24 stycznia – piątek – dzień 20.

Dubai > Colombo – przelot na Sri Lankę – zwiedzanie stolicy - 100km

Zgodnie z planem, około 9.00 rano przylutujemy do Kolombo, stolicy Sri Lanki. Odprawa sprawna, wiza bezpłatna, po 30 min. wychodzimy z lotniska. Wymiana pieniędzy, 100 rupii lankijskich (LKR), to ok. 2,15zł (1 $USD = 180 rupii lankijskich). Przed wejściem czeka na nas przedstawiciel firmy „Best Reisen”, reprezentant miejscowego biura turystycznego „Ceylon Roots” https://www.ceylonroots.com/ , machając do nas transparentem z nazwiskiem. Powitał nas lekkim ukłonem ze złożonymi dłońmi jak do modlitwy i tradycyjnym lankijskim życzeniem długiego życia… „Ayubowan”. Na szyje zawiesił nam urocze naszyjniki z kwiatów… chyba jesteśmy w raju! Teraz już możemy jechać do stolicy. Nasz kierowca i zarazem przewodnik o imieniu Devin, przez następne osiem dni, będzie nas woził po całej wyspie, swoją Hondą Civic Hybrid. Pierwszym miejscem na Sri Lance, z jakim zwykle styka się przybysz ze świata, jest Kolombo. Miasto wyrosło wokół naturalnego portu, znanego arabskim kupcom już w VIII w. i ciągnie się wzdłuż brzegów Oceanu Indyjskiego na długości 14 km. Nie brak w nim szerokich bulwarów, drogich hoteli i restauracji, budynków kolonialnych… pamiątek po Portugalczykach, Holendrach i Brytyjczykach, którzy kolejno nawiedzali wyspę począwszy od XVI w., a także imponujących świątyń, centrów handlowych, a nawet drapaczy chmur… dwóch łatwo rozpoznawalnych wież „World Trade Center”. Jest też coś dla kontrastu… stragany handlarzy i slumsy w Kolombo 14. Miasto podzielone jet na 15 dzielnic, z których każda ma numer i nazwę. Mało kto jednak zatrzymuje się na dłużej w tej dwumilionowej aglomeracji. Bliżej jej bowiem do czyśćca niż do raju… nie tylko z powodu korków i chaosu na ulicach, ale i gorąca. Orzeźwienie, jakie daje tu wiatr, można przyrównać do powiewu ze starej pralni pracującej pełną parą. Włóczymy się po pulsującym życiem mieście, będącym mieszanką nowoczesnej azjatyckiej infrastruktury i starych tradycyjnych zaułków. Dzisiejszy dzień mamy przeznaczony właśnie na zwiedzenie ciekawostek miasta, toteż przed zakwaterowaniem w hotelu, podjeżdżamy kolejno do interesujących miejsc.

Rzecz jasna po Zjednoczonych Emiratach Arabskich i Omanie, jest to całkowity przeskok kulturowy, a zwiedzanie rozpoczynamy od świątyni hinduistycznej „Sri Kaileswaram Temple” lub „Temple of Sri Kailawasanathan Swami Devasthanam Kovil”. To najstarsza hinduska świątynia w Kolombo. Poświęcona bogu Shivie, są też mniejsze poświęcone innym hinduskim bogom, istnieje od ponad dwóch wieków. Zbudowana została przez grupę indyjskich handlarzy Chetti znanych jako „Thiruvilanga Nakarathar”, którzy przeprowadzili się na Sri Lankę w celach biznesowych. W 1783r. położono fundamenty na ziemiach kupca Chetti, znanego jako Sri Veerapathran. Ten sam przedsiębiorca przyjął również odpowiedzialność za znalezienie środków finansowych na budowę i samą pracę budowlaną. Ponieważ grupa handlowców, była wówczas najbogatszymi ludźmi w Kolombo, nie mieli problemów i wkrótce świątynia została zbudowana. Tymczasem trafiamy na moment prowadzania ceremonii, co dodatkowo nadaje temu miejscu specyficznej atmosfery. Wszystko jest takie kolorowe, pachnące, kwiatowe i magiczne.

Następnie podjeżdżamy na „Independence Squere”, gdzie mieści się „Independence Memorial Hall”, ażurowy budynek wzniesiony, by uczcić odzyskanie niepodległości przez Sri Lankę w 1948r. W podziemiach jest też muzeum „Independence Memorial Museum” oraz ogromny pomnik ojca narodu Stephena Senanayake. To jedno z reprezentacyjnych miejsc stolicy, jest jednak nieco zaniedbane.

Następnie odwiedzamy buddyjską świątynię „Gangaramaya Temple” (wstęp 400rupii od os. ok 9zł). Jest jedną z najważniejszych świątyń w Kolombo, będącą połączeniem nowoczesnej architektury i istoty kulturowej tego nurtu. Świątynia była domem dla wielu myślicieli buddyjskich, przez co w jej wnętrzu mieści się wiele ekspozycji muzealnych, poświęconych przede wszystkim Buddzie. Charakterystycznym elementem obiektu wzniesionego w XIXw jest drzewo „Bo”, przywiezione jako odszczep z wielkiego „Sri Maha Bhodiya” w Anuradhapura, które zostało tu zasadzone własnymi rękami przez fundatora, kupca o nazwisku Don Bastian. Dziś, na środku króluje posąg Buddy, są też pomniejsze jego wyobrażenia oraz wizerunki zacnych postaci, wiernych strażników i uczniów. Nie tylko Dubaj posiada cuda z edycji „NAJ”… tutaj jest najmniejsza na świecie złota statua Buddy… można ja obejrzeć przez szkło powiększające. Część pomieszczeń i placyków kryje niezliczone dary od wiernych, różnych rodzai i rozmiarów… rosyjskie zegarki, plastikowe budziki, muszle, srebrną biżuterię, kamery wideo, gramofony, monety, wyroby z kości słoniowej, obrazy, książki, tandetne chińskie drzewka szczęścia, posągi mędrców i jeszcze dużo więcej rupieci… są też prasy hydrauliczne i drukarskie, kompletny szyb ze staromodną windą i… prawdziwy słoń! Już nie żyje, ale wciąż wygląda świetnie.

Po południu, kwaterujemy się w hotelu „Galadari Hotel”, aby po krótkim odpoczynku, ruszyć w miasto. Wynajmujemy tuk-tuka i objeżdżamy całe centrum Kolombo. Charakterystycznym elementem panoramy miasta jest wieża w kształcie lotosu „Colombo Lotus Tower”, będąca przekaźnikiem telekomunikacyjnym o wysokości 356 m. Wracamy na kolację… ale jaka to była kolacja! Na podobnym poziomie cenowym, Emiraty wypadają z gry… i to wszystkie.

Skoro zaczynamy przygodę z tą wyspą, należałoby nieco wspomnieć o historii tego miejsca. Sri Lanka (Demokratyczno-Socjalistyczna Republika Sri Lanki), to państwo położone w Azji Południowej, na wyspie Cejlon, oddzielone od Półwyspu Indyjskiego cieśniną Palk i zatoką Mannar. Od wschodu oblewane przez Zatokę Bengalską, a od południa otwartym Oceanem Indyjskim. Nazwa państwa Sri Lanka, przyjęta została dopiero w 1972 (wcześniej Cejlon), oznacza w sanskrycie „olśniewający kraj”. Obecna nazwa jest również współczesną adaptacją nazwy występującej w Ramajanie, gdzie wyspa znana była jako Lanka. Cywilizacja istnieje na wyspie nieprzerwanie od VIw p.n.e., po podboju wyspy przez Indusów pod wodzą Sinhali, który założył państwo nazwane jego imieniem. Prężne, buddyjskie państwo syngaleskie, ze stolicą w Anuradhapura, kwitło na wyspie w latach 200 p.n.e. do 1200 n.e. Następnie inwazje Tamilów i innych zewnętrznych najeźdźców, zepchnęły cywilizację syngaleską na południe wyspy i doprowadziły do jej rozsypki, na kilka małych księstw feudalnych. Od 1505r. wybrzeża wyspy zostały stopniowo opanowane przez Portugalię. W latach 1638÷1658 miejsce Portugalii przejęła Holandia, a w 1796r. kontrolę nad wyspą przejęła Wielka Brytania. W 1815r. Brytyjczycy pokonali ostatniego miejscowego króla i stworzyli Cejlon Brytyjski. Pod ich rządami na wyspie powstała gospodarka kolonialna, oparta na plantacjach herbaty, kauczuku i palmy kokosowej. W roku 1931 Wielka Brytania nadała Cejlonowi ograniczoną autonomię, a pełną niepodległość państwo otrzymało 4 lutego 1948r. Kraj zamieszkuje ponad 20mln. obywateli, z czego ponad 70% to wyznawcy buddyzmu, 13% hinduizmu, 10% islamu, ok 7% to katolicy i inne grupy chrześcijańskie. O Sri Lance w mediach usłyszeliśmy z pewnością 26 grudnia 2004r., kiedy podwodne trzęsienie ziemi wywołało falę tsunami, która spowodowała ogromne szkody, zginęło ponad 40tys. osób. Do tej liczby, należy także dodać wielu zaginionych. Ucierpiała na tym także gospodarka wyspy, wybrzeże w wielu fragmentach, było całkowicie zniszczone. Na długi czas podupadła turystyka, która była jednym z głównych sektorów przychodów państwa. Obecnie wszystko wróciło do normy i każdego roku odwiedza ten kraj ok 2mln. turystów. To tyle w wielkim skrócie, aby ciut przybliżyć kraj, w którym się obecnie znajdujemy.

25 stycznia – sobota – dzień 21.

Colombo > Pinnawali > Anuradhapura - 250km

Po śniadaniu wyjeżdżamy ze stolicy do Pinnawali, gdzie znajduje się rządowy sierociniec dla słoni „Elephant Orphanage”. Atrakcja nie należy do najtańszych, ponieważ jako obcokrajowcy płacimy po 3tys. rupii od os., to jest pięciokrotnie więcej niż tubylcy… jesteśmy poirytowani takim podejściem do zagranicznego turysty, to przejaw segregacji… czyżby to gradacja, gdzie jedynym kryterium jest ostentacyjny zysk. Ostatni raz z takim podejściem do tematu, spotkaliśmy się w Afryce. Historia sierocińca sięga 1975r. Umieszczano w nim zwierzęta, którymi nie mogły zająć się matki. Najczęstszą przyczyną była śmierć słonicy z ręki człowieka. Obecnie słoni jest około setki, z czego połowa urodziła się w niewoli. Podglądanie zwierząt w tym miejscu, nijak się ma do ich naturalnego środowiska, to typowo komercyjna działalność. Są łańcuchy oraz długie i krótkie kije zakończone ostrym hakiem służące do „pilnowania” posłuszeństwa tych olbrzymich zwierząt. Słoniowy biznes to nie tylko pożal się Boże „fundacje”, w których można przejechać się na słoniu, to również wszystko, co można wcisnąć turyście na drodze do rzeki, w której dwa razy dziennie kąpią się słonie. Z niewielkiej odległości, popatrzyliśmy na kąpiel słoni w rzece, w krajobrazie gór i egzotycznej roślinności, lecz nie polecamy tego miejsca i gdybyśmy wcześniej wiedzieli jak rzeczy się mają, nie skorzystalibyśmy z tej wątpliwej atrakcji. Jedynym punktem który wzbudził nasze zainteresowanie, była możliwość podglądnięcia procesu produkcji papieru… ale z czego?Napiszemy więc o… kupie słonia, jako o materiale do produkcji pamiątek turystycznych. Pomysłowość ludzka nie zna granic, a niczego nie można zmarnować. Cała produkcja podyktowana jest względami czystko praktycznymi… chęcią zdobycia funduszy do finansowania sierocińca. Przepis na egzotyczny papier jest stosunkowo prosty. Odchody słonia zbiera się i gotuje kilka godzin. Powstałe włókna, są w ten sposób czyszczone i znika nieprzyjemny zapach. Pracownicy dodają barwniki i mielą włókna na pulpę. Następnie, z kadzi wszystko przenoszone jest do płytkiej formy. W ostatnim procesie papier jest suszony i wygładzany kamieniami albo specjalną prasą. Papier czerpany z odchodów słonia jest bardzo dobrej jakości… jest wielowarstwowy i ma właściwości papirusu. Może być wykorzystywany do produkcji albumów, notesów, kartek okolicznościowych, w szerokim wyborze stylów oraz kolorów. Kupiłam pomarańczowy notes z jednym okiem (czyżby jakaś subtelna sugestia?) Natomiast nie można było kupić… „kupianego” papieru toaletowego… a dlaczego? (byłby za szorstki?).

Następnie przejeżdżamy do miasta Anuradhapura, pierwszej stolicy państwa syngaleskiego. Co po drodze?… wiele maleńkich wiosek, a tak naprawdę, to jeden ciąg wioskowej zabudowy, mnóstwo pomniejszych świątyń buddyjskich, a stupy to stały element krajobrazu. Okazuje się, że drogi są wąskie, mocno zatłoczone szczególnie tuk-tukami, małymi motocyklami i skuterami. Jazda jest mozolna i już mamy świadomość iż będziemy się tu poruszać z przeciętna prędkością około 40km/h., co będzie powodować, że sporo czasu zajmie nam przemieszczanie się po tym kraju. Do miasta docieramy dopiero przed 16.00.

By powiedzieć cokolwiek o Anuradhapura, trzeba opowiedzieć legendę. Legenda przechodzi w historię spisaną na kartach syngaleskiego buddyjskiego państwa, którego stolicą była właśnie Anuradhapura. Wg legendy, początek miastu miała dać mniszka buddyjska Sanghamitta. Przybyła ona na Cejlon i ofiarowała Devanampiyatissowi gałąź ze świętego drzewa Bodhi, pod którym miał medytować i doznać oświecenia Budda. Drzewo rośnie do dziś dnia i jest to najstarsza tego typu roślina na świecie… co zostało udokumentowane. Jakby nie liczyć drzewo ma ponad 2600 lat. Anuradhapura była miastem gigantycznym. Do dziś nie odkopano wszystkich budynków ją tworzących. Ogrom sprawił, że było ono nie do obronienia w przypadku najazdu zbrojnego i po kilkuset latach rozwoju, w XIw. wraz z upadkiem państwa, miasto opustoszało. Dżungla zawładnęła tym terenem i pozostało ono tylko w legendach o „ogromnym, bogatym i tajemniczym” mieście w sercu Cejlonu. Legendy o „zaginionym mieście” inspirowały rzesze podróżników i awanturników. Zainspirowały także brytyjskiego gubernatora Cejlonu, który nakazał zorganizowanie kilku ekspedycji w poszukiwaniu miasta. W końcu, w roku 1820, jedna z wypraw odkryła potężne ruiny Anuradhapura. Brytyjczycy nie zdawali sobie długo sprawy, jakich rozmiarów była metropolia. Obecnie szacuje się, że obejmuje ona obszar prawie… 40km², a znaczna jej część nie została przebadana przez archeologów. W 1982r. wpisano ją na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Dziś można tu podziwiać ruiny królewskich pałaców, świątyń i klasztorów, posągi Buddy oraz gigantyczne stupy – dagoby. Znajdujemy się w regionie historycznego „Złotego Trójkąta” cejlońskiego, obszaru, który wyznaczają trzy historyczne stolice Sri Lanki: Anuradhapura, Polonnaruwa i Kandy.

Bilet wstępu umożliwiający zwiedzenie całego kompleksu ruin to koszt aż 4550rupii od osoby (ok.100zł). Pisaliśmy już o horrendalnie wysokich opłatach za wejściówki… tak… powtarzamy raz jeszcze… we wszystkich najważniejszych miejscach do odwiedzenia na Sri Lance, ceny biletów są dla białych! Jednak będąc tu, nie można odpuścić sposobności poznania historii tego miejsca i zobaczenia go na własne oczy. Po rozległym terenie, byliśmy prowadzeni jak baranki przez naszego kierowcę-przewodnika. Powoli zaczynamy wytracać lub zwyczajnie słabnie nasz wyjazdowy, logistyczny instynkt, ale nie powiemy, żeby nie było to nawet przyjemne. A niech chociaż w trakcie jednego wyjazdu, nie trzeba będzie się zastanawiać… co, gdzie, kiedy i jak trafić?

Ale wróćmy do Anuradhapury, gdzie teren jest na tyle ogromny, że nie jest możliwe zwiedzenie go na piechotę, bardzo przydatny jest samochód z kierowcą. Devin, nasz kierowca, znający dobrze kompleks, wie jak dojechać do następnego obiektu i gdzie zaparkować, żeby zwiedzanie było jak najwygodniejsze i sprawne. Normalnie ze względu na rozmiar Anuradhapury, na zwiedzenie ruin tego ogromnego miasta, należy poświęcić cały dzień. My tyle czasu nie mieliśmy… Pozostawało zobaczenie głównych, najbardziej atrakcyjnych miejsc. Mamy dzisiaj niebywałe szczęście, gdyż trafiamy na specyficzny czas, z całego kraju zjechało się wiele buddyjskich pielgrzymek do tego miejsca, będącego również jednym, wielkim sanktuarium.

Anuradhapura słynie z zabytkowych miejsc kultu, jakimi są dagoby. To nic innego, jak prosty rodzaj buddyjskiej budowli sakralnej pełniącej funkcję relikwiarza. Przy dagobach dobudowywane są tzw. występy, w których trzymane są często relikwie. Przeważnie jest to wielki kopiec ziemi obudowany dookoła tysiącami cegieł. Stupa pozbawiona jest jakiegokolwiek wejścia, nie ma więc możliwości dostania się do środka. W metafizycznej interpretacji, stupa oznacza półkolisty kosmos z iglicą mającą prowadzić ku nirwanie. Tradycyjnie obchodzi się ją zgodnie z kierunkiem wędrówki słońca. Najpierw docieramy pod stupę o wys. 70m, pozbawioną iglicy „Abhayagiri Dagaba”, czyli „czarny król ucieka”, co odnosi się do ucieczki króla Walagambahu po ataku Colów. Władca schronił się w jaskiniach Dambulla aż na 14 lat.

Z najstarszej stupy w Anuradhapura „Thuparama Dagaba”, nazywanej Tuparama, niewiele już dziś zostało. Archeolodzy ustalili, że pierwotna stupa była bardzo bogato zdobiona rzeźbami i płaskorzeźbami, a kolejni królowie Sri Lanki rywalizowali ze sobą w tym, który z nich pozostawi po swoim panowaniu najbardziej imponujące zdobienia. Zbudowano ją w IV wieku przed Chrystusem, a miał się w niej znajdować prawy obojczyk samego Buddy, który to król Sri Lanki Devanampija Tissa miał otrzymać, jako nagrodę za to, że „nawrócił się” na buddyzm. Natomiast „Jethavanaramaya Dagaba”, czyli Dźetawanarama, robi największe wrażenie. Dziś liczy już tylko jakieś 70m wys. Szacuje się, że pierwotna konstrukcja miała około 125 metrów… rozmiar niewyobrażalny. Dość powiedzieć, że jej pozostałość, jest do dziś dnia najwyższą ceglaną budowlą na świecie. W chwili ukończenia budowy, była trzecim najwyższym obiektem na Ziemi… zaraz po egipskich piramidach. Budowa tego kolosa trwała kilkanaście lat, a ogromną rolę odgrywały w niej słonie, które w specjalnych skórzanych „butach”, udeptywały kruszywo między poszczególnymi warstwami czerwonych cegieł. Są świątynie, ale i posągi, z których najsłynniejszy przedstawia medytującego Buddę Samadhi, czyli Buddę znajdującego się w głębokiej koncentracji podczas medytacji. Posąg pochodzi z V wieku. Drugie miejsce to dwie bliźniacze sadzawki „Kuttam Pokuna”. Baseny te, niegdyś służyły mnichom do ablucji, teraz bazują tu małpy i wyczekują momentu aż coś dostaną… lub ukradną. Na terenie rezerwatu archeologicznego znajdują się jeszcze m.in. „Brazen Palace”, czyli „Brązowy Pałac”, to kompleks z kamiennymi kolumnami, a jest ich aż 1600, to one niegdyś podtrzymywały sklepienie budowli. Pałac, który pałacem był tylko z nazwy, gdyż mieścił się tutaj klasztor, wzniesiono w II wieku przed Chrystusem. Było to dzieło życia króla Dutugemunu. Nazwa kompleksu wzięła się stąd, że miał był pokryty dachem wykonanym z brązu (inne przekazy mówią, że z miedzi). Jeśli to prawda, to przyznać trzeba, że moce produkcyjne lankijskich zakładów metalurgicznych 2000 lat temu, były porównywalne z tym, co w Europie i USA osiągnięto w XIX wieku… Jest też misternie zdobiony „Kamień Księżycowy („Moonstone”), uważa się nawet iż był inspiracją dla twórców innych kamieni księżycowych na wyspie, które zwykle zawierają mniejszą liczbę elementów graficznych. Owe elementy symbolizują drogę człowieka od niekończącego się łańcucha reinkarnacji, do nirwany. Rodzaj „świątynnej wycieraczki”, umieszczanej zazwyczaj u wejścia do świątyń, ma za zadanie… wyciszyć umysł wiernego przekraczającego próg miejsca kultu.

Kolejno trafiliśmy do „Ruwanwelisaja Dagoba”, czyli Ruwanweli, dagoba powstała w II wieku p.n.e i jest jedną z największych budowli starożytnych: obwód podstawy wynosi 290 metrów, a wys. 55 metrów. Stupa została zrujnowana w XIX w., ale odbudowano ją na początku kolejnego stulecia. Także ogrodzenie tej dagoby jest imponujące. Wyrzeźbiono na nim 344 głowy słoni. Dziś wciąż to miejsce żyje religijnie, a turyści stanowią tylko dodatek, stąd jest tu wiele kadzidełek czy darów. Jej śnieżnobiałe ściany lśnią w słońcu i już z daleka informują o minionej potędze tego władcy, króla Dutugemunu. Do Ruwanweli dochodzi się przez bramę, przy której strażnicy pilnują właściwego ubioru i sprawdzają bilety, później idzie się szeroką aleją, by po wejściu na kilka stopni znaleźć się na właściwym terenie stupy. Przemieszczamy się rzecz jasna boso, choć nagrzane kamienie parzą stopy. W muzyczno-kwiatowej atmosferze, idziemy w tłumie setek pielgrzymów, trzymających się długiej szarfy. Przybywają tu w grupach, na początku procesji idzie kilku muzyków, a dalej za nimi podążają cali na biało wierni z tacami wypełnionymi jedzeniem lub kwiatami oraz mnisi. Procesja jest dość hałaśliwa, lecz widowiskowa. Pielgrzymi składają różne podarunki, najczęściej zostawiają kwiaty lotosu lub lilie, ale są też aksamitki i anturium, często zdarzają się również owoce i ryż ułożone na talerzykach, a pomiędzy tym wszystkim herbatka. Kwiaty… kwiatki… kwiatuszki… kadzidełka i złote kokosy… jest kolorowo, pachnąco i przyjaźnie.

Po obejściu dookoła Ruwanweli, ruszyliśmy na piechotę razem z naszym kierowcą prosto do „Sri Maha Bodhi”. Nie ma możliwości podjechania tam samochodem, cała ulica przeznaczona jest dla pieszych. Rośnie tam święte drzewo Bo będące potomkiem figowca o którym już wcześniej wspominaliśmy, a pod którym to Budda doznał oświecenia – nirwany. Można go bardzo łatwo rozpoznać pomiędzy młodszymi odrostami, gdyż popodpierane jest złotym rusztowaniem. Tuż obok znajduje się niewielka świątynia z posągami Buddy. Z Devinem zapalamy kadzidełka, po czym na odparzonych i brudnych od przepalonej oliwy stopach, wracamy do samochodu.

Zakwaterowanie mamy nieopodal kompleksu ruin w „Heritage Hotel”, Galwalla Road, Pothanegama Anuradhapura.

25-01-20-map

26 styczeń – niedziela – dzień 22.

Anuradhapura > Sigiriya > Habarana - 100km

Po śniadaniu przejeżdżamy do „Sigiriya World Heritage Site”, gdzie znajdują się ruiny pałacu obronnego (V w.p.n.e.), wzniesionego przez króla Kassapę. Olbrzymia magmowa skała, która jest pozostałością po wulkanicznej aktywności na wyspie Sri Lanka, a na niej jedno z najciekawszych archeologicznych stanowisk swojej epoki. Prawie 200m wys. skałę, dojrzeć można z wielu kilometrów, jak góruje ponad zieloną dżunglą. Miejsce to, powszechnie nazywa się „Magiczną Lwią Skałą”, ze względu na pozostałości ogromnej rzeźby lwa, czyli zaledwie łap u stóp fortecy. Uważa się, że to jedna z najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych na Sri Lance. To również jedno z 8 miejsc znajdujących się na Sri Lance, wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Co stanowi o wyjątkowości i popularności tego miejsca…? Naukowcy spierają się czym dokładnie była Sirigiya. Jedni twierdzą, że był to kompleks pałacowo-obronny wybudowany na polecenie ówczesnego króla Kassapy, inni, że to posiadłość klasztorna zamieszkiwana przez mnichów dużo przed panowaniem wspomnianego władcy.

W tym miejscu przytoczymy pewną legendę, mityczną opowieść, gdyż wolimy wierzyć w w jej baśniowość, niż w aktualne doniesienia archeologów. Jak wiele takich podań i ta dotyczy walki o władzę. Dhatusen miał dwóch synów: starszego Mogallana, który był prawowitym następcą tronu oraz młodszego, podobno z nieprawego łoża, Kassapę. Kiedy król ogłosił spadkobiercę tronu, Kassapa nie pogodził się z decyzją ojca i w 473r. dokonał przewrotu pałacowego. Król pod groźbą śmierci, jeśliby odmówił ujawnienia miejsca ukrycia skarbu państwa, zgodził się pokazać swemu zbłąkanemu synowi, gdzie się znajduje. Ale był jeden warunek… król zażądał królewskiej kąpieli w wielkim zbiorniku Kalawewa. Stojąc w wodzie Dhatusena przelał wodę przez ręce i powiedział Kassapie, że… to jest jego skarb. Wściekły Kassapa utopił ojca na oczach zgromadzonych, a potem zamurował w skale. Ta legenda to ilustracja znaczenia nadanego wodzie we wczesnej cywilizacji syngaleskiej. Podczas zamieszek, Mogallan został wypędzony przez brata z ojczyzny i zbiegł do Indii, a niebezpieczny Kassapa mianował się władcą. Jednak po udanym przewrocie bał się, że pewnego dnia, zgromadzi siły i przyjedzie jego starszy brat, chcąc pomścić ojca oraz odebrać dla siebie tron. Ze strachu, postanowił przenieść ówczesną stolicę państwa z Anuradhapura do Sigiriya, zarządził budowę połączenia pałacu przyjemności i niezniszczalnej fortecy, a wszystko to na szczycie wysokiej „Lwiej Skały”. Wykuto tam zbiorniki na wodę i spichlerze na żywność, po to by można było przetrzymać nawet kilkumiesięczne ewentualne oblężenie. Na szczyt prowadziła tylko jedna droga… wąskie schody wykute w skale. Starszy brat, Mogallan długo zbierał siły, by w końcu w 491r. (18 lat później), na czele armii powrócić na wyspę i podjąć próbę odzyskania tronu. Kassapa przegrał bitwę i jak głosi legenda, w obliczu przegranej popełnił samobójstwo. Hm… no cóż, rodzinna tragedia… a wszystko to takie przewidywalne i nie tracące na aktualności, bo albo idzie o władzę, albo o pieniądze… albo o jedno i drugie, jak w ww. przypadku.

Ale wróćmy do tu i teraz. Pomimo wysokiej ceny biletu (5.460rupii od os. ok.120zł), zwiedzenie Sigiriyi jest godne polecenia, toteż płacimy i niech gospodarka Sri Lanki się rozwija. Spokojna, poranna włóczęga ścieżkami położonymi u podnóża skały, pomiędzy rozległymi ogrodami z widokami na skałę. Cały kompleks pałacowy otacza szeroka fosa, w której kiedyś podobno roiło się od krokodyli. Uniemożliwiała ona wrogom dotarcie do pałacu dolnego w którym mieszkały konkubiny króla… około 500! Pierwsza sekcja kompleksu składa się z czterech basenów ustawionych w kwadrat; gdy są pełne, tworzą małą wyspę w centrum, połączoną ścieżkami z otaczającymi ogrodami. Pozostałości pawilonów można zobaczyć na prostokątnych obszarach na północy i południu basenów. Za „Ogrodami Wodnymi”, główna ścieżka prowadzi przez niezwykłe „Ogrody Kamienne”, zbudowane z ogromnych głazów. Wiele z nich jest naciętych liniami szczelin… wyglądają raczej jak rzeźbione w skale stopnie, ale w rzeczywistości były one używane jako podstawa do podtrzymywania ceglanych ścian lub drewnianych ram licznych budynków, które niegdyś zostały tu zbudowane. Ogrody były także centrum działalności klasztornej Sigiriyi przed i po panowaniu króla Kassapa – w pobliżu znajduje się około dwudziestu schronisk – koleb skalnych, które były używane przez mnichów. Potem kształtna „Skała słonia” i przesmyk wśród wielkich bloków granitu „Brama Słonia”, prowadząca do ogrodów kaskadowych. Obecnie, niewiele zachowało się z tamtego okresu. Każdy, kto słyszał o tej atrakcji, kojarzy dwa elementy: olbrzymie lwie pazury, które są jedyną pozostałością wielkiego lwa strzegącego dostępu do szczytu skały oraz piękne, dobrze zachowane i mocno kontrowersyjne freski niebiańskich dziewic, ukazujące biuściaste kobiety w negliżu „ Sigiriya Damsels”. Prawdopodobnie przedstawiają one nałożnice z haremu króla, coś w rodzaju portrety Apsaras (nimfy niebieskie), które wyjaśniałyby, dlaczego są pokazywane od pasa tylko w górę, wznosząc się z kokonu chmur. Kassapa wykazał się dużą odwagą zamawiając ww. portrety kobiet, gdyż należy pamiętać, że był to kraj buddyjski, gdzie wierni powinni wyzbywać się cielesnych żądz. Malowideł było ponad 500, lecz do dnia dzisiejszego zostało ich niewiele. Strażnicy pilnują, aby turyści nie ważyli się robić zdjęć, bo to nietrwałe dobro narodowe, zupełnie na odwrót od buddyjskich mnichów, którzy zajęli Sighiriję po upadku i skutecznie „wyplenili” 90% fresków, przedstawiających gołe nałożnice króla Kassapy, który musiał być niezłym lubieżnikiem, skoro kazał tak wypolerować jedną ze skał, by w formie lustra odbijała widok na wszystkie malowidła skalne, prezentujące skąpo odziane nałożnice. „Lustrzana Ściana” pierwotnie była pokryta wypolerowanym tynkiem z wapna, białka jaja, wosku pszczelego i dzikiego miodu. Skrawki oryginalnego tynku przetrwały do dzisiaj i zachowały cudowny połysk. W drodze na szczyt, błyszczą tabliczki z informacją o krwiożerczych pszczołach i szerszeniach, które atakują turystów, gdy zachowują się za głośno. Coś jest na rzeczy, bo różne historie potwierdzają takie przypadki. Pszczoły obok krokodyli stanowiły odwiecznych „strażników” tego kompleksu, którzy dawali się zapewne we znaki najeźdźcom. Poprzez „Platformę Lwa”, pomiędzy jego łapami, stromymi schodami zmierzamy na samą górę, gdzie na płaskim szczycie, możemy podziwiać pozostałości pałacu królewskiego wraz z elementami takimi jak basen oraz miejsce, w którym najprawdopodobniej występowały dla króla tancerki oraz królewski tron z „klimatyzacją”… dookoła niego w skale wykuto specjalną rynnę, a płynąca nią woda, idealnie chłodziła i orzeźwiała. Zasiadał tam nie po to, by wydawać rozkazy i rozstrzygać spory, lecz by cieszyć się tańcem nałożnic. A gdy już był zmęczony królewskimi obowiązkami, „nosiciele” dostarczali króla do jaskini „pokój socjalny” by tam zażył odpoczynku. Oj… zapomnieliśmy napisać o pięknym, panoramicznym widoku ze skały, wszędzie dookoła jest płasko i zielono, tylko gdzieś w oddali widać pojedyncze wzniesienia. Stąd można też zobaczyć, jak ogromny teren zajmował dolny kompleks. Zejście z „Lwiej Skały”, od pewnego momentu prowadzi inną drogą niż wejście na nią (ale obie się krzyżują), a następnie znowu ogrodami kaskadowymi idzie się do wyjścia. Po drodze widać jeszcze charakterystyczną skałę w kształcie kobry, czy salę wybudowaną na odłupanym fragmencie innej skały, a także wiele innych mniejszych sal i tronów.

Po zejściu w dół, podjeżdżamy do sąsiadującej wioski Kimbissa, wykupujemy wycieczkę pt. „Traditional Village Tour” (5tys. rupii od os.) i udajemy się do typowej wioski lankijskiej, gdzie dowiadujemy się ile potraw można przyrządzić z owocu kokosa i jak szerokie zastosowanie ma palmy kokosowa. Do wioski zajeżdżamy najpierw zaprzęgiem ciągniętym przez woła, tzw. „bull cart”, później przepływamy łodzią przez jezioro, a do bazy powracamy tuk-tukiem. Ale wróćmy do gospodyń domostwa. Matka z córką zaserwowały nam wariacje na temat kokosa. Po rozłupaniu najpierw woda do picia, potem kokosowy chlebek, ciastka -gwiazdki, pączki, sałatka i… wyplatanie pokrycia dachowego… palmowego. Po wizycie, tuk-tukiem z głośną muzyką, poprzez pola ryżowe, wracamy na parking, gdzie czeka na nas Devine.

Ostatnią atrakcją tego dnia, było odwiedzenie wytwórni wyrobów z wszelakich odmian drzewa występującego na Sri Lance „Oak Ray Handcrafted Wood Carvings”. W warsztacie zaprezentowano naturalne sposoby kolorowania wyrobów, którego bazą są wiórki specyficznego drzewa, gdzie z pomarańczowej barwy, po alchemicznych manewrach, powstaje aż dziesięć kolorów. Obrazy, stoły, figurki (przeważnie słoni), jednak charakterystycznymi wyrobami artystycznego rzemiosła są maski, wykorzystywane w uzdrawiających obrzędach oraz jako ochrona przed demonami. Są bardzo kolorowe, demonicznie ucharakteryzowane i dostępne w różnych rozmiarach.

Zakwaterowanie mamy w hotelu „Acme Grand Hotel” w miejscowości Habarana. Wojtek zostaje, a ja jadę z Devinem na podobno doskonały masaż. Zachęcająca lokalizacja „masażowni” w pięknym ogrodzie przepowiadała prawie dwie godziny relaksu. Fachowa obsługa, naturalne olejki i na koniec sauna… dodała załącznik… znakomity! Na dobranoc, po dniu z lwem w tle, nie pozostaje nic innego jak lokalne piwo „Lion”.

26-01-20-map

27 stycznia – poniedziałek – dzień 23.

Habarana > Dambulla > Matale > Kandy - 100km

Po śniadaniu, podjeżdżamy do małej mieściny Dambulla, która słynie ze świątyni „Rock Temple”. Najpierw przechodzimy pod teraźniejszą świątynię „Golden Temple” (Rangiri), nad którą dominuje potężny, złoty posąg siedzącego buddy w mudrze dharmachakra, czyli mudrze głoszenia doktryny. Do niezbyt interesującego muzeum, otoczonego fioletowymi kwiatami lotosu, z rażącym neonem „OPEN”, wchodzi się przez drzwi stylizowane na paszczę ogromnego smoka z idealnym uzębieniem i wyłupiastymi oczami. Po prawej stronie ustawiono posążki uczniów Buddy. Reasumując… projektanta budynku poniosła fantazja.

Później przechodzimy do świątyni właściwej, usytuowanej na pobliskim wzgórzu. Nieśpiesznie wspinamy się po licznych schodach, aby dojść na sam szczyt, gdzie znajdują się interesujące jaskinie stanowiące kompleks pięciu świątyń „Rock Temple” (Rangiri Dambulla Rajamaha Viharaya). Wszystko rozpoczęło się za panowania króla Vattagamini Abhaya (Valagamba), który to w I w. p.n.e. zaczął budowę najstarszej świątyni w podzięce za to, że skutecznie ukrył się w tych okolicach przed swoim agresorem.

W naturalnych jaskiniach, bogato zdobionych malowidłami, umiejscowiono ponad 150 statuetek i figur przedstawiających Buddę i inne bóstwa. Wyobraźcie sobie niewielkie jaskinie, wręcz ukryte wysoko nad małą mieściną, które są bogato ozdobione przepięknymi malowidłami, gdzie na zewnątrz upał, a w ich wnętrzach, możemy poczuć delikatny i przyjemny chłód. Świątynia „Rock Temple” poprzez lokalizację w naturalnych jaskiniach, ma swoisty magiczny klimat. Kompleks jest jednym z najbardziej imponujących na Sri Lance, wpisany na światową listę UNESCO.

Kiedy już dotarliśmy na samą górę, oczywiście zdejmujemy buty, można je zostawić w specjalnym miejscu za niewielką opłatą. Znów chodzimy na boso, ja mam pod stopami bąble po zwiedzaniu poprzedniej świątyni, a teraz przejście po betonowym placu, przypomina bieganie po rozżarzonym palenisku… wizja kolejnych dni ze świątyniami nieco przeraża.

Ale wróćmy do samych świątyń (opłata 1500rupii od os.). W pierwszej, malutkiej świątyni „Devaraja Vihara”, znajduje się wyrzeźbiony w litej skale Budda usypiający, z czuwającym u swoich stóp ukochanym uczniem Anandą. Druga świątynia, największa i najładniejsza ze wszystkich, to „Maharaja Vihara”, czyli „świątynia wielkich królów”. Pochodzi z I w. p.n.e., mierzy 50 m dł. i 6 m wys. w najwyższym punkcie. Przyozdobiona jest freskami i statuami Buddy w różnych mudrach… główna jest w mudrze „nie obawiaj się”. Niektóre wizerunki są dość osobliwe, np. jeden Budda ma powykręcane ciało, a na freskach przedstawiono stwora mierzącego do Buddy z muszkietu. Duża jest także trzecia świątynia „Maha Alut Vihara”, która również przyozdobiona jest freskami i wieloma statuami Buddy wykonanymi w większości z drewna. Jest tutaj także posąg fundatora świątyni, króla Kirti Sri Rajasinha, który przedstawiony jest dość nietypowo jak na lankijskie ówczesne standardy: na głowie ma koronę w stylu europejskim, ubrany jest w spodnie, a przy pasku na biodrach nosi dwa krzyże. Największe wrażenie robi jednak sufit, w całości pokryty misternymi malunkami. W czwartej „Pachima Vihara”, można zobaczyć figury Buddy w pozach medytujących oraz stupę. Natomiast w piątej znajdziemy figurę 10-metrowego Buddy umierającego, wykonaną z cegieł i cementu. Ta świątynia pochodzi z I połowy XX w. Opuszczamy największą atrakcję Dambulli i jedziemy do Matale.

Następnie przejeżdżamy do miejscowości Matale. Na trasie przez góry, wstępujemy do jednego z tamtejszych przyprawowych ogrodów, zwanych ogrodami ajurwedyjskimi „Heritage Spices&Herbs Garden”. Na dzień dobry, poczęstowani zostaliśmy herbatą z dodatkiem różnych ziół, pozyskiwanych w tym miejscu. Przewodnik zaczął swoją opowieść prezentując dokładnie każdy mijany gatunek i tłumacząc, w czym dana roślina znajduje zastosowanie. Mamy możliwość zaobserwować demonstracyjną uprawę roślin, znanych pod nazwami wielu przypraw, które używamy na co dzień w kuchni: cynamon, pieprz, imbir, gałka muszkatołowa, curry, chili, kardamon, goździki itp. Wiele gatunków znanych jako przyprawy, ma działanie lecznicze, jak również zastosowanie w kosmetyce naturalnej. Większość prezentowanych roślin, znana nam jest doskonale z innych pobytów w takich miejscach, szczególnie na Karaibach i Zanzibarze. Po wizycie w ogrodzie, mogliśmy dokonać zakupów produktów, wytwarzanych na miejscu, czyli przypraw oraz najróżniejszych specyfików, mających wpływać na poprawę naszego zdrowia i urody (kremów, olejków, syropów, kropli i wielu innych). W sklepiku można było kupić olejki aromatyczne, perfumy, środki odtruwające organizm, zmniejszające nadciśnienie, pomagające w odchudzaniu, redukujące cellulit, służące porostowi włosów i usuwające zbędne owłosienie, leczące problemy układu pokarmowego i wiele innych. Niektóre zastosowania środków brzmiały wręcz „magicznie”. Można było również kupić olej z kokosa królewskiego, czy kremy i olejki z sandałowca. Wszystko niestety w kosmicznych cenach. Przewodnik przy okazji wyjaśnił tajemnicę piękna włosów mieszkanek Sri Lanki. Kobiety na wyspie pielęgnują włosy właśnie tym olejem. Na krem i olej z sandałowca się skusiłam, ponieważ Wojtek poddany ich chwilowemu działaniu… znacznie odmłodniał! Nie miałam wyjścia… siła wyższa! Ja w tym samym czasie, miałam ajurwedyjski masaż olejowy i depilację jakimś magicznym specyfikiem… wszystko mi „wyszło” dobrze. I choć nasze zakupy były bardzo skromne, bo przecież miejsca w plecaku jakby brak, to liczę na spektakularne efekty;-) Wstęp do ogrodów jest bezpłatny, a koszt zwiedzania pokrywa marża ze sprzedanych wyrobów.

W Matale zajeżdżamy do hinduskiej świątyni „Arulmigu Sri Muthumariamman”. Ta świątynia była chyba najładniejszą hinduską świątynią, jaką widzieliśmy dotychczas na Sri Lance. Wstęp 150 rupii od os. (ok. 3zł). Świątynię turyści mogą oglądać jedynie z zewnątrz, gdyż do jej centralnej części, wstęp mają jedynie wierni. Nad obiektem dominuje wysoka wieża, mocno rzeźbiona prezentuje się znakomicie. Musiała zostać niedawno odnowiona, bo kolory aż kipiały ze wszystkich elementów, figurek bóstw, zwierząt i ornamentów roślinnych.

Następnie przejeżdżamy do Kandy, czyli Mahanuwara, co znaczy „wielkie miasto”. To historyczne miasto na wzgórzach, wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, to również trzecia i ostatnia stolica państwa syngaleskiego. Przejazd przez miasto, wzdłuż sztucznego jeziora „Kandy Lake”, utworzonego w XVIIIw., lokalny bazar, centrum sztuki, muzeum klejnotów oraz wizyta w najważniejszej świątyni Sri Lanki „Sri Dalada Maligawa’ z relikwiami zęba Buddy (wstęp 1500rupii od os.). „Świątynia Zęba Buddy”, jest częścią kompleksu pałacowego zamieszkiwanego przez kolejnych władców Królestwa Kandy. Powstała w 1595r. jako specjalne miejsce dla najświętszej relikwii, oznaki najwyższej władzy królewskiej. Do dzisiaj stanowi najważniejsze miejsce pielgrzymek wyznawców buddyzmu i jedno z najczęściej odwiedzanych przez turystów miejsc na Sri lance. Po wejściu do środka, pod dachem utrzymywanym przez 20 kamiennych bogato rzeźbionych filarów, znajduje się ogrodzona złotą balustradą „Diggey”. Wejścia do niej bronią dwie pary kłów słoniowych oraz dwa kamienne lwy, a nad bogato zdobionymi drzwiami, czuwa wielki smok. Jest to specjalne przejście do świętej relikwii, przeznaczone wyłącznie dla oficjalnego użytku buddyjskich mnichów. Jak sama nazwa wskazuje, cenny ząb usadowiony jest w głównej części świątyni w specjalnej złotej stupie, umieszczony w ośmiu szkatułkach… jak matrioszki, którą można zobaczyć trzy razy dziennie w czasie specjalnej ceremonii. Do świątyni przylega przyjemnie wyglądający kompleks mniejszych struktur, jak charakterystyczny dla architektury buddyjskiej pawilon spotkań, podparty wielowiekowymi drewnianymi kolumnami, czy malownicza galeria wotywnych świec i lichtarzy. W bliskim sąsiedztwie można podejść (ale naokoło) do „Muzeum Słonia Raja”… ważnego uczestnika buddyjskich ceremonii „Esala Perahera” do roku 1988… ponieważ obecnie stoi wypchany za szkłem w klimatyzowanej sali. Jest też kompleks świątyń „Wisznu”, „Natta” i „Pattini’, kościół anglikański, dwie białe stupy, z których jedna, podobno skrywa w sobie miskę żebraczą samego Buddy i… meczet. Jest jeszcze ciekawa konstrukcja… kamienne schody, obudowujące święte drzewo Bo (ficus religiosa). Z zupełnie drugiej strony kompleksu pałacowo-światynnego, możemy zwiedzić „Muzeum Buddyjskie’ a także tzw. „Średni Pałac”, gdzie mieszkała kandyjska królowa. W środku zachował się autentyczny drewniany dach i strop z tamtych czasów. Całość kompleksu oddzielona jest małą fosą. Pokręciliśmy się po kompleksie, gwarno, tłoczno, trudno wykonać jakieś dobre zdjęcie.

Coś o samym zębie… Jak głosi oficjalna historia, po śmierci Buddy i jego kremacji, pewien niewidzialny mnich wydostał z popiołów ząb Nauczyciela i przekazał indyjskiemu władcy. Hindusi zaczęli czcić tę cenną relikwię i przechowywali ją we wspaniałej świątyni. Z czasem ząb popadł w niełaskę, bo nie szło to w parze z ich obyczajami. Otóż Budda nauczał, że wszyscy ludzie są wobec siebie równi, co w Indiach nie mogło zostać zaakceptowane ze względu na system kastowy. Chciano go nawet zmiażdżyć, ale relikwia uniosła się w powietrze i zaczęła świecić. Wszyscy padli na kolana, a cześć jaką zaczęto ją otaczać na tyle się wzmogła, że król postanowił pozbyć się kłopotliwej relikwii. Toteż w IV w. n.e. dzięki księżniczce Hemamali, która ukryła ząb we włosach, udało się go wywieźć na wyspę Cejlon. Odtąd relikwia stała się atrybutem władzy. Kolejni królowie wznosili dla niej wspaniałe świątynie, aż do Brytyjczyków, którzy przejmując władzę, zamknęli świątynię i zabrali relikwię. Spowodowało to ośmioletnią suszę na wyspie, co skłoniło kolonizatorów do zwrotu zęba Syngalezom. Ot i cała historia.

Wieczorem w miejscowym teatrze, przyległym do pałacowych budynków, bierzemy udział w pokazie tradycyjnych tańców laudańskich (wstęp 1000rupii od os.). Spektakl połączony z pokazem inferno trwa godzinę. Sala teatralna w opłakanym stanie, sam spektakl dość ciekawy, lecz nie powalający, ale mimo wszystko warto go zobaczyć, choćby ze względu na testowanie wierności żony… można to sprawdzić, każąc jej przejść po rozżarzonych węglach… nie było chętnych. Zakwaterowanie znajdujemy w Kandy, w hotelu „Devon Hotel”.

27-01-20-map

28 stycznia – wtorek – dzień 24.

Kandy > Polonnaruwa > Kandy > Nuwara Eliya - 350km

Dziś rano, po spotkaniu z naszym kierowcą Devinem, pierwszy raz dowiadujemy się o rozwoju wirusa i wielu zakażonych w Chinach w mieście Wuhan. Relacjonuje, że nadano mu nazwę „koronawirus”, podjęto decyzję o zamknięciu drogi lotniczej z Chinami, a uczący tam lankijscy studenci powrócili do kraju. Informuje nas o zdarzeniu iż jedna zarażona Chinka, jest w szpitalu w stolicy Sri lanki. Jeszcze trzy tygodnie temu, kiedy wylatywaliśmy z Polski, niewiele słyszeliśmy o tym wirusie, a tu widzimy, że sytuacja jest w szybkim stadium rozwoju i aktualne zarządzenie rządu nakazuje noszenie maseczek w miejscach zagęszczonych ludźmi.

Po śniadaniu przejeżdżamy do Polonnaruwy, drugiej stolicy państwa syngaleskiego (od XI do XIII w.). Zachwyca śladami niegdysiejszej świetności, są tu ruiny miasta, kanałów, basenów, łaźni i pałacu królewskiego, okrągłej świątyni „Vatadage” z rzeźbionymi tarasami i trzy ogromne posągi Buddy, wykute w granitowej skale świątyni „Gal Vihara”.

Obecna Polonanaruwa to mała miejscowość ulokowana obok ruin. Jednak turyści w dużej liczbie przybywają tu dla historii, dla archeologii, dla mistycznych doznań, zakotwiczonych w czasach, gdy istniało tu imperium. Wielu zastanawia się, czy w czasie krótkiego pobytu na Sri Lance odwiedzić to miejsce, czy jego konkurenta, Anuradhapurę, gdzie byliśmy trzy dni temu. Większość opinii jakie zgłębiliśmy, nie odpowiedziała na to pytanie. Nie potwierdzimy wprost tego werdyktu, ale jeśli nam ufacie i naszej wiedzy ogólnej, to zaryzykujemy stwierdzenie, że należy odwiedzić oba te miejsca. Zacznijmy od tego, że swego czasu Polonnaruwa była największym miastem świata… to powinno dać wiele do myślenia.

Początkowo była to tylko, czasowa, nazwijmy to „letnia” rezydencja króla, którego główna siedziba mieściła się Anuradhapura. Po najeździe w VIIIw. przez hinduskiego władcę tej pierwszej, Polonnaruwa stała się stolicą Sri Lanki. Miasto było przez lata rozbudowywane, przechodziło z rąk do rąk kolejnych władców, którzy ze względu na jego doskonałe położenie, nie mieli zamiaru przenosić stolicy nigdzie indziej. Największy rozkwit tego miejsca przypadł na drugą połowę XIIw., czyli mniej więcej wtedy, gdy nasz Kraków liczył sobie 5tys. mieszkańców. Tu było ich ćwierć miliona, funkcjonował system kanalizacji, wody pitnej i bieżącej. Wzniesiono wspaniałe budowle zarówno świeckie, jak i buddyjskie. Funkcjonował doskonały system irygacyjny, składający się z systemów kanałów, zbiorników wody pitnej, a wszystko było doskonale zaplanowane, idealnie współgrało z zielenią otaczającej dżungli. Te cywilizacje, które potrafiły ujarzmić wodę i mądrze ją wykorzystywać, w tamtym świecie dominowały. Robili to Tamilowie, Syngalezi, potem Khmerowie i Arabowie. Dużo wcześniej, niż my, Europejczycy. Polonnaruwa dzięki temu znakomicie się rozwijała, przyciągała mieszkańców i kupców z całego basenu Oceanu Indyjskiego i pełniła rolę największego miasta ówczesnego świata. Aż wierzyć się nie chce i pewnie niewielu zdaje sobie z tego sprawę.

Niestety, liczne najazdy wiecznie nękających wyspę Tamilów z Indii, doprowadziły w końcu to miasto do upadku. Potem, o setki budowli upomniała się na nowo dżungla i skutecznie zniszczyła kamienną spuściznę, przykrywając zabudowania na wiele wieków, by po „ponownym odkryciu”, dziś znów rozbudzać fantazję, licznie przybywających tu turystów. Zwiedzanie rozpoczynamy od płatności za wstęp 4.550rupii od os., po czym udajemy się do „Muzeum Archeologicznego”, w którym oglądać możemy wykopane podczas badań archeologicznych zachowane statuy, figury, zdobienia z motywami hinduistycznymi i buddyjskimi (nie wolno robić zdjęć). Obok muzeum, znajduje się pierwszy kompleks właściwej Polonnaruwa, ten, który od początku miał służyć jako część wypoczynkowa, łaźnie, pałac na wodzie. Przemieszczając się dalej autem po rozległym terenie, docieramy do najbardziej spektakularnego obiektu, jakim jest ogromna, ponad 50-metrowa stupa „Rankot Vihara” wzniesiona za czasów Nissankamalla. Naprzeciw białej stupy „Kiri Vihara”, nazywanej mleczną, znajdują się mogiły buddyjskich mnichów. Natomiast pozostałości wybudowanego w XIIw. pałacu króla Parakramabahu, mają duże otwory, które wydają się być oknami, to w rzeczywistości dziury w których znajdowały się spalone w trakcie jednego z najazdów deski stropowe. Pałac był ogromny… siedem wysokich pięter musiało robić niesamowite wrażenie. Na zachowanych ścianach można jeszcze zobaczyć tynk. Warto zwrócić uwagę na zachowaną kamienną klatkę schodową, prowadzącą na nieistniejące już pierwsze piętro rezydencji. W „Świętym Kwadracie”, w ruinach świątyni „Atadage”, wskrzesza się historia zęba Buddy przechowywanego tutaj za króla Vijayabahu, do dziś przetrwały jedynie liczne kolumny. Natomiast wspanialsza „Hatadage”, będąca miejscem przechowywania relikwii za króla Nissankamalla, z niej zachowały się jedynie fragmenty murów oraz posąg Buddy, ustawiony na przeciwległej do wejścia ścianie. Budowla zupełnie odstająca od reszty obiektów pod względem architektonicznym to świątynia „Satnahal Prasada”. Obok znajdują się następne ciekawe obiekty jak świątynia „Tuparama”, będąca niegdyś dumą miasta, do dziś zachowały się jedynie boczne statuy Buddy. „Vatadage”, czyli okrągła świątynia o średnicy ok. 18m do której prowadzą 4 wejścia. W środku tego miejsca, obejrzeć można niewielką stupę otoczoną czterema posągami Buddy o różnym stopniu zniszczenia. Natomiast „Nissankamalla Mandapa”, to tutaj wśród chwiejących się kolumn, słuchał tekstów religijnych ostatni z wielkich królów Polonnaruwy. Można też zobaczyć kamienną księgę „Gal Pota” oraz… „Świątynię Penisa Siwy”, gdzie wewnątrz znajduje się niewielki ołtarz, a na nim kamienny penis sporych rozmiarów, zazwyczaj obrzucony przez wiernych białymi kwiatami. Dawna siedziba rady ministrów, którzy pomagali królowi w sprawowaniu władzy nad krajem, zapewne była przykryta prawdopodobnie drewnianym dachem, który jednak nie dotrwał do naszych czasów. Tuż przed schodami w czasach późniejszych umieszczony został kamień księżycowy. Warto przyjrzeć się balustradzie budowli, która ozdobiona została figurami słoni i lwów. Lwy darzone są na Sri Lance wielkim szacunkiem… zostały obrane za symbol narodowy Syngalezów, mimo że prawdopodobnie nigdy nie występowały na tej wyspie. W okolicy grasują gangi małp- langury szare, które podobno mogą zaatakować człowieka. Widzieliśmy jedynie pojedyncze sztuki. Ostatnim obiektem była „Gal Vihara, skalna świątynia z czterema kamiennymi rzeźbami… leżącego, umierającego i współczującego oraz medytującego Buddy. Cały kompleks ruin Polonnaruwa został wpisany na światową Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.

Następnie powracamy do Kandy, a ostatnim elementem dzisiejszego zwiedzania, jest pobyt w ogrodzie botanicznym „Royal Botanic Garden”, w Peradeniya, około 6km na zach. od miasta (wstęp 2tys. rupii od os.).

Początki założenia ogrodów sięgają 1371r., kiedy król Vikramabahu III, w zakolu najdłuższej rzeki Sri Lanki -Mahaweli, utrzymywał dwór Peradeniya,. Ogród rozbudowywany był przez kolejnych władców, a w obecnej formie został oficjalnie założony w 1843r. podczas dominacji brytyjskiej, z roślinami przywiezionymi z innych ogrodów i egzotycznych kolonii. Dziś to 60-hektarowa oaza zieleni i rośnie tu 4tys. gatunków tropikalnej flory, z czego wiele endemicznych. Gigantyczne bambusy, olbrzymi figowiec, czerpnia gujańska, fikuśne fikusy, migdałowce, jest też aleja palmowa, są unikatowe na skalę światową palmy seszelskie, czyli rzadkie lodoicje z charakterystycznym owocem podobnym do podwójnego, jakby wrośniętych dwóch kokosów z wyraźnym „przedziałkiem”, jest aleja nieco „pijanych” świerków Cook’a, ogród storczyków i japoński etc. Ogród upodobało sobie stado jednego z narażonych na wyginięcie gatunków, czyli makaka rozczochranego. Natomiast gęstość wiszących w koronach drzew nietoperzy rudawek… przekracza policzalność.

Teren jest ogromny, a różnorodność roślin, w szczególności drzew przeogromna. Aby obejść całość potrzeba co najmniej pół dnia. Nasze dwie godziny, to był zbyt krótki, ale wspaniale spędzony czas.

Później, już po zmroku, przejeżdżamy następne 75km do Nuwara Eliya, pniemy się w góry, wkraczając w herbaciany świat. Zakwaterowanie mamy w hotelu „Thuruliya Lodge”. Kolacja po prostu rewelacja i jak zawsze mnóstwo owoców.

28-01-20-map

29 styczeń – środa – dzień 25.

Nuwara Eliya > Yala > Tissamaharama - 200km

Dopiero rano, z hotelowego tarasu ujrzeliśmy, gdzie się znajdujemy… w krainie „zielonego złota” Sri lanki. Hotel usytuowany jest w górze, na skraju rozległej doliny, a całość jej przestrzeni wypełniają herbaciane pola. Region Nuwara Eliya, to najbardziej znany z uprawy herbaty dystrykt na Sri Lance, jest również najbardziej górzystym obszarem wyspy Cejlon. Powietrze jest tu chłodne i orzeźwiające, wiatry niosą ze sobą zapach eukaliptusa i dzikiej mięty. Opady deszczu są umiarkowane, noce zimne, a czasem nawet mroźne. Ten wyjątkowy region produkuje herbatę, rozpoznawaną przez koneserów za jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą na świecie. Te uprawiane na wys. około 2000m n.p.m., nazywane są przez chwalców… szampanem wśród herbat cejlońskich. Region wziął swoją nazwę od niedużej miejscowości wypoczynkowej Nuwara Eliya, założonej przez Brytyjczyków, na wzór typowej angielskiej wsi, skąd otrzymała przydomek „Mała Anglia”. Położona jest w cieniu najwyższej góry na Sri Lance „Pidurutalagala” (inaczej „Mount Pedro”) o wys. 2.524 m n.p.m., co czyni Nuwara Eliya najwyżej położonym miastem na wyspie 1.983m n.p.m.. Wycieczki po okolicznych wzgórzach wśród herbacianych krzewów oraz odwiedzanie fabryk, w których można podejrzeć proces produkcji herbaty, to główne atrakcje turystyczne.

Ciut faktów. Historia cejlońskiej herbaty ma swój ścisły związek z kawą i zaczyna się w XIXw., ale sama herbata ma swoje początki w Chinach, jakieś 2700 lat p.n.e. skąd zawędrowała do wielu azjatyckich krajów… a w końcu, także na Cejlon. Kiedy Cejlon był kolonią brytyjską, wtedy jeszcze główną uprawą na wyspie była kawa, ale w koloniach brytyjskich zaczęto eksperymenty z uprawą herbaty, na którą powoli rosło zapotrzebowanie. Pierwsze nasiona przysłane z Indii, trafiły do Ogrodów Botanicznych Peradeniya (1839r.), gdzie posłużyły jako materiał badawczy. Kolejna partia (1842r.), trafiła do Nuwara Eliya, w celu sprawdzenia, jak zachowują się sadzonki na dużych wysokościach. W roku 1852, na Cejlon przybywa James Taylor, młody Szkot, aby pracować na plantacji kawy Loolecondera, niedaleko Kolombo.

Na początku jego praca polegała na oczyszczaniu plantacji z kamieni, sadzeniu kawy i budowie dróg dojazdowych. Był pracowity, ambitny i starał się poszukiwać nowych rozwiązań. W ciągu kilku lat stał się zarządcą dużej plantacji i zyskał aprobatę właściciela, do przeprowadzania badań nad nowymi uprawami. Pierwsze nasiona herbaty „Assam” bierze z Ogrodu Botanicznego Peradeniya, a sadzonki sadzi wzdłuż drogi. Jego obserwacje są pomyślne, więc w 1867r. obsadza ok. 8 hektarową, pierwszą działkę na Cejlonie, specjalnie przygotowaną pod uprawę herbaty. W ciągu kilku lat uczy się jak hodować sadzonki, ale także jak zbierać liście, a następnie je przetwarzać. To właśnie Taylor udoskonala technikę zbioru herbaty, zalecając zrywanie „dwóch listków i pączka”. Efekt jego pracy jest znakomity, a czas, w którym go osiągnął, nie mógł być lepszy, ponieważ w 1869r. liście kawy zaatakowała zaraza zwana „Niszczycielską Emily”. Wielu plantatorów kawy straciło dorobek całego życia. Niektórzy jednak zobaczyli w uprawie herbaty swoją nową szansę. Tak zaczęła się historia cejlońskiej herbaty… a przedsiębiorczy Szkot, mimo że poświęcił herbacie i pracy na jednej plantacji 40 lat swojego życia… stał się ofiarą własnego sukcesu. „Ojciec” herbaty, zmarł 2 maja 1892r., w wieku 57 lat, niedługo po tym, jak został zmuszony do rezygnacji z pracy, na swej ukochanej plantacji. Dziś, herbaciane uprawy zajmują obecnie około 4% powierzchni kraju, a produkcja jest na poziomie ponad 300tys. ton herbaty rocznie.

Dzień rozpoczynamy od przejazdu przez górzyste tereny Nuwara Eliya. Jak okiem sięgnąć, wszystkie okoliczne wzgórza pokrywają herbaciane pola. Mimo, że plantacje leżą w rejonach zamieszkanych w większości przez Syngalezów, kobiety zrywające herbatę to głównie Tamilki. Kiedy w dawnych czasach syngaleskie panie odmówiły tej pracy, Brytyjczycy zaczęli tu sprowadzać Tamilów. I tak już zostało. Tak więc, herbaciane tamilskie kobiety, mozolnie obrywają, świeże liście herbaty. Na plecach noszą wielkie, charakterystyczne, bawełniane worki, do których je wrzucają. Podjeżdżamy do kilku zbieraczek, pracowicie zbierających listki, każda z nich musi dostarczyć około 20kg „urobku” dziennie… za 3,5$!… a w pakiecie ma jeszcze, powszechnie występujące wśród krzewów herbacianych pijawki. Kiedy przez plantację przejeżdżają turyści i zatrzymują się, żeby zrobić zbieraczkom zdjęcia (albo zrobić zdjęcia sobie ze zbieraczkami)… jest to dla kobiet szczęśliwy dzień. Drobne… dla nas… pieniądze, dawane im za pozowanie, nierzadko reperują ich domowy budżet. A co do uśmiechu, to jest on szczególny… czerwonobrunatny. To betel do żucia, popularna używka, czyli mieszanka liści betelowych, orzeszków palmy arekowej, tytoniu i wapna. Zapewnia lekkie odurzenie, ale ma także działanie orzeźwiające, odkaża jamę ustną i wzmacnia dziąsła, czasem traktowany jest jak lekarstwo, gdyż unicestwia pasożyty i odkaża przewód pokarmowy… lecz to tylko podobno. Zbieraczki mają wypróbowany system na pijawki, kiedy taka przyczepi się do skóry, smarują ją czerwoną śliną, a związki zawarte w betelu sprawiają, że pasożyt odpada.

Po kilkunastu kilometrach, dojeżdżamy do kolejnej plantacji „Damro Tea’, gdzie tuż przy drodze usytuowana jest przetwórnia przerobu herbacianych liści „Damro Labookellie-Tea Lounge&Tea Factory”. Być na Sri Lance i nie zobaczyć miejsca, w którym produkowany jest sztandarowy produkt Cejlonu… nie godzi się. Na Sri Lance znajduje się około 1600 fabryk herbaty. Jako że herbatę zbiera się przez cały rok, ciągle mają co przerabiać. Przewodnik pokazał nam cały proces technologiczny, maszyny i urządzenia, opowiedział o specyfice zbiorów, selekcji, suszeniu, cięciu, fermentacji, typach herbaty. Obchód zakładu kończymy w sali sprzedaży, gdzie najpierw uczestniczymy w degustacji poszczególnych gatunków. W zasadzie, całość zwiedzania jest bezpłatna, tak jak degustacja, ale diabeł tkwi w szczegółach… liczą na hojne zakupy w przyzakładowym sklepiku, a tam herbatki białe, złote, czy srebrne to już poważny wydatek. Ponieważ przed nami jeszcze daleka podróż i wciąż te same plecaki, nie dokonujemy żadnego zakupu, jedynie przewodnik dostaje daninę, ponieważ bardzo sugestywnie oczekiwał na ten napiwek. W sumie, jest tak wszędzie tam, gdzie bezpłatne oprowadzanie, kończy się w sklepiku, gdzie wręcz nie wypada nie dokonać choćby minimalnego zakupu, a mówi o tym ekspresyjne zachowanie pracowników (ogrody przypraw, muzeum kamieni szlachetnych, kopalnie minerałów itp.).

Ale jeszcze ciekawostka… dowiedzieliśmy się tu również o specyficznym gatunku herbaty „Virgin White Tea”, herbata nie doświadczająca żadnego kontaktu z ludzką skórą. Normalnie, liście zbierane są gołymi rękami zbieraczek, jednak „Virgin White Tea”… to herbata nieludzko „luksusowa”. Podobno każdy kontakt ze skórą człowieka, a konkretnie ludzkim potem, wpływa negatywnie na właściwości smakowe i zapachowe, zaparzanego później naparu. Wymyślono więc taki sposób zbierania, że herbata ani razu nie jest dotykania przez człowieka. Ubrane w odzież ochronną kobiety w rękawiczkach, ścinają nożyczkami pojedyncze, najmłodsze listki ze szczytów gałązek do niewielkich miseczek. Następnie listki te poddaje się kolejnym procesom, jednak z zachowaniem zasady, żeby dotykane były jedynie w rękawiczkach. Skąd wzięła się nazwa „Virgin White Tea”, czyli „Dziewicza Biała Herbata”. Cały rytuał zbioru, wymyślony został w starożytnych Chinach, gdzie mandarynowie wykorzystywali dziewice do zbioru herbaty. Za pomocą złotych nożyczek, dziewczęta ścinały młode listki do złotych miseczek. Tylko usta cesarza mogły dotykać takiego naparu… i znów jest jak w balladzie… cysorz to ma klawe życie… tylko zbieraczki niekoniecznie.

A tak w ogóle, to wszystkie zbiory obecnie wywożone są do Kolombo i dopiero tam, sprzedawane dalej, już na skalę przemysłową. Zdecydowana większość jest paczkowana daleko, poza granicami Sri Lanki. Dowiedzieliśmy się że, np. „Dilmah” nie ma własnych plantacji, kupują w stolicy na aukcjach i sprzedają jako swoją.

Opuszczamy rejon Nuwara Eliya i mozolnie przemieszczamy się przez górzysty rejon, swobodnie wdychamy spaliny z „Lanka Ashok Leyland”, których jeździ tu mnóstwo i kopcą okrutnie. Zajeżdżamy pod wodospad „Ravana Falls”, obstawiony straganami, i gdzie kąpią się miejscowi. Docieramy na płd.-wsch. brzeg wyspy, do miejscowości Tissamaharama. Tam szybciutko kwaterujemy się w hotelu „Elephant Eye”, gdyż jeszcze tego dnia, wyjeżdżamy hinduskim jeepem „Mahindra” na safari, do drugiego co do wielkości parku narodowego na Sri Lance, do „Yala National Park” (za safari wraz ze wstępem płacimy po 3.925rupii od os.).

Choć na fladze Sri Lanki zobaczymy lwa, to tak na dobrą sprawę, gdyby znalazł się tam słoń… nikt nie miałby nic przeciwko temu. Czasem dzikie słonie po prostu spotykamy na drodze, a znaki ostrzegawcze świadczą o tym na każdym kroku. To niebywałe, ale przewodniki wskazują na fakt, że na jednego człowieka na Sri Lance przypada… najwięcej słoni na świecie. Na Cejlon dotarły z Indii i nieco różnią się od tych spotykanych w Afryce. Są mniejsze od sióstr i braci z „Czarnego Lądu”. Na wyspie znajduje się wiele parków i rezerwatów, w każdym spotkamy słonie, ale Yala jest zdecydowanie najlepszy, tak twierdzi nasz kierowca i tubylcy. Nic dziwnego, park obejmuje prawie tysiąc km² i może poszczycić się największym zróżnicowaniem gatunków zwierząt. Doliczono się tam 215 gatunków ptaków oraz 44 gatunków ssaków, wśród których najbardziej pożądany jest lampart. Nie jest łatwo go wypatrzyć, ale większość safari kończy się sukcesem. Być może wpływ na to ma największe na świecie zagęszczenie populacji tego wielkiego kota.

Udaliśmy się do parku po południu, jeepa mamy wyłącznie do naszej dyspozycji, dojazd z hotelu do punktu wjazdowego zajął około pół godziny. Kierowca ma obiecany napiwek, jeśli postara się pokazać nam jak największą ilość zamieszkujących park zwierząt. Byliśmy na wielu safari w różnych częściach świata, szczególnie w Afryce… będziemy będziemy mieli porównanie. Już przy wjeździe widzimy, że będzie tłoczno, zatrzęsienie jeepów a w nich mnóstwo turystów, którzy tak jak my, chce zobaczyć jak najwięcej zwierząt. I rzeczywiście, chociaż park rozlokowany jest na ogromnym obszarze, z wieloma jeziorami i rozlewiskami, w pewnych miejscach robił się tłok jak na „Marszałkowskiej”. Jak już wspominaliśmy, najliczniej w Yala występują ptaki. Tutaj warto zdać się na wprawę kierowcy-przewodnika, który często potrafi wypatrzeć gdzieś w gęstwinie, małą papużkę, czy daleko siedzącego orła. Poza tym przy zbiornikach wodnych, można zaobserwować mnóstwo ptaków brodzących, my wypatrzyliśmy nawet krokodyla. Niektórzy „safarianie”, mają taki sprzęt fotograficzny, że spokojnie zająłby nam jeden plecak, my nie mamy takich „luf”, dlatego też z dużego dystansu, trudno wykonać dobre zdjęcia, co się uda to się uda, reszta pozostanie w osobistej „centrali”.

Jeśli chodzi o zwierzęta, to pospolicie występują tutaj dziki, bawoły, sarny, małpy i słonie. Trudniej jest wypatrzyć w krzakach niedźwiedzie, choć dwa razy się udało, a trzeba mieć nie lada szczęście aby dojrzeć w gęstym, zielonym buszu lamparta. W Yala jest ich około 300sztuk, całkiem sporo, jedyną niedogodnością w podziwianiu tych pięknych wielkich kotów są inni turyści, kiedy ktoś zauważy lamparta, daje znać innym i w efekcie na miejscu robi się tumult. Nam jedynie raz mignął gdzieś w gęstwinie. Chociaż nasze safari w Yala trwało krótko, około trzech godzin, jesteśmy bardzo zadowoleni, że się na nie wybraliśmy. Nie ma większej frajdy od siedzenia w jeepie, pośrodku buszu i wypatrywania zwierzaków między krzakami… są emocje, jest adrenalina… Oczywiście to nie afrykańskie safari w „Ngorongoro”, czy na „Serengeti” i daleko mu do nich… ale było warto. Kierowca dostał datek tysiąc rupii i wszyscy byli zadowoleni. O zachodzie słońca powracamy do hotelu, kolacja i nocleg.

29-01-20-map

30 stycznia – czwartek – dzień 26.

Tissamaharama > Galle > Beruwala > Wadduwa – 270km

Po śniadaniu przejazd do Galle, najstarszego i niegdyś najważniejszego portu morskiego Sri Lanki.

Tymczasem na trasie, podjeżdżamy do rybaków na żerdziach, którzy dokonują połowów siedząc na bambusowych palach wbitych w oceaniczny brzeg. Cała konstrukcja opatentowana jest tak, by rybak miał małe „siedzisko” i podparcie dla nóg, a samą pozycję trudno tak naprawdę nazwać siedzeniem. W ten sposób rybak godzinami siedzi wpatrując się w lazurową toń wody Oceanu Indyjskiego. Zupełnie jak w dziecięcej piosence: „Było morze, w morzu kołek, na tym kołku był wierzchołek, na wierzchołku siedział zając i nóżkami przebierając śpiewał tak: było morze…”

Jest to specyficzna forma połowów małych rybek, występująca jedynie na Sri Lance, będąca często wizerunkiem tego kraju we wszelakich przewodnikach, na obrazach i w rzeźbiarstwie. Tutejsi rybacy wzbudzają w turystach prawdziwy podziw. Wszystko przez to, że sam widok przedstawia iście egzotyczny motyw. To tyle jeśli idzie o oficjalną propagandę. Nie dajmy się jednak zwieść… to rybacy- biznesmeni, nie zajmują się „zawodowo” łowieniem ryb, tylko… pozowaniem wymiernym w rupiach.

Mozolna jazda wzdłuż wybrzeża, dość zatłoczoną drogą i dopiero w południe docieramy do miasta. Stare Galle otoczone jest murem, lokujemy się na parkingu obok latarni i fortu i znikamy w zakamarkach miasta. Fort w Galle, wystający wybitnie poza linię brzegową, zamykający od zachodu urokliwą zatokę, został „założony” w XVIw. przez Portugalczyków, bo to oni jako pierwsi przybyli na Sri Lankę, zwabieni bogactwem przypraw, zwłaszcza cynamonu… lecz rozbudowany przez Holendrów w wieku XVII. Został wpisany na światową listę dziedzictwa kultury UNESCO i jest największą stojącą do dziś fortecą w płd.-wsch. Azji. Portugalczycy wybudowali tu w owym czasie również skromne, drewniane osiedle mieszkalne i założyli pierwszą faktorię. W XVIIw. miasto przejęli Holendrzy, a tak naprawdę „Kompania Wschodnioindyjska”. Holendrzy prowadzili zupełnie inną politykę kolonialną niż Portugalczycy, którzy raczej „ogniem i mieczem” pozyskiwali nowe tereny, zabierając swobodę tubylcom. Holendrów wyróżniał pragmatyzm i względna uczciwość, a ówczesny król lankijski poprosił tych drugich, żeby wypędzili Portugalczyków z wyspy. Do tej pory, w wielu segmentach życia wyspy, można dostrzec wpływy, które pozostały po tej nacji, jak choćby kościół protestancki wyznania holenderskiego reformowanego („Groote Kerk”). Kultura holenderska miała wpływ na architekturę i… kuchnię wyspy, bo to wraz z nimi, na wyspę dotarła tradycja uprawy warzyw, takich jak kapusta, buraki czy marchew.

Przede wszystkim przywieźli tu charakterystyczny styl architektoniczny, który jest pewnym „kodem” łączącym ich posiadłości na Karaibach, Malezji, Indonezji czy właśnie tu… budynki mieszkalne z głębokimi werandami, balkonami, zakończonymi kolumnadami, które co krok można spotkać w starej części Galle. Pełne architektury, ogólnie mówiąc „europejskiej”, dziś lekko zmieszanej z tą tutejszą, gdzie raz jest to wybudowany w czasie rządów Anglików „Kościół Wszystkich Świętych” („All Saint’s Church”), czy wieża zegarowa „Clock Tower”, a innym razem więzienie („Galle Prison”) i w miarę młoda latarnia morska, gdyż została zbudowana tu w XIXw. przez Anglików, a wzniesiono ją w miejscu dawnej, która była świadkiem płynących w dwie strony statków handlowych z (i po) przyprawy. Zapewne jej fundamenty mogłyby poopowiadać wiele morskich opowieści. Jest też mnóstwo muzeów w tym „Muzeum Morskie”, jest meczet („Meeran Mosque”) i szkoła muzułmańska. Już po godzinie spaceru wiemy, że należałoby tu przyjechać co najmniej na cały dzień, my mamy jedynie trzy godziny. Czujemy się tu trochę jak w innym świecie, gdzieś poza Azją. Ale tylko chwilowo. Podobne uczucia mieliśmy zwiedzając na przykład George Town, czy Paramaribo . Tak to już jest z dawnymi kolonialnymi miastami.

Spotykamy bardzo dużo turystów, spacerują jak zaprogramowani po wąskich uliczkach i koroną murów fortu, większość przybywa tu z wycieczkami fakultatywnymi, widać to po parkujących autokarach. Ale nie tylko oni przybywają w to miejsce. Jako, że jest to miejsce niezwykle romantyczne, to odbywają się tu fotograficzne sesje ślubne, odświętnie ubrane pary, często z elementami dekoracyjnymi i panowie fotografowie, cykają zdjęcia. To już nie pierwszy raz, gdy widzimy, że dla Azjatów, architektura postkolonialnych miast, ma jakiś dziwny czynnik przyciągania. Zapewne mocno oparty na inności tego miejsca, nie pasującego do całości otoczenia. Z niechęcią opuszczamy Galle, mamy niedosyt tego miejsca, chętnie byśmy tu jeszcze kiedyś powrócili. Niestety, dzisiaj musimy jechać dalej w kierunku stolicy, jutro opuszczamy ten kraj i tą wyspę.

Dalej na trasie w Meetiyagoda, zaglądamy do kopalni kamieni szlachetnych „Natural Moonstone Mine&Gem Palace”, która słynie z kopalni „kamienia księżycowego”. Jego „nieziemska” poświata emitująca lunarny blask, kojarzona jest wyłącznie z żeńską energią… klejnot intuicji. I chociaż głównym celem tego miejsca jest sprzedaż biżuterii, to właśnie owa intuicja podpowiada mi… nie kupuj kobieto po tak „nieziemskich”cenach. Jedziemy do rezerwatu żółwi „Ahungalla Sea Turtels Conservation&Research Centre”, gdzie zebrane z plaży jaja, podlegają wylęgowi, a małe żółwiki po wykluciu, wracają na łono natury (wstęp 1000rupii od os.). Bardzo ciekawe miejsce, z pewnością warte polecenia.

Kolacja i nocleg w hotelu „Ocean Queen Hotel” w Wadduwa, tuż obok kurortowej miejscowości Beruwala. To ostatni wieczór, który spędzamy na wyspie, rano mamy lot do Manili na Filipinach. Jesteśmy na tyle wcześnie, że mamy czas na kąpiel w oceanie. Tym razem to również hotel spełniający cele wczasowe, sporo gości „all-inclusive” z Rosji.

30-31-01-20-map

Wypadałoby podsumować, ten ośmiodniowy pobyt. Na początek ustosunkujemy się do naszej formy zwiedzania, tak więc zdecydowanie polecamy, było intensywnie, konkretnie i zwięźle. Gdybym planował taki wyjazd jeszcze raz, to można by było wydłużyć pobyt do 10dni. Polecamy również biuro na Sri Lance organizujące takie wyjazdy: „Ceylon Roots”: https://www.ceylonroots.com/ Mr. Hilary +94 115 001 454 lub +94 773 277 154 (obsługa w języku angielskim). Podjemy również bezpośredni telefon do kierowcy (mówiący po angielsku), który może również przygotować podobny przejazd, zagwarantować obsługę przewodników, zakwaterowanie i wyżywienie. Devin Pereira tel +947 775168378 e-mail:devinpereira@yahoo.com (ceny: 35rupii – 1km, ok.60 $USD nocleg ze śniadaniem i obiadokolacją, to cena dla dwóch osób i przejazd autem osobowym, natomiast powyżej dwóch osób, musi to być już bus i cena 1km wzrasta do 50rupii za 1km.). Możemy polecić oba rozwiązania, gdyż kierowca, obsługiwał nas poprzez biuro, ale może również przygotować przejazd sam, dokładnie tak samo, jednak jak już wiemy to na dzień dzisiejszy, nieco taniej. Nasza cena 8dniowego pobytu dla dwóch osób, wyniosła 8.696zł wraz z przelotem z Dubaju na Sri Lankę, transportem i wyżywieniem.

Spostrzeżenia… Przygotowując się do wyjazdu na Sri Lankę szukaliśmy wielu informacji w internecie, książkach i przewodnikach. Część z nich okazała się przydatna, a część nie. Dodatkowo mamy wrażenie, że ostatnio Sri Lanka to bardzo popularny kierunek i wcale to nie dziwi, gdyż to bardzo interesujący kraj, łączący w sobie egzotykę, wypoczynek… piękne plaże, długoletnią historię, specyficzna kulturę połączoną z religią, przede wszystkim buddyjską, cudowne krajobrazy, niezwykłą przyrodę i mnóstwo ciekawych miejsc. Jeżeli ktoś chce zobaczyć przepiękne herbaciane plantacje i sposób w jaki ręcznie ją się zbiera, wybrać się na zajmujące safari, aby zobaczyć słonie, bawoły, a także przy dużym szczęściu lamparta w naturalnym środowisku, odwiedzić starożytne miasta, poleniuchować na fajnych plażach lub podpatrzeć, jak poszukuje się „kamieni księżycowych” w kopalniach, to warto tu przyjechać. Dodatkowo pyszne jedzenie, bardzo przyjaźni ludzie i ciekawy klimat, to wszystko dostępne jest na stosunkowo niewielkiej wyspie.

Nazywana przez wielu „Łzą na policzku Indii”… przyznajemy, że nie może być trafniejszego określenia. Jest zniewalająca, a zarazem zmuszająca do refleksji, jak połyskująca perłami łza na policzku kobiety, a po bliższym przyjrzeniu się… zdradza słono – gorzki smak życia w przeszywającej biedzie. Jednak w jakiś magiczny, nam Europejczykom niezrozumiały sposób, mieszkańcy wyspy, pomimo wielu różnic kulturowych i religijnych, potrafią zgodnie żyć z uśmiechem na twarzy, w harmonii z otaczającym światem pełnym zapachów, smaków i kolorów. Kraj w większości zamieszkują Syngalezi żyjący zgodnie z naukami Buddy, nie przeszkadzając sobie nawzajem z hinduskim wyznaniem Tamilów i mniejszościami religijnymi jakimi są chrześcijaństwo i islam. Chciało by się powiedzieć… ucz się bardziej „cywilizowany” człowieku akceptacji inności i harmonii życia wśród różnych Bogów. Jest to kraj biedny w materialnie potrzeby świata cywilizowanego i jednocześnie bogaty, w przeróżne życiowe doświadczenia, a ludzie ubodzy w przedmioty, są bogaci w przymioty… ciepłe, ludzkie uczucia i pozytywne emocje.

Zachęcamy do przekonania się na własnej skórze. Każdy, po przeczytaniu naszej relacji, powinien znaleźć coś dla siebie, no może niezbyt obszernie opisywaliśmy wersje wczasowo-plażową, nie wspominając o standardach „all-inclusive”.

… herbaciane królestwo… kamienie z księżyca i betelowa cierpkość…

… tak wiele widziałam i z niejednego brzegu… skoczyłam za horyzont… i co?… i co zobaczyłam?… krainę herbatą płynącą… kiedy pod niebem wiatr pogania cierpki los, zatacza łuk i spada do herbacianego raju… zbieraczki „skarbu” szykują modły na węże, pijawki i złe moce… tamilskie kobiety szczerzą czerwonobrunatne zęby… betelowe odurzenie przynosi orzeźwienie, a zielone złoto bezgłośnie wypełnia przepastny wór… bezpieczniej nie wiedzieć o wymierności jednego dnia kieratu… być może to zaledwie filiżanka złotego napoju w szykownej przestrzeni… jak uzdrowić ciało i umysł, które wciąż generują niedostatek?… może klejnot intuicji sprowadzi spokój?… księżycowa poświata doręczy sukces?… a może postawić na ten granitowy księżycowy?… zwyczajnie, bez współrzędnych ustawionych na roszczenia… bez wahania iść drogą, aż do rozpuszczenia własnej substancji w bezmiarze kosmosu… do nirwany…

…Wiola…


31 stycznia – piątek – dzień 27.

Beruwala > Colombo lotnisko - 70km > przelot na Filipiny > Manila

Po śniadaniu, wykwaterowujemy się i zapewniony mamy transfer na lotnisko w Colombo. Żegnamy się z naszym kierowcą i zarazem przewodnikiem Devinem. Miło spędziliśmy razem te osiem dni, z pewnością zapamiętamy go jako przyjaznego i spokojnego człowieka. Wspólnie przebyliśmy 1.440km po wyspie Cejlon.

Przelot z Colombo do Manili na Filipinach, rezerwacja przez eSky. Wylot mamy z międzynarodowego lotniska Bandaranaike (CMB) o 11:30. Niestety lot jest z przesiadką w Bangkoku na lotnisku Don Muang (DMK), pierwszy odcinek 3h 40minut, później czas na przesiadkę 4h i o 22.30 lecimy do Manili (MNL), lot trwa 3h 40minut. Całkowity czas podróży:12h 40minut. Na miejscu jesteśmy o drugiej w nocy czasu miejscowego (różnica czasu +3h 30min). Taxi i po następnej godzinie jesteśmy w zarezerwowanym wcześniej przez booking.com hotelu: „OYO 229 G Place” Address: 2127 Legarda Street Quiapo, Manila, 1001,tel: +63 2 271 1818, GPS: N 014° 35.992, E 120° 59.430 – (1.106 peso lub piso filipińskich PHP) Kurs wymiany:100 $USD – 50,65 peso, 100peso – 7,57zł.

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>