8 luty – sobota – dzień 35.

Manila > Tagbilaran na wyspie Bohol > Panglao > „Alona Beach” – zwiedzanie wyspy - 30km

Z powodu notorycznych, pokaźnych korków ulicznych, już przed 10.00 jedziemy na lotnisko, chociaż lot na wyspę Bohol mamy dopiero o 14.40. Jest to niewyobrażalne, ale pokonanie kilkunastu km w tym mieście, może czasem zająć nawet 4h. Na szczęście dzisiaj sobota, jest nieco luźniej i już po 1,5h jesteśmy na miejscu. Wylatujemy z lokalnego lotniska w Manili do Tagbilaran, największego miasta na wyspie Bohol. Po wylądowaniu (lot 1h 10 min.), hotelowym transportem przedostajemy się na sąsiednią, małą wyspę Panglao i docieramy do słynnej plaży „Alona Beach”. Zakwaterowani jesteśmy w hotelu „Alona Kew White Beach Resort”.

A tu co?… pełny relaks w tempie turystycznej małej osady i kurortowej atmosfery. Wreszcie można zażyć kulinarnej części podróżniczego życia, które tak uwielbiamy. Nie tylko historia, religie, kultura i krajobrazy… wreszcie coś dla podniebienia i poszerzenia turystycznych zapachów i smaków. Wszystko to realizujemy w jednej z nadmorskich restauracji, ulokowanych bezpośrednio przy plaży z widokiem na „pająki”… tradycyjne filipińskie łódki „banca”.

Dzisiaj degustowaliśmy ogromne krewetki, tuńczyka i kalmary oraz warzywa z grilla, do tego piwo „Red Horse”, a wszystko to serwował(a) nam „bakla” (to z biologicznego punktu widzenia mężczyźni, którzy czują się kobietami). I to właśnie przedstawiciel „trzeciej płci”, ubrany jak kobieta, z właściwymi manierami i szminką na ustach… obsługiwał nas tego wieczora.

9 luty – niedziela – dzień 36.

Panglao – „Alona Beach” > Corella „Bohol Enchanted Zoological and Botanical Garden” > „Chocolate Hills” > Panglao - 130km

Bohol to jedna z większych wysp archipelagu „Visayas”, położonego pomiędzy głównymi wyspami Filipin – Luzonem i Mindanao. To jedna z trzech dużych jednostek podziału administracyjnego na Filipinach. Naszym głównym celem dzisiejszego dnia, jest dotarcie do tarsierów (wyraków upiornych) i zobaczenie „Wzgórz Czekoladowych”, ale jak się później okazało, Bohol to miejsce, gdzie do odkrycia było znacznie więcej. Wynajętym autem wraz z kierowcą ( 8h. 2tys. piso -150zł ), zwiedzimy istotne i najpiękniejsze miejsca na wyspie. Najpierw w Baclayon odwiedzamy miejsce, gdzie umiejscowiony jest pomnik upamiętniający „Pakt Krwi”, zawarty w 1569r. pomiędzy hiszpańskim najeźdźcą Mauricio Legazpi, a filipińskim wodzem Datu Sikatuną, który to zapoczątkował okres dominacji hiszpańskiej na terenie Filipin. Legazpi był po Magellanie i de Villalobos, trzecim hiszpańskim konkwistadorem na Filipinach i pierwszym, któremu udało się założyć tu kolonię. To on założył Manilę, a jego imię nosi wiele miejscowości i ulic na Filipinach. Nieopodal, w tej samej miejscowości, wizytujemy zabytkowy kościół „Baclayon Church”, wybudowany niedługo po przybyciu przez pierwszych misjonarzy, którzy dotarli tu w 1595r.. W 1717r. Baclayon stało się parafią, wtedy też ruszyła budowa nowego kościoła. Budulcem były koralowe bloki, wydobywane z morza przez 200 robotników, dzielone i układane jeden na drugim, a spajane milionami jajek. Budynek, który widzimy dziś, został ukończony w 1727r.. W podziemiach kościoła znajduje się loch, do którego wtrącano tubylców, którzy nie przestrzegali zasad kościoła katolickiego. Obok kościoła znajduje się stary klasztor, w którym mieści się niewielkie muzeum z relikwiami, zabytkami i innymi antykami, pochodzącymi nawet z XVI w. Niestety jak wiele innych kościołów, w tym ww. jeden z najstarszych na Boholu, nie miał szczęścia, duża część dachu zawaliła się w czasie trzęsienia ziemi, dziś pokryty jest nowym, blaszanym, kompletnie nie pasującym do całości. Na trasie zaglądamy do „Bohol Lemur Butterfly Park” (wstęp 70piso od os.). Lemury, motyle, weże i ptaki, to przyjemny przystanek i do tego można zbadać… gdzie jest teraz kurczak, którego połknął wąż! Dalej jedziemy drogą wzdłuż rzeki „Loboc River”. Można tu wynająć łódź „banca” lub wykupić rejs statkiem-pływającą restauracją „Loboc Floating Restaurant”, która serwuje lokalne specjały i posiłki kuchni filipińskiej, do których przygrywał będzie lokalny zespół na żywo. Podczas rejsu podziwiać można bujną roślinność na obu jej brzegach. Nie korzystamy z tej niekoniecznie wyjątkowej atrakcji i podziwiamy rzekę od strony drogi. Na trasie przejeżdżamy przez „Bilar Man-Made Forest”, gęsty sztuczny las mahoniowy… „pierwszy i jedyny las posadzony przez człowieka na Filipinach”, czyli tysiące drzew zasadzonych przez mieszkańców Boholu wzdłuż drogi.

W okolicy miejscowości Corella w „Bohol Enchanted Zoological and Botanical Garden” (wstęp 100piso od os.), podziwiamy specyficzne brązowe zwierzątka o wielkich oczach, przypominające wyglądem małpki lub „misie” (a niektórym zapewne przywodzą na myśl Yodę z „Gwiezdnych Wojen” lub gremliny). To ssaki naczelne z rodziny wyrakowatych… wyrak upiorny, tarsier… ja nazwałabym go „basedowek”… ma taki wytrzeszcz oczu, jak przy chorobie Gravesa-Basedowa. Pisma podają, że jeżeli człowiek miałby mieć zachowane takie same proporcje wielkości oczu do reszty ciała jak tarsier, to musiałby mieć je powiększone 150 razy! Te jedne z najmniejszych drapieżnych małpiatek o wyłupiastych oczach, nieproporcjonalnych do wielkości głowy, aczkolwiek świetnie widzących w nocy, posiadają dość czujne uszy, ale braki w węchu, a krótka i bardzo zwrotna szyja, umożliwia obrót głowy o 180º, rekompensując nieruchome gałki oczne. Górne kończyny ma zakończone palcami, które na końcach mają charakterystyczne zgrubienia i wyglądają niczym łapki zielonej rzekotki drzewnej. Dolne kończyny są znów nieproporcjonalnie duże i pozwalają im wykonywać bardzo duże skoki… podobno dochodzące nawet do ok. 6m, co biorąc pod uwagę wielkość tarsierów, jest niesamowitym wynikiem. Charakterystyczny jest też bardzo długi szczurzy ogon. Na wyspie można je również wyszukać w naturalnym środowisku, jednak ze względu na miniaturowe rozmiary, trudno je dostrzec w buszu, a co dopiero zrobić im zdjęcie. Tu na terenie ośrodka mamy pewność, że je zobaczymy. O dziwo, śpią sobie spokojnie na drzewach, na zupełnie otwartym terenie, obowiązują tu jednakże ścisłe reguły jak zachowanie ciszy i nieużywanie lamp błyskowych. Wyraki to zwierzęta bardzo wrażliwe, nie znoszą zbyt jasnych i głośnych miejsc, gdzie nie mogłyby zasnąć w dzień. Lokują się w cieniu liści, przyczepione do gałązek malutkimi łapkami. Prowadzą nocny, nadrzewny tryb życia. Są przede wszystkim owadożerne… chwytają owady, skacząc na nie. Ale nie gardzą też ptakami, wężami, jaszczurkami i nietoperzami. Tak oto prezentuje się tarsier… niekwestionowana wizytówka wyspy Bohol.

Następnie przemieszczamy się do centralnej części wyspy Bohol, w kierunku „Czekoladowych Wzgórz”. To kompleks około 1.770 wapiennych pagórków o wys. 40-120m w kształcie prawie idealnych stożków, wznoszących się tuż obok miejscowości Carmen (wstęp 50piso od os.). Na taras widokowy należy wejść po dość stromych schodkach. A na górze rozczarowanie;-) Mimo zachęcającej, a wręcz smacznej nazwy, wzgórza nie maja nic wspólnego z kakaowcem, ani czekoladą. Miały tylko sprawiać wrażenie kopców zastygłej czekolady, jednak dziś są zielone… czyli jakie?… też pyszne… „Kiwiowe Wzgórza”. Swoją nazwę zawdzięczają trawie, która w porze suchej, zmienia swój kolor na brązowy. Jest wiele teorii starających się wyjaśnić y te unikalne na skalę światową ukształtowania. Nic jednak bardziej nie rozpala naszej wyobraźni jak miejscowew legendy o olbrzymach, walkach, księżniczkach i miłości. Wg jednej z nich, dawno… dawno temu żyły dwa olbrzymy, które walcząc ze sobą, obrzucały się skałami, kamieniami i piaskiem tak długo, że w końcu się zmęczyły i… mamy to, co teraz widzimy, co rzecz jasna wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Wracamy na kolację na plaży, lecz ciut zmieniamy repertuar, u „bakla” (a jest ich wielu), zamawiamy krewetki w sosie, beef i warzywa z grilla oraz stały punkt programu… piwo „Red Horse”. Po kolacji Wojtek idzie do wody, a ja oddaję się w ręce masażystki i „wyplataczki” warkoczyków.

08-09-02-20-map

10 luty – poniedziałek – dzień 37.

„Alona Beach” – Panglao > przystań promowa w Tagbilaran > prom na wyspę Cebu > Cebu – 30km

Rano przejeżdżamy taksówką (500piso) do portu w Tagbilaran, skąd o 9.20, odpływamy promem „Ocean Fast Ferries Inc.” do miasta Cebu (940piso za 2os. plus 100piso bagaż). Padający deszcz skutecznie zatraca widoczność i przeszkadza w przeprawie, trzepoczą potargane szmaty osłaniające przed wiatrem i rzeczonym deszczem. Po dwóch godzinach nudnej podroży, przybijamy do portu w Cebu. Bierzemy taksówkę (300piso) i po chwili jesteśmy w miejscu zakwaterowania, w hotelu „Elizabeth Hotel”). Przy wejściu kontrola temperatury, żel do dezynfekcji rąk, a pracownicy w maseczkach, to obowiązkowe standardy związane z „koronawirusem”.

Pogoda zdecydowanie się poprawia, więc idziemy w miasto. Na Filipiny przyjeżdża się głównie dla rajskich plaż, niesamowitych raf koralowych ogólnie rzecz ujmując „egzotyki”. Cebu jest inne… z jednej strony to prężny i nowoczesny ośrodek miejski, centrum biznesowe i siedziba wielu firm z licznymi wieżowcami, prawdziwie „miejską” zabudową, zakorkowanymi ulicami i gigantycznymi centrami handlowymi. Z drugiej strony to miasto, gdzie można trafić na ulice z ledwie trzymającymi się kupy budynkami, brudem i bezdomnymi osobami, a nawet całymi rodzinami koczującymi wprost na takich ulicach. Miasto pełne kontrastów… jak całe Filipiny zresztą. Na trasie dzisiejszego marszu, oprócz podpatrywania życia mieszkańców, odwiedzamy zachowany najstarszy dom na Filipinach „Yap-Sandiego Ancestral house” (wstęp 50piso od os.), zbudowano go około 1680r. z drewna i kamienia koralowego. Pierwotnie był we władaniu chińskiej rodziny Yap, potem przeszedł do rodziny Sandiego. W domu, mieszance kultury chińskiej i hiszpańskiej, panuje specyficzny wręcz sakralny klimat, z miejsca przenosimy się w czasie. Mnóstwo tu antyków, pięknych starych mebli, rzeźb, obrazów i starych koronek. Tuż obok, znajduje się wymowny monument „The Heritage of Cebu Monument”, upamiętniający przybycie tu hiszpańskich kolonizatorów z Magellanem na czele. W geście przyjaźni i pokojowych zamiarów, uroczyście przekazał lokalnej królowej figurkę Santo Nino… Świętego Dzieciątka i postawił krzyż. I tak rozpoczął się proces konwersji mieszkańców na katolicyzm… w miejscu przybicia do brzegu. Po odkrywcy pozostały do dziś figurka i krzyż, tak jak narzucone praktyki religii katolickiej, które w późniejszym czasie „pokojowo” obłaskawił Legazpi, resztą zajęli się przybyli wraz z konkwistadorami misjonarze, w tym Jezuici. Dziś Filipiny to jeden z najbardziej katolickich krajów, a miasto Cebu, ze swoją bazyliką „Basilica Minore del Santo Nino”, to odpowiednik naszej Częstochowy. Aby odwiedzić figurkę Santo Nino, uznaną za cudowną, pielgrzymują tu wierni z całego kraju i stoją w długiej kolejce, by oddać modły i hołd Dzieciątku Jezus.

Legenda głosi… iż drewniana figurka Santo Nino podarowana miejscowym przez Ferdynanda Magellana w 1521r… 44 lata później w cudowny sposób przetrwała mniej dyplomatyczne próby nawracania niewiernych ogniem i mieczem (pod wodzą konkwistadora Legazpi). Hołubiona figurka patrona miasta z okazji swego święta, opuszcza pancerne akwarium w „Basilica Minore del Santo Nino” i prowadzi sobotnią procesję pod silną eskortą policji i wojsk. Jej atrapy są wszechobecne… w urzędach, supermarketach, szpitalach, warsztatach samochodowych, szkołach, na posterunkach policji… wszędzie można natknąć się na ołtarzyki z charakterystyczną figurką w roli głównej. Sama bazylika, pierwotnie jako kościół, czyli chata pokryta słomą założony był w 1565r. Dopiero kilka wieków później papież Paweł VI ustanowił go bazyliką mówiąc… „to symbol narodzin i rozwoju chrześcijaństwa na Filipinach”.

Oczywiście udajemy się również pod „Krzyż Magellana” („Magellan’s Cross”), usytuowany tuż przy bazylice „Basilica Minore del Santo Nino”. Mieści się w niewielkiej kaplicy i jest właściwie repliką oryginału, który już dawno temu został rozkradziony i zniszczony. Wielki żeglarz i podróżnik, będąc w trakcie wyprawy wokół świata 7 kwietnia 1521r. dotarł do wyspy Cebu, by „podarować” temu miejscu nowe idee, przewracając do góry nogami dotychczasowy porządek. Tymczasem jego śmierć ukazuje realia wielkich odkryć geograficznych. Z jednej strony legenda odkrywania świata i szerzenie chrześcijaństwa w imię Boga, dla chwały i złota. Z drugiej strony „konkwistador”, brutalnie wprowadzający własny ład. Gwałcił wszelkie godności mieszkańców podbijanych ziem oraz bezwzględnie karał w przypadku sprzeciwu. Magellan wylądował na wyspach, które jego następcy nazwą później na cześć króla Hiszpanii, Filipinami, 17 marca 1521r. Gdy dotarł do Cebu zaprzyjaźnił się z wodzem Radżą Humabonem. Podarował mu i jego żonie figurkę Santo Nino- Dzieciątka Jezus, która po dziś dzień jest najświętszym symbolem filipińskiego katolicyzmu. Humabon, dzięki przybyszom, zjednoczył wokół siebie inne plemiona. Każde plemię miało mu (i Hiszpanom) płacić trybut. Tylko jeden wódz się postawił, a zwał się on Lapu-Lapu. Magellan postanowił go ukarać. Razem ze swoją flotą wyruszył 26 kwietnia na małą wyspę Mactan, nieopodal Cebu. 49 wojowników Magellana wskoczyło do wody , 11 zostało by strzec łodzi. Wojownicy Lapu-Lapu utworzyli 3 oddziały, w liczbie ponad 1.500 osób. Hiszpanie zaczęli strzelać, ale muszkiety nie miały jednak takiego zasięgu. Magellan zrozumiał, że sytuacja jest poważna i wysłał część żołnierzy, by spalili domy wioski Lapu-Lapu, zastraszając tym wrogów. Gdy wojownicy Lapu-Lapu ujrzeli, że ich domy płoną, wpadli w furię. Trafili Magellana zatrutą strzałą w prawą nogę. Rozpoznawszy kapitana, wciąż w niego ciskali dzidami. Walczył przez ponad godzinę, nie zamierzając się wycofać. Jeden z z wojowników Lapu-Lapu rzucił bambusową dzidą w kapitana, lecz ten natychmiast zabił go szablą, która utknęła w jego ciele. Chciał ją wyciągnąć, lecz zdołał tylko do połowy… został trafiony w ramię inną dzidą. Większość z rozbitków wróciła do Cebu, gdzie Humabon przygotował im wieczerzę … otruł prawie wszystkich. Reszta, pospiesznie odpłynęła i po rocznej żegludze dotarła do Hiszpanii, wieńcząc pierwsze w historii opłynięcie ziemi. No cóż, z jednej strony wszelkie wielkie odkrycia geograficzne, to swego rodzaju hazard, z drugiej zaś… za zbrodnie musi być kara. Jest jeszcze trzecia strona… jeśli się powiodą i zamysł konkwisty zostanie osiągnięty… to chwała na wieki!… bo jak to twierdził Niccolo Machiavelli w dziele „Książę”… cel uświęca środki… a ten, kto ma władzę, nie musi nikogo za nic przepraszać.

11 luty – wtorek – dzień 38.

Cebu – zwiedzanie kolonialnego miasta Cebu.

Ranek przywitał nas słoneczną pogoda, a wg wczorajszych prognoz miało dzisiaj cały dzień padać. W związku z tym, nie zamówiliśmy rejsu łodzią po wyspach, tylko dokończyliśmy zwiedzanie miasta. Zaczęliśmy od placu „Plaza Independencia”, przy którym znajduje się XVIw. „Fort San Pedro” (30piso od os.). Historia tego najstarszego fortu, trójkątnej twierdzy z 1565r. mocno przeplatała się w zawierusze dziejów tego państwa. Niegdyś stanowił ostoję tworzącej się hiszpańskiej kolonii i strzegł strategicznego punktu żeglugi transoceanicznej, a zbudowano go z polecenia Miguela Lopez de Legazpi. Później, przez krótki czas, służył jako miejsce zakwaterowania amerykańskich żołnierzy i jako szkoła dla mieszkańców Cebu. Podczas II wojny światowej, stanowił koszary japońskiej armii. Przez pewien czas w ogrodach znajdowało się zoo, a aktualnie fort jest muzeum narodowym.

Następnym miejscem które odwiedziliśmy dzisiaj, był historyczny dom-muzeum „Casa Gorordo” (wstęp 120piso od os.). Pięknie odrestaurowana XVIIw. posiadłość Juana Gorordo, w doskonały sposób ukazuje warunki życia tutejszych elit. Lokalnie nazywany „bahay na bato”, dom jest zbudowany z bloków z kamienia koralowego, podłóg z twardego drewna molave i terakotowych dachówek. W muzeum eksponowane są wyszukane antyczne meble, kostiumy z epoki, obrazy religijne, rzeźby w drewnie, sztuka dekoracyjna, artykuły gospodarstwa domowego oraz narzędzia rolnicze, kuchenne i piekarnicze. Na parterze znajduje się także galeria sztuki współczesnej. Niegdyś, ten drewniano-kamienny dom, zamieszkały był przez pierwszego katolickiego biskupa Filipin.

Wracamy do hotelu taksówką (100piso) i już per pedes udajemy się do „Ayala Center Cebu”, czyli galerii. Gdziekolwiek zamierzamy wejść, ochroniarze sprawdzają temperaturę i ewentualny bagaż lub torebkę. Zjedliśmy obiad i popatrzyliśmy na fragment potęgi filipińskiego klanu Ayala.

10-11-02-20-map

12 luty – środa – dzień 39.

Cebu > przelot na wyspę Palawan >Puerto Princesa

Po wczesnym i szybkim śniadaniu, już przed siódmą meldujemy się na lotnisku w Cebu. O 9.20 czeka nas krótki przelot (1h 15min.) na wyspę Palawan, którą zwie się prawdziwą perłą i kwintesencją tropikalnego raju, a gdzie spędzimy kolejne 6 dni. Prosto z lotniska, tuk-tukiem, udaliśmy się do lokalnego biura turystycznego „David Travel & Tours”, aby przygotować nasz pobyt. Wyspa w 2013 i w 2017r. zdobyła tytuł „World’s Best Island” w rankingu międzynarodowego magazynu „Travel & Leisure” i od lat, stale znajduje się w pierwszej piątce najpiękniejszych wysp świata. Ta duża i różnorodna wyspa, oferuje wszystko to co najpiękniejsze na Filipinach, jest jednym z tych miejsc na Ziemi, które koniecznie trzeba zobaczyć. Pracownica biura, wszystkie te miejsca, które zadeklarowaliśmy do odwiedzenia, sprawnie ujęła w całość, oferując odpowiednie wycieczki i transport po wyspie. Okazało się, że te sześć dni, to minimalny czas, w którym jesteśmy w stanie zrealizować zaplanowany plan zwiedzania. Transport po rozległym terenie wyspy, zabiera sporo z tego czasu. Za cały pakiet usług, bez zakwaterowania, płacimy 15.100piso, to ok. 300 $USD.

Następnie zakwaterowujemy się w Puerto Princesa w hotelu „Hotel Fleuris” i idziemy w miasto.

Stolica wyspy… legenda mówi, że nazwa miasta wzięła się od księżniczki, którą można było spotkać w okolicy późnymi wieczorami… to tyle z pięknych baśni, realia są nieco inne, tak jak to miasto, które nie robi specjalnego wrażenia, można wręcz stwierdzić, że jest zwyczajnie brzydkie. Puerto Princesa szczyci się mianem najbardziej zielonego i czystego miasta Filipin… podejrzewamy, że konkurencja nie jest zbyt zażarta, ale rzeczywiście nie czuć tu tej typowej, ciężkiej i dusznej azjatyckiej „miejskości”. Niska zabudowa, wąskie dziurawe drogi, po których telepią się „tricycle” i leniwie wałęsają się kury. Nadmorski bulwar „Baywalk Park” zaniedbany, wiele jego elementów zmarniało, uszkodzone latarnie i obskurne budy. Lecz jest coś, co przykuwa naszą uwagę… „tricycles”, ich nowatorski design i ekstrawaganckie barwy. Tu przybierają formę trójkołowych limuzyn. Ich właściciele upiększają swe pojazdy w nieprawdopodobny sposób, montują atrapy uznawanych marek i dokładają przeróżną gamę wszelakich bajerów. „Tricycle” to blaszana struktura przyspawana do starego, klekoczącego motocykla japońskiej produkcji. I choć to konstrukcja, która jest klasycznym motocyklem z bocznym wózkiem, to nijak nie przypomina takowego pojazdu. Jest to najbardziej rozpowszechniony i zarazem najtańszy sposób poruszania się po miastach na Palawanie. Ktokolwiek zdecyduje się na podróż na wyspę, to na pewno, czy tego chce czy nie i tak wyląduje w trzęsącym „motowynalazku”. Wieczorem wracamy do hotelu i pijemy znów to samo piwo „Red Horse”. Filipiny stoją piwem „San Miguel” i (tej samej marki) mocniejszym „Red Horse”. No cóż, jeszcze nie dotarło tutaj kraftowe szaleństwo.

13 luty – czwartek – dzień 40.

Puerto Princesa > Honda Bay > Puerto Princesa – „Island hopping”

Tego dnia wyjeżdżamy nas pierwszy „island hopping” (pływanie z wyspy na wyspę). Najpierw pojechaliśmy busem do przystani „Hobbai Wharf Area”, a później wynajętą łodzią przemieszczamy się po wyspach w zatoce „Honda Bay”. Obsługa jest bardzo sprawna, po drodze wypożyczamy sprzęt do nurkowania i snorkelingu (maska z rurką 150piso od os.+ buty aquashoes 150piso od os.). Z vana przesiadamy się na dziesięcioosobową łódź i już o 9.00 wyruszamy na szerokie wody, na pierwszą wyspę „Luli Island”. Wśród atrakcji mamy zapewnione nurkowanie, snorkeling oraz odwiedzenie kilku wysp. Jeśli chodzi o nurkowanie, to „wyrzucają” nas w miejscu, gdzie pod wodą czekają na nas ławice kolorowych rybek i koralowce. Czasu jest na tyle wystarczająco, żeby spokojnie popływać i popatrzeć na rafę koralową. Więcej do zaproponowania ma następna wyspa, „Starfish Island”(gdyby spojrzeć z góry, ma kształt niemal idealnej rozgwiazdy). Oprócz wielokolorowych rybek, co rusz napotykamy na wyjątkowe rozgwiazdy.

Na kolejnej wyspie „Cowrie Island” zaserwowano nam lunch, o dziwo podano nawet krewetki i tuńczyka. Tu pozostawiono nam najwięcej czasu na plażowanie, kąpiele i snorkeling. Cała klientela łodzi liczyła zaledwie dziewięć osób. Mieliśmy „bliskie” towarzystwo, płynęły z nami trzy sympatyczne Czeszki z Pragi. Atmosfera doskonała, widoczki niczym widokówki i cała wycieczka bardzo udana. O 16.00 kończymy pływanie przybijając do ww. przystani, a przed 17.00 meldujemy się ponownie w naszym hotelu. Podsumowując „island hopping” wydał nam się doskonałym rozwiązaniem dla każdego, kto planuje zostać w Puerto Princesa, na dłużej niż jeden dzień. Miasto samo w sobie nie ma zbyt wiele do zaoferowania, więc pływanie z wyspy na wyspę, może okazać się niezmiernie przyjemną odskocznią.

Późnym wieczorem poznajemy życie miasta, najpierw dowiedzmy bazar, a później idąc wzdłuż zatoki, wstępujemy na kolację do jednej z wielu restauracyjek, znajdujących się przy promenadzie „Baywalk Park” i oferujących świeże owoce morza. Wczoraj, za dnia, miejsce to wyglądało niczym porzucone budy, dziś wieczorem, to oświetlone jadłodajnie ze sprytnie uwijającymi się kelnerami. W tym właśnie miejscu, niczego nie świadomi, najpierw spróbowaliśmy doskonałych owoców morza, wypiliśmy z góry wiadomo jakie piwo, zrobiliśmy mnóstwo fotek i poszliśmy do hotelu. Dopiero przy zgrywaniu zdjęć do pamięci zewnętrznej, okazało się, że Wojtka aparat odmówił posługi i nic nam nie dał, a ja wieczornych fotek robię bardzo mało, a to z prostej przyczyny, mój aparat świetnie sprawdza się za dnia, a Wojtka robi dobre zdjęcia w słabo oświetlonych pomieszczeniach i w nocy. No cóż, od dziś dysponujemy jednym aparatem, oby „dożył” końca podróży.

14 luty – piątek – dzień 41.

Puerto Princesa > Sabang > „Subterranean River National Park”< przejazd do Port Barton - 230km

Po śniadaniu, o 8.00 przejeżdżamy busem do punktu przesiadkowego w Sabang. Tam usadowiliśmy się w „pająku”… typowej filipińskiej łodzi „banca”, mającej smukły kadłub z bambusowymi ramami po obu burtach, które nadają ten właśnie specyficzny wygląd… ogromnego pająka wodnego. Po 15minutach dopływamy na zamkniętą plażę, gdzie witają nas jaszczurki i małpki, te ostatnie są średnio przyjazne i już innymi łodziami, płyniemy „Podziemną Rzeką” („Undergroud River”), przez system jaskiniowych korytarzy. Najpierw niewielki odcinek przeszliśmy po lądzie do stanowiska, gdzie rozdawano audio guide oraz wydawano kaski ochronne.

Jest to jedna z największych tego typu atrakcji na świecie. „Podziemna Rzeka” w parku narodowym „Puerto Princesa Subterranean River National Park” w 1999r. została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a od 2011r. należy do jednego z 7 nowych cudów natury. Długość rzeki to około 8km co czyni ją najdłuższą podziemną rzeką na świecie. Odcinek otwarty dla turystów liczy sobie 1,5km dł. W trakcie około 40 minut rejsu łodzią wiosłową z przewodnikiem, słuchamy nagrań ze słuchawki, które fenomenalnie, co do sekundy skorelowane są z trasą wycieczki. Dodatkowo przewodnik dopowiada trochę od siebie i zaznacza latarką ciekawe miejsca, tak więc podziwiać możemy m.in. liczne stalaktyty narastające od stropu, stalagmity oraz skamieliny liczące miliony lat. Każdy z nich ma zresztą swoją nazwę, tak jak i kolejne „pokoje” trasy. I tak mamy chociażby bazar, na którym znajdziemy kalafiora i bakłażana, nie mogło się obyć bez nawiązań religijnych chociażby do Świętej Rodziny, czy popkulturowych jak „Titanic”. Jedna z największych komór jaskiniowych i nosi nazwę „Italian Chamber”, jej wielkość dochodzi do 360m dł., 140m szer. i 80m wys. Wszystko to po to, by nas zainteresować, ale trzeba przyznać, że takie odwołania do znanych nam rzeczy, lepiej obrazują wnętrze jaskini i pokazują jej nietypowość. W jaskini nieustannie słychać odgłosy zamieszkujących ją nietoperzy, wiele z nich przyklejone jest do ścian. Głębokość rzeki to nawet 8m. Słona woda wpływa do jaskini aż do 6 kilometrów w głąb i też na takiej długości ma wpływ na życie wewnątrz. Jest to najdłuższa żeglowna rzeka na świecie i jest to też największe podziemne ujście rzeki na świecie. Mimo iż dotarcie na miejsce zajmuje sporo czasu (van+łódka łącznie ok. 3h), a atrakcja nie należy do najtańszych (1.900piso od os.), gdzie nawet można poczuć się jak intruz, który swoją obecnością zaburza to sanktuarium ciszy, to z drugiej strony, można być wdzięcznym naturze za to, że stworzyła takie miejsce i jest nam dane je zobaczyć. Cisza, jaka panuje podczas przebywania w jaskini jest niesamowita, przerywa ją tylko cichy plusk wioseł, a dźwięk jaki wydaje migawka aparatu… jest niczym wystrzał armaty.

Po południu, udajemy się nieco na północ wyspy Palawan, do Port Barton. Ta miejscowość będzie naszą bazą wypadową na okoliczne wyspy, laguny i rafy koralowe. Dotarcie na miejsce zajmuje nam prawie 4h, ale transport zorganizowany przez naszego agenta jest perfekcyjny i wszędzie na trasie, tam gdzie mamy przesiadki, jest sprawna obsługa i pełna informacja o dalszym transporcie. Na dworcu autobusowym w Port Barton wsiadamy w „tricycla” i za 40piso wiezie nas do hotelu. I niby wszystko jest tak jak powinno być, ale za taką cenę (5.544piso za 2 noce), to klimatyzacja internet i telewizja powinny działać… a do „roboty” zagoniony jest tylko wiatrak – „Hotel Oasis” Adres: Roxas Street, Port Barton, 5309 San Vicente, Filipiny, Tel: +63 927 037 9078 GPS: N 010° 24.801, E 119° 10.787

Wieczorem idziemy na plażę, na kolację pod znakiem płonących pochodni.

12-14-02-20-map

15 luty – sobota – dzień 42.

Port Barton – „Island hopping” – pływamy łodzią w okolicach zatok Port Barton i zatoce „Pagdanan Bay”.

Po intensywnej podróży w pierwszej części wyprawy, nadszedł spowolniony czas, czyli kolejny „island hopping” na Palawanie. Port Barton to malutka, leżąca jakby na uboczu mieścina. Panuje tu prowincjonalna, niczym niezakłócona atmosfera i za takie miejsca wielbimy Palawan. Jest tu kilka krzyżujących się piaskowych ulic, biegnących wzdłuż i prostopadle do długiej piaszczystej plaży, garstka mieszkańców, hotelików i restauracji. „Island Hopping” jest jedną z głównych atrakcji tego miejsca. Koniecznie trzeba wybrać się na wycieczkę łodzią po to, żeby odwiedzić kilka urokliwych wysepek, ponurkować wśród kolorowej rafy i zrelaksować się na różnorodnych plażach.

Wyobraźcie sobie rybackie miasteczko (dopiero debiutuje w turystyce), do którego można się dostać zakurzoną drogą (asfaltu brak) przez środek dżungli, gdzie nie ma tłumu turystów (jest nie po głównej drodze), a lokalni uśmiechają się przyjaźnie do każdego (taki urok Filipinos). To właśnie w takich miasteczkach (to taki jeszcze nie zepsuty raj), całkowicie zapominamy o naszych codziennych problemach i zaczynamy żyć tamtejszym życiem (niespiesznie, bo taki to inny wymiar i czas).

Tutejszy „island hopping” oferuje m.in. plaże z białym piaskiem i intensywnej turkusowej wodzie „German Island”, miejsce do nurkowania i snorkelingu „Lagoon Reef” oraz „Exotic Island” na której mamy lunch. Przygotowuje go na miejscu obsługa łodzi… grillowane ryby i kurczak, sałatki, ryż, kompozycja z owoców… elegancko, obficie i smacznie.

[Nie odnaleziono galerii]

Na trasie naszego rejsu, wielokrotnie mieliśmy możliwość założenia maski z fajką i zaglądnięcia pod powierzchnię błękitnej wody, by do woli nacieszyć się widokiem falujących koralowców i ławic różnokolorowych rybek. Dzisiejszymi apogeum impresyjnego bezmiaru… była gonitwa za żółwiami!

16 luty – niedziela – dzień 43.

Port Barton > El Nido – przejazd - 180km

Rano długi spacer po wiosce Port Barton, do obu krańców rozległej zatoki. Co jest takiego niezwykłego w tym miejscu? Dlaczego warto odwiedzić mieścinę, do której relatywnie ciężko się dostać i która znajduje się pośrodku niczego? Właśnie po to… Port Barton, jak wspominaliśmy powyżej, to przede wszystkim spokój, tak po prostu… Nie ma tu tłumu urlopowiczów, a miejsce ma bardzo naturalny klimat. Jeszcze dwa lata temu, prowadził tu jedynie bity trakt przez góry, a gdy polało kilka dni, można było tu dotrzeć jedynie autami typu 4×4.

O 1.00 podjeżdża po nas „tricycle’ i zawozi na przystanek busów, skąd przemieszczamy się dalej na północ, do sztandarowej miejscowości wyspy Palawan, a mianowicie El Nido. 3h jazdy po krętych drogach, przez góry pokrywające całą północną część wyspy. Zakwaterowanie mamy zarezerwowane wcześniej przez Booking.com w centrum turystycznego El Nido w „Inngo Tourist Inn”(4.233piso za 2 noce). Adres: Hama Street, Masagana, Palawan, 5313 El Nido, Filipiny. Telefon: +63 905 791 2429 Współrzędne GPS: N 011° 10.962, E 119° 23.546.

Mamy jeszcze na tyle dużo czasu, że obchodzimy miasto wzdłuż i w szerz. Trudno tu poczuć lokalny, filipiński klimat… typowo turystyczne knajpki (często należące do przyjezdnych Europejczyków), sklepy z „markową” odzieżą, liczne uliczne stragany z pamiątkami… to właściwie większość tutejszych atrakcji. Na każdym kroku kupić można stroje do pływania, czy popularne tu egzotyczne maski i wisiorki. Sprzedawane są też torby wodoodporne, zakupiliśmy ponieważ są bardzo praktyczne i przydatne na „island hopping”. Widok na zatokę okoloną ogromnymi, pionowymi, krasowymi skałami… urzekający, natomiast kurortowe miasteczko przedstawia stan opłakany. Wszystko bez ładu i składu, ni jak się ma do opisów czytanych w przewodnikach (bajkowe miasteczko z przepiękną plażą)… hm, czasem zastanawiamy się jak to jest, czy osoby piszące przewodniki, na pewno były w miejscach które opisują, zdarza się też, że i dane historyczne są tak mocno rozbieżne z ogólnie dostępnymi informacjami. Jesteśmy rozczarowani… mamy nadzieję, że jutrzejszy dzień, podaruje nam zdecydowanie odmienne obrazy… urocze wyspy, zatoki i laguny, zmieniając nasze pierwsze nieprzychylne odczucia.

Jest jeszcze coś, prócz spotkania z koleżankami Czeszkami, kolacji z owoców morza i piwa „San Miguel”… wszyscy handlują biżuterią z pereł, natomiast miejscowe dzieciaki biegają od stolika do stolika oferując „niezbędne” gadżety, jak okulary przeciwsłoneczne lub wodoodporne etui na smartfon.

15-16-02-20-map

17 luty – poniedziałek – dzień 44.

El Nido – „island hopping” – ukryte laguny i plaże, kajaki, nurkowanie i snorkeling.

Rano startujemy na „island hopping”, ale wcześniej zaopatrujemy się w buty aquashoes i czekamy na współtowarzyszy dzisiejszego pływania. Tymczasem, natarł na nas zmasowany atak sprzedawców biżuterii w tym pereł, nawet małe dzieci biegają z ofertą. Płyniemy! Jak się okazuje, pływanie jest przewidziane już od samego początku, czyli zejścia z plaży. Aby wejść na pokład, należy dojść do łodzi i w tym momencie niezbędne okazują się nieprzemakalne torby, do których wkładamy wszystkie gadżety i ubrania, by brodząc w wodzie po pas, a ci niżsi po szyję, dobrnąć do drabinki przymocowanej do burty. Słynny „Archipelag Bacuit” to dziesiątki małych, rajskich wysepek rozsianych po zatoce o takiej samej nazwie. To tu powstają te wdzięczne, pocztówkowe zdjęcia, z których słyną Filipiny… plaże z białym piaskiem, krystaliczna woda w rozmaitej palecie niebieskości, wysokie klify oraz ukryte laguny, jaskinie i plaże. Cały dzień spędzamy na łodzi, pływając pomiędzy wyspami archipelagu. Nasz program to: plaża „7 Commando Beach”, laguny „Small Lagoon” i „Big Lagoon”, wysepka „Shimizu Island”, plaża „Payong-Payong Beach” i sekretna laguna „Secret Lagoon”.

Najpierw cudna „7 Commando Beach”, której nazwa wzięła się podobno od siedmiu żołnierzy, którzy podczas drugiej wojny światowej utknęli tu na wyspie. Plaża o miękkim, jasnym piasku, gąszczu palm kokosowych i błękitnej wodzie obmywającej jej brzeg, prezentowała się wręcz uroczo. Potem „Big Lagoon”, wypożyczamy kajak (350piso) i wpływamy w magiczny, malowniczy świat, rozlokowany pomiędzy dwiema wyspami. Meandrujemy pomiędzy skałami, wpływamy do jaskiń i zatoczek. Płytka, krystalicznie czysta woda, przybierała rożne odcienie błękitu. Mimo natłoku turystów, było tu przepięknie. „Small Lagoon”, bo tak ją nazywają, zrobiła na nas ogromne wrażenie, Przy następnej wyspie „Shimizu Island” penetrujemy rafy z maska i fajką, unosząc się na falach i obserwując podwodne życie w przybrzeżnych płytkich wodach… bajeczne koralowce i różnobarwne rybki. W takich to okolicznościach, człowiek ma wrażenie, jakby pływał w wielkim akwarium.

Na łodzi jemy świeży lunch przygotowany przez załogę. Okazał się jednym z lepszych jakie kiedykolwiek jedliśmy na tego typu wycieczce, stół ledwo pomieścił przygotowane dania: grillowany tuńczyk, krewetki, wieprzowina, smażone warzywa, gotowane mule, duszone bakłażany, sałatki ze świeżych warzyw, makaron, ryż i na deser owoce… wszystko naprawdę pyszne.

Zaglądamy na bezludne wyspy i do malowniczych zatok. Odwiedzimy piękne laguny z lazurową wodą, plaże z białym piaskiem i cudowne miejsca do nurkowania. W wyścigu z dziesiątkami innych łodzi odkrywamy „Payong-Payong Beach” i schowaną „Secret Lagoon”, która dawno już przestała być sekretna, choć wejście do niej, to raczej prześlizgnięcie się przez niewielki otwór w skale. Dzisiejszy „island hopping” zajął nam około 7h.

Po powrocie do El Nido, wieczorem przy miejskiej plaży, gdzie znajduje się wiele restauracji i barów, możemy posmakować owoców morza. Tym razem wyśmienite krewetki i kalmary, panierowane i pieczone na maśle, zdominowały stół. El Nido po zmroku, przedstawia bardziej przyjazne oblicze, a wspomnienie dzisiejszego rejsu, całkowicie przyćmiło pierwsze niekorzystne wrażenie.

18 luty – wtorek – dzień 45.

El Nido > Puerto Princesa - 270km > przelot do Manili

Dzień transportowy. Rano bierzemy „tricycla” (100piso) i z naszego hotelu jedziemy do terminala busów, gdzie mamy na 8.00 wykupiony transport z El Nido do stolicy Palawanu, Puerto Princesa (500piso od os. zapłacone wcześniej w pakiecie). Krętą trasę z dwoma postojami na „sikundę”, pokonujemy w 5h i na lotnisku jesteśmy kilka minut po 13.00.

20-02-18-map

Podczas odprawy do samolotu, który miał odlecieć dopiero o 16.45, uprzejma pani zza kontuaru, proponuje nam zamianę na wcześniejszy lot, na którą to ochoczo się zgadzamy. Tym razem lecimy liniami „Cebu Pacific Air” (potężna firma obsługująca loty na Pacyfiku) – czas przelotu 1h 10min. Nauczeni doświadczeniem, na lotnisku od razu idziemy na oficjalny postój taksówek i czekamy w kolejce na kontrolowaną obsługę. Inna forma, a jest takowa, zawsze powoduje próby oszustwa ze strony taksówkarza, a różnica jest bardzo duża. Po 10minutach „jedziemy” do hotelu. I tu słowo „jedziemy” nie jest zaledwie skromnym nadużyciem… my po prostu leniwie toczymy się. Pokonanie kilkunastu kilometrów, zajęło prawie 2h, a oficjalna cena tego przewozu wystukała jedynie 315piso (24zł), gdzie za pierwszym razem na lotnisku kierowca powiedział 500piso, a pod hotelem 1.500piso, bo jak twierdził… były korki i czas przejazdu się wydłużył… ale nas rozbawił, przecież tutaj są permanentne korki!

Nocleg zarezerwowaliśmy wcześniej przez Booking.com, w hotelu, w którym stacjonowaliśmy wcześniej, zaraz po przylocie na Filipiny: „OYO 229 G Place” Address: 2127 Legarda Street Quiapo, tel: +63 2 271 1818, GPS: N 014° 35.992, E 120° 59.430 (pokój 2os. 940piso – 83zł za noc – polecamy).

19 luty – środa – dzień 46.

Manila – zwiedzanie miasta.

Dzisiejszy dzień postanowiliśmy przeznaczyć na zwiedzenie ciekawych, zaskakujących, a czasem nawet intrygujących miejsc w stolicy Filipin, których nie udało się odwiedzić podczas pierwszego pobytu w tym mieście, zaraz po przylocie do tego kraju. Ponieważ nasz hotel znajduje się blisko starego centrum Manili, zaczynamy od zwiedzenia kościoła „Quiapo Church” („Minor Vasilica of the Black Nazarene”) z figurą Jezusa. Naturalnej wielkości rzeźba ciemnoskórego Chrystusa, uważana za cudowną, to motyw organizowanej co roku „Procesji Czarnego Nazarejczyka”, na którą przybywa miliony wiernych, a w ramach pokuty, maszerują boso. Później, bazarem przechodzimy do starego centrum biznesowego, którego historia sięga XVIw., a mieszczącego się w dzielnicy Binondo, głównie przy zabytkowej ulicy „Escolta Street”. Przed II wojną światową, była nazywana „filipińskim Wall Street”, ze względu na swoją pozycję w Manili. Najpierw była to koncentracja kupców-imigrantów przybywający w interesach głównie z Chin, powstały sklepy i butiki sprzedające importowane towary, a pod koniec XIXw. rozkwitła do modnej dzielnicy finansowej. W latach 60. XXw. jeszcze pełniła tę funkcję, lecz kiedy to nowo powstająca dzielnica zwana „Makati City” przejęła tę rolę… ta zwyczajnie upadła.

Następnie wynajmujemy „tricycla” (300piso) i jedziemy na „Chinese Cementary”, wyjątkowy „Cmentarz Chiński”, znajdujący się w samym centrum tętniącej życiem Manili. Cmentarz jest przeogromny, chroniony przez strażników z bronią. Przez prawie dwie godziny obeszliśmy zaledwie fragment. Prawdziwe miasto w mieście. Położona na spokojnym wzgórzu nekropolia, wcale nie wygląda jak typowy cmentarz. Swoją drogą, miejsce to jest o wiele bardziej ciche i czyste, niż pozostała część Manili, a patrząc na zaniedbane, rozpadające się slumsy w wielu częściach miasta, moglibyśmy pokusić się o stwierdzenie, że te grobowce prezentują się o wiele przyjemniej. Może zabrzmi to okrutnie, ale przestałam się dziwić, że ludzie na takim cmentarzu mogliby zamieszkać. Oczywiście, bardzo współczuję osobom, które muszą się zdecydować na taki dramatyczny krok, ale patrząc na podejście właścicieli grobowców do „spokoju na cmentarzu” i warunkach w kryptach wydaje się, że jest to lepsze rozwiązanie, niż zatłoczone dzielnice biedy. Jednak tutaj ludzie nie mieszkają, rezydują na cmentarzu komunalnym położonym nieco dalej. Tu jest ochrona i właściwie poza starszym człowiekiem, który chciał nas oprowadzić po terenie za horrendalnie wysokie pieniądze, nie spotkaliśmy nikogo. Ale wróćmy do grobowców. To miejsce spoczynku tych chińskich obywateli, którzy podczas hiszpańskiego okresu kolonialnego, zostali pozbawieni pochówku na cmentarzu katolickim. Większość kwater, a raczej małych kamiennych domków, a także jakże imponujących rezydencji, bywają lepiej zaopatrzone niż niejedno filipińskie mieszkanie… tyle, że zamiast łóżka stoi rodzinny grób. Rodzina przybywa tu, aby wspólnie ze zmarłym… i jego wizerunkiem (duże fotografie nad kryptą), spędzać nawet całe dnie, jak również spożywać posiłki (jest tam aneks kuchenny, stoły, stołki, czasem kanapy… niejednokrotnie zdarzy się łazienka). Nawet się zbytnio nie dziwimy, ponieważ teren cmentarza w zatłoczonej i hałaśliwej Manili, to enklawa ciszy i luźnej przestrzeni. Dziwne miejsce… nigdzie w świecie nie widzieliśmy podobnego, no może jedynie „Cementerio de la Recoleta” w Buenos Aires, ale tam urzędują koty, a nie ludzie.

Nieco dalej znajduje się publiczny cmentarz „Nord Cementery”, gdzie schronienie znaleźli tu zmarli oraz ubodzy mieszkańcy miasta. „Cmentarz Północny” jest największą i jedną z najstarszych nekropolii metropolii Manilskiej. Stanowi własność władz miejskich Manili. Na cmentarzu pochowanych jest ponad milion osób, a przez lata służył jako miejsce pochówku kluczowych postaci w historii Filipin, wśród nich byli prezydenci (Osmena, Magsaysay, Roxas), artyści (Fernando Poe) i gwiazdy filmowe. Żyje tu około 3tys. rodzin, czyli nieformalnych osadników. Ich głównym źródłem utrzymania jest opieka nad grobami. To wersja oficjalna, jak jest naprawdę?… nie jesteśmy w stanie do końca określić. Zacznijmy od tego, że już przy wejściu mamy kłopot ze strażnikami, stanowczo nie pozwalają nam wejść na piechotę i nie zezwalają na robienie zdjęć. Musimy poruszać się po terenie cmentarza „tricyclem”. Jedno co zaobserwowaliśmy, życie na cmentarzu mieszkających tu ludzi wygląda tak samo, jak życie na każdym normalnym osiedlu, pozdrawianie sąsiadów, dbanie o swój dobytek, sprzątanie „podwórka” i wykonywanie innych „prac domowych”, z ta różnicą że tu role domu spełnia grobowiec. Wyglądały one o tyle niezwykle, że w grobowcu, wśród łóżek, półek, rzeczy i garnków… stoi sobie milczący grób, a w nim właściwi gospodarze tegoż miejsca, których twarze „dyskretnie” spoglądają z nagrobnych tablic na „podnajemców”. Na terenie są małe sklepiki, a plac zabaw dla dzieci jest pomiędzy grobami. Uwiązane do krat psy szczekają, czując obcych… po co komu psy na cmentarzu?… przecież pilnują dobytku! Tak więc, slumsy, sklecone z kartonu, blachy falistej i desek, gdzie szczury i karaluchy to widok codzienny, a smród w upalny dzień jest jak z wylęgarni smoków, mając to w pamięci… „Cmentarz Północny” ze swoimi otoczonymi przez drzewa grobowcami, jawi się niczym przyjazna i zdrowa okolica. To było niezwykłe zderzenie naszej polskiej kultury, w której cmentarze są miejscami nabożnej czci, gdzie się nie biega i nawet mówi przyciszonym głosem, a kultury Filipin, gdzie, ze względu na panującą biedę i rozmach w budowaniu grobowców, cmentarze przez biedotę zostały zaadaptowane na mieszkania… z całkiem niezłym skutkiem. Ta bieda jest radośniejsza. I choć nie rodzi nadziei na lepsze życie, to jednak daje poczucie bezpieczeństwa. Tylko o jednym trzeba pamiętać, że od osiemnastej do szóstej rano, bramy cmentarza są zamknięte… jak nie zdążysz wrócić, to do „domu” nie wejdziesz.

Kolejnym „tricyclem” (200piso), tym razem z napędem elektrycznym, przemieszczamy się do dzielnicy „Intraduros” i odwiedzamy „National Museum of Philipines”. Zaprojektowane początkowo jako biblioteka i wybudowane ostatecznie w 1921r., zawiera eksponaty z wielu dziedzin kultury. Rozlokowane na trzech pietrach, prezentuje rozległą i różnorodną kolekcję przedkolonialnych artefaktów i instrumentów muzycznych, jak również wiele nowoczesnych wystaw obrazów, rzeźb i innych, czasem intrygujących dzieł sztuki. Wstęp bezpłatny, warto zaglądnąć, ale zdecydowanie polecamy jednak to przyklasztorne w „San Agustin Church”.

Kolejnym miejscem, które znalazło się na trasie dzisiejszego przejazdu jest „Baywalk”, czyli długa promenada dzielnicy „Malate”, ciągnąca się wzdłuż „Roxas Boulvard” nad brzegiem zatoki „Manila Bay”, aż do nowoczesnej, zabudowanej wieżowcami dzielnicy „Makati City”. Aby było ciekawiej wynajmujemy na tę okoliczność bryczkę „kalesa” (200piso). Teraz pozostało nam popatrzeć jeszcze na dzisiejsze biznesowe centrum stolicy. Jak bardzo kontrastuje z pozostałymi częściami tej wielkiej metropolii. Dzielnica „Makati City”, to zupełnie odmienny obraz Manili, a dlaczego?… bo jest to miasto prywatne! Obowiązują tu inne reguły, jest czyściej, bezpieczniej, nie ma korków, a życie biegnie w trybie wytwornym. Znajdują się tu błyszczące wieżowce pełne zagranicznych przedstawicielstw i siedzib ogromnych korporacji, banki i towarzystwa ubezpieczeniowe. To tutaj przepływa 90 % filipińskiego biznesu, a ludzie zdają się nie wiedzieć nic o biedzie, z którą sąsiadują. Luksusowe sklepy, restauracje i hotele, sprawiają iż kontrast pomiędzy finansową elitą, a resztą społeczeństwa wręcz przytłacza. Dzisiejszy dzień objawił nam, jak bardzo różni się życie poszczególnych mieszkańców i jak wielkie kontrasty i dysonanse dotykają tego miasta. Jeśli słowo „szok” mogłoby określić ten stan, to zapewne dzisiaj niejednokrotnie go doświadczyliśmy.

Jedzenie w Manili zdominowane zostało przez ogromne „sieciówki” typu „McDonald’s”, „KFC”, czy bardzo tu popularną sieć jadłodajni „Jollibee” z zabawną pszczołą w logo. Jakie jest jedzenie w „McDonald’s” wie każdy, bardzo podobne dania serwuje „Jollibee”, plus trochę lokalnych wtrąceń… zamiast frytek ryż lub spaghetti z czerwoną parówką. By zjeść dobrze i smacznie, trzeba wybrać się bogatszych dzielnic i zajrzeć do markowych restauracji. Oczywiście należy się wówczas liczyć z kosztami kilkukrotnie wyższymi. Jednak nim wejdzie się do takowej, pierwsze co rzuca się w oczy to, że niemal każdy mundurowy nosi przy sobie broń. Ze zdziwieniem zauważyliśmy, że gość odpowiedzialny za otwieranie drzwi w „sieciówkach” ma przy pasku broń i amunicję, a teraz jeszcze termometr. Podobnie jak ochroniarz w hotelu, banku, marketu, apteki, urzędu i biurowca. W tejże prywatnej dzielnicy-mieście „Starbucks” jest bardzo popularny, a odźwierny zadaje szyku i tak drogiej kawie (powyżej 20zł.).

Manilę, stolicę Filipin trudno pokochać i ciężko ominąć podczas podróży po kraju. Szokująca kontrastami, przeludniona i zakorkowana do granic możliwości metropolia nie zasypia nigdy, grzęznąc w gigantycznym korku. Miasto ma też opinię niebezpiecznego, wspominane często w kontekście napaści i kradzieży. Czy wobec tego, faktycznie nie warto poświęcać czasu na Manilę? Co w sytuacji, gdy pozbawieni jesteśmy możliwości ominięcia stolicy lub szybkiej ucieczki z miasta? Czy ten hałaśliwy i brudny moloch, ma jednak swoje jaśniejsze strony? W stolicy Filipin spędziliśmy w sumie pełne dwa dni. Nie spotkała nas tam żadna nieprzyjemna sytuacja związana z bezpieczeństwem, ale z oszustwem już tak. Zawsze staramy się pamiętać o podróżniczym „BHP”, nie afiszujemy się drogim sprzętem czy biżuterią, bo zwyczajnie takowych nie posiadamy, omijamy szemrane dzielnice i poruszamy się po mieście bezpiecznymi godzinami, czyli wieczorową porą jesteśmy już w hotelu. W praktyce nie zawsze byliśmy jednak, aż tak ostrożni. Może mieliśmy po prostu dużo szczęścia, może zadziałało przestrzeganie wspomnianych zasad, tak czy inaczej nie mamy powodów by Manilą straszyć. I mimo, że o niebo lepiej czuliśmy się na głębokiej prowincji, w górach, małych miasteczkach, czy pod palmami na plaży… stolicy Filipin nie wspominamy źle. Jej kolonialny, a zarazem azjatycki charakter, okazał się bowiem całkiem ciekawym miksem. Nie spotkaliśmy się z żadnym przejawem agresji, a na podstawie naszych doświadczeń stwierdzić możemy jedno… Filipińczycy to niezwykle przyjazny naród. Choć znaczna część społeczeństwa żyje w totalnym ubóstwie, to nie tracą optymizmu i pogody ducha. Łączą ich niezwykle silne więzy rodzinne, co da się łatwo zauważyć w trakcie całej wyprawy. A sama Manila… jak dla nas, ktoś powinien zweryfikować rzeczywistość i zmienić jej nazwę na Bigtraffic!

filipiny-trasa

20 luty – czwartek – dzień 47.

Przelot z Manili do Doha w Katarze

O 9.00 opuszczamy nasz hotel sieci „OYO” i jedziemy taksówką (400piso) na międzynarodowe lotnisko „Ninoy Aquino International Airport” w Manili. O 13.00 mamy lot Manila > Doha liniami „Philippine Airlines” (Lot: 684, czas przelotu: 10h 30min. Cena za dwa bilety: 3.300zł). W kolejce do odprawy, jesteśmy zszokowani jej długością i tym, że odprawiają się same Filipinki, a wszystkie to młode kobiety. W samolocie, który załadowany jest do pełna i przewozi 364 pasażerów, my jesteśmy jedynymi białymi i jedynymi turystami, którzy lecą do Kataru. Jak przypuszczaliśmy, a później potwierdziliśmy, wszystkie te kobiety lecą do pracy. Czas oddaje nam na trasie lotu 5h i już o 18:30 lądujemy w Doha na „Hamad International Airport”. Odprawa od ręki, wizę przystawiają bezpłatnie. Jeszcze na lotnisku załatwiamy wycieczkę po mieście na jutrzejszy dzień w „Ariyan Limousine” www.ariyanlimousine.com . Oferta zawiera transport z lotniska do naszego hotelu, czterogodzinny przejazd po najciekawszych miejscach miasta Doha i transfer z hotelu na lotnisko w dniu wylotu. Cena łączna 120 $USD. Takim to sposobem, szybciutko znajdujemy się w hotelu, który wcześniej zarezerwowaliśmy na kolejne dwa dni poprzez booing.com: „The Town Hotel” Doha, Adres: Musheireb 4 – Najm Street, Doha, Katar, Tel: +974 4410 7100. Cena za dwie noce 370 riali katarskich (1 riyal (rial) katarski = 1,05 zł, 1 $USD = 3,64 riali katarskich QAR).

A teraz o Filipinach, coś tytułem podsumowania:

Zadziwiona niewymownie, coś napiszę, tak stosownie… przymierzam słowa do figury, by nie zrodziły się z tego bzdury… zamieniam słowa w liter bieg, by przywlec się na Filipin brzeg…

… a po co?… by spanoszono mi głowę, konwersji emocji morzem, tęcza zatopiona we mnie, niech bezlitośnie melioruje żyły, a serce jak zbiornik retencyjny kumuluje kolory, tworząc krajobraz niepojętych lśnień… zapomnę wtedy jaki to dzień, jaka godzina się rozpoczyna, a jaka kończy się… potrafię wzlecieć ponad to co znane i nie potrzebne mi są w tym celu, skrzydła doklejane…

… „Czarny Nazarejczyk”… tarsiery i „motowynalazki”…

… czy zaledwie muśnięcie figury „Czarnego Nazarejczyka” wystarczy, by uchronić się od chorób i nieszczęść?… czy kult cudownej figury słynący łaskami, zapewni uzdrowienie duszy?… Filipinos nie ogarnia zwątpienie, identyfikują z nim własny kolor skóry, widząc w nim symbol biedy i cierpienia… swój unikatowy znak firmowy… zaklęci w burz szaleństwie, zbunkrowani w płaszczu żebraczym, skubią barwne piórka nicości… z powodu diety portfela, przeglądają się w czystce, a czasem nawet muszą to wszystko podzielić przez zero… na cóż niesłyszalna zda się sugestia, niewysłowiony żal, komu opowiedzieć o bezlitosnej nędzy, chaosie, brudzie i permanentnym smogu… kto sprowadzi zadumy na ubranych w mądrości, fortunę i włości, by zniknął strach i wytarła się niewzruszona obojętność na ludność… przecież to oni, w mizerii doczesnej wędrówki, odmawiają sobie wszystkiego jak modlitwę, z wielobarwnych „motowynalazków”, unikatowych dzieł sztuki ludowej, patrzą na wietrzne zamki, nieskromne przybytki ze stali i szkła, gdzie świat wiruje w szalonym tańcu ziemi wciąż obiecanej… tymczasem czarująca ta kraina, rozlewa się w sennych lazurach, ryżowych polach, czekoladowych górach, zzieleniałych dolinach, gdzie plaże rajskie i mieszka tarsier, niewąskooki wyrak upiorny łypie na boki… cóż widzi w cudnej tej przestrzeni?…podróbkę szczęścia z fabryki na Tajwanie?… gdzie w kręgu tysiąca złudzeń wciąż śniła się wolność, w natłoku ślepego despotyzmu i pożądania, po wielu błędnych decyzjach, raj został utracony!… bo kiedy rozum śpi, budzą się demony… a wtedy nawet najpiękniejszy zakątek świata… będzie jak bez planu usypana kupa śmieci…

…Wiola…

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>