegóły.

Docieramy do Atlantyku i jadąc od południa wzdłuż jego brzegu, podziwiamy na tle burzowego nieba Punta del Este, nazywane często Saint- Tropez. Jest tutaj międzynarodowe lotnisko, port mogący przyjąć około 500 statków, a główni przybysze to turyści z Argentyny i Brazylii. Tutaj ukazał się naszym oczom taki mały raj w pigułce, taki kurortowy Vanity fair, luksusowe apartamentowce, jachty, skąpe kostiumy kąpielowe, markowe okulary przeciwsłoneczne i oczywiście mnóstwo restauracji, kawiarenek i takich tam. To miejsce, gdzie można porzucić mnóstwo pieniędzy, by wreszcie poczuć się lekko i udać na plażę, gdzie czas i słońce złagodzą cierpienia plastikowych kartoników.

Opuszczając Punta del Este warto jeszcze zajrzeć do muzeum oceanograficznego Museo del Mar, w którym znajduje się jedna z największych ekspozycji na świecie, warta uwagi i niezmiernie pouczająca.

Wracamy w kierunku Pan de Azucar okrężną drogą, napotykając się na cmentarzysko starych samochodów. Dla mnie, od maleńkości żyjącego tete-a-tete z motoryzacją to niezwykłe przeżycie, na pięknej łące stoi ponad 200 pojazdów, z których niektóre dobiegają już 100lat. Każdy egzemplarz to ukryta historia, to cacuszko minionej myśli technicznej posiadające jakąś ukrytą duszę – wierzcie mi, że niejednokrotnie patrząc na Citroena BL 11, DKW, Fiata 508 lub Ifę, którymi to pojazdami kiedyś jeździłem, a nawet podróżowałem po Polsce i ościeżnych krajach o symbolach CSR i DDR, dostawałem gęsiej skórki na ciele. Nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności, aby umieścić sporą galerię zdjęć z tego tematu. Tu pokuszę się o taką małą ocenę tego narodu – sympatyczni, sentymentalni, nieco konserwatywni ludzie z duszą gaucho. Noc spędzamy na campingu w Piriapolis, tym razem w pachnącym eukaliptusowym lesie, u stóp trzeciej co do wielkości góry Urugwaju, Cerro Pan de Azucar- 423 m.n.p.m, na którego szczycie umieszczono wielki krzyż.

03-08-03

9 marzec 2011r

Zwiedzamy Piriapolis, kurort założony w latach trzydziestych ubiegłego wieku przez Argentyńczyków, którzy wybudowali tuż przy pięknej szerokiej i rozłożystej plaży potężny hotel o nazwie Argentyna i promami sprowadzali bogatych wczasowiczów. Pozwalamy sobie wjechać na pobliską górę kolejką krzesełkową, aby podziwiać piękną panoramę tej miejscowości. Dalej jadąc wzdłuż brzegu oceanu docieramy do stolicy Urugwaju, Montevideo. Snujemy się po jego ulicach, obserwując jak dawno, czasy świetności ma już za sobą. Dość niecodziennym widokiem są „cartoneros”czyli ludzie żyjący ze zbierania kartonów, metalu, szkła i plastiku, przemieszczający się po stolicy wozami zaprzęgniętymi w wychudzone szkapy i pędzą od śmietnika do śmietnika. Główny plac przypomina po trosze rumuński Bukareszt, a po części czas kiedy gospodarka Urugwaju szybowała dość wysokim pułapem.

Ogólnie miasto robi wrażenie skomasowanej potężnej masy betonu i małej ilości ludzi, ale za to wszędzie jest czyściutko i spokojnie. Odwiedziliśmy budynek starego dworca kolejowego Mercado del Puerto, w którym to mieści się mnóstwo restauracji, by tam właśnie zjeść obiad. Atmosfera tego miejsca jest niesamowita i dość gwarna, co powoduje, że oczy nam się kręcą dookoła głowy. Postanowiliśmy zostać w stolicy i wszystko byłoby proste, gdyby nie nasze autko, dla którego znalezienie garażu kosztowało nas dwie godziny usilnych starań. Nocleg znaleźliśmy szybko w Posada al Sur( 950 peso UYU ze śniadaniem).

09-03

10 marzec 2011r

Opuszczamy stolicę i jedziemy wzdłuż brzegów najszerszej rzeki świata Rio de La Plata, drogą nr.1 do kolonialnej miejscowości, niegdyś ważnego portu, o który toczyli wielokrotnie boje Hiszpanie, Portugalczycy i Anglicy, Colonia del Sacramento. W niecodziennej atmosferze spacerowaliśmy kamiennymi uliczkami, pomiędzy małymi sklepikami i wieloma restauracyjkami, a wszystko to w klimacie lat 20 i 30 tyle, że takich bardziej północnoamerykańskich. Centrum historyczne, zbudowane przez Portugalczyków, a później rozbudowane przez Hiszpanów, zostało wpisane w 1995r. jako jedyny obiekt z Urugwaju na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Następnie udaliśmy się zakupić bilety na prom, który kursuje pomiędzy tym miastem, a Buenos Aires. Odstraszyły nas godziny kursu i jego cena prawie 200$ USD za dwie osoby i naszą Toyotę. Podejmujemy decyzję, że objedziemy Rio de La Plata, lądem wzdłuż jej brzegów drogą nr.21 przez Dolores do miejscowości Mercedes, pokonując granicę z Argentyną we Frey Bentos, na moście przyjaźni rozpiętym pomiędzy brzegami rzeki Rio Uruguay. Nocleg zapewniamy sobie na campingu w pobliskim Gualeguaychu, gdzie w towarzystwie niezliczonej ilości komarów, próbujemy coś zjeść…coś napisać…i w podskokach sprostać toalecie wieczornej.

10-03

11 marzec 2011r

To ostatni dzień naszej podróży w tym etapie i w całym objeździe kontynentu południowoamerykańskiego, jeszcze 250km do Buenos Aires i zamykamy krąg. Szybki przejazd autostradą nr.12 i o 13.00 jesteśmy ponownie w miejscu, z którego wyruszyliśmy w ta długą podróż – ponad rok i dwa miesiące od startu, ponad 47tyś km. W trzecim etapie przejechaliśmy przez Brazylię, Paragwaj, Urugwaj i Argentynę 15600km na kołach i 600km barką po Amazonce. Po kilku dniach ponownie spotykamy się z Ryśkiem, gdzie w jego firmie produkującej kajaki, porządkujemy nasz jeżdżący domek na kółkach , by mógł się udać do niezbędnego przeglądu. A my udajemy się najpierw do miejscowości Tigre, by podpatrzeć jej żeglarski status i zwiedzić muzeum Marynarki Wojennej – Museo Naval de la Nacion, a następnie do mieszkania Rysia i tam próbujemy odnaleźć się w tym co mamy i czego nie mamy.

11-03

12 -15 marca 2011r

Podróż autem zakończona, teraz czas na porządki, serwisowanie i przygotowanie sprzętu na pozostawienie go w okresie przerwy, która potrwa do listopada – na tyle dano nam możność pozostawienia naszej Toyoty w Argentynie przez tutejszy Urząd Celny. Jedynie niedzielę 13 marca spędziliśmy na włóczeniu się po klimatycznych dzielnicach Buenos Aires czyli San Telmo i La Boca. Przypomnimy nieco obrazów z tych właśnie dzielnic.To tam w każdą niedzielę od 1970r na ulicy Calle Defensa, od Plaza de Mayo przez Plaza Dorrego, aż po Av. Brasil odbywają się tu targi antyków, na których można kupić wyjątkowe pamiątki,posłuchać wędrownych śpiewaków, popatrzeć na ciekawy performance i wszelakiego typu cudeńka. Tu toczy się również życie towarzyskie i rozrywkowo – kulturalne. San Telmo leży nieopodal centrum i jest jedną z najbardziej typowych dzielnic tego miasta, o nadzwyczaj ciekawej architekturze. Wąskie uliczki i piękne kamienice z XVII i XVIII wieku stanowią spuściznę kulturową stolicy Argentyny – to taki odpowiednik Kazimierza w Krakowie. Natomiast położona dalej na wschód dzielnica La Boca to portowa stolica Argentyny i jedno z ciekawszych miejsc w mieście. Pierwotnie tworzona przez włoskich emigrantów, którzy budowali domy z pofalowanej blachy i malowali na różne kolory. To wtedy pijany marynarz porwał do tańca prostytutkę i kto by pomyślał, że ten romans przejdzie do historii. A jednak. Tango podbiło świat. Dzisiaj pełno tu turystów. Uliczka Caminito, choć malutka, ma swój niepowtarzalny klimat, restauracyjki, pokazy tanga i wszechobecny Maradona z pomalowanego styropianu. W tej dzielnicy znajduje się słynny stadion Boca Juniors, w którym grał Maradona- La Bombonera(bombonierka). I tutaj właśnie, wśród całego mnóstwa wartościowych dla prawdziwego kibica gadżetów, zakupiłam dla mojego syna Bartka, który od dziecka jest piłkarzem i kibicem Maradony, stosowny plakat z autografem wielkiego Diego.

Dzień kończymy wspólną kolacja z Ryśkiem i księdzem Ksawerym Soleckim, który właśnie skończył 80lat, pełniąc tu w Argentynie już ponad 50 lat swoją posługę wobec biednych i potrzebujących, niekoniecznie polaków z pochodzenia. Ten niezwykle serdeczny i tętniący młodzieńczym zapałem człowiek, zaskarbił sobie na tutejszym terenie poważanie we wszystkich warstwach społecznych, ekonomicznych i pokoleniowych. Chyba nie ma Polaka w Buenos Aires, który by nie znał i nie kochał księdza Ksawerego.

Poniedziałkowy serwis Toyoty wypadł pomyślnie, usterka niesprawnego ABS-u, okazała się jedynie pozostałością po przejeździe rozlewisk Pantanalu w Brazylii, gdzie maziste błoto o konsystencji budyniu wlało się do tylnych bębnów hamulcowych, po wymyciu i oczyszczeniu sensory zaczęły ponownie pracować prawidłowo. Odwiedziliśmy jeszcze polską Ambasadę spotykając się z ambasadorem Jackiem Bazańskim. Natomiast na okres przerwy w podróży nasz pojazd pozostawiamy w siedzibie Ojców Franciszkanów w Maciaszkowie. Serdecznie przyjęci przez ojca Jerzego i ojca Herculana, zostaliśmy ugoszczeni prawdziwym polskim bigosem. Wtorek to czas oczekiwania na odlot do Polski. Korzystając z gościnności naszego przyjaciela Ryśka, uzupełniamy ostatnie wiadomości na naszej stronie internetowej i za kilka godzin…będziemy już lecieć do kraju. (Rysiek w 1986r jako organizator wyprawy „Yamana 1986”opłynął na kajaku przylądek Horn – za parę dni w Ushuaia będą wspólnie z pozostałymi uczestnikami świętować 25-tą rocznicę tego wyczynu – obecnie producent wyczynowych, wyprawowych kajaków www.sdk-kayaks.com )

I tak zakończył się III etap naszej podróży po Ameryce Pd.

am-pd_-trzeci_etap

…i nadszedł ten czas, kiedy coś się kończy, by mogło nadejść nowe, tak więc aby oddać to w formie ody,  posłużę się jednym z ulubionych moich poetów E.A.Poe i jego wierszem „El Dorado”.

„El Dorado” (didascalia w nawiasach)

…Rycerz na schwał…(to Wojtek…ja pełnię funkcję jego wiernego giermka)

…na koniu w cwał…(swoim autkiem…bez wahania…zawsze do przodu)

…w dzień jasny i noc bladą…(bez ograniczeń czasowych)

…śpiewając rad…(to raczej ja próbuję nieudolnie naśladować swoich ulubionych artystów)

…wędrował w świat…(nieustannie goniąc horyzont)

…i szukał El Dorado…(niewymiernych korzyści z całej palety zmysłowych doznań)

…przeminął wiek…(no…może dopiero połowa…Allan przegiął)

…osiwiał człek…(eh…te kilka siwych włosów…to nic takiego)

…duch troską drżał mu bladą…(tylko kiedy w Brazylii złodzieje ukradli mu aparat fotograficzny)

…bo nigdzie mu…(nie tak do końca)

…nie błysł kraj snu…(jeżeli gdzieś skończy się Ziemia…zawsze istnieje możliwość lotów w kosmos)

…rojone El Dorado…(chwila zadumy…bo przecież dla każdego jest ono zupełnie czymś innym)

…a gdy już był bez sił…bez żył…(czasem zdarzają się chwile słabości)

…napotkał marę bladą…(czyli mnie…na czczo…tak chwilę po przebudzeniu)

…o cieniu mów…(moje neurony śpią dłużej ode mnie…więc nie mówię nic)

…gdzie kraj mych snów…(sama nie umiem sprecyzować)

…mów…gdzie jest El Dorado?…(myślę…że wszędzie tam…gdzie istnieje pewność bez powodu)

…za szczyty gór…(a będzie ich jeszcze wiele)

…za kresy chmur…(w zależności od wyboru linii lotniczych)

…w dolinę cieniów bladą…(należy ustalić pożądany kierunek)

…śpiesz noc i dzień…(w zależności od wytrzymałości organizmu)

…odrzecze cień…(to mówię ja)

…tam znajdziesz El Dorado!…(nie daję żadnych gwarancji…ale próbować trzeba…ten kto próbuje…może przegrać…ale ten kto nie próbuje…już przegrał…taka gra…życie rozdaje karty…my tylko gramy…).

…Wiola…

ameryka-poludniowa

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>