24 listopad 2019 – niedziela

Tozeur > Nefta > Oung Jamel > Chott Chtihatt > Tozeur > Chebika > Tamerza > Mides > Tamerza – 200km

Rano nieco pokręciliśmy się po „Ouled el Hadef”- Medynie w Tozeur, ostatnie spojrzenia na targ, ceglaną architekturę zdobioną geometrycznymi wzorami, Wielki Meczet „El Farkous” i wyjeżdżamy z miasta na zachód, w stronę granicy z Algierią do miasteczka Nefta. Na wyjeździe z miasta, w oczy wpada nam niezwykłe miejsce „Belvedere”, to grupa skał zamieniona przez jakiegoś miernego artystę wzorującego się na „Mount Rushmore” w… „Mount Kicz”. Głowy zamiast wyrzeźbione w skale, tu jakby wbetonowane, są niezwykłą atrakcją dla tunezyjskich turystów. Jest też jakiś nielot, przy którym koniecznie należy strzelić sobie selfie, wszystko to w połączeniu z wszelakimi pseudo atrakcjami… jazda, a raczej pozowanie na koniu, ośle i wielbłądzie, ale też można pokręcić się w kółko na quadzie, dorożką itp.

Po dotarciu do miasteczka Nefta, kierujemy się na płn.-zach. w piaszczystą pustynię aby odwiedzić dwa polecane miejsca, jedno to kosmiczna wioska zbudowana jako scenografia do filmu „Star Wars”, drugie to specyficzna formacja skalna przypominająca formą wielbłąda, ulokowana na skraju jeziora „Chott Chtihatt”. Okazuje się, że nie tylko w okolicach Matmaty i Tataouine były kręcone sekwencje do „Gwiezdnych wojen”, również w „Mos Espa”, gdzie okoliczny krajobraz zainspirował George’a Lucasa, zostawiono trochę „dekoracji”, dziś już zmarniałych. Wzniesione dla potrzeb filmu gwiezdne miasteczko, którego budowle oparte były na wzorach tradycyjnych saharyjskich domów, to osada wśród wydm i morza piasku, skąd Luke Skywalker wraz z towarzyszami uciekali na statku kosmicznym „Sokół Milenium” przed siepaczami Imperium. W tym miejscu, mamy po raz pierwszy sposobność zetknąć się z sympatycznym, pustynnym liskiem, fenkiem… to nie tylko najmniejszy gatunek lisa na świecie, ale także najmniejszy przedstawiciel rodziny psowatych. Niezwykle miluśki zwierzaczek o śmiesznej mordce i wielkich uszach. Przybyli tunezyjscy turyści, zdecydowanie wolą piaskowe wydmy, gdzie dżipami i motocyklami popisują się swoimi talentami.

Po następnych 8km brnięcia przez piach i błoto, poprzez rozległe niecki rozmiękłe po obfitych opadach, docieramy do formacji „Oung Jemel” („Głowa Wielbłąda”), położonej na skraju „Chott Chtihatt” (słone jezioro). Jesteśmy mocno rozczarowani, gdyż ta formacja skalna, to wielka kupa błota, z której „niby” wystaje głowa wielbłąda… hm… proporcje conajmniej dziwne, a cały ambaras aby tu dotrzeć nie warty tego obrazu…

Powracamy tą samą drogą do Tozeur i jedziemy dalej na płn.-zach., tym razem poprzez jezioro „Chott El Gharsa”, ponownie aż pod granicę z Algierią do Tamerza. Na kilkanaście km przed miejscowością, zbaczamy o 1km na północ, do wioski Chebika. To niewielka zielona osada, położona pośród bezkresu piasku i skał na skraju Gór Atlas. Starą osadę, zniszczoną podczas opadów w 1969 roku … porzucono. Źródło bijące spod jednej ze skał, sprawiło iż wokół wyrósł gaj palm daktylowych, tworząc pięknie kontrastującą oazę z tym pustynnym obszarem. Urokowi tego miejsca dodaje niewielki wodospad o tej samej nazwie co oaza, czyli Chebika i świadomość tego, że kręcono tutaj kolejne sceny do „Gwiezdnych Wojen” i „Angielskiego pacjenta”.

Po mile spędzonym czasie w oazie Chebika, jedziemy dalej do Tamerza. Droga prowadzi w Góry Atlasu, te same które zaczynają się w Maroku i sięgają poprzez Algierię aż do Tunezji. Na wjeździe do miasteczka, podjeżdżamy pod wodospad „Grande Cascade” na rzece Tamerza. Jak na tunezyjskie warunki 5m wodospad to wielka atrakcja… jeśli 5 metrów oznacza „grande”! Spotkaliśmy tu przyjaznego przewodnika, który oferuje objazd po atrakcjach okolicy. Proponuje nam wyprawę do specyficznego kanionu, do którego można dotrzeć w jedyny sposób… jadąc 3km korytem rzeki Tamerza. Podejmujemy wyzwanie, choć mamy wiedzę iż płynący z nami na promie do Tunezji Hiszpan, utknął w rzecznym mule i trwał tak aż do nadejścia pomocy (oglądaliśmy zdjęcia). Dojazd okazał się niezbyt trudny, w przeciwieństwie do trekkingu poprzez kanion, połączonego z wdrapywaniem się na skały. Wrażenia?… tylko te z poziomu fascynujących i zdecydowanie ekstremalnych… pesel każdego z nas sprzeciwiał się tej eskapadzie.

Wykorzystując zdolności naszego przewodnika, który na małym motocyklu prowadzi nas znanymi tylko jemu skrótami, docieramy do następnej osobliwości tego regionu, kanionu w Mides. Po dotarciu do celu okazało się, że akurat w tym miejscu kręcone są sceny do jednego z kolejnych filmów. Mamy nieco utrudnioną sytuację, ale przewodnik staje na wysokości zadania i prowadzi nas do kanionu okrężną drogą. Niewielkie domki starego Mides, nadal stoją na stromych urwiskach. Okazuje się również, że nie tylko „Angielski Pacjent”, „Indiana Jones”,czy też western „Fort Sagane”, znalazły tu swoje umiejscowienie w scenach, ale też w październiku 2000 roku, kręcono tutaj niektóre sceny do filmu „W pustyni i w puszczy”. Aby nie mieć niedosytu zwiedzania tego niezwykłego miejsca, jedziemy jeszcze na skraj kanionu, aby popatrzeć na jego przepadzistą przestrzeń i zrobić kilka fotek o zachodzie słońca.

Pod wieczór docieramy do Tamerza, miejscowości i oazy położonej w Górach Atlasu, 3 km od granicy z Algierią. Ta stara osada (jak i odwiedzany Mides), została znacznie zniszczona przez powódź z 1969 roku. Jest to największa oaza na pograniczu tunezyjsko-algierskim. Żegnamy się z naszym przewodnikiem, który doprowadził nas do rodzinnej restauracji „Du Soleil”, gdzie mamy również możliwość założyć dzisiejszą noclegową bazę. Sympatyczni gospodarze, zaserwowali nam obfity, regionalny posiłek (kuskus, sałatka, zupa i herbata miętowa). Lecz tym z kulinarnych elementów, który smakował ponadprzeciętnie był „brik”, czyli jajko na miękko zapiekane z przyprawami, w cieście przypominającym dużego pieroga. Przewodnikowi zapłaciliśmy 100dinarów, natomiast nocleg z obiadem kosztował nas 80dinarów.

19-11-24-map

25 listopad 2019 – poniedziałek

Tamerza > Kasserine > Sbeitla (rzymskie ruiny) > Makthar > Dougga – 400km

Noc nieco chłodna, rano jedynie 10ºC. Co do pogody, to jak do tej pory, mamy jej obraz typowy dla letnich dni w Polsce. Opuszczamy niezwykle ciekawy region Tamerza i jedziemy na północ Tunezji, państwa o powierzchni połowy Polski. Do południa mamy długi przejazd ponad 200 km, aby dotrzeć do kolejnej atrakcji tego kraju, jaką stanowią ruiny starożytnego rzymskiego miasta Sufetula (wstęp 8 dinarów od os.). Z czasów rzymskich zachowały się pozostałości forum ze 139 roku n.e. wraz z przyległymi trzema świątyniami „Le Forum et les Trois Temples”. Świątynie te poświęcone są Junonie, Jowiszowi i Minerwie (tzw. Trójcy (Triadzie) Kapitolińskiej), czyli boskim opiekunom Rzymu. Wejście na forum prowadzi przez monumentalną bramę, wzniesioną przez cesarza Antoninusa Piusa. W innej części kompleksu wykopalisk natrafiono także na resztki nimfeum, teatru i amfiteatru, które udostępnione są do zwiedzania na powierzchni rozległego kompleksu, mieszczącego się niegdyś w obszarze starożytnego miasta. Z okresu wczesnego chrześcijaństwa pochodzą ruiny siedmiu bazylik z V i VI wieku n.e. (jest to jeden z największych zespołów chrześcijańskich w Afryce). Faktem niezwykłym jest postawić sobie wyobrażenie sprzed wieków, gdzie obok świątyń poświęconych rzymskim bóstwom, stały chrześcijańskie kościoły (Gerwazego, Protazego i Tryfona, oraz Serwusa i Witalisa), jak i bizantyjska bazylika Bellatora oraz trzy małe bizantyjskie forty. Wśród innych zabytków na terenie wykopalisk zachowały się m.in. łuk triumfalny Dioklecjana, rzymska agora, ruiny „Domu Pór Roku”, pozostałości „Wielkich Term Zimowych”, dawne baptysterium z basenem chrzcielnym w kształcie krzyża oraz wspaniałe mozaiki, które po dzień dzisiejszy, można podziwiać w kościołach, domach i łaźniach. Brzegi pobliskiej rzeki Wadi Subajtila spina starożytny most rzymski, do dziś wykorzystywany przez mieszkańców Subajtili.

Teren jest tak rozległy i zarazem ciekawy, toteż przy wspaniałej aurze, jest jedynie 15ºC, spędzamy w tym miejscu ponad dwie godziny. Nie wyobrażamy sobie zwiedzania tegoż kompleksu w lecie… w prawie 50ºC upale.

Opuszczamy Sbeitla i podążamy dalej na północ, aż do małej osady Dougga, pod następny kompleks rzymskich budowli, które będziemy zwiedzać dopiero jutro. Na nocleg zostajemy 7km dalej, w miejscowości Teboursouk, na parkingu hotelu „Thugga Hotel”. Za postój musimy jednak drogo zapłacić, bo aż 40dinarów. W rejonach turystycznych, po zamachach z 2015r., policja przykładnie opiekuje się turystami, zawsze grzecznie pytają skąd przyjechaliśmy danego dnia, gdzie dalej jedziemy i gdzie będziemy nocować. Przypadkowy nocleg jest raczej niezbyt możliwy, a jak już wcześniej wspominaliśmy, baza kempingowa jest mocno ograniczona, więc z konieczności czasem korzystamy z takiego rozwiązania.

19-11-25-map

26 listopad 2019 – wtorek

Dougga (Thugga) > Bulla Regia > Tabarka - 130km

Dzisiejszy dzień rozpoczynamy od zwiedzenia rozległego, zajmującego około 65 hektarów kompleksu Dougga (wstęp 8dinarów od os.). Jako stanowisko archeologiczne („Site de Dougga”) w 1997r. wpisane zostało na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W starożytności było to miasto punickie, następnie numidyjskie i rzymskie. Podupadło w okresie Bizancjum, ostatecznie opuszczone pod okupacją Wandalów. Do naszych czasów zachował się pokaźny kompleks ruin. Już sam widok rozległego wzgórza pokrytego plątaniną wspaniałych budowli robi niezwykłe wrażenie. Podczas spaceru wśród monumentalnych budowli i gajów oliwnych, z łatwością można poczuć powiew historii oraz niezwykłą, wręcz magiczną atmosferę tego miejsca, tym bardziej, że dzisiaj rano jesteśmy jedynymi turystami, którzy tu przybyli, aby zwiedzić to niezwykłe miejsce. Jednak największe wrażenie wywarł na nas ogrom i dobry stan amfiteatru, który to częściowo zrekonstruowany, powstał na pprzełomie 168 i 169 roku z inicjatywy miejscowego magnata Publiusza Markusa Kwadratusa i innych bogatych właścicieli ziemskich i w czasach swej świetności mógł pomieścić 3500 widzów.

Centrum rzymskiego miasta wyznaczał Kapitol poświęcony czci Jowisza, Junony i Minerwy. Centralną część fryzu, zajmuje zniszczona rzeźba z deifikacją Antoninusa Piusa, którego w niebo unosi orzeł. Wnętrze świątyni skrywało w starożytności ogromną rzeźbę Jowisza, której pozostałości wystawione są obecnie w Muzeum Bardo w Tunisie. Wśród ruin wymieńmy jeszcze forum, plac Róży Wiatrów, mały meczet, łuk triumfalny Septymiusza Sewera, Łaźnie Cyklopów, świątynie Fortuny, Concordii, Saturna, Caelestis i Frugifera (tytularny opiekun miasta), termy Licyniana, dom Dionizosa i Ulissesa, dom Erosa i Psyche, dom Trifolium oraz dom z inskrypcją „Omnia tibi felicia” („Niech fortuna ci sprzyja”)… który to wg domniemań… mógł być miejskim domem publicznym. Z okresu rzymskiego pochodzą również liczne mozaiki zachowane w ruinach domów mieszkalnych i świątyń. To jedynie najważniejsze obiekty, jakie znajdowały się na trasie spaceru po terenie Douggi. Poza ww. jest tu wiele innych, równie wartych obejrzenia: pozostałości domów bogatych obywateli, wybrukowanych traktów, cmentarza oraz numidyjski mur obronny. Mamy dzisiaj wspaniałą, słoneczną pogodę, więc zapisujemy do pamięci obrazy, spokojne obejście całości z kawką przy teatrze, zajęło nam trzy godziny.

Następnie przemieszczamy się o kolejne 60km na północ, pod równie spektakularne starożytne ruiny miasta Bulla Regia (wstęp 8dinarów od os.). Jej korzenie sięgają czasów osadnictwa przedpunickiego. W 156 r. p.n.e. miasto Bulla zostało stolicą numidyjskiego królestwa Masynissy, stąd zyskało przydomek Regia – „królewska”. W czasach Hadriana zakończyła się romanizacja głównych miast Afryki, a Bulla Regia, od czasów Wespazjana „municipium” stała się rzymską kolonią. Stąd do Rzymu płynęły tony pszenicy i setki litrów oliwy, co przysparzało ośrodkowi niemałych bogactw. Obecnie na terenie Bulla Regia znajduje się park archeologiczny, w którym obejrzeć można pozostałości dawnego miasta., którego mieszkańcy przed słońcem i upałem, chronili się w pomieszczeniach pod powierzchnią ziemi… to taki rzymski odpowiednik Matmaty. Do najciekawszych obiektów należą: Świątynia Apollina, ruiny dwóch bazylik chrześcijańskich, brukowane forum, świetnie zachowany teatr, „Dom Skarbów” („Maison de Tresor”), gdzie odnaleziono bizantyjskie srebrne i złote monety, „Dom Połowów” oraz domy bogatych patrycjuszy z podziemnymi komnatami w których zachowały się wspaniałe mozaiki, a które to na nas zrobiły największe wrażenie. Uczynny pomagier i zarazem przewodnik po obiekcie, nosił w butelce wodę, aby skrapiać nią mozaiki, które dopiero wtedy nabierały doskonałego kolorytu.

Następnie poprzez góry, jedziemy jeszcze 60km na północ w stronę Morza Śródziemnego i docieramy do portowego miasta Tabarka, położonego tuż przy granicy z Algierią. Późne popołudnie spędziliśmy w kameralnym porcie, gdzie zaserwowaliśmy sobie małą ucztę kulinarną z owocami morza w roli głównej. Wnikliwsze zwiedzenie portowego miasta zostawiamy na jutro. Końcem listopada już przed piątą zapada zmrok.

Co po drodze?… prócz rzecz jasna gajów oliwnych, opuncji figowych, zobaczyliśmy pogrzeb, ale jakże inny od naszego. W tym kręgu kulturowym, śmierć pojmuje się jako przejście z ciała żywego w stan pozbawiony życia, symbolicznie neutralny. Zabezpieczenie interesów własnych i umierającego wymaga od rodziny spełniania określonych praktyk. Dlatego też, zgromadzona wokół łoża rodzina, zobligowana jest do recytacji odpowiednich fragmentów Koranu, akcentując zwłaszcza wyznanie wiary: „Nie ma Boga prócz Allacha, a Mahomet jest jego wysłannikiem (La ilaha illa’Llah wa-Muhammad rasul’Llah). Równocześnie dokonuje się wielu zabiegów ułatwiających zejście… na szyję kładzie się trochę wody czerwonej, a w usta wlewa kilka kropli miodu i niewielką ilość wody. Czynność ta wiąże się z przekonaniem, iż w godzinie agonii dusza opuszcza ciało poprzez usta, osuszając je. Miód i woda w tej sytuacji mają na celu umożliwić nadejście śmierci, a także ochronić umierającego przed ingerencją szatana. Po ceremonialnych ablucjach, zmarłego, zawiniętego w całun, przenosi się przez drzwi i kładzie na drewnianych noszach (widoczne na zdjęciu). Równocześnie formuje się kondukt pogrzebowy złożony wyłącznie z mężczyzn. W tym czasie kobiety przebywające w oddzielnej izbie opłakują zmarłego. Konwój kieruje się do meczetu albo zmierza prosto na cmentarz, gdy odpowiednie modlitwy zostały odmówione w domu. W czasie drogi, rodzina zmarłego zatrzymuje się i przyjmuje kondolencje od tych, którzy nie mogą wziąć udziału w grzebaniu zwłok.

Nocleg zarezerwowaliśmy wcześniej w prywatnym domu, w dzielnicy willowej, położonej na stromym wzgórzu miasteczka Tabarka – „Appartements Aloui Foued”. Adres: Route la Mimosa, Kraymia, 8110 Tabarka, Tel: +216 95 184 945 GPS: N 036° 57.102, E 08° 45.174 (za 60dinarów mamy do dyspozycji 4 pomieszczenia, internet i parking na placu).

19-11-26-map

27 listopad 2019 – środa

Tabarka > Nefza > Bizerte – 140km

Rano robimy rekonesans po niewielkim miasteczku Tabarka (20tys.mieszkańców). Historia miasta jest mieszanką cywilizacji berberyjskiej, fenickiej, rzymskiej, arabskiej i tureckiej. Miasto założone przez Numidyjczyków, staje się rzymską kolonią i wykorzystywane jest jako główny port do eksportu polichromowanego marmuru wydobywanego obok miasta Simitthus, położonego w sąsiadujących Górach Kroumirie. Widoczny z daleka charakterystyczny zarys Fortu Genueńskiego, położonego na wysepce, jest godłem Tabarki. Najpierw podjeżdżamy pod specyficzne nadmorskie formacje skalne, zwane tu „Les Aiguilles”, czyli „Igły”, skały koloru ochry, wyrzeźbione w dziwne kształty przez wodę i wiatr. Później od strony portu, usypaną 340m groblą, docieramy do Fortu Genueńskiego ulokowanego na wyspie. W XVI wieku osiedliła się tu grupa osadników z Genui, przyciąganych bogactwem naturalnym i potencjałem handlowym wyspy. Właśnie w tym momencie rozpoczęła się budowa pierwszych fortyfikacji, które po dziś dzień dominują w tutejszym krajobrazie. Podczas II wojny światowej, wolne wojska francuskie, wykorzystywały fort jako bazę zamykającą dostęp morski pomiędzy Tunezją a Algierią. Z murów fortu rozpościera się wspaniały widok na miasto i ciekawe nabrzeże (wstęp 10dinarów od os.). Dziś Tabarka jest o wiele spokojniejsza i zaprasza swoimi turkusowymi wodami turystów poszukujących odrobiny świeżości, kameralności i spokoju. Miasto warto odwiedzić ze względu na jego wyjątkowe położenie pomiędzy morzem i górami. Plaże pokryte białym piaskiem otoczone są skałami, lasami sosnowymi oraz dębami korkowymi. Krystalicznie czyste morze kryje w swoich głębinach cenny czerwony koral. Z tego też powodu Tabarka zwana jest tunezyjską stolicą korali. Przy głównej ulicy tego miasta, znaleźć można wiele sklepów z biżuterią wyrabianą właśnie z koralowców. Już w czasach starożytnych koral był wykorzystywany jako luksusowy materiał do wyrobu kosztowności, które potem sprzedawane były na kontynencie europejskim.

… z biżuterią z czerwonego korala, którą można znaleźć w Tabarce, wiąże się pewna bardzo stara historia… od czasów starożytnych, ten cenny surowiec powodował prawdziwą „gorączkę złota”… czerwonego złota śródziemnomorskiego, jak czasem nazywa się koral. Koralowiec przypomina gałęzie obsypane małymi białymi kwiatkami, jednak w rzeczywistości jest to wapienny szkielet zamieszkany przez maleńkie zwierzęta z rodziny anemonów morskich oraz meduz. Czerwony koral, dziś już rzadki, niegdyś występował wyjątkowo często na północnym wybrzeżu Tunezji. Trzeba nurkować na dużych głębokościach, aby znaleźć jego obfitość. W XVI wieku kupcy genueńscy zdobyli na niego monopol. W celu ochrony swojej działalności, wybudowali w Tabarce ufortyfikowane miasteczko, z którego przetrwał jedynie Fort Genueński.

Przed południem opuszczamy miasto i jedziemy na wschód, w stronę kolejnego tunezyjskiego portu, Bizerte. Trasa prowadzi górami, głębią lądu. Nie ma drogi wzdłuż morskiego brzegu. Pokonanie 140km zajęło nam prawie trzy godziny. Sam przejazd przez miasteczko Nefza w dzień targowy, zajął pół godziny, „mknęliśmy” prędkością pieszego pomiędzy warzywami i owocami. Przed wjazdem do miasta, okrążamy jezioro „Lac Ichkeul”, które objęte Parkiem Narodowym, ujęte jest na liście UNESCO, jako przejściowe siedlisko ptaków, odbywających swe coroczne przeloty na trasie z Europy do Afryki. Choć przebyliśmy wzdłuż jego brzegów prawie 30km, jezioro o błotnistym podłożu, nie przedstawia dla nas szczególnej wartości wizualnej, a ptaków o tej porze roku w ogóle nie widzieliśmy. Jak później sprawdziliśmy, powodem braku ptaków jest nieprzemyślana działalność człowieka. Ze względu na budowę tamy, która zaburzyła delikatną równowagę całego ekosystemu, tym samym park znalazł się na zagrożonej pozycji listy UNESCO, która to nie jest dana na zawsze. Tama drastycznie zmniejszyła dopływ słodkiej wody do jeziora, w związku z czym, jego zasolenie zwiększało się gwałtownie. Podobnie działo się z otaczającymi go bagnami i trzcinowiskami, gdzie endemiczna roślinność bardzo szybko została zastąpiona przez gatunki słonolubne. Zmiany te wpłynęły niekorzystnie na migrujące ptaki, które przestały tu zalatywać. Jest to typowa reakcja łańcuchowa… spowodowana ingerencją człowieka w naturę… a takich zaangażowań, tych ciut przemyślanych i tych które podejmują przedstawiciele kołtunerii i pyszałków udających ekspertów widzieliśmy już wiele… czasem aż kusi przyznać rację F. L. Wrightowi, że „Ekspert to człowiek który przestał myśleć… on wie!”.

Po wjeździe do Bizerte, od razu lokujemy się pod murami tamtejszej Kazby i zagłębiamy się w przestrzeń Medyny, ulokowanej tuż przy starym kanale portowym, łączącym jezioro „Lac de Bizerte” z morzem. Miasto znane jest jako jedno z najbardziej europejskich miast Tunezji i jednocześnie uważane za najstarsze. Założyli je feniccy żeglarze z Tyru ok. 1000 lat p.n.e. Jako ostatnie uzyskało wolność spod okupacji francuskiej, a miało to miejsce dopiero w 1963 r.

Bizerte wydaje nam się miastem, jeszcze nie do końca odkrytym przez turystów. Chociaż jest to główne centrum przemysłowe kraju, stare miasto wzdłuż malowniczego kanału, pozostaje nietknięte przez ruchliwy główny port, znajdujący się zaledwie o kilometr dalej. Tutaj też znajdują się główne atrakcje turystyczne, Medyna i Kazba, gdzie tuż obok, rybackie łodzie przesuwają się wzdłuż jej murów. Arabska Medyna Bizerte, otaczająca malowniczą okolicę starego portu, jest tętniącym życiem centrum handlowym i tradycyjnym warsztatem pracy rzemieślniczej, gdzie w labiryncie wąskich uliczek i krytych suków, mieszczą się warsztaty, sklepiki i stragany. Jej zakamarki nie zostały jeszcze odrestaurowane, więc wciąż emanują egzotycznym urokiem orientu. Zaglądamy do Kasby położonej za murami, leżącej po północnej stronie starego portu. W gąszczu tuneli, przesmyków i zakamarków, dosłownie można się zagubić. Naprzeciw murów Kasby, po drugiej stronie kanału, ulokowany jest znacznie mniejszy fort „Fort Sidi el Hani”, a dalej zbudowana przez Maurów Dzielnica Andaluzyjska. Wszystko to malowniczo wkomponowane w przestrzeń zamulonego starego portu, wypełnionego kolorowymi łodziami rybackimi. Port był ważną częścią gospodarki Bizerte od stuleci, a miasto w 1881r. pod francuskim protektoratem, stało się wielką bazą morską. Obecnie port zewnętrzny nadal jest jednym z głównych portów w Tunezji, ale piękny stary port jest spokojnym światem, z którego korzystają tylko miejscowi rybacy, wypływający na codzienne połowy. W takich to okolicznościach, kończymy dzisiejsze zwiedzanie, smakując specjały miejscowej kuchni w lokalnej knajpce, usytuowanej przy kanale starego portu.

Skoro jesteśmy przy jedzeniu, to napiszmy ciut o tunezyjskich kulinariach i napitkach. Tutejsza kuchnia uznawana jest za jedną z najbardziej pikantnych na świecie. Mieszają się w niej wpływy arabskie, francuskie, włoskie i tureckie. Jej podstawę stanowią produkty zbożowe, ryby, mięso (głównie baranina, kozina i drób), warzywa i… niezastąpiona bagietka, spuścizna francuskiej kolonizacji. Niemal do każdego dania dodawane są jajka, tuńczyk i „harissa” (przyprawa będąca mieszanką ostrej papryki, czosnku i oliwy). Typową dla tego kraju przekąską i na pewno wartą spróbowania jest, „brik”, jak już wcześniej wspominaliśmy, jest to rodzaj dużego pieroga smażonego na oleju – ciasto faszerowane jest jajkiem, ziemniakami, pietruszką, czasem też tuńczykiem lub mięsem. Co ciekawe, żółtko pozostaje w formie „na miękko” – można się upaprać, ale tak na smacznie… Wspaniałe są grillowane kiełbaski „merguez” – pikantne, przygotowane z mieszanki mięsa wołowego i jagnięcego lub baraniego, z dodatkiem kminu rzymskiego, pieprzu i „harissy”. Nasza ulubiona sałatka to „mechwiya”, co oznacza „pieczona”, ponieważ znajdujące się w niej warzywa i papryka, są pieczone lub grillowane nad ogniem – drobno posiekana, przyprawiona ziołami i oliwą, podawana zazwyczaj z jajkiem i tuńczykiem. Spożywana z oliwą, świeżą bagietką i pastą „harissa”, jest doskonałym daniem. Przy ulicy można za niewielką cenę (2 dinary) zakupić pieczone placki „tajine” – potrawa przypominająca wyglądem omlet, faszerowany mięsem pokrojonym na małe kawałeczki, gotowanym z „harissą” i różnymi przyprawami – ostre, pikantne i smaczne. Próbowaliśmy też zup „szorba”, są gęste i pikantne. Kuskus jakoś nie przypadł nam do gustu, ten który jedliśmy w Maroko był zdecydowanie lepszą wersją. Tutaj, to rodzaj drobnej kaszy z dużymi kawałkami duszonych warzyw oraz mięsa (lub ryby). Najpopularniejsza woda mineralna to „Safia” – produkowana jest w wersji niegazowanej i gazowanej, podawana dosłownie wszędzie. Jest tylko jeden gatunek piwa „Celtia” – produkowany na licencji piw „Stellea Artois” oraz „Lowenbrau”. Próbowaliśmy też wina, dzielą się one na 3 rodzaje – najwyższej jakości AOC premier cru, dobrej jakości – AOC, i powszechnie stosowane – consomnation courante. Jedynym mocnym alkoholem produkowanym w Tunezji jest wódka z fig „Boukha”, która w smaku przypomina wytrawne wódki owocowe i to jedyny oprocentowany napój którego nie próbowaliśmy. O słodkościach jakoś tak ciężko wspominać, a dlaczegóż?… poniewóż występują w wielu wersjach (cukier na tysiąc sposobów), zazwyczaj ociekają miodem i są przeraźliwie słodkie, wymieńmy choćby „makroud” (smażone ciasto nadziewane pastą z daktyli lub fig i polewane miodem) i „bambaloni” (rodzaj lukrowanych miodem lub cukrem pączków z dziurką). Do tradycyjnych napojów Tunezji należy herbata miętowa, czasem podawana z tymiankiem i zawsze, ale to zawsze bardzo słodka oraz wyśmienita, aromatyczna kawa – mężczyźni zazwyczaj piją „express” z dużą ilością cukru, natomiast kobiety „capucin”, czyli męskie wydanie kawy tyle że z odrobiną mleka. Nawet w najmniejszej wiosce, znajdziemy kawiarnię z ekspresem do zaparzania kawy, a cena zaczyna się od 0,70 dinara tj. 700 milimów, czyli jednej złotówki.

Dzisiejszy nocleg zarezerwowaliśmy tuż obok centrum, w pensjonacie „London House” Adres: 358 Avenue Nelson Mandela El Bhira, Cité Bougatfa, 7000 Bizerta. Tel: +216 24 961 212 GPS: N 037° 17.070, E 09° 51.446 (96 dinarów – luksusowy apartament ze śniadaniem).

19-11-27-map

28 listopad 2019 – czwartek

Bizerte > „Cap Engela” vel „Cap Blanc” (najdalej na północ wysunięty punkt Afryki) > Bizerte > Ghar el Melh ( fort, port) > Sidi Ali el Mekki (plaża) > La Marsa (strefa turystyczna) – 140km

Ponieważ zakwaterowanie mieliśmy po północnej stronie Bizerte, rano najpierw postanowiliśmy podjechać jeszcze następne 15km na płn.-zach., na „Cap Engela”. To najbardziej wysunięty na północ punkt w Afryce. Tuż obok mieści się latarnia morska, jednak jako obiekt wojskowy, nie jest udostępniona do zwiedzania. Nadbrzeżne klify staczają się stromo w dół do morza, a krystalicznie czysta woda opływa pobliskie skały, wynurzające się z morskiej toni. Jak to zazwyczaj w takich miejscach bywa, na „Przylądku Białym”wietrzysko hula do woli, a rosnące w pobliżu pinie, smagane potężnymi podmuchami wiatru, przygięło aż do ziemi. Na samym cyplu w 2014r. ustawiano specyficzny obelisk w kształcie obrysu kontynentu afrykańskiego, z podaną odległością do południowego jego przylądka, czyli „Cap Agulhas”, która wynosi 8060km. Podano również koordynaty GPS N 37 ° 20 ‘49 “, E 9 ° 44 ‘32″. Ależ miło, właśnie tutaj, przypomnieć sobie tamto miejsce w RPA, do którego dotarliśmy dwukrotnie, ostatnio 7marca 2016r., podczas naszego objazdu Afryki. Dla przypomnienia, w obecnym reportażu, zdjęciami wspomnimy „Cape Agulhas” i „Cape of Good Hope”, leżący nieco na zachód.

Powracamy do Bizerte i ponownie lokujemy się pod murami Kazby w starym porcie. Jeszcze raz mamy ochotę zagłębić się w labirynty i zakamarki Medyny i obejść kameralny kanał, wzdłuż którego zacumowano dziesiątki kolorowych łodzi rybackich. Przechodzimy na drugą stronę kanału, zaglądamy do fortu „Fort Sidi el Hani”, z którego roztacza się panoramiczny widok na Kazbę. Podobnie jak Kazba, jest to budowla osmańska i pochodzi z XVII wieku. Został przywrócony do doskonałego stanu, w jego wnętrzu mieści się obecnie kawiarnia. Zaglądamy jeszcze do przyległej „Dzielnicy Andaluzyjskiej”, która założona została w XV i XVI wieku przez muzułmanów, którzy osiedlili się tutaj po tym, jak zostali wypędzeni z Hiszpanii. Zachowało się tylko kilka uroczych i bardzo fotogenicznych starych uliczek oraz fasad z charakterystycznymi niebieskimi kratami i drzwiami z kutego żelaza, dekorowanymi wzorem z ćwieków.

Między sukami, wyrasta XVII-wieczny meczet „Rebaa Mosque” z ośmiokątnym minaretem z galeryjką. Wykończenie wnętrza pamiętające czasy osmańskie. Wracamy do auta, a po drodze zaglądamy do warsztatów obróbki metali, stolarzy oraz sklepów rzeźników. Ulice zostały nazwane na cześć tychże rzemieślników, którzy tam mieszkają i pracują: kowale na Rue des Forgerons , płatnerzy na Rue des Armuriers , stolarze na Rue des Menuisiers i rzeźnicy na Rue des Bouchers… to jest wzór do upraszczania sobie życia!

W południe opuszczamy Bizerte. Mając dzisiaj do dyspozycji sporo czasu, postanawiamy przemieścić się w stronę Tunisu, jak najbliżej morskiego brzegu, gdyż nocleg mamy zarezerwowany 20km przed stolicą w La Marsa, tuż obok Carthage (Kartaginy). Takim to sposobem, jadąc przez wioski i małe osady, dotarliśmy do uroczego miasteczka Ghar el Melh (Solna Jaskinia), położonego nad brzegami zatoki o tej samej nazwie. Podziwiamy wspaniały fort i kameralny porcik rybacki, okolony murami pobliskiej Medyny. Okazuje się, że miasteczko założone jeszcze przez Fenicjan, ma dość zawikłaną historię, było ważnym rzymskim portem, a później, w XVIw. bazą piracką. Choć port posiadał starożytny rodowód, to miasteczko zostało dopiero założone przez sławnego pirata Usta Murada, chrześcijańskiego renegata z Genui. Jeszcze w pierwszej połowie XIXw. udzielało schronienia pirackim i przemytniczym okrętom muzułmańskim i chrześcijańskim… wybuch nagromadzonego prochu i brak przychylności Ahmeda I Beja, dopiero uniemożliwił korzystanie korsarzom z przystani… i choć pozostały tutaj trzy niezbyt imponujące pirackie fortece, to warto tu zajrzeć.

Następnie jedziemy na sam koniec przylądka, gdzie wiodą nas drogowskazy „La plage”. Docieramy do tej najokazalszej „Sidi Ali el Mekki”. No cóż, śliczne plaże są, lecz infrastruktura w postaci straganów, bud i budek zamarła w posezonowej pustce. Częściowo zalana wodą, nastraja raczej do łowienia ryb, niż plażowania. Wzdłuż drogi, usadowiły się wspaniałe wille, ale wszystko to czeka na sezon, który zacznie się dopiero w kwietniu. W spokoju możemy przechadzać się i próbować wyobrazić, jak ma się to miejsce, kiedy latem tętni tu wczasowe życie. Ponadto w naszym wyobrażeniu, właśnie w tym miejscu, wczasowanie poza turystycznymi strefami, miałoby się najbardziej naturalnie, pozbawiane elegancji, blichtru, turystów„all inclusive”… no i odźwiernego.

Później przemieszczamy się następne 50km na południe, dokładnie właśnie do takiego rejonu, będącego zaprzeczeniem tego, które opuszczamy… to strefa turystyczna w La Marsa. Miasteczko jest popularnym letnim kurortem, w którym znaleźć można wszystko, co przysłuży się szeroko pojętemu i popularnemu mniemaniu o znakomitym wypoczynku: restauracje, kawiarnie, galerie, kino, plażę miejską, piękny park etc. Wszystko za szlabanami określającymi wjazd i wyjazd, jest chronione i kontrolowane przez policję i gwardię narodową. Do promu, który odpływa 3grudnia, mamy jeszcze sporo czasu, posezonowe oferty eleganckich hoteli kuszą, a ponieważ jest to również wspaniała baza wypadowa do położonej 10km dalej Kartaginy i miasteczka Sidi Bou Said, korzystamy z 50%, posezonowych obniżek i rezerwujemy pobyt w „Phebus Gammarth Resort and Spa”. Za jedyne 24€, mamy pokój ze wszelkimi luksusami, widokiem na morze, kompleksem basenowym i wszystkim tym, z czego rzecz jasna nie zamierzamy korzystać, ponieważ jedyne co będzie nam potrzebne, to internet, gdyż czas napisać relację i wybrać zdjęcia do reportażu. Adres: Les Cotes De Carthage, 2070 Gammarth, La Marsa, Tel: +21673325334

Jest coś, co na wielu zdjęciach się powtarza i stanowi trwały składnik wizerunku Tunezji… to wszędobylskie koty… są nietypowej urody, małe główki, długie, szczupłe tułowia i umaszczenie… na jednym kocie mieszczą się łaty i kolory wszystkich ras widzianych u naszych kilku przedstawicieli. Przypominają koty widziane na freskach w Egipcie, a życie w gorącym klimacie powoduje, że są rozleniwione i powolne… co też chyba udziela się dla otaczających je ludzi. Ale dlaczego to koty mają tak uprzywilejowaną pozycję, a psy tak rozpaczliwą? Już biegniemy z wyjaśnieniem, które zawrze się w najbardziej znanej opowieści o Muezzie. Wyznawcy islamu powszechnie darzą koty szacunkiem. Żaden pobożny muzułmanin nie wyrządzi kotu krzywdy, co więcej, bliską obecność kota uzna za błogosławieństwo… a wszystko to za sprawą Muezzy. Opowieść wspomina, jak Mahomet, wstając na modlitwę, zauważył, że zwierzak zasnął w rękawie jego szaty. By nie budzić kota, Prorok uciął ów rękaw i odprawił modły z jednym ramieniem odsłoniętym. Kiedy Mahomet skończył modlitwę, kot wstał i pokłonił się prorokowi. Inna opowieść głosi, że Mahomet wygłaszał kazania, trzymając kota na kolanach. Czasami Prorok odprawiał również ablucję wodą z miski, z której pił Muezza. Znana jest też legenda, według której Mahomet, pogryziony przez wściekłe psy, prawie dogorywał ukryty w jaskini. Muezza odnalazł go i wylizał wszystkie rany, był z nim, aż się zagoiły. Od tamtego czasu przebywał zawsze z prorokiem. Prorok generalnie nie przepadał za psami… stwierdził nawet, że Allah odejmuje dziennie każdemu „karat dobrych uczynków”… kto trzyma psa bez potrzeby. Nazwanie kogoś „psem”… jest uznawane w świecie islamu za jedną z największych obelg. Hm… inwazja kotów wyjaśniona, notowania psów również… a co z kotami w Europie? Dziś mają się świetnie, ale status kota w średniowiecznej Europie, zdecydowanie różnił się od tego, jak zwierzę to postrzegano w starożytnym Egipcie, czy też w ww. świecie muzułmańskim. Początkowo koty doceniano za ich przydatność w gospodarstwach domowych i na statkach, gdzie niezwykle sprawnie tępiły myszy i szczury. Jednak z biegiem czasu, z nie do końca wyjaśnionych do dziś przez naukę powodów, koty straciły w oczach ludzi, a wręcz zaczęły być postrzegane jako wcielenie szatana, pomocników sił nieczystych, sprawców wszystkich nieszczęść. Tak więc, mówiąc w wielkim uproszczeniu, okres Średniowiecza to nieustanne przeplatanie się ze sobą okresów „lubienia” i „nielubienia” kotów, ze zdecydowaną przewagą tego drugiego. Kotom w Średniowieczu zdecydowanie nie żyło się łatwo, gdyż dopuszczano się masowo brutalnych mordów na tych zwierzętach… palono je, wieszano, poddawano za życia bolesnym torturom! Ależ jesteśmy chimeryczni w uczuciach!

19-11-28-map

29 listopad 2019 – piątek

La Marsa – dzień techniczny

Mamy dzień uporządkowania się, ale też analiz, spostrzeżeń i napisania co nieco. Nasza toyota spokojnie stoi na parkingu, toteż mogę trochę przybliżyć tunezyjską specyfikę poruszania się po drogach, jak również opisać stan i ich jakość. Jesteśmy w Afryce, tak więc nikogo nie może dziwić specyfika tutejszego przemieszczania się po drogach, daleko odbiegająca od europejskich standardów, nawet jeśli popatrzymy na beztroską jazdę Włochów, Hiszpanów, czy Greków. Tu na wszystko jest czas, więc zakaz zatrzymywania się nie obowiązuje, nawet na skrzyżowaniach i rondach. Przejazd przez centra wiosek i miasteczek, to poruszanie się w tempie pieszego, a piesi w tych miejscach zachowują się jak „święte krowy”. Krótki postój, nawet w największym ruchu, to prawidło… przecież trzeba wytłumaczyć koledze, gdzie dopiero co zarżnięto wielbłąda lub zdać relację z przebiegu dzisiejszego dnia… a kolejka aut czeka. Poruszyłem najpierw temat niefrasobliwego zatrzymywania się, więc przejdźmy do jazdy. Ten stan przypomina już bardziej powiązanie z Europą i afrykański kanon… kto pierwszy, w zetknięciu z podporządkowaniem dróg, jest w zasadzie przestrzegana, może dlatego, że takowe znaki w ogóle w Tunezji istnieją. Musimy jednak zawsze jechać intuicyjnie, z wielkim zapasem wyobraźni i z oczami dookoła głowy. Najważniejsze, że taki właśnie tryb jazdy, powoduje iż przez wioski jeździmy bardzo wolno, co ma przełożenie na czas reakcji i uniknięcie kolizji. Jak do tej pory, nie widzieliśmy żadnego poważniejszego wypadku, oprócz jednej drobnej stłuczki. Czujemy zdecydowanie wpływy europejskie, które pokazują jak daleko ten kraj odbiegł w pozytywnym znaczeniu, od zasad ruchu panujących w głębokiej Afryce. Z pewnością, miała na to wpływ długoletnia obecność Francuzów i narzucony przez nich porządek. Natomiast co do stanu dróg, to podobnie widzimy w tym udział czasów kolonialnych. Drogi są świetnie oznakowane i całkowicie przejęto francuski styl, gdzie co kilometr znajdziemy słupek z opisem najbliższej miejscowości i odległością do niej. Niestety, czasem nie ma już wersji francuskiej, tylko nazwy są wypisane po arabsku. Natomiast na drogowskazach, prawie zawsze są nazwy w języku francuskim, poza tym obecnie każdy przybywający tu turysta posiada GPS-a, więc dotarcie do wytyczonego celu nie rodzi żadnego problemu. Gorzej, jeśli idzie o oznakowanie ciekawych miejsc, nawet tych objętych patronatem UNESCO, szczególnie dotycz to prowincji. Natomiast jakość dróg jest doskonała i to z wielkim plusem. Drogi są szerokie, równe, bez dziur i wyłomów, nawet te podrzędne utrzymane są w bardzo przyzwoitym stanie. Jeździliśmy sporo drogami szutrowymi, które również nie budzą zastrzeżeń. Powiem szczerze, że nie spodziewałem się takiej ich jakości i czasem z żalem, porównuje je do stanu niektórych prowincjonalnych dróg w Polsce. Jedynym minusem, jadąc tędy i owędy… są spontaniczne śmietniki oraz gruzowiska na poboczach i generalnie wszędzie. Nie należy obawiać się poruszania po tutejszych drogach, jedynie nie należy się z byle powodu irytować, zachować spokój, mieć wyobraźnię i w stosownym do okoliczności tempie, kontynuować jazdę.

Co do taboru poruszającego się po drogach, to co najmniej 30% stanowią pick-upy. Wysłużone i stare Peugeoty 404 i 405, obecnie zastąpiły pick-upy Isuzu D-max. Nie jakaś tam wypasiona wersja 4×4, lecz podstawowa z pojedynczą, trzy miejscową kabiną, napędem tylko na tylną oś i z silnikami diesla. Toyota Hilux występuje tu incydentalnie, chyba jest zbyt luksusowa, a przede wszystkim za droga. Ponieważ w tym kraju zauważamy bardzo skromną ilość busów, na pace i dachach pick-upów, wozi się dosłownie wszystko… ludzi, zwierzęta, ziemię, wszelakie płody rolne i wszystko to, co da się w jakiś sposób przymocować… bramy, słupy itp. Stan tych aut, jest w niektórych przypadkach katastrofalny. Samochodów osobowych jest sporo, przeważają marki francuskie, ale auto nadal w Tunezji jest luksusem i tylko nielicznych stać na jego posiadanie.

30 listopad 2019 – sobota

La Marsa > Carthage (Kartagina) > Sidi Bou Said > La Marsa - 40km

Po dniu technicznym, wracamy na podróżniczą trasę. Dosłownie 10km od naszego zakwaterowania i 20km od Tunisu, napotykamy zachwycające widoki wybrzeża oraz wyjątkowe miejsce, jakim jest starożytne miasto Kartagina. Założona przez Fenicjan, zniszczona, a następnie odbudowana przez Rzymian, jest dzisiaj najczęściej odwiedzanym miejscem przez wszystkich turystów przybywających do Tunezji. Przez czterysta lat, była jedną z największych potęg starożytnego świata. Na lekcjach historii nadal można usłyszeć o wielkim wodzu Hannibalu i jego bojowych słoniach.

Według starożytnych historyków, jak Filistos z Syrakuz czy Appian, Kartaginę założyli w IX w p.n.e. koloniści z fenickiego miasta Tyr. Jednak wspominając początki tego miasta-państwa, większość sięga do Eneidy napisanej przez Publiusza Wergiliusza Marona i legendy o Elissie, dziś znanej jako Dydona. Była fenicką księżniczką, siostrą władcy Tyru, Pigmaliona i żoną kapłana Acherbasa. Legenda ta głosi, iż przybyła do Afryki, uciekając przed bratem, który z chęci zysku zamordował jej męża. Księżniczka wraz z grupą wiernych jej poddanych i wielkim skarbem, dotarła na tereny dzisiejszej Tunezji i tu postanowiła osiąść. Podstępem wytargowała od króla Iarbasa i przekonała miejscowych mieszkańców, by pozwolili jej zająć tyle ziemi, ile obejmuje skóra wołu. Rozbawieni tą niezwykłą prośbą, zgodzili się na propozycję. Dydona kazała wówczas swoim ludziom pociąć skórę na cieniutkie rzemienie, którymi opasała wzgórze Byrsa (po fenicku – zamek, z greki – skóra), na którym stworzyła późniejszą potęgę antycznego świata, Kartaginę. Kolejne wieki, to okres rozwoju Kartaginy. Fenicjanie, doskonali kupcy i żeglarze, ale też twardzi wojownicy, nie tylko bogacili swoją nową ojczyznę, ale też podbijali odległe ziemie, tworząc kartagińskie kolonie. Złota era kraju, którego pierwszą władczynią była sprytna Dydona, dobiegła końca wraz z wybuchem konfliktu między Kartaginą a Rzymem. Trzy wojny, znane nam z historii jako wojny punickie, kolejno osłabiały fenickie państwo (Rzymianie nazywali Fenicjan Poeni- Punijczycy, od greckiego określenia Phoinikes). Nie pomogły ani opancerzone słonie wojenne, ani ofiara kartagińskich kobiet, które obcinały włosy, by pleść z niech liny do katapult. W 146 r p.n.e. rzymskie legiony ostatecznie zniszczyły wroga, a Kartaginę starli z powierzchni ziemi… dosłownie. Miasto zburzyli, a ziemię na którym stało… zaorali i posypali solą… w ten sposób została rytualnie przeklęta. Mieszkańców zabili w czasie walk lub sprzedali do niewoli. Jednak już 24 lata później sami stworzyli na jej miejscu rzymską kolonię, której Cezar przywrócił dawną nazwę Carthago. Od tego momentu rozpoczyna się kolejny rozdział w historii Kartaginy, rzymskiej Kartaginy, stanowiącej stolicę nowej prowincji imperium w Afryce Północnej. W 439 roku Kartaginę zdobyli Wandalowie króla Genzeryka, którzy dziesięć lat wcześniej pojawili się na tych terenach. Uczynili ją swą stolicą, tym samym region został na stałe oddzielony od Rzymu i nigdy więcej nie powrócił do dawnej świetności. W 697 roku miasto zdobyli i zniszczyli Arabowie. W czasach późniejszych, teren opustoszał, a pozostałe po nim ruiny rozgrabiono.

Najpierw podjeżdżamy na wzgórze Byrsa, gdzie możemy obejrzeć ruiny i częściowo odsłonięte fundamenty Kartaginy z okresu punickiego, kiedy tą ziemią władali Fenicjanie. To właśnie w tym miejscu biło serce antycznej Kartaginy, tu znajdowała się najważniejsza fenicka świątynia poświęcona bogowi zdrowia, do której prowadziły monumentalne schody, tu swoim sprytem wykazała się mityczna księżniczka Dydona. Rzymianie burzący w czasach Oktawiana Augusta ruiny pałaców oraz świątyni boga Eszmuna, równając wierzchołek wzgórza, zrzucali gruz w dół i w taki to niezamierzony sposób, ocalili tę uboższą część miasta z czasów punickich… przypadek ?… a może niedopatrzenie i lenistwo żołnierzy? Chcieli w ten sposób powiększyć miejsce na budowę własnych rezydencji, a przy okazji zabezpieczyli zabytki z przeszłości. Niedawne wykopaliska w tym miejscu, pozwoliły odkryć rzadkie przykłady budowli z czasów punickich. Obok mieści się również muzeum „Musee de Carthage”, ale obecnie jest zamknięte, ponoć trwa renowacja. Na wzgórzu Byrsa znajduje się także „L’ Acropolium- Ex Saint Louis Cathedral”, czyli „Katedra św. Ludwika” wybudowana pod koniec XIXw. w hołdzie królowi Francji Ludwikowi IX Świętemu, który zmarł w Kartaginie podczas jej oblężenia, w czasie nieudanej, VIII krucjaty przeprowadzonej w XIIw. Wśród wielu elementów dekoracyjnych są motywy gotyckie, mauretańskie i bizantyjskie. Obecnie odbywają się tu spektakle kulturalne i wystawy (wstęp 6dinarów od os.).

Okazuje się, że bilet wstępu na teren archeologiczny (12dinarów) obejmuje jeszcze siedem innych obiektów starożytnych, które rozproszone są wokół wzgórza i w mieście. Wiedząc, że będzie trudno trafić do kolejnych historycznych miejsc, wynajmujemy taksówkę, na następne dwie godziny i za 50dinarów, jesteśmy wożeni przez sympatycznego taksówkarza pochodzącego z Matmata, troglodytę Tareka, przyzwoicie mówiącego po angielsku. Na wesoło i beztrosko przemieszczamy się do kolejnych obiektów. Jednym z najciekawszych są rzymskie ruiny „Thermes D’ Antonin”, czyli „Łaźnie Antonina”. Zbudowane nad samym morzem, były ponoć jednymi z największych w całym Imperium Romanum. Choć w miejscu dawnych pomieszczeń, po saunach, basenach i pokojach rozmyślań zostały tylko fragmenty murów i kolumn, nawet dziś widać niesamowity rozmach antycznej budowli. Na uwagę zasługuje też znajdujący się na zachodnim stoku wzgórza rzymski amfiteatr „Theatre Romain”, który w czasach świetności Kartaginy, był największą tego typu budowlą w Afryce Północnej, mogącą pomieścić 5tys. widzów. Podjeżdżamy również do rzymskiej dzielnicy willowej „Villas Romaines”. Najciekawszym był „Dom z Kryptoportykiem”, gdzie wyeksponowane rzymskie mozaiki po prostu zachwycają. Zatrzymaliśmy się również przy punickich portach, handlowym i wojennym i choć dziś wyglądają jak dwa stawy, to natenczas była to wielka i zawiła strategiczna konstrukcja. Duże wrażenie robi „Tophet de Salammbo”. „Tofet” (nazwa pochodzi z hebrajskiego i oznacza poświęcone bogom), to fenicki święty okrąg przy sanktuarium Baala Hammona i bogini Tanit. Cmentarzysko obejmuje dużą liczbę grobów dziecięcych, które wg interpretacji, zostały złożone w tym miejscu po ich przedwczesnej śmierci lub jak inne źródła dowodzą… składane jako ofiary. Najnowsze badania świadczą, że należy uwolnić rodaków Hannibala od zarzutu systematycznego skazywania malców na śmierć w ogniu. Owszem, Fenicjanie grzebali urny ze spopielonymi szczątkami niemowląt i bardzo małych dzieci, ale rzadko były mordowane ku czci Tanit i Baala Hammona. Można więc założyć, że oskarżenia Punijczyków o te makabryczne ceremonie religijne… są wymysłem propagandy, którą Rzymianie i Grecy uprawiali przeciw swym wrogom. Wszystkie zwiedzane obiekty zostały wpisane na Światową Listę Dziedzictwa UNESCO.

Okoliczne sklepy oferują bogatą kolekcję mozaik, ceramiki i różnego typu ozdób. Chciałam zakupić Wergiliusza w otoczeniu dwóch Muz, Klio i Melpomeny, trzymającego w rękach rękopis „Eneidy”, ale był za duży (mniejszymi wersjami nikt nie dysponował)… więc kopiliśmy mozaikę z Cezarem…

Opuszczamy Kartaginę, żegnamy się ze starożytnością i przemieszczamy dosłownie o 3km na północ, do malowniczego miasteczka Sidi Bou Said. W Tunezji błękit jest wszechobecny. Cudownie ciepła, lazurowa woda Morza Śródziemnego, niebieskie niebo najczęściej niezmącone nawet jedną chmurką, ale także drewniane, malowane elementy architektoniczne, nadające tutejszym miastom wyjątkowego charakteru. Najbardziej znanym błękitnym miastem jest jednak Sidi Bou Said, które swoim urokiem przyciąga od wieków, w równej mierze turystów, co artystów. Swoje niepospolite oblicze, zawdzięcza tak malowniczemu położeniu, jak i ciekawej historii.

Powstało ono na klifie „Przylądka Kartagińskiego”, w miejscu dawnego „Ribatu”, czyli klasztoru mnichów-wojowników z IX wieku, strzegącego wejścia do „Zatoki Tunetańskiej”. To tutaj w 1207r. przybył suficki mędrzec Abu Said Ibn Chalef Ibn Yahia Ettamini el- Beji i założył szkołę, aby propagować sufizm, czyli mistyczno-ascetyczną ścieżkę do poznania Boga. Zyskał ogromną popularność i szacunek. Po jego śmierci w 1231r. pochowano go w meczecie na wzgórzu, będącym jednocześnie jego mauzoleum (zawija), wokół którego rozrosła się miejscowość, nazwana na cześć uczonego, skróconą wersją jego imienia – Sidi Bou Said.

Przepięknie położoną miejscowość docenili także tunezyjscy władcy – bejowie, budując tu pałac i rezydencje. Za ich panowania miastem zainteresowali się również malarze i to właśnie dzięki ich obecności i zachwytom, zyskało ono miano „miasta artystów”. O turystycznym sukcesie miasta, przesądziła jednak miłość barona Rudolfa d’Erlangera. Młodzieniec pochodzący z solidnej francusko-niemieckiej rodziny, był kształcony na bankiera. I wszystko było by dobrze, gdyby nie wakacyjna wycieczka do Tunezji. Zachwyciła go tutejsza muzyka, bez żalu porzucił perspektywę kariery i przeniósł się tu na stałe. Resztę życia poświęcił na studiowanie i opisywanie arabskiej muzyki, poświęcając jej 6-tomową księgę. Wkrótce też wybudował tu pałac nazwany „Ennejma Ezzahra” („Jaśniejąca Gwiazda”). Była to rezydencja wielce imponująca, bo mająca ponad 2 tys. m². Dziś w willi mieści się „Centrum Muzyki Arabskiej i Śródziemnomorskiej’z bogatą kolekcją wschodnich instrumentów muzycznych.

Co w Sidi Bou Said jest tak niezwykłego, że do dziś przyciąga wielu artystów i turystów? Niezaprzeczalnie przepiękny krajobraz biało-błękitnego nadmorskiego miasteczka, z którego nie chce się wyjeżdżać. Domy usytuowane na wspomnianym wcześniej klifie, zapewniają przyjemny cień w słoneczne dni. Prowadzące między nimi wąskie, brukowane uliczki, niekiedy ślepe, wiodą wprost do romantycznych zakamarków, ozdobionych słynnymi błękitnymi elementami. Ażurowe drewniane ozdoby, wspólnie ze słońcem, tworzą na ścianach bajeczną grę światła i cieni. Miejscem, do którego zdecydowanie warto zajrzeć jest kawiarnia „Cafe des Delices”, gdzie prócz oszałamiającego widoku na port i morze, można wypić świeżo wyciśnięte soki, herbatę miętową z orzeszkami piniowymi i rzecz jasna kawę… a wszystko to, po najbardziej wygórowanych cenach z jakimi się spotkaliśmy.

Oprócz bieli i błękitu, trzecim kolorem niezaprzeczalnie charakterystycznym dla Sidi Bou Said jest ciemny, zdecydowany odcień różu kwitnących tu przepięknie bugenwilli, ozdabiających domostwa. Ten, kto choć raz miał okazję zobaczyć tutejsze krajobrazy, nie będzie miał wątpliwości, dlaczego Sidi Bou Said zagościło w sercach tak wielu artystów. To błękitne miasto oraz jego równie atrakcyjna i kusząca okolica, nie bez powodu przyciąga także wielu turystów spragnionych spokojnego relaksu i artystycznego klimatu oraz wspaniałych atrakcji historycznych. Jest jeszcze coś, czego warto spróbować, to… gorące bambaloni, słodki pączek moczony w miodzie lub posypany cukrem… ot lokalny frykas!

Spędzamy w miasteczku całe popołudnie, włócząc się po jego zakamarkach, przechadzając się urokliwymi uliczkami, oglądając kolejne mistrzowsko wykonane drzwi. Jednak największe wrażenie zrobiła na nas rezydencja „Dar El Annabi”, pochodząca z XVIII w., ze świetnie zachowaną arabsko-muzułmańską przestrzenną architekturą (wstęp 4,5dinara od os.). Budynek został wzniesiony dla muzułmańskiego uczonego Mohammada Annabiego, którego potomkowie nadal mieszkają w tym domu. Można wejść do środka tego domu, aby obejrzeć przepiękne patio w stylu andaluzyjskim, ogród z jaśminami, salę do modlitwy ozdobioną kolorowymi witrażami oraz bibliotekę zawierającą kilka antycznych manuskryptów. W niektórych pomieszczeniach za pomocą manekinów ubranych w tradycyjne stroje z epoki, zaprezentowano tutejsze zwyczaje. Wielopoziomowa rezydencja, tarasowo wiedzie nas po kolejnych pokojach, a jest ich 55, lecz nie wszystkie są udostępnione. Prowadzimy się na kolejne kondygnacje, aby finalnie trafić na najwyższy taras, z którego roztacza się panoramiczny widok na zatokę, przedmieścia Kartaginy i malownicze miasteczko. Przygodę z Sidi Bou Said kończymy w porcie, gdzie w restauracji Klubu Jachtowego, smakowaliśmy rarytasy nadmorskiej kuchni z owocami morza w roli głównej.

Dopiero o zmroku, powracamy do naszej bazy w La Marsa.

1 grudnia 2019 – niedziela

La Marsa > Tunis > Uthina (site archeologique) > „Cap Bon” > Kerkouane > Kelibia – 210km

Do promu mamy jeszcze ponad dwa dni, więc postanawiamy poświęcić je na objechanie „Półwyspu Bon”, który to pominęliśmy na początku naszej podroży po Tunezji, jadąc z Tunisu prosto na południe. Region ten, skierowany w stronę Sycylii, to rozległy ogród, w którym to, w środku zimy na drzewach pomarańczowych i cytrynowcach wiszą owoce. Plaże pokryte drobnym piaskiem, zaliczają się do najpiękniejszych w całej Tunezji. Główne miasto przylądka Nabeul, słynie z garncarstwa, mat trzcinowych oraz olejków kwiatowych. Port rybacki w Kelibii, gorące źródła w Korbous, sokolnicy z El Haouaria… to tylko niektóre z regionalnych ciekawostek.

Aby tam dotrzeć, najpierw musimy przedostać się na drugą stronę stolicy Tunezji, jadąc z północy na południe. Jesteśmy mile zaskoczeni, gdyż rozległe miasto pokonujemy w 20minut. Poprzez jego gęstą zabudowę, prowadzi szeroka, wielopasmowa estakada, która przebiega dosłownie obok centrum i starej Medyny. Zanim jednak zboczymy w stronę „Przylądka Bon”, postanawiamy pojechać jeszcze nieco dalej, około 30km na południe, aby spenetrować dokładniej przebieg rzymskiego akweduktu „Roman Aqueduct”, który to dwa tygodnie temu, widzieliśmy jedynie w zarysie na trasie. Przejazd przez stolicę wypadł znakomicie, jednak na wylocie z wielkiej aglomeracji ponownie, podobnie jak dwa tygodnie temu, wpakowaliśmy się w dzielnicę, która w niedzielę jest jednym wielkim bazarem połączonym z giełdą samochodową. Przebicie się przez ten tumult, zajęło nam ponad pół godziny.

Okazuje się, że obok akweduktu, zaledwie 30 km na południe od Tunisu, przy drodze do Zaghouan, znajdują się okazałe i dobrze zachowane ruiny miasta Uthina (Oudhna), jedno z wielu stanowisk archeologicznych w Tunezji (wstęp 8dinarów od os.). Nie jest tak popularne jak Kartagina, czy El-Jem, stąd mniej turystów, ale na pewno warto się tutaj zatrzymać. Prace wykopaliskowe w tym miejscu, prowadzone już były w XIX w., jednak potem przez długie lata nic się nie działo. Dopiero w 1993 r. zostały wznowione, a w 1999 r. teren został udostępniony do zwiedzania.

Uthina była miastem w prowincji Afryki Proconsularis, obecnie północnej Tunezji i stała się rzymską kolonią weteranów Legio XIII Gemina za panowania cesarza Augusta. To starożytne miasto, leżące na wzgórzu, z widokiem na główne drogi dojazdowe do Kartaginy, prowadzące z południa kraju. Stojąc na wzgórzu, przy dzisiejszej przejrzystej i słonecznej pogodzie, gołym okiem widzimy kartagińskie wzgórze, a w linii prostej jest ok.40km. Możemy tu zobaczyć fantastyczne mozaiki, ruiny przepięknych willi, akwedukty oraz ruiny świątyń. Podążając za biegiem historii, miasto to popadło w ostateczny upadek po arabskim podboju w VI w. Obszar chroniony rozciąga się na ok 100 ha. Należy do niego: Kapitol (Capitolium) największy w Afryce, zbudowany na 3 poziomach, cysterny na wodę o dużej pojemności i okazały, częściowo odrestaurowany amfiteatr, drugi co do wielkości po El-Jem. Zbudowany jest w kształcie elipsy o wymiarach 110 m na 90 m, mógł pomieścić ponad 15 tys. widzów. Kapitol, stojący na szczycie wzgórza, z którego rozciąga się przepiękny widok na okolicę, składał się z 3 świątyń, w tym centralnej poświęconej Jowiszowi oraz dwóch mniejszych, poświęconych Junonie i Minerwie. Świątynie już nie istnieją, zachowały się jednak kolumny fasady centralnej świątyni. Jedna z kolumn typu korynckiego, została odrestaurowana tak, by dawała wyobrażenie o wysokości budynku.

Kilka kilometrów dalej znajduje się wielki akwedukt, który z pobliskich gór dostarczał wodę do Kartaginy. Jak już wcześniej wspominaliśmy jego całkowita długość wynosiła 132km.Systemy wodociągowe Rzymu są doskonałym dowodem inżynieryjnego geniuszu starożytnych. Ta gigantyczna budowla tak nas zaintrygowała, że postanowiliśmy się jej przyjrzeć na dłuższym odcinku. Takim to sposobem, dotarliśmy do miejsca, gdzie kamienna, arkadowa konstrukcja przechodzi w grunt i już jako naziemny kanał, biegnie po jej powierzchni. Akwedukt został wybudowany za czasów cesarza Hadriana w II w. n.e. Był to jeden z najdłuższych akweduktów wybudowanych przez Rzymian, zapewniającym dostawy wody ze źródeł Świętej Góry w Zaghwan aż do Kartaginy. Precyzja budowli była imponująca, a dokładność robi wrażenie nawet obecnie, gdzie używane są lasery i GPS. Nachylenie kanału doprowadzającego wodę, było stałe na całym 132 km odcinku i wynosiło 3cm na każdy kilometr akweduktu.

Opuszczamy rejon tej niezwykłej budowli i jedziemy w stronę „Półwyspu Bon”. Na samym jego krańcu, znajduje się przylądek „Ar-Ras”, czy też „Cap Bon”. Stanowi go wysunięta w morze wielka skała, na której znajdują się przekaźniki, a u jej stóp, w dole na mniejszym cyplu, usytuowana jest latarnia morska. Dojazdu do niej nie odnaleźliśmy, prawdopodobnie dostęp do tego miejsca jest jedynie od strony morza. W tym miejscu należy nadmienić fakt, że do Sycylii z „Cap Bon” jest zaledwie 130 km. w linii prostej drogą morską. Pobyt w tym miejscu kończymy nieopodal, w miasteczku Al Huwariyah, gdzie przy morskim brzegu ulokowały się kameralne knajpki.

Na dalszej trasie do Kelibi, oddalonej o 30km, podjeżdżamy jeszcze pod ruiny fenickiego miasta Karkawan – „Site Archeologique de Kerkouane”, które zostało założone w VI w. p.n.e. Niestety o tej porze roku, przy braku turystów, po 16.00 jest już zamknięte. Na skalistym morskim brzegu pozostał jedynie skromny zarys murów obronnych oraz starannie zaplanowanego układu urbanistycznego. Na terenie miasta odkryto również pozostałości sanktuarium punickiego W roku 1985 miejsce to zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Z oddali widać, że zachowały się bardzo skromne ruiny domostw.

Nocleg zarezerwowaliśmy w miejscowości Kelibia, apartament w prywatnej willi „Kelibia Paradise”Adres: 47 Rue d’orange Cite Ezzouhour, 8090 Kelibia, Tel: +216 95 496 413 GPS: N 036° 50.763, E 11° 5.901 (potężny apartament 30€).

19-12-01-map

2 grudnia 2019 – poniedziałek

Kelibia > Nabeul > Hammamet – 90km

Rano opuszczamy nasze zakwaterowanie i jedziemy w stronę portu w Kelibia. Miasto o dawnej nazwie Clupea zostało założone na przełomie IV i III wieku p.n.e. przez Agatoklesa, władcę Sycylii, w miejscu małej berberyjskiej, a potem punickiej wioski. Przypominamy, że z portu Kelibii do brzegów Sycylii, jest zaledwie140 km. Nie władał nim długo, gdyż przejęli go Kartagińczycy. Podczas wojen punickich było oblegane przez Rzymian, jednak nigdy nie zdobyte. Dopiero w 45 roku p.n.e., w czasach Juliusza Cezara, Clupea stała się kolonią rzymską o nazwie „Municipium Clupea”, zachowując status wolnego miasta z portem, w którym rzymska flota mogła cumować swe okręty. Z czasów rzymskich pozostały jedynie skromne wykopaliska, natomiast nas interesował okazała forteca „Le Fort”, który z oddali widoczny jest na nadmorskim wzgórzu. Twierdza pochodzi z okresu bizantyjskiego, dokładnie z VI w. jednak powstała na fundamentach starożytnych(wstęp 8dinarów od os.). Jeśli chodzi o ciekawostki dotyczące tego miejsca, to poza widokami i dwoma tablicami informacyjnymi, nie ma tu nic do zwiedzania. Obchodzimy wokół wzdłuż odrestaurowanych murów i robimy kilka panoramicznych fotek na port, zatokę i okolicę. W tym miejscu należy nadmienić, że „Półwysep Bon” w czasach rzymskich był producentem niezliczonej ilości warzyw i owoców dla Cesarstwa. Tutejsze porty, a w szczególności Kelibia, nie nadążały z wywózką darów natury na rzymskie stoły. Z czasem całą prowincję zielonego półwyspu, zaczęto nazywać „Spichlerzem Rzymu”. Panuje tu szczególny klimat, gdyż półwysep wysunięty jest w morze na 80 km, dzięki czemu suche powietrze znad Sahary, zanim tu dotrze ochładza się, a deszczowe niże znad Europy często „zahaczają” o niego, przynosząc wilgotne powietrze i deszcz. Krajobraz przypomina trochę włoską Kalabrię, jest tu sucha roślinność, ale i połacie zielonych pastwisk, gaje oliwne, winnice, pola zbóż i wszelakich upraw warzyw. Po dziś dzień, cały obszar półwyspu, to jeden wielki ogród i warzywniak. Warto wspomnieć iż region jest znany również z owoców, a szczególnie z soczystych pomarańczy i mandarynek.

Opuszczamy Kelibię i jedziemy 60km na płd.-zach. do miasteczka Nabeul (to arabska wersja greckiego Neapolis). Neapolis „Nowe Miasto”, założyli Grecy z Cyreny na miejscu osady kartagińskiej z V w.p.n.e. Później… przechodziło z rąk do rąk, a to tyran Syrakuz, a to Pizon, Oktawian August, a na koniec uciekinierzy z Andaluzji. Ale idźmy już w starą Medynę… wszędzie dostrzegamy glazurowane, kolorowe płytki na fasadach domów, ozdabiają sklepy oraz budynki publiczne. W ogóle ceramika jest znakiem rozpoznawczym tego miasta. Dzięki znajdującej się w okolicy kopalni gliny, mieszkańcy Nabeul trudnią się garncarstwem od niepamiętnych czasów. Zgodnie z tradycją, z gliny wytwarzają po dziś dzień, glazurowane dzbany, miski, stylową zastawę stołową i błyszczące białe wazy, z motywami o wyrazistych kolorach.

Na początku XXw. mieszkańcy Nabeul, wyspecjalizowali się również w wytwarzaniu glazurowanych płytek, czerpiąc inspirację z dekoracji dawnych pałaców i zabytków Tunezji. Obecnie mają do zaoferowania szeroką gamę tych produktów. Oprócz ciekawych wyrobów ceramicznych, można nabyć tu również perfumy, gdyż Nabeul słynie także z produkcji tradycyjnych pachnideł. Snujemy się po labiryntach Medyny, zaglądając w jej najskrytsze zaułki. W najstarszej części miasta, zachwycają tradycyjne budowle z pięknymi bramami, istnymi dziełami sztuki… przecież w kulturze arabskiej, drzwi mówiły o bogactwie właściciela domu, jego pozycji społecznej i zawodzie.

Dzisiejszy nocleg zarezerwowaliśmy 10km dalej, w miejscowości Hammamet – „Emira Hotel”, Adres: Avenue Abou Dhabi, 8050 Hammamet, Tel: +216 73 325 334 GPS: N 036° 24.328, E 10° 37.841 (25 € ze śniadaniem)

3 grudnia 2019 – wtorek

Hammamet > Tunis > prom do Civitavecchia - 80km

Ostatnie zakwaterowanie było jednym z najlepszych, spokojnie, tanio i wygodnie. Po przyzwoitym śniadaniu, które było ujęte w cenie, jedziemy do starego Hammamet, pod Kazbę przyległą do Medyny, ulokowaną nad morskim brzegiem. Hammamet (po arabsku łaźnie), to znany i chętnie odwiedzany przez licznych turystów kurort, położony u nasady „Półwyspu Bon’, gdzie Morze Śródziemne oblewa miasto od wschodu i południa. Jednak, to nie tylko piękne plaże i hotele, to także, a może przede wszystkim urocze rybackie miasto, słynące z pięknej Medyny i mnóstwa kolorowych drzwi, bram, kołatek i ukwieconych wąskich uliczek, które mogą stać się ciekawym tłem do zdjęć i miejscem przyjemnych spacerów. Przy wejściu, na nadmorskim deptaku, warto zwrócić uwagę na charakterystyczną rzeźbę, usytuowaną tuż przy murach Kazby… trzy niebieskie tańczące syreny. W obrębie Medyny, poza XII wieczną Kazbą, która chroniła niegdyś miasto i port rybacki przed najazdami, znajduje się również XV wieczny Wielki Meczet, a tuż obok niego wyrasta meczet Sidi Abdel Kader, obecnie medresa. Rzecz jasna w sukach działają sklepy z pamiątkami, czego tam nie ma?… jest wszystko… rękodzielnictwo, srebrna biżuteria, dywany, kilimy, ceramika, broń zdobiona inkrustacją ze szlachetnych metali, perfumy, szisze, wyroby ze skóry, z drewna oliwnego i… jeszcze jakiś milion innych towarów.

Ostatnie dopołudnia naszego pobytu w Tunezji, postanowiliśmy spędzić na spacerze po zaułkach Medyny i w spokoju chłonąć po raz kolejny orientalny klimat tego miejsca. Zaglądamy jeszcze do ciekawego muzeum „Musee Dar Khardija” wstęp 10dinarów od os., pokazujące historię Hammametu, gdzie za pomocą inscenizacji i manekinów ubranych w tradycyjne stroje, wizualizuje dawne zwyczaje oraz życie tutejszych mieszkańców.

W południe opuszczamy Hammamet i jedziemy do przystani promowej położonej 10km na wschód od Tunisu. O 15.30 rozpoczyna się odprawa, jednak godzina wypłynięcia określona wg rozkładu rejsu na 18.30 nie może być dotrzymana, gdyż prom przybył z Włoch do portu dopiero o 17.00. Już wiemy, że nasz rejs będzie mocno opóźniony. O 22.00, pisząc tę relację… niestety nadal stoimy w porcie.

19-12-02-03-map

Kończymy przygodę z Tunezją. Podczas 18-sto dniowego pobytu w tym kraju, przebyliśmy trasę długości 3tys. km, objeżdżając terytorium wielkości połowy Polski wzdłuż i w szerz. Państwo należące do krajów tzw. Maghrebu (w języku arabskim oznacza miejsce zachodu słońca), położone nad Morzem Śródziemnym, pomiędzy Algierią i Libią jest krajem, który poszczycić się może niezwykle bogatą historią, obejmującą wiele tysiącleci. Dzięki temu zadziwia i urzeka wieloma wspaniałymi rzymskimi, fenickimi i arabskimi zabytkami. Starożytne miasta, strzeliste meczety, potężne twierdze i forty, barwne bazary, bajkowa architektura, pełne uroku i swoistego klimatu Medyny, Ksary, Kazby i górskie wioski berberyjskie, piękne oazy i wspaniałe muzea… to wszystko nadaje Tunezji wyjątkowej magii i orientalnej atmosfery. Do tego oczywiście należy dodać bogactwo tutejszej fauny i flory oraz różnorodność krajobrazów… rozległe przestrzenie Sahary, zieleń gór Atlasu, piękne wodospady i jeziora, złote, piaszczyste plaże i turkusowe morze. Warto w tym miejscu jeszcze wspomnieć, że aż osiem miejsc i obiektów w tym kraju, zostało wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.

mapa-tunezji

4 grudnia 2019 – środa

Tunis > prom > Civitavecchia > Citta di Castello – 190km

Prom Grimaldi Lines „Catania Palermo”, opuścił przystań w Tunisie dokładnie o północy. Tym razem było zdecydowanie mniej pasażerów, więc „zdobyliśmy” miejsca, na których można się było wygodnie wyciągnąć i spokojnie przespać noc. Jedynie wzburzone Morze Śródziemne, dało się nam odczuć mocnym bujaniem i kiepskim samopoczuciem. Opóźnienie oczywiście przeniosło się również na czas naszego przypłynięcia do Civitavecchia i dopiero po 18.00 wyjechaliśmy po odprawie z przystani promowej. Wg planu miała to być 14.30. Jeszcze tego dnia, podjechaliśmy nieco w kierunku Republiki San Marino i po przebyciu 190km., na wylocie z miasteczka Citta di Castello, na parkingu stacji paliw, pozostaliśmy na dzisiejszy nocleg. Jedyne nasze oczekiwanie… to szybko umyć się i pójść spać, bo spanie nawet na najbardziej miękkiej ławce, przy zapalonych światłach, dysputach i do tego w kołyszących okolicznościach… to nie to samo, co wygodne łóżko w „Toyota Inn”.

5 grudnia 2019 – czwartek

Citta di Castello > Republika San Marino > Udine > Osoppo – 470km

Noc zimna, ale ranek pogodny. Do San Marino mamy jedynie 120km. Droga prowadzi górami, przez małe wioski, więc pokonanie tej skromnej odległości, zajęło nam ponad dwie godziny. Nasz trud został wynagrodzony, drugie podejście do San Marino w tej podroży, powiodło się w 100%, po poprzednim w totalnej mgle, tym razem lazur nieba i 8ºC. W pełni słońca wjeżdżamy do tego maleńkiego państwa, położonego 20 km na zachód od włoskiego Rimini. Jego historię opisaliśmy nieco w relacji z dnia 12listopada, kiedy byliśmy tu w drodze do Tunezji. Dzisiaj zadajemy sobie kilka pytań z myślą, że odpowiedzi przybliżą nam wiedzę na jego temat? Kiedy zostało założone? Czy dotrzemy do San Marino samolotem? Czy to prawda, że w San Marino jest Statua Wolności? Z czego jeszcze słynie to małe państwo? Przygotowaliśmy porcję ciekawostek o San Marino, wśród których znajdziecie odpowiedzi na te i inne pytania.

San Marino jako niepodległe państwo na mapie świata istnieje od 3 września 301 roku. Uważa się, że jest najstarszą republiką na świecie. Założycielem San Marino był Maryna z San Marino, który uciekając przed prześladowcą chrześcijan, cesarzem rzymskim Dioklecjanem, ukrył się na szczycie „Monte Titano”. Na wzgórzu założył wspólnotę chrześcijańską, której udało się zachować swój status dzięki szczęściu, sprytnym sojuszom oraz hartowi ducha. Niepodległość potwierdziło kilku papieży, a republikański przywódca Giuseppe Garibaldi, po znalezieniu schronienia w San Marino w czasie wojen o zjednoczenie Włoch, nie nalegał na włączenie kraiku we włoskie rewiry.

Terytorium San Marino zajmuje 61 km² i mieszka tutaj nieco ponad 33tys. mieszkańców. Mniejsze są tylko Watykan i Monako. Ponadto jest enklawą, jedynie trzy państwa na świecie są całkowicie otoczone przez inny kraj – Watykan, Lesoto i właśnie San Marino, które graniczy jedynie z Włochami. Jest jednym z najbogatszych państw na świecie ze znaczną nadwyżką w budżecie oraz brakiem zadłużenia. Ponadto kraj ten może pochwalić się jednym z najniższych wskaźników bezrobocia w całej Europie. Największe wpływy do budżetu dostarcza turystyka, sektor bankowy oraz sprzedaż historycznych monet i znaczków. Na terenie San Marino nie ma żadnego lotniska, ani stacji kolejowej. Samolotem lub pociągiem można dotrzeć do włoskiego Rimini, a dalszą część trasy musimy pokonać samochodem lub autobusem. W 1932r. otwarto wprawdzie połączenie kolejowe z włoskim Rimini, lecz podczas II wojny światowej uległo ono zniszczeniu, a później nie zostało już odbudowane. Co ciekawe w San Marino nie ma kontroli celnej, a po drodze z Rimini turystów wita jedynie symboliczny łuk z napisem „Witamy w Krainie Wolności”. Państwo to nie posiada lasów, są tylko cztery kraje na świecie, w których nie rośnie żaden las. Do tej grupy należą Grenlandia, Oman, Katar oraz San Marino. Obszar republiki jest tak mały, że po prostu nie ma miejsca na prawdziwy las.

San Marino nie ma lasów, ale za to ma własną Statuę Wolności „Statua della Liberta”, która znajduje się na placu „Piazza della Liberta”. Posąg z białego marmuru, jest dziełem rzeźbiarza Stefano Galettiego. Republice podarowała go w 1876r. hrabina Otilia Heyroth Wagener. Statua Wolności znajduje się również na awersie 2 centowej monety emitowanej prze San Marino. Ciekawe jest również to, iż oficjalną walutą San Marino jest euro, chociaż kraj ten nie jest członkiem Unii Europejskiej. Ponadto, to małe państwo bije własne monety, wydaje swoje znaczki pocztowe i przyznaje odznaczenia. Znaczki pocztowe z San Marino cieszą się duża popularnością wśród kolekcjonerów z całego świata, a dochód z ich sprzedaży stanowi 10% dochodów państwa. Już w 1600r. spisano statut, który objął swoim zakresem instytucje i praktyki władzy wykonawczej i wymiaru sprawiedliwości. Przez wielu uważany jest za pierwszą spisaną konstytucję na świecie (choć oficjalnie za pierwszą konstytucję wciąż podawana jest konstytucja Stanów Zjednoczonych z 1787r.). Językiem urzędowym jest język włoski, jednak sanmaryńczycy nie lubią, gdy nazywa się ich Włochami. Są dumni z posiadania własnego obywatelstwa i konstytucji. W 1861r. prezydent Stanów Zjednoczonych wyraził swój szacunek dla tego małego kraju, stwierdzając w swoim liście: „Mimo że państwo jest małe, jest ono jednym z najbardziej szanowanych w historii”. Aby uzyskać obywatelstwo, należy oficjalnie mieszkać w San Marino przez 30 lat lub 15 lat jeśli jest się w małżeństwie z mieszkańcem San Marino. Posiadanie podwójnego obywatelstwa jest tu zabronione. Warto przy okazji wspomnieć, że honorowym obywatelem San Marino został w 1861r. prezydent USA Abraham Lincoln.

Pomimo, że kraj jest bardzo mały to posiada on własną „armię”. Jest wprawdzie niewielka, bo stały kontyngent składający się z ochotników liczy od 75 do 100 osób. Corpi Militari uczestniczy głównie w świętach państwowych, a ponadto wykorzystywany jest przy okazji przyjmowania ważnych, zagranicznych gości. San Marino nie brało udziału w I i II wojnie światowej (pozostało neutralne, choć 21 sierpnia 1944 wypowiedziało wojnę Niemcom, stając się sojusznikiem Wielkiej Brytanii). Ostatnia bitwa, w której aktywnie uczestniczyły wojska San Marino, miała miejsce w 1463r.

Najwyższą górą w San Marino jest potrójny szczyt „Monte Titano” (739 m n.p.m.). Na trzech wierzchołkach znajdują się trzy wieże. Najstarsza z nich „La Rocca o Guaita” pochodzi z XI w. i przez długi czas służyła jako więzienie. „La Cesta o Fratta” znajdująca się na najwyższym szczycie Titano, powstała w XIII w., a w jej środku mieści się muzeum św. Maryna. Trzecia z nich „Montale”, została zbudowana w XIV w. W 2008r. „Monte Titano’ oraz historyczna część San Marino zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wstęp do „Musei di Stato” w najstarszej wieży Prima Torre- Guaita, to koszt 4,5€.

Obchodzimy całe wzgórze od wieży „Cesta” aż po bazylikę. Ten rzymskokatolicki kościół jest głównym kościołem miasta San Marino. Mieści się przy placu „Piazza Domus Plebis” i dokładnie przylega do kościoła św. Piotra. Jest poświęcona św. Marynowi, założycielowi i patronowi Republiki. Spacerujemy stromymi, wąskimi uliczkami, odwiedzamy wszystkie charakterystyczne miejsca ze „Statua della Liberta” na czele. Na wzgórze można dotrzeć również kolejką linową, podróż tam i z powrotem to koszt 4,5€. Bardzo charakterystyczne w San Marino są przejścia dla pieszych, które rzucają się w oczy już z daleka, ponieważ są błękitno-białe… w barwach flagi. Niebiesko-biała flaga San Marino zatwierdzona została 6 kwietnia 1862r. – niebieski kolor symbolizuje niebo, a biały śnieg pokrywający „Monte Titano”. Herb San Marino przedstawia z kolei 3 baszty ozdobione piórami, znajdujące się na trzech wierzchołkach „Monte Titano”. A skoro już jesteśmy przy tematach związanych z drogami, to warto wspomnieć, że w San Marino na żadnym skrzyżowaniu nie funkcjonuje sygnalizacja świetlna.

W San Marino znajduje się muzeum tortur „Museo Della Tortura”- wstęp 8,5€ od os. Muzea to nie tylko obrazy, rzeźby i piękne przedmioty. To również możliwość poznania tej bardziej ponurej, mrocznej strony człowieczeństwa, związanej z bólem, strachem i krwią. Są to nie tylko te, które wymyśliła Święta Inkwizycja, czyli dochodzenia kościelnych trybunałów wiary. Specjalny dział poświęcony jest torturom rytualnym, czyli etnicznym zwyczajom z różnych krajów, wiele z nich jest nam doskonale znanych… skaryfikacje, skracanie stóp, spłaszczanie czaszek, rozciąganie warg i szyi, spiłowywanie zębów, zakładanie ciasnych gorsetów, wycinanie łechtaczki, itp. Jednak najbardziej zbulwersowały nas metody stosowane przez Inkwizycję. Coś okropnego, ta machina śledczo-sądownicza naszego kościoła katolickiego, działała od XIII, aż do XIX w. Utworzono ją w celu wyszukiwania, nawracania i karania heretyków, w oparciu o postanowienia ujęte w dokumentach soborowych, synodalnych oraz bullach papieskich, czyli z pełnym przyzwoleniem i w imię kościelnego prawa. Oficjalnie na tortury zezwolił papież Innocenty IV w swojej bulli „Ad extirpanda” w 1252r., a Inkwizycja upowszechniła stosowanie tortur i to nawet wobec dzieci. Metody wymyślane przez kościelnych sadystów, są niewiarygodne i o zgrozo, po naszym tegorocznym pobycie w łagrach na Kołymie, metody stosowane przez sowieckie NKWD, były zaledwie łagodną wersją tego, co robił z niesłusznie oskarżonymi nasz Kościół. Wśród podejrzanych zazwyczaj było niewielu prawdziwych heretyków, zdolnych do wytrzymywania straszliwych tortur. Zwykle byli to ludzie przypadkowi, ofiary plotek, donosów i intryg, również tych politycznych.

„Ludzie ludziom zgotowali ten los”… to pierwsze słowa, które można przeczytać w „Medalionach” Zofii Nałkowskiej. Nic innego też nie przychodzi do głowy, gdy się patrzy, jak przemyślne i nieprawdopodobne narzędzia był w stanie wymyślić człowiek, żeby zadać ból. Najgorsze jest to, że nawet kiedy miały zabić ofiarę… to najpierw ją zamęczały, a potem odzierały z człowieczeństwa. Pośród wszelakich wymyślnych instrumentów tortur, było krzesło inkwizytorskie, makabryczny naszpikowany kolcami „fotel” wyposażony w zapięcia, pozwalające na utrzymywanie ofiary w bezruchu z paleniskiem pod siedzeniem. Bardzo wygodny do stosowania oczywiście dla katów, dla prowadzenia wielogodzinnego przesłuchania, pozwalający również na łączenie różnych metod torturowania. Krzesła miały różne wymiary, kształty i fantastyczne odmiany. Inkwizytorzy szybko się zorientowali, że w odpowiednim zmiękczeniu oskarżonego, bardzo pomaga już samo pokazanie narzędzi tortur, jak gruszka do rozrywania pochwy lub odbytu, stożek, wahadło, obcinacz uszu, maska wstydu, rozdzieracz piersi, widełki heretyków, obdzieranie ze skóry, drabina tortur, kołyska Judasza, flagrum czyli rzymski bicz, buty pokutne, czy żelazna dziewica. Odpowiednie pokazy zalecali w swych podręcznikach Bernard Gui i Mikołaj Eymerich, twierdząc iż jest to bardzo skuteczne. Mieli rację, gdyż wielu rezygnowało z oporu na sam widok niektórych narzędzi i było gotowych przyznać się do wszystkiego. Każdy katolik powinien oglądnąć taką wystawę! Nie raz dziwimy się metodom stosowanym przez islamskich terrorystów, podrzynaniem gardeł niewiernym, a przecież jeszcze nie tak dawno, Kościół czynił o wiele gorsze bestialstwa, tak nieludzkie w stosunku do swoich wiernych, nie bacząc na Dekalog, czyli 10 przykazań… z siódmym „Nie Zabijaj!”.

Na koniec, dla rozluźnienia atmosfery, jeszcze piłkarska ciekawostka. Reprezentacja San Marino zaczęła uczestniczyć w międzynarodowych rozgrywkach, dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych. Reprezentanci San Marino nie mogą pochwalić się jednak spektakularnymi wynikami – w całej swojej historii większość meczów przegrali, notując zaledwie 4 remisy i 1 zwycięstwo. Mimo wszystko napastnik Davide Gualtieri zapisał się w historii futbolu – zdobył najszybciej strzeloną bramkę w spotkaniach eliminacyjnych do finałów Mistrzostw Świata podczas starcia z Anglią. Potrzebował jedynie 8,3 sekundy od gwizdka sędziego, aby piłka znalazła się w bramce. Nasza reprezentacja najbardziej okazałe zwycięstwo w swojej historii odniosła właśnie w spotkaniu z San Marino. Mecz, który odbył się w 2009r. biało-czerwoni wygrali aż 10:0.

Późnym popołudniem opuszczamy San Marino i kierujemy się w stronę Wenecji. Jedziemy podrzędnymi drogami, rezygnujemy z autostrady, gdyż okrężnie prowadzi przez Bolonię. Dzisiejsza jazdę kończymy 20km za Udine w Osoppo, na parkingu stacji paliw „Esso”, gdzie pozostajemy na nocleg.

6 grudnia 2019 – piątek

Osoppo > Klagenfurt > Graz > Bratysława > Zylina > Zwardoń > Bielsko-Biała > Międzyrzecze Górne – 800km

Cały dzień poświeciliśmy na jazdę i późnym wieczorem dotarliśmy do naszej „Chałupy na Górce” w Międzyrzeczu Górnym. Zakończyliśmy bezpiecznie kolejną podróż, tym razem całość naszej trasy zamknęła się dokładnie w sześciu tysiącach km, z podziałem Tunezja 3tys., dojazd i powrót 3tys.

Reasumując… czyli cząstka cyklicznie powtarzających się widzeń…

W Tunezji, kiedy zamierzałam wejść do sklepu, by popatrzeć, a może coś kupić, już przed sklepem wołano: „Ładna, piękna!”, „Kocham cię!”, „Jak się masz kochanie!”, „Kup tanio księżniczka”. Gdy negocjacje były w toku, padały słowa: „ My nie kapitalisty”, „My nie bandyty”, a gdy wychodziłam z pustymi rękami, słyszałam: „Baba Jaga”. Jakieś polskie wycieczki, nauczyły miejscowych tanich rymowanek. Okrzyki: „Wiagra dla szwagra”, „Kup skorpiona dla teszciowa”, „Taniej jak w Biedronce”, „Dobra dobra zupa z bobra…” i „Wszystko za darmo, za darmo” towarzyszyły nam w każdym handlowym miejscu, które rzecz jasna było w pobliżu atrakcji turystycznych, bądź na bazarach. Kilka razy zdarzyło się iż zapytano Wojtka: „Szef ile wielbłądów za twoja kobieta?”, ale odpowiedź nie była dla nich satysfakcjonująca… no cóż… targuj się kto może! Co do ekologii, to jeszcze słowo zagadka albo coś zupełnie bez znaczenia, toteż wszędzie leżą śmieci, a dzikich wysypisk jest bez liku, czasem całe hektary upstrzone są śmieciami. Niektóre stosy się palą, jak to w Afryce stosuje się nagminnie. Jedynym czystym miastem było Sidi Bou Said. Wszędzie, wciąż widać budowy, nieukończone domy, sklepy. To tutejszy sposób na unikanie podatku od nieruchomości… za budowę się nie płaci. Z pozornie gotowych domów, wystają żelazne pręty zbrojeń, a gruz bezpiecznie spoczywa dookoła domu. W takim stanie stoją nierzadko po wiele lat. Gdzie nie spojrzeć gaje oliwne, ale są też sprowadzone gatunki, to opuncje figowe, agawy amerykańskie i drzewa eukaliptusowe. I choć 98% ludności stanowią Muzułmanie, to w życiu Tunezyjczyków funkcjonuje wiele elementów kultury i obyczajowości świeckiej. Są rozdarci między tradycyjnym konserwatyzmem, a wygodami systemu wzorowanego na europejskim.

W tej krainie zachodzącego słońca, smaganej bryzą znad Morza Śródziemnego i suchymi wiatrami Sahary, doświadczonej burzliwą historią… zarówno starożytną, jak i współczesną, przepełnionej tradycją, ale i otwartej na świat, pulsującej życiem kurortów i gwarem w Medynach, uśpionej ciszą bezkresnych piasków. Tunezja mieni się w promieniach słonecznych, uwodząc mozaikową paletą kolorów, dla których przybywali tu poeci i malarze, później filmowcy, a wraz z nimi rzesze turystów z całego globu… my również.

… kawiarenki… ręka Fatimy i Troglodyci…

… jakież to żeglarskie plemię zaskoczyło pieniądzem Ziemię?…

… czegóż to podróżni szukają w gąszczu oliwnych gajów?…

… cóż to za kawiarenki podają express i capucin od reki?…

… oj!… a co z kawą „po turecku” z miedzianego tygielka?…

… na styl otomański, jak Feniks z fusów, polewa się z rondelka…

… a herbata?… zielona z miętą się przeplata…

… i czarna maghrebi z wysokości do szklaneczki wlata…

… ile cukru potrzeba by zadość poczynić?

… i jeszcze miodu i pini i ciastko z daktyli…

… i szczęścia sobie życzmy od ręki Fatimy…

… ze złota, ze srebra, w formie wisiorka i z gliny…

… „Pani kobiet wszystkich światów”, królowa bazarów …

… światło pokrzywdzonym w herbacianym raju…

… amulet na „złe oko”, bezlitosne uroki, niegodziwość, zgryzoty i frasunek…

… fartonośny talizman, niech chroni, pomyślnością darzy i daje ratunek…

… by na Ziemi i pod nią, w troglodyckiej studni na klepisku…

… nagotować herbatki w glinianym naczynku na ognisku…

… i niech w tę otchłań jaskiniowców, filmowcy chętnie zaglądają…

… na miarę Oscara… tu się wszyscy mają!…

…Wiola…

<<<< POPRZEDNIA