Ameryka Pd. Etap III

cz. I – Z Gujany Francuskiej do Brazylii przez Amazonię, wzdłuż Atlantyku po najdalej wysunięty na wschód punkt obu Ameryk w Joao Pessoa.

14-15 styczeń 2011r

Rozpoczynamy następny etap podróży po Ameryce Pd. Powracamy więc do Gujany Francuskiej, najpierw lecąc do Paryża, gdzie musimy niestety pozostać na noc, by następnego dnia rano już z krajowego lotniska Orly lecieć do Cayenne, stolicy Gujany Francuskiej. Oczywiście były przygody, bo mało co przez dezorientację czasową na świetlnej tablicy nie zdążylibyśmy na samolot lecący do Paryża – zmieniono czas naszego rejsu o 50 minut i to przyspieszając odlot. Największy szok przeżyliśmy jednak następnego dnia na paryskim lotnisku Orly. Wyobraźcie sobie, że siedzimy w jednym z bufetów, jemy śniadanie i nagle dostrzegam, że Wiola zastyga w jakimś dziwnym grymasie twarzy, ledwo co może wymówić słowo – nagle ono pada „ patrz kto tu idzie”! – odwracam głowę, a do nas podchodzi George do którego przecież lecimy i gdzie pozostawiliśmy naszą Toyotę. Przecieramy oczy ze zdziwienia, szok, pada mnóstwo pytań co, jak i dlaczego? George pokazuje jedynie palec, na którym nie ma już ślubnej obrączki, stwierdzając, że rozwiedli się z Aurelie przed dwoma tygodniami. Nie możemy w to uwierzyć, przecież kiedy poznaliśmy się w Kourou, to byli trzy miesiące po ślubie który odbył się na Martynice, po ośmiu latach znajomości, cieszyli się tym zdarzeniem pokazując piękny album zdjęciowy z tej uroczystości. Uspakaja nas jedynie, że z naszym autem wszystko jest w porządku i bez problemów odbierzemy go od Aurelie, która przyjedzie po nas na lotnisko. Nie możemy ogarnąć jedną myślą zmasowanych wiadomości i wychodzimy z podziwu, jak mogło w gąszczu przemieszczających się tysięcy ludzi na potężnym wielosektorowym lotnisku dojść do takiego spotkania??? Zapytany co właściwie tu robi , przekazał, że leci na wycieczkę do Egiptu i czeka na swojego kolegę, który przylatuje z Martyniki. Pijemy wspólną kawę, a w głowach kłębią się myśli jaki ten świat jest mały. No cóż, życie czasem płata takie dziwne figle, a los sprawił, że spotkaliśmy się ponownie w niezwykły sposób. Żegnamy się i każdy idzie w swoją stronę, a po ośmiu godzinach spokojnego lotu jesteśmy w Cayenne i witamy się już z byłą żoną Georga , Aurelie i ich kolegą Etienne. Po wstępnej analizie stanu autka, ustalamy, iż stoi w pełnej kondycji, tak jak go pozostawiliśmy trzy miesiące temu, choć w środku zapach plastiku, a wiele rzeczy wypłowiało od słońca, to ogólnie jest OK.. Przepakowujemy się szybciutko, ogarniając ten artystyczny nieład, by później udać się na wspólną kolację i rozpocząć spanie na dachu w „Toyota Inn”.

16 styczeń 2011r

Następnego dnia rano Aurelie przekazuje nam mnóstwo informacji na dalszą drogę, oraz na okoliczność przepraw przez graniczną rzekę Oiapoque i Amazonkę. Około jedenastej ruszamy na południe w kierunku Brazylii. Mamy tu obecnie porę deszczową, bujny rozwój soczyście zielonej roślinności, stabilną temperaturę 28-30ºC. Dzisiaj nastąpiło jakieś odstępstwo od reguły i mamy prawie cały dzień lazur słonecznego nieba. Przed miejscowością Regina odwiedzamy polecaną przez Aurelie oberżę – Auberge de Approuague, gdzie próbujemy miejscowego, wielkiego gryzonia przypominającego połączenie zająca z gigantycznych rozmiarów świnką morską o nazwie paca. Później w tej małej mieścinie zwiedzamy muzeum poświęcone poszukiwaczom złota z minionej epoki, ciągle niedoścignionego El dorado. Dalej jadąc w kierunku St.Georges, czyli granicznego miasta z Brazylią, poruszamy się regularną dżunglą amazońską którą „przeorano” dopiero co wybudowaną nową drogą, która odsłoniła całe spektrum odcieni czerwieni, koloru tej ziemi. Przed 18.00 jesteśmy na miejscu i próbujemy przygotować jutrzejszą przeprawę promową do Brazylii. Właściciel promu Sr. Luiz Gonzaga Ataide jest Brazylijczykiem o pseudonimie „Luiz”, niestety nie możemy się skomunikować telefonicznie (+559199617608, 99617608 mówi wyłącznie po portugalsku), szybka decyzja i płynę motorową pirogą ( 5 euro od osoby) na drugą stronę rzeki Oiapoque, do miejscowości o tej samej nazwie, aby uzgodnić i zamówić jutrzejszy transport wraz z autem. Dzisiaj niedziela, zastaję całą rodzinę „Luiza” na promie, który chyba jest również ich domem. Ustalamy, że jutro przypłynie po nas, do St. Georges o 11.00.Dzień kończymy na policyjnym, komunalnym parkingu, gdzie popijając miejscowe „wyszukane” trunki piszemy tą relację, a komary i meszki mają bal. Trwa nierówna walka pod hasłem „albo one nas, albo my je”.

br-1

17.styczeń 2011r

Rankiem zbudziły nas rozwrzeszczane ptaki wespół z masą brzęczydeł, ale w tym konkursie zdecydowanie zwyciężył „ki-ki-łii”, tak właśnie postanowiłam go nazwać. Czekając na przeprawę włóczymy się po St.Georges. Trochę zaniedbanych budynków, trochę leniwie snujących się ludzi (tutaj pracuje tylko policja, straż i nauczyciele, pozostali zajmują się regularnym odbieraniem zasiłku), jest jakiś mały zdezelowany targ i całe mnóstwo policji, bo to przecież granica Unii Europejskiej. I już powoli „ściga” nas nasze ulubione słowo „maniana”, gdyż „Luiz” spóźnił się tylko godzinkę, jak na monopolistę przystało. Mamy finansowe szczęście, ponieważ ze strony brazylijskiej przypłynął prom z jednym pojazdem, natomiast na drugą będziemy płynąć w dwa pojazdy z miłą rodzinką mieszkającą w Gujanie Francuskiej, jadącą Isuzu pick-up z wizytą do rodziny w Brazylii. Jest to bardzo ważne dla ceny za przeprawę, gdybyśmy byli sami w obie strony płynięcia promu zapłacilibyśmy 250€, a tak jedynie 100€. Minimum to 80€, jeśli byłoby więcej niż cztery pojazdy. Tuż przed odpłynięciem podjechali francuscy strażnicy celni i o dziwo jeden z nich zagadnął nas poprawną polszczyzną, pełne zaskoczenie i od razu przypomina nam się spotkanie przy wjeździe do Gujany Francuskiej z Surinamu – tam przywitał nas Mikołaj również mówiący po polsku, a teraz żegnamy się z Markiem, francuskim celnikiem Polakiem z pochodzenia urodzonym w Jeżowie. Płyniemy około godziny, ponieważ miasta graniczne nie leżą naprzeciwko siebie. Po drodze tuż przed Oiapoque widzimy zaawansowaną budowę potężnego mostu wiszącego, który już niebawem połączy Unię Europejską z Brazylią i nie będzie tych perypetii z przeprawami. Po wyładunku rozpoczynamy całą procedurę odprawy, potworna partyzantka, dobrze, że Arturo z Isuzu odprawia się równolegle z nami, włada nieco angielskim i służy za przewodnika po urzędach w których należy załatwić odprawę sanitarną (bezwzględny wymóg posiadania żółtej książeczki szczepień z wpisem o ważności tego przeciw żółtej febrze), wbicie pieczęci wizowej ważnej 90dni w Policia Federal, wystawienie celnego dokumentu na naszą Toyotę. A wszystko to w różnych krańcach miasta do przerobienia z urzędnikami, którzy poza brazylijskim, nie władają żadnym językiem. Cały ten ambaras zajął ponad dwie godziny. Wydano nam dyrektywy kategoryczne dotyczące przejazdu do Macapa, gdyż jest to rejon działania bandytów okradających pojazdy z bronią w ręku, tak więc nie wolno zatrzymywać się na trasie i lepiej jechać w grupie pojazdów. Atakują powalając drzewa na drogę, lub w miejscu, gdzie trzeba zwolnić np. przed wąskimi spróchniałymi i ledwie trzymającymi się kupy mostkami. Arturo jedzie również do Amapa, więc brniemy razem w gąszcz lasów deszczowych, po niezwykle błotnistej drodze o kolorze rdzy, prowadzącej to w górę, to w dół na południe noszącej nr. BR156. Czerwono-rude błoto niejednokrotnie zalewa całkowicie szyby. Po 300 km zatrzymujemy się w Amapa, rodzinnym miasteczku żony Arturo. Wynajmujemy pokój w pensjonacie – Pousada Cactus.(60 reali pokój 2os. łazienka, śniadanie, garaż), (1 real = 1.80 zł). Wyszliśmy popatrzeć na plac główny, kiedy nagle prosto z chmur zaczęła spadać na nas plaga karaluchów wielkości około 12-15cm. Jakby tego było mało powiedziano nam, że owad jest kąśliwy, a nazywa się barata. Szybko zorientowaliśmy się, że te karaluchy są głupkowate, aż śmieszne, bo kiedy latają, tak jakby na oślep, uderzają w co popadnie, by później leżeć do góry nogami i udawać trupa, nie doszliśmy jaki mają w tym cel. Wracamy nieco skonani i padając z nóg zasypiamy błyskawicznie jak dzieci.

18 styczeń 2011r

Rano ruszamy dalej na południe drogą nr BR156. Teraz jest to już wspaniały asfalt, tropikalną dżunglę zastąpiła soczyście zielona równiuteńka sawanna. Tereny wypasu krów wyglądem przypominające te indyjskie (święte). Pora deszczowa oznacza, że dolewa nam z małymi przerwami, a chmury snują się prawie po trawie. Szybko docieramy do Macapa i od razu kierujemy się do małego portu Santana położonego nad Amazonką, aby w tamtejszym biurze spedycyjnym załatwić przeprawę wraz z autem do Belem. Znajdujemy poleconą przez Aurelię firmę Sanave i próbujemy tam wszystko załatwić, jest jednak problem i jakoś nas to nie dziwi, bo Toyotę nam przetransportują, a my mamy sobie polecieć do Belem samolotem. Po zastosowaniu wszystkich środków perswazji i próśb, po wielu uzgodnieniach telefonicznych dostaliśmy pozwolenie na warunkowe popłynięcie wraz z autem. A oto warunki: mamy być czujni i zabunkrowani, zbytnio się nie ujawniać, bo to będzie taka mała konspiracja za całkiem nie małe pieniądze. Kapitanowi barki nie wolno brać pasażerów, policja czasem sprawdza barki i miałby przechlapane! Przyjmujemy ten wariant i ustalamy godzinę naszego przybycia pod załadunek na jutro na godz.14.00 (cena dwu dniowego rejsu; 900 reali za pojazd i po 270 reali od os. – sporo, bo to prawie 2600zł) Resztę dnia przeznaczamy na zwiedzenie stolicy regionu Amapa, czyli nad amazońskiego portu morskiego Macapa. Ciekawy bulwar zakończony wysuniętym w rzekę fortem – Forteleza de Sao Jose. Niegdyś w 1782 r. wybudowali go Portugalczycy broniący tego miejsca przed zakusami Anglików, Francuzów i Holendrów, a budulcem była portugalska czerwona cegła, przywożona tu przez ich statki, gdzie służyła jako balast, gdyż jak wiemy w drodze powrotnej wywożono dobra grabione z tych terenów, głównie złoto. Zwiedzanie miasta kończymy w miejscu, gdzie przecina go równik – nie tak okazale wyeksponowany jak w Ekwadorze nieopodal Quito, ale warto być w takim miejscu choćby dla faktu stanięcia jedną nogą na południowej, drugą na północnej półkuli naszego globu. Ponieważ zbliża się wieczór, zaczynamy akcję poszukiwania noclegu. Ach ileż jest tu kolorowych hoteli z serduszkami z podpisem „love”. Z powodu braku tych normalnych wybór padł na czerwone coś o nazwie „Casablanca”, po wykupieniu trzech tur po trzy godziny, za promocyjną cenę 45 reali, do naszej dyspozycji był pokój cały w lustrach, a w TV tylko jeden specyficzny sex kanał i nic do przykrycia się, ale to chyba zrozumiałe. Toyota obok w dyskretnym garażu.

01-18

19 styczeń 2011r

Snujemy się pomiędzy Macapa, a Santana zabijając czas oczekiwania na przeprawę. Kiedy już przybyliśmy na miejsce, uiszczając stosowną opłatę z nastawieniem, że to już za kilka chwil, naraz miła pani uświadomiła nas, iż odpływamy za jakieś pięć godzinek. Cali w spokoju przez ten czas obserwowaliśmy przemieszczanie się kontenerów, to w lewo, to w prawo…wszystkie miały te same napisy SANAVE. Już w ciemności wyznaczono nam miejsce na barce i uraczono na pokładzie pchacza kolacją, co nas mile zaskoczyło. Nasze królestwo na następne dwa dni przypadło w centralnej części barki, a placu mamy co najmniej tyle, ile potrzebują miejsca dwie naczepy tira (to taki miły gest od armatora). Tak więc zabieramy się za pisanie siedząc pod kontenerem, gdyż deszcz nie odpuszcza. Płyniemy w nieznane, a dookoła roztacza się wszechobecny zapach smaru. Odpowiednio odurzeni przystępujemy do procedury wieczornej toalety, co lekko utrudnia człowiek spacerujący z bronią.

20 styczeń 2011 r.

Noc i poranek zalane deszczem, co powoduje uwięzienie nas w autku. Kiedy tylko przestało padać przemknęliśmy do pchacza, gdyż zaproponowano nam śniadanie, które raczej przypominało obiad. Mięso to podstawa, gdyż wykładnikiem męskości jest ilość pochłoniętego mięsa. Płyniemy stabilnie 17 km/h, a ku naszemu zdziwieniu pojawia się coraz większa ilość indiańskich dzieci na maleńkich czółnach, oczekujących na rzucaną do wody żywność. Jak się okazało to rutynowy proceder, gdzie z płynących barek rzuca się różne produkty, na które dzieci już czekają, podpływając blisko i wydając dziwne odgłosy o swojej obecności. To wszystko to nic, są jeszcze inne naczynia dodatkowe, a jest to pedofilia, często jest tak, że dzieci zabiera się na barkę, pieniądz znaczy tutaj nic, ważniejsze są paliwo i żywność, to taki brutalny i świadomy bartel. I niby wszyscy o tym wiedzą, i niby policja coś robi, a wszystko jest jak jest. Życie na barce zaczęło nabierać kolorów, gdyż kierowcy tirów(oni mogą płynąć z autem) zainteresowali się nami na tyle, że zaczęliśmy ćwiczyć język brazylijski łącznie z ichniejszymi trunkami. Współpraca rozwinęła się tak mocno, że spędziliśmy czas na kalekich pogaduchach, aż do wieczora. Ponieważ jutro pożegnamy się z Amazonią i tą wielką rzeką jaką jest Amazonka, oto kilka wewnętrznych, duchowych wynurzeń. Cały ten rejon i jej rozległa na 300km delta, to coś nieprawdopodobnego, to przede wszystkim jedyna droga łącząca ze światem zewnętrznym, to jedyny szlak transportowy, aż po granicę z Peru. Zderzenie dwóch kultur, naszej rozwiniętej cywilizacji i prostego życia zamieszkujących ten rejon plemion indiańskich, to rozległe spektrum w każdym wymiarze dotyczącym funkcjonowania naszej egzystencji, tak odległej obecnie od natury. Nadal nie do końca odkryta dla świata i tak niewiarygodnie rujnowana i rabunkowo eksploatowana. Jedyne miejsce na naszym globie, do którego nie do końca dotarły macki naszej, ponoć tak wspaniałej cywilizacji. Płynąc przez te tereny pod osłoną obowiązującego prawa, wspomaganego bronią, sama nasuwa się myśl – dla tych Indian jesteśmy przybyszami z kosmosu i tak chyba obopólnie to obecnie odczuwamy i odbieramy, to nadal dwa odizolowane od siebie światy, pomimo, że jesteśmy obywatelami jednego globu o nazwie Ziemia.

21 styczeń 2011 r.

Pomimo że już o 8.00 dotarliśmy do celu pokonując 600km odcinek drogi wodnej łączącej Macapa z Belem, musimy czekać na przypływ aby dopłynąć do brzegu. Opuszczamy barkę dopiero około dziesiątej i ruszamy na podbój stolicy regionu Para. Założone przez Portugalczyków w 1616 r. miało strzec ujścia Amazonki przed atakiem innych europejskich potęg. Gdy zaczęto wykorzystywać naturalne zasoby Amazonii, stało się głównym portem w regionie. Przed końcem XIX w. umocniło swoją pozycję dzięki boomowi kauczukowemu. Poza standardami zwykle zwiedzanymi, trafiamy na nabrzeże, gdzie wciągnął nas ogromny bazar Mercado Ver-O-Peso(co znaczy- patrzeć na wagę). Niezliczone gatunki ryb, owoce Amazonii i jedyny dostawca jagód acai które stanowią podstawę większości potraw w Belem. Są również pawilony spożywcze, stoiska z pamiątkami oraz stragany z ziołami leczącymi wszystko, włącznie z amuletami, konikami morskimi, ogonami pancerników oraz skorupami żółwi. Koniecznie trzeba kupić magiczne perfumy gwarantujące miłość, szczęście oraz przypływ gotówki. Uległam hipnozie sprzedających i zakupiłam „łowcę snów” i perfumy łącznie z wszystkimi gwarancjami, czekam teraz na obiecane efekty.

Z targu trafiamy do fantastycznego kompleksu parkowego z mangowcami, ptaszkami, motylami i windą aż do nieba, by podziwiać panoramę Belem. Jeszcze jakiś czas pokrążyliśmy po mieście i oddaliliśmy się w kierunku Castanhal drogą nr BR 316 na wschód.

Tam zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze na „małe co nie co”i tu okazało się, że specjalnością są wyroby naturalne, tak więc spróbowałam pudrowych ciastek o zapachu płyty paździerzowej i soku z jagód acai o woni farby emulsyjnej do malowania ścian, to wszystko zapiłam coca-colą i bałam się co będzie dalej. Minęliśmy Capanemę, poruszając się lekko pofałdowaną sawanną, by już o zmroku spędzić noc w przydrożnym rodzinnym motelu Vitoria w Boa Vista do Gurupi (40 reali pokój 2 os. łazienka, garaż, śniadanie). Kolejny raz obserwuję te same zachowania, kiedy kobiety działają w kuchni, mężczyźni oglądają namiętnie seriale. W oczekiwaniu na posiłek(Wojtek tyle nie jada, więc przebywał w pokoju), zauważam już nie pierwszy raz, iż tak wciąga ich polukrowany dom wariatów w odcinkach, jaki przedstawia im telewizja, że żyjąc życiem nierealnych i plastikowych aktorów, zapominają o swoich problemach i niedoskonałościach, które są tak realne, że aż nieprawdziwe. A przebywając każdego dnia w kręgu tysiąca złudzeń, świat wydaje się bardziej przyswajalny, do tego wszechobecny Deus ex machina, Jezus i Panienka zawsze dziewica jako lek na całe zło. Wymawiane z odpowiednim patosem czcigodne słowa, w szarym szkle, czy też na żywo, ukołyszą każdego w bezpiecznym kokonie bez dziur. Nas do snu zaprowadziło zmęczenie i brazylijskie kropelki.

01-21

22 styczeń 2011r

Kontynuujemy jazdę na wschód wzdłuż Atlantyku drogą nr BR316 do Maracacuma, gdzie odbijamy na miejscowość Pinheiro za którą skręcamy do byłej wioski Indian Tupinamba o nazwie Alcantara. Małe miasteczko położone na brzegu zatoki Baia de Sao Marcos, założone w latach 40 XVII wieku przez Portugalczyków, zachowało do chwili obecnej niepowtarzalny klimat minionych czasów, kiedy to bogaci biali właściciele wielkich plantacji trzciny cukrowej i bawełny, wykorzystując pracę niewolników, pomnażali swoje bogactwa i budowali tu wspaniałe rezydencje. Obecnie miejsce to, oddalone od ruchliwych szlaków tchnie ciszą i spokojem, prowokując w nas zadumę. Snujemy się po wąskich, brukowanych i układanych w mozaikowe wzory uliczkach, zaglądamy w ruiny niegdysiejszych rezydencji i próbujemy wyobrazić sobie to miejsce w czasach jego świetności. Przebywanie tu to prawdziwa uczta dla duszy. Kilka maleńkich sklepików i restauracji, a wszystko jakoś dziwnie puste .Nadgryzione zębem czasu kolonialne budowle z ceramiczną okładziną w jaskrawych kolorach. Na parapetach okien dzieciaki siedzą leniwie, kobiety sprawdzają, czy aby odpowiednio mało na siebie ubrały, mężczyźni piją piwo, a życie toczy się z przymrużeniem oka. Jest tylko jedna zaskakująca rzecz, że gdzieś tuż obok, jak gdyby nic, stoi sobie kosmodrom z którego wystrzeliwane są rakiety kosmiczne ze sztucznymi satelitami. Jest on położonym najbliżej równika kosmodromem na świecie, o czym nie mieliśmy nawet fioletowego pojęcia.

Po kilku nieśpiesznych godzinach wracamy na trasę kierując się do Porto de Cujare, aby stanąć w długiej kolejce do promu, który przewiezie nas przez zatokę do stolicy regionu Maranhao, Sao Luis. Przeprawa ogromnym promem trwa 1,5 godz (63 reale za Toyotę i 4 reale od osoby), alternatywa to objazd zatoki wokół co daje ponad 400km. Jedno natomiast okazało się niezgodne z naszą wyobraźnią, pomimo przebywania w bliskiej okolicy równika temperatury i klimat wyjątkowo umiarkowane. W dzień oscylują pomiędzy 26-28ºC, po zapadnięciu zmroku już ok.18.30 tylko 23-24ºC. Trzy godziny oczekiwania na przeprawę i płyniemy… Po ponad godzinie jesteśmy w Sao Luis i już prawie o 11.00 szukamy noclegu. Jest problem, leje jak z cebra, mały wybór opcji zakwaterowania i do tego niespotykanie drogo, widać starówka wpisana na listę UNESCO do takiej sytuacji obliguje. Znajdujemy skromny pensjonat z garażem w kolonialnej budowli, w stylu silnej dekadencji, gdzie lata jego świetności przypadają przynajmniej na 200 lat wstecz, najgorszy jest jednak wszech obecnie panujący tu „syf” – nie mamy wyjścia, zostajemy izolując się podwójną zaporą prześcieradłową.

01-22

23 styczeń 2011r

Wczesnym, niedzielnym rankiem ruszamy w miasto. Emanuje wszechobecny spokój, włóczymy się po kolonialnej, zabytkowej części miasta w deszczu. Jesteśmy jednak nieco rozczarowani tym miejscem, wszystko zaniedbane i kiepsko odrestaurowane. Pomimo że do wykończenia elewacji budynków wykorzystywano podobnie jak w Alcantara, portugalskich ceramicznych płytek, to jak dla nas, na liście UNESCO powinna być ujęta właśnie ta miejscowość, o niebo ciekawsza od Sao Luis.

Ten lekki zawód rekompensuje nam wizyta w Raposa, małym porcie położonym 30km na północ. Osobliwością tego miejsca poza targiem rybnym są domy zbudowane na palach (palafiltas) z powodu bliskości lasów namorzynowych, Służą one za mieszkanie i sklep jednocześnie. A sklepy są wyjątkowe, gdyż oferowane są w nich ręcznie wykonane cudeńka przez koronczarki, które kiedyś z powodu suszy musiały uciec ze swych domostw i osiedlić się właśnie tutaj. Dalej kierujemy się na wschód w kierunku Parnaiba. Wreszcie po wielu dniach poświeciło nam na trasie słoneczko, a temperatury miejscami sięgały 30ºC. Poruszamy się w łagodnie pofałdowanym terenie porośniętym palmami. Po 350km zatrzymujemy się w przydrożnym pensjonacie w miejscowości Santa Quiteria (50reali pokój 2os. z łazienką), gdzie sen okazał się tak nierealny, że nawet nadzieja nas nie wsparła. Autka przemieszczające się tuż obok, z co najmniej piętnastoma głośnikami w pakiecie, nadawały muzykę w systemie dla głuchoniemych, bo nie dość, że poruszyli ziemię jak Kopernik, to powodowali huk nie do zniesienia, a to wszystko pod sztandarem karnawału.

01-23

24 styczeń 2011r

Kontynuujemy jazdę, by w południe dotrzeć do Parnaiba. Leje jak z cebra, mało co widać przez ścianę deszczu. Wokół wydmy, palmy i zastygłe w tej atmosferze opustoszałe nad oceaniczne wypoczynkowe osady. Wszystko zamarło, a przyczyną tego jest panująca obecnie w tym rejonie pora deszczowa i niskie temperatury czyli coś około 23ºC . Trudno nawet pokusić się o zrobienie dobrych zdjęć. Uciekamy więc dalej na wschód do Camocim, gdzie brak doznań wzrokowych rekompensujemy wspaniałymi doznaniami smakowymi, konsumując potrawę z owoców morza. Wieczorem docieramy do Jijoca de Jericoacoara, gdzie na rogatkach wynajmujemy przewodnika za 30 reali, poruszamy się wydmami i plażą do Parque Nacional de Jericoacoara ( wjazd 10 reali). Kwaterujemy się na kempingu i rozbijamy obozowisko „Toyota Inn”. Jesteśmy już poza strefą ciągłych opadów deszczu i wreszcie możemy powrócić do naszej ulubionej wersji spania.

01-24

25 styczeń 2011 r.

Poranne rozczarowanie, że opady nadal są z nami komplikuje nasze ustalenia z przewodnikiem, gdyż przyszło nam w strugach spadającej wody pozbierać obóz i z opóźnieniem wyjechać popatrzeć na ten, jak to napisał „Washington Post Magazine”, że to jeden z dziesięciu najpiękniejszych parków narodowych na świecie. Jeszcze do niedawna była tu tylko senna rybacka wioska ukryta za wydmami, gdzie poza zasięgiem było oświetlenie elektryczne, samochody, nowoczesne sklepy i internet, a obecnie jest to spokojne i przyjazne miasteczko,z pięcioma piaskowymi ulicami, całą masą sklepików( z piaskowymi podłogami), autek buggy( do wynajęcia za nieskromne 450-500 reali, to około 800 złotych za cały dzień), restauracji, pensjonatów oraz entuzjastów kite -i windsurfingu, Boba Marleya, marihuany i bujania się w hamaku. Cały dzień razem z naszym przewodnikiem i natrętnym deszczem krążyliśmy po tym uroczym parku z wydmami, lagunami i tą najpiękniejszą bazaltową skałą z 4- metrowym otworem pośrodku o nazwie Pedra Furada. Ponoć atrakcyjnie prezentuje się też Wydma Zachodzącego Słońca,- Por Do Sol, tyle, że do tego potrzebne jest słońce, a my żyjemy w ciągłym deficycie tegoż zjawiska.

Nadmieniamy, iż do przemieszczania się w tymże terenie niezbędne jest autko buggy lub z napędem na cztery koła, gdyż całość stanowią piaskowe dróżki, wydmy, przeprawy wodne, laguny małe i duże. Czasem się jedzie, czasem się płynie, a nierzadko po prostu sunie. Na ile zezwolił nam deszcz, na tyle Wam pokażemy obrazów z tegoż niezwykłego parku. Po rozstaniu z przewodnikiem(opłata 100 reali za cały dzień), poszliśmy na rybną kolację z najsłynniejszym tutaj (jak i w całej Brazylii) drinkiem o nazwie caipirinha na bazie cachacy (jest to alkohol wyprodukowany z trzciny cukrowej). Wracamy na nasz kemping i w stanie chwilowego braku deszczu uzupełniamy relację.

26 styczeń 2011r.

Jeszcze wczoraj ustaliliśmy plan warunkowy, że jak nie będzie lało, to jedziemy plażą do Fortalezy, a nasz wczorajszy przewodnik o imieniu Jarvas, będzie nam dzisiaj również towarzyszył. Przybył przed czasem w obawie, że mu umkniemy i ustalony zarobek 180 reali za przeprawienie nas do Mundau przepadnie, a już go pewnie rozplanował. Tak więc podejmujemy decyzję, by poprowadził nas w nieznane, a my poddajemy się jego fantazji. Udział Jarvasa w tym przejeździe jest nieodzowny, bo to bardzo skomplikowany teren, w pierwszej fazie jest to jazda wydmami, czasy przypływów i pokonanie po drodze wielu rzek, sami nie dalibyśmy rady. Jak się później okazało, chłopakowi tak puściła wyobraźnia, gdyż miał nadzieję, że skoro nasze autko tyle potrafi i jest tak świetnie wyposażone, to i pływać również umie. Przewodnik razem z żoną jadą przed nami na motocyklu Honda CG 125 (bardzo popularna, produkowana na licencji w Brazylii, powszechna forma transportu niżej uposażonej części społeczeństwa – to taka WFM-ka sprzed laty w Polsce). My grzecznie podążamy w ślad za nimi, przemierzając wydmy porośnięte krzaczkami, laguny, błota i mokradła, a wszystko to wreszcie w pełnym słońcu.

Kiedy nadeszła chwila pierwszej przeprawy, to tak na „słowo honoru” jakoś poszło. Drewniana, płaskodenna barka przeprawowa o szumnej nazwie „prom” (balsa) po załadunku naszej Toyoty, wystawała jedynie kilka centymetrów ponad lustro wody. Ale następna na rzece Rio Aracatlacu do osady Moitas, okazała się klęską, a mogła nawet doprowadzić do katastrofy i zakończyć naszą podróż, gdyż ciężar Toyoty spowodował to, że balsa zatonęła, na szczęście tuż przy brzegu osiadając na mieliźnie. Po zdjęciu jej napędu silnikowego udało się jakoś zjechać drugą stroną, tą nie przeznaczoną do tego celu. Próbowaliśmy jeszcze w drugim miejscu, ale wielkość i wyporność promu nie sprostała ciężarowi naszego pojazdu. Odpuściliśmy i po kilkudziesięciu kilometrach objazdu, przemknęliśmy przez rzekę na drugą stronę, mostem na krajowej drodze CE 085. Mijając na dojeździe maleńkie wioseczki, podglądaliśmy życie tubylców i raz po raz skąpani w błocie, cieszyliśmy się jak małe dzieci skaczące w kałuży. Powrót do Atlantyku i wspaniałe wrażenia z przejazdu po rozległych plażach w okolicy Apiquas i Praia da Baleia (tak sobie myślimy, że zdjęcia choć po części, zobrazują nasze wrażenia). Jarvas wraz z żoną doprowadzili nas do ostatniej przeprawy, gdzie pożegnaliśmy się po dokonaniu zapłaty, dziękując za jakże ryzykowny dzień. Przepływamy z wydm już nieco większym promem na drugą stronę rzeki Rio Mundau do małej osady o tej samej nazwie. Znajdujemy pensjonat „Pousada Estrela” www.estrela.cc , który prowadzi miła Austriaczka, mieszkająca tu już od 17 lat. Ponieważ nie pada, za jej zgodą logujemy się w ogrodzie, by tam szybko uciec do spania na autku (bez opłaty), przed napadającymi nas całymi zastępami gryzących mrówek. To był pozytywnie męczący i piękny dzień z mocą adrenaliny, który zakończyły zespołowo mówki i komary, by było, jak to mawia młodzież „na bogato!”.

01-26

27 styczeń 2011 r.

Wczesnym rankiem ruszamy dalej plażą wzdłuż Atlantyku na wschód w kierunku Fortalezy, stolicy stanu Ceara. Mijając po drodze urocze wioski z plażami i tą najciekawszą w Paracuru. Niesamowicie ciepły Atlantyk i 32ºC panujące wokół pod lazurowym niebem, powiodły nas na pokuszenie, by wstąpić do wody i długo z niej nie wyjść, lecz gdyby nie słońce w trybie smażenia, pewnie byśmy zostali dłużej. Docieramy wreszcie popołudniem do Fortalezy założonej w 1611r przez Portugalczyków (nazwę swą zawdzięcza fortecy, po której dziś nie ma śladu, a o dziwo w zawierusze kolonialnych dziejów, niegdyś to Holendrzy na miejscu portugalskiego fortu ją tam wznieśli). Oczom naszym ukazuje się potężne zbiorowisko wieżowców, stoją tak blisko siebie, że sąsiedzi zapewne mogą rozmawiać ze sobą z tarasów. Natomiast stare miasto to mnóstwo sklepów, bazarów, trudnego do ogarnięcia chaosu.

Jeśli warto zwrócić na coś uwagę to zapewne na Teatr Teatro Jose de Alencar, którego żeliwną konstrukcję sprowadzono z Wielkiej Brytanii w 1910 r. Jeśli ktoś lubi zakupy z dreszczykiem, to może udać się do Mercado Central, czyli ponad tysiąca stoisk z towarami w przebudowanym dawnym więzieniu, to doznania poza naszym zasięgiem. Czym prędzej opuściliśmy miasto i udaliśmy się w kierunku słynnej plaży Praia do Futuro, gdzie kondominia (ogrodzone kolonie budynków mieszkalnych,wspólnie zarządzane i chronione) i bary powodują typowy zgiełk i ścisk oraz brak możliwości normalnego przemieszczania się. Stwierdziliśmy jednogłośnie: uciekamy! Duże miasta mają to do siebie, że dobrze je zobaczyć, ale w jak najkrótszym czasie i tylko to co istotne. Miejsca do pozostania na noc szukamy jadąc dalej na wschód wybrzeżem w miejscowości Caponga, jak się okazało wioska ta jest niezwykle niekorzystna w sensie finansowym, gdyż mało, że nie posiada campingu, to pousady (pensjonaty) i hotele są w zadziwiająco wysokich cenach (pomiędzy 120-300 reali). Postanawiamy odjechać kilka km i już ceny są zupełnie przyzwoite, w Cascavel już 25-40 reali. Hm…Brazylia to jeden wielki dysonans poznawczy…czasem jest jak Cuba…czasem jak Nowy Jork…

01-27

28 styczeń 2011r

Kontynuujemy jazdę na południowy-wschód wzdłuż Atlantyku. Po dotarciu do Aracati zbaczamy na plażę w Canoa Quebrada, gdzie w latach siedemdziesiątych księżycowy krajobraz okolic przyciągnął hipisów z Brazylii i z całego świata. Mieszkali w prymitywnych chatach rybackich, żywili się owocami i żyli „forro”(raźny, uwodzicielski taniec), wolną miłością i wiejską atmosferą. Ale kiedy podążyły za nimi ekipy budowlane i turyści, dziś stało się ulubionym miejscem wypoczynku młodzieży sowicie zaopatrzonej w kasę swoich bogatych rodziców. Takiej ilości pojazdów buggy w jednym miejscu jeszcze nie widzieliśmy. Trochę poddaliśmy się klimatowi i robimy sobie fotki na tle kiczowatego emblematu tej nowobogackiej osady (trudno to już nazwać wioską rybacką, gdy nazwa głównej ulicy to Broadway). Najważniejsze to bogato się pokazywać, bywać i należy mieć odpowiednie maniery, to jest zapisane w tonie tej wypasionej części społeczeństwa. Potwierdzeniem naszego wywodu jest to, iż nie funkcjonuje tu kompletnie coś takiego jak turystyka, tu się jedynie wczasuje i bywa! Brak kempingów, totalny brak innej formy zwiedzania tego kraju. Jedynie plażowanie w rozległym spektrum tego tematu. Opuszczamy to niezbyt intrygujące nas miejsce i jedziemy dalej w kierunku na wschód do Mossoro. Poruszamy się w nieciekawym, równinnym terenie porośniętym chaszczami, krzakami i małymi drzewkami. Dalej jadąc do Joao Camara doświadczamy tego, jak rozbieżna jest mapa GPS z faktycznym przebiegiem trasy i jak wyglądają trzeciorzędne drogi w Brazylii. Podczas 60km przejazdu jedynym przewodnikiem na trasie były słupy wysokiego napięcia i mijane po drodze zagubione dla świata wioski, gdzie dostawaliśmy skąpe informacje, z braku znajomości języka (portugalski, odmiana brazylijska), na temat dalszej naszej drogi – folklor nie do opisania. To było dzisiejsze nasze clou przejazdu, tu poznajemy prawdziwe oblicze życia społeczności maleńkich wiosek, gdzie ludzie są niezwykle przyjaźni, uczynni i pomocni. Wieczorem, już po zmroku, pokonawszy tego dnia 450 km docieramy do nad atlantyckiej miejscowości Touros i wynajmujemy pokój w pensjonacie, tuż przy wjeździe do tej miejscowości (45reali – śniadanie, klima, łazienka). Próbowaliśmy na nadmorskim bulwarze, standard prawie ten sam, a cena x3.

01-28

29 styczeń 2011r

Nie za bardzo wiem jak rozpocząć dzisiejszą relację z trasy. Po 10 latach intensywnych wojaży po świecie, w różnych mniej lub bardziej niebezpiecznych miejscach, zostałem brutalnie w bandycki sposób napadnięty, obrabowany z aparatu fotograficznego pod rygorem użycia czegoś, co miało lufę i było skierowane w moją stronę, wyglądało to jak obrzyn nadszarpnięty zębem czasu, na szczęście nie doświadczyłem czy był sprawny i jakoś nie mam nadal ochoty tego dociekać – stało się – widać pan Buczek pogroził palcem – pilnujcie się bardziej, bo sympatia i uprzejmość Brazylijczyków nie idzie w parze z panującym tu bandytyzmem, który to dokładnie widziałem w Rio de Janeiro pięć lat temu, jadąc wokół świata na motocyklu. Te ostatnie dwa tygodnie zatarły i uśpiły tamtejsze złe wrażenia i rozluźniły czujność. Okazało się jednak, że prawda jest brutalna, tu od strony bezpieczeństwa nadal nic się nie poprawiło. W świecie, gdzie wielkie bogactwo graniczy z tragiczną biedą, ta patologia nigdy nie przestanie istnieć. Teraz przejdę do relacji z dzisiejszego dnia. Po spenetrowaniu małej, spokojnej osady rybackiej Touros, ruszyliśmy na trasę wzdłuż Atlantyku, przemieszczając się ponoć najciekawszymi plażami Brazylii w kierunku Natal. Ciekawy rejon, wokół wiele wielkich piaszczystych wydm, po których sprawnie przesuwamy się do przodu, by na każdej z plaż rozejrzeć się, zażyć kąpieli, wypić agua de coco (woda z kokosu) i pojechać dalej. Pogoda dzisiaj rozpieszcza i dodaje wspaniałego kolorytu krajobrazom. Nie będę wymieniał wszystkich nazw plaż, bo byłoby to nudne, tak jak i bywanie na nich w nadmiarze, powiem jedynie, że jest po drodze sześc rozległych, na kilka km każda. Do tej ostatniej w Genipabu, tuż przed Natal, ponownie musieliśmy przeprawić się promem, tym razem nie zagrażającym zatonięciem. Pełni entuzjazmu wjeżdżamy na przedmieścia stolicy stanu Rio Grande do Norte. Ja po drodze dostrzegam ciekawe miejsce do sfotografowania, typową dla regionu farmę, gdzie krowy na zielonej łące pośród palm zażywają poobiedniej sjesty – piękny widok. Zatrzymujemy się, pieszo cofam się około 50m i cykam fotki. Powracając do naszej Toyoty widzę kontem oka przechodząc przez jezdnie, że idzie dwóch wyrostków, których wielu w całej okolicy. Jesteśmy na głównej drodze, gdzie przemieszcza się auto za autem, co powoduje wielki szum. Nagle czuję, że ktoś zachodząc mnie od tyłu wyrwał mi z reki aparat fotograficzny, jak się oglądnąłem to zobaczyłem lufę obrzyna wycelowaną we mnie – odpuściłem ( tak radził mi Rysiu Kruszewski z Buenos Aires który był już niejednokrotnie obrabowany w podobny sposób w Argentynie i Brazylii – życie jest więcej warte niż pieniądze, czy jakiś tam aparat fotograficzny, aby je ryzykować dla takich sytuacji – ta myśl przebiegła po mnie w momencie zaistniałego incydentu!), a oni w mgnieniu oka uciekli w okoliczne, rozległe zabudowania wioski, za którymi były nad oceaniczne wydmy. O dziwo już za dwie minuty przejeżdżał patrol policji, która ruszyła w pościg, lecz po godzinie wszyscy odpuściliśmy – szkoda czasu na szukanie igły w stogu siana. A czego najbardziej mi żal – tych wspaniałych zdjęć, które zrobiliśmy dzisiaj i których również Wy, odbiorcy tych wiadomości też nie zobaczycie, a szkoda. Na szczęście mamy jeszcze dwa aparaty i dalej kontynuujemy relację zdjęciową. Nieco podłamani docieramy do Natal (tł. Boże Narodzenie) i z minami na kwintę zwiedzamy tamtejszy fort Fortaleza dos Reis Magos, oraz galerię rękodzieła w odrestaurowanych zabudowaniach więzienia, gdzie maleńkie kramiki ulokowano w celach. Dzisiejszy rekonesans plażowy kończymy na Praia de Pirangi i Praia Barra de Tabatinga. Aby nie zapłacić niebotycznych cen za nocleg w tych wypasionych kurortach uciekamy od oceanu do drogi nr BR 101, jadąc nią na południe w kierunku Joao Pessoa i już po zmroku za Nisia Floresta znajdujemy lokum w skromnej pousada za 25 reali pokój 2os. z klimą i garażem, dla informacji w kurortach ceny 120-220 w zależności od standardu i odległości od plaży.

01-29

30 styczeń 2011 r.

Spanie z gryzącymi mrówkami stało się normą, no cóż, tak jak po nocy złej przychodzi dzień, tak po burzy słońce, tak nas powiodło na najpiękniejszą plażę Praia da Pipa, do której powracamy 25km nad Atlantyk z krajowej drogi BR 101, którą obecnie od Natal będziemy przemieszczać się na południe wzdłuż oceanu, aż do Salwadoru. Informacje z przewodników (mamy ich trzy), gdyby połączyć je w całość, nie oddają stanu faktycznego. I tak napisano, że spotkamy tam atrakcyjnych, bogatych mieszkańców Północnego Wschodu, zapewne to zamożni ludzie, ale jak na nasze spostrzeżenia, jeśli atrakcyjnością nazwać chodzące „pasztety”, to znaczy, że nasz gust uległ mocnemu wypaczeniu. Bez wątpienia są ślicznie ubrani, odpowiednio zmanierowani i ostentacyjnie obnoszą się przy „pobre”(bardzo biednych) ze swoimi walorami. Wśród tandety lśnią jak diament i niewątpliwie są wzorcem niedoścignionym finansowo. Postanowiliśmy wybrać się na rejs wraz z „atrakcyjnymi zamożnymi”,turystycznym jachtem, by podglądać delfiny. I tu okazało się, że kiedy jedni spali owiani nudą, inni pasjonowali się jak dzieci widokiem delfina, tak jakby to było pierwsze w życiu zwierzątko ujrzane naocznie. Ten wręcz infantylny rwetes, powodował przechylenie jachtu i mnóstwo przedszkolnych emocji. Po godzinnej zabawie w „majestacie wyższości”, zeszliśmy na ziemię, stwierdzając, że ci „atrakcyjni”, to nie ci którzy się za nich podają, ale ci co ich obsługują . To proletariat wygląda zdrowo i sportowo, a zamożni, to ludzie walczący z poważną nadwagą, biegając co dnia po bulwarze od szóstej rano, mają nadzieję na ograniczenie „chodzenia pod nóż”. W Brazylii zamożnych obowiązuje „kult ciała”, to wręcz wymóg, gdyż starość stała się tematem tabu, by w tak zwanych „centrach szyku”, bez względu na wiek pokazywać opalone smukłe ciało. Uprawiają tak zwany cielesny faszyzm, to obsesja która nakazuje robić wszystko, by osiągnąć ideał. Brazylia to światowa stolica chirurgii plastycznej i jest nawet coś dla biedaków, ponieważ raz w tygodniu najlepsi chirurdzy „poprawiają” ich gratis. Sporo osób zaciąga kredyty, by móc dogonić „pięknych”. Czasem zdarza się tak, że Brazylia boryka się z poważnym deficytem sztucznego wypełniacza, gdyż tak ogromne jest zapotrzebowanie na silikonowe piersi i pośladki. Media przedstawiają piękno w taki sposób który dowodzi, iż w kraju panuje rasizm, to wyłącznie „biały” świat. No cóż, jak wszyscy wiemy, piękno jest wartością względną. Z tego tytułu napisałam przemyślenie „o pięknie”(zamieszczone na końcu relacji z dzisiejszego dnia). Wieczorem docieramy do Joao Pessoa, stolicy stanu Paraiba, obecnie dużego nowoczesnego miasta, które zostało założone przez Portugalczyków w 1585r. Zwiedzamy niewielką, odrestaurowaną, małą starówkę z kilkoma kościołami i ciekawymi domami położonymi przy wybrukowanych uliczkach. Natomiast faktem jest, iż to tutaj właśnie znajduje się najbardziej na wschód położony punkt Brazylii jak i zarówno obu Ameryk, a ponadto plaże…plaże…plaże…,a my znów mamy problem ze znalezieniem przyzwoitego noclegu. Jadąc tak bulwarem zauważamy po raz pierwszy auto wyprawowe na zabudowie ciężarowego mercedesa 4×4 na rejestracji z Berlina. Para z Niemiec stacjonuje tu od tygodnia twierdząc, iż miejsce jest bezpieczne i możemy stać obok nich. Ponieważ zasada jest taka, że miejsc gdzie mieszkają „rico” (bardzo bogaci), strzeże policja i prywatni ochroniarze, tak więc śpimy na dachu Toyoty przy bulwarze, na chodniku obok pensjonatu (gdzie życzono sobie za nocleg 150 reali), wespół z parą z Niemiec.

…czym jest piękno?…kto zna definicję piękna?…hm…piękno jest pojęciem względnym…to subiektywne odczucie danej jednostki…a definicja piękna po prostu nie istnieje…piękno jest tym, co podoba się nie przez wrażenia, ani przez pojęcia, lecz z subiektywną koniecznością w sposób powszechny, bezpośredni i co najważniejsze…zupełnie bezinteresowny…i tu kolejne pytanie…czy coś co zostało uznane przez jednostki za piękne…jest takowym dla wszystkich?…bo trzeba sobie tu powiedzieć, że to zawsze elity nadawały ton…nabywając piękno po ekstrawaganckich cenach…traktując to w kategorii dobrej inwestycji…podwyższając w ten sposób swój status społeczny…a jednocześnie awans kulturowy…to taki znak rozpoznawczy…rodzaj glejtu do salonów…wśród ekskluzywnego stada…przejaw owczego pędu do posiadania pięknych rzeczy, połączonego z pragnieniem samemu bycia pięknym…to taka chęć pokazania sobie samemu i otoczeniu, że jest się lepszym…często popełniany jest tutaj podstawowy błąd…ponieważ na podstawie ubioru…zapachu perfum…dokonuje się moralnych wartościowań innych osób…a przecież brzydota rodzi się od wewnątrz…hm…a biorąc pod uwagę to, że piękna wnętrza się nie kupi…czyż nie zdumiewającym jest fakt, co ludzie są gotowi zrobić, żeby mieć iluzję bycia pięknym zewnętrznie…dla piękna wnętrza nie chcą lub nie potrafią zrobić nic…a zgodnie z obowiązującym kodeksem „piękni ludzie’’ chcą być przedmiotem uwielbienia…pochlebnych plotek…szeptów i westchnień zazdrości…znajdować się na ustach tłumu…lecz, gdyby tak niebo wysłuchało ich modlitw…zostaliby rozszarpani przez lwy…niesalonowe…myślę, że poszukiwanie piękna na siłę, jest tak zabawne, jak to tylko możliwe w prawdziwie bezmyślnym spektaklu…a gdy nic nie jest pewne…nawet to, że piękno jest pięknem…potrzeba uciekania się do oszustw, w które można uwierzyć, jest tak silna, bo przecież nie ma aplauzu dla pospolitości i przeciętności…miraż chorego umysłu powoduje przekonanie, że samo wsunięcie ręki, tylko parę cali, w głąb własnej kieszeni…która nie zna słowa deficyt…upoważnia do powiedzenia sobie…mogę mieć całe piękno tego świata…tylko czy aby na pewno?…piękno na sprzedaż…piękno do kupienia…a przecież są rzeczy piękne tak po prostu…trzeba je tylko umieć odnaleźć…zauważyć…zrozumieć…nie, że są piękne, bo ktoś nam tak narzucił…sami tworzymy odpowiednie warunki dla swojej duszy, aby potrafiła rozróżnić piękno od falsyfikacji…a jak wiemy…kiedy dusza otruta, a rozum śpi…rodzą się potwory…tak więc, w gąszczu skoncentrowanego blichtru…pachnącego wiatrem…to co zostało uznane za piękne…nie znaczy, że będzie nim jutro…dlatego żądza piękna to szatańska podnieta…a prawdziwe piękno?…co z nim?…gdzie jest?…jak go szukać?…JEST!…ja to wiem… my to wiemy… trzeba tylko wsłuchać się w siebie…by w odpowiednim czasie…o odpowiedniej porze…zareagować sercem…

…Wiola…

01-30

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>