Z Darwin do Perth

08.02.2019r. piątek – dzień 35. Darwin > Pine Creek > Katherine – 360km

Po dwóch dniach pobytu w Darwin opuszczamy główne miasto „Ziemi Arnhema”, położonej na północnych rubieżach kontynentu australijskiego, na półwyspie pomiędzy Morzem Timor, Morzem Arafura i Zatoką Karpentaria. Obecnie w porze deszczowej mało dostępny, monsunowe deszcze pozalewały większość dróg, szczególnie tych położonych w wizytówce tego regionu jakim jest „Kakadu National Park”.

Po opuszczeniu naszego lokum, które mieściło się 10km na północ od miasta, raz jeszcze jedziemy do ścisłego, maleńkiego centrum tego portowego miasta, objeżdżając jedną po drugiej, ulokowane równolegle do morskiego brzegu, główne ulice. Właściwie cała zabudowa została ponownie stworzona po przejściu cyklonu „Tracy”, który w Wigilię roku 1974 zniszczył prawie całkowicie to miasto. Na koniec objazdu docieramy na niewielki cypel „East Point”, gdzie ulokowano muzeum militarne „Darwin Military Museum” (czynne od 10.00, wstęp 20AUD od os.). Znajduje się wśród betonowych stanowisk i innych umocnień, które były jedną z najbardziej ufortyfikowanych części Australii w czasie II Wojny Światowej. Posiada dużą ekspozycję militariów australijskich, amerykańskich i alianckich sił zbrojnych, w tym przedmioty z marynarki wojennej, wojsk lądowych i lotnictwa. Podczas wojny, Darwin został zbombardowany 64 razy w ciągu prawie dwóch lat, a największe dwa pierwsze naloty odbyły się 19 lutego 1942r. W nalotach wzięło udział 188 samolotów z czterech lotniskowców oraz 54 bombowce startujące z baz lądowych. Zarówno lotniskowce, jak i załogi samolotów, uczestniczyły wcześniej w ataku na amerykańską bazę „Pearl Harbor” na Hawajach. Podobnie jak w tamtym przypadku, australijski port był nieprzygotowany do obrony, a sygnały ostrzegawcze zostały zlekceważone. Japońscy lotnicy odnieśli taktyczny sukces, zatapiając dziesięć jednostek pływających, w tym amerykańskiego niszczyciela i kilka dużych statków, powodując spore zniszczenia w mieście i obiektach w jego pobliżu, a także znaczące straty osobowe. Naloty te były największym atakiem, jaki kiedykolwiek obce państwo przeprowadziło na terytorium Australii i jest często nazywane „Australijskim Pearl Harbor”. Oficjalne dane mówią, że zginęło około 243 osób, inne źródła podają liczbę znacznie wyższą, nawet do 1000, a tablica pamiątkowa na Esplanadzie z widokiem na port mówi, że zginęły 292 osoby. W szczytowym okresie walk w 1943r. w Darwin i okolicach znajdowało się ponad 110tys. pracowników sił zbrojnych. Stąd generał Douglas MacArthur, rozpoczął kampanię mającą na celu wyzwolenie Manili i odzyskanie Filipin z okupacji japońskiej.

Ponieważ cierpimy na niedosyt dotyczący podpatrzenia słonowodnych krokodyli, 12 km za Darwin, podjeżdżamy do stworzonej na wzór naturalnego środowiska, farmy krokodyli „Crocodylus Park” (wstęp wraz z rejsem po kanale 55AUD od os.). W parku, jak to w parku, nie tylko można zobaczyć krokodyle, ale dla przyciągnięcia większej ilości turystów, zostało stworzone również mini zoo, gdzie naleźć można zwierzaki nie tylko z Australii ale również z innych rejonów świata. Nas jednak najbardziej interesują krokodyle różańcowe. Australijski słonowodny krokodyl to największy drapieżnik na świecie, potrafi ważyć nawet 1000kg i mierzyć do 7m. Żywią się głównie małymi gadami, rybami, żółwiami, ptakami etc… potrafią jednak również pożreć krowę, dziką świnię, konia… a i człowiekiem nie pogardzą, o czym świadczą statystyki takich zdarzeń. To zdecydowanie największy i najbardziej niebezpieczny tutejszy drapieżnik. Są olbrzymie, agresywne, maja silny instynkt terytorialny i jest ich mnóstwo na obszarze „Ziemi Arnhema”. W parku, wszystkie te przerażacze są za ogrodzeniem, w basenach i sadzawkach, można wiec bezpiecznie przyglądać im się z bliska. Nazwa „słonowodny” jest troszkę myląca, ponieważ te złowrogie „zwierzaczki” równie chętnie zamieszkują rzeki i bagna daleko w środku lądu. Dlatego należy mieć się na baczności, gdy przebywa się w pobliżu rzek, jezior lub na plaży. Są uznawane za jedne z bardziej inteligentnych zwierząt drapieżnych, potrafią się dość dobrze przystosowywać i zapamiętywać sytuacje… jeśli w danym miejscu nad rzeką, dwa razy w przeciągu krótkiego czasu pojawi się wędkarz, to za trzecim razem, może go spotkać niespodzianka… zgadnijcie sami jaka…

Dziś w Australii żyje około 150tys. krokodyli. Mieszkańcy północnych rejonów żartują, że krokodyli jest tu więcej niż ludzi. Tak wesoło krokodyle jednak zawsze tutaj nie miały, do lat 70-tych, populacja krokodyli drastycznie spadała na skutek intensywnych polowań. W tym czasie, rząd Australii objął krokodyle ochroną i rozpoczął program odbudowy ich populacji. Wtedy zaczęto zakładać m.in. farmy krokodyli, które zaspokajają popyt na skory i mięso. Przy zakupie biletów otrzymaliśmy ulotkę o możliwości zakupu mięsa z przepisami na przygotowanie potraw z krokodyla.

Na farmie jak to na farmie, rozród jest pod kontrolą. Gdy samica złoży jaja, wysyła się śmiałka, żeby je wykopał i przeniósł do inkubatora. Od momentu wyklucia, małe krokodylki przebywają w swoich grupach wiekowych. Podobnie jak ludzie, najpierw jest przedszkole, a potem następne klasy, czyli kolejne baseny. Najciekawszą częścią zwiedzania i zapoznawania się z tymi potężnymi gadami był rejs po kanale, gdzie krokodyle żyją w naturalnych warunkach. Tu też poznajemy ich agresywny charakter i zdolności do szybkiego ataku, połączonego z wyskokiem z wody na kilka metrów w górę. Zachęcane są do tych wyczynów zakąskami z kurczaka, a robienie fotek jest mocno ograniczone wyobraźnią… aby następnym kąskiem nie była ręka fotografa… Tak bardzo chętnie przyłożyłam się do karmienia z kija, że początek wydawał się być zabawą, ale kiedy „crocodile jumping” ujawnił się w pełnej fazie i jeden z krokodyli wyskoczył ponad moją wysokość i rąbnął swym cielskiem o dość niską zabezpieczającą kratę… to hormon 3xF (fright, fight and flight)… włączył mi się lotem błyskawicy… coś niebywałego! Pobyt w tym miejscu, był doskonałą alternatywą, na brak możliwości zobaczenia podobnych obrazów w „Kakadu National Park” i pływania po Adelaide River.

Wczesnym popołudniem opuszczamy „Crocodylus Park” i definitywnie opuszczamy Darwin, kierując się na południe w stronę miejscowości Katherine, skąd przybyliśmy trzy dni temu, tym razem jedziemy główną drogą No.1 „Stuart Highway”. Na trasie dopada nas monsunowa burza, z którą walczymy na odcinku ponad 100km. Jest ciemno niczym w nocy, pioruny strzelają ze wszystkich stron, a deszcz to nie ulewa, tylko ściana wody, która grubą warstwą pokrywa jezdnię i momentalnie zapełnia rowy oraz obniżenia terenu. Przed Pine Creek, wyjeżdżamy z okowów burzy i możemy zwiedzić to maleńkie miasteczko, będące obecnie swoistym skansenem. Można tu obejrzeć „Miners Park”, czyli pozostałości po kopalni złota i okresie prosperity tej osady końcem XIXw. oraz „Railway Station”, gdzie na starym dworcu kolejowym, urządzono ekspozycję sprzętu z pierwszą lokomotywą jaką sprowadzono do Australii.

Sprawdziliśmy też, czy nietoperze „Flying Fox” („Latające lisy”), które widzieliśmy tu w tak ogromnej ilości cztery dni temu, to stali „mieszkańcy” tej okolicy, co okazało się prawdą, całe stada skrzeczały w koronach wielkich drzew, wisząc niczym ozdoby, bądź wątpliwej jakości owoce. Po następnych 95km docieramy do Katherine, a na nocleg zajeżdżamy do „Boab Caravan Park” (po negocjacji 35AUD), gdzie w przyjemnej aurze po przejściu burzy, urządzamy nasze obozowisko. Oczywiście ukoronowaniem dzisiejszego, porywającego dnia były wyśmienite steki i australijskie wino… i niby wszystko jest, tak jak powinno być… tymczasem do auta wprowadzili się mieszkańcy „na gapę”… mnóstwo latających mrówek. Polowanie trwało kilka godzin i cel nie został osiągnięty… w nocy spadały na nas z „sufitu”.

19-02-08-map

09.02.2019r. sobota – dzień 36. Katherine > Timber Creek > granica Northern Territory – West Australia > Kununurra > Warmun > Ord River > Hall’s Creek – 910km

Pomijając latające mrówki, po niezbyt gorącej nocy, rankiem ruszamy drogą No.1 nazwaną „Victoria Highway” na zachód, w kierunku Australii Zachodniej, a właściwie jej północnej części, regionu Kimberly, najgorętszej części West Australii, graniczącej od zachodu z Oceanem Indyjskim, od północy z Morzem Timora, a od południa z „Wielką Pustynią Piaszczystą”. Ponad 40tys. lat temu, to właśnie tutaj pojawili się pierwsi Aborygeni i oni też najliczniej w chwili obecnej zamieszkują te terytoria, stanowiąc prawie 50% populacji, tego najmniej zamieszkałego obszaru w całej Australii. Pierwsze 200km, do rzeki Victoria River, gdzie ulokowany jest pierwszy ślad istnienia człowieka, czyli „Victoria River Roadhous”, mała stacja paliw z barem, to zaskakująco zielony rejon, gdzie droga wije się w pagórkowatym, można by rzec malowniczym terenie. Po dotarciu do Judbarra – „Gregory National Park”, wjeżdżamy w regularne góry, gdzie przemieszamy się szerokimi kanionami, wąwozami i pokonujemy kilka niewielkich przełęczy. Pierwszy raz od wyjechania z Brisbane, doświadczamy w tym kraju takich panoram. Większość położonych niżej terenów pozalewana wodą, choć dzisiaj kryształowa pogoda, to widać, że w obecnym okresie, regularnie nawiedzają te tereny monsunowe opady. Na 290km od Katherine, docieramy do pierwszej osady Timber Creek, gdzie uzupełniamy paliwo.

Pokonujemy następne kilometry Northern Territory, aby po 500km dotrzeć do granicy stanowej z Australią Zachodnią. O dziwo, to nie jest jedynie orientacyjny punkt w terenie, to również budynek graniczny i punkt kontroli fitosanitarnej. Nasz pojazd idzie do regularnej kontroli, przede wszystkim pod względem przewożonych produktów. Wszystkie owoce i warzywa powędrowały do śmietnika, zabrali nam również miód „Manuka” rodzimej produkcji… niezbyt rozumiemy sens tejże prewencyjnej działalności… podobno idzie o choroby atakujące uprawy… nie będziemy wikłać się w te urzędnicze akrobacje przepisowe, należy się dostosować i… that’s it!

Po następnych 50km, docieramy do miasteczka Kununurra, pierwszej miejscowości w WA. Powstało pod koniec lat 50-tych XX w., za sprawą programu inwestycji w dziedzinie gospodarki wodnej, którego częścią było m.in. wybudowanie obok miasta tamy i powstanie największego sztucznego zbiornika wodnego w Australii, jeziora „ Lake Argyle”. Nazwa miasta stanowi przetworzoną przez białych osadników wersję aborygeńskiego słowa „gunanurang”, oznaczającego w języku Miriwoong „wielką rzekę”. Aborygeni do dziś stanowią większość mieszkańców miasta. W bezpośrednim sąsiedztwie Kununurry, znajduje się „Mirama National Park” i wąwóz „Hidden Valley”, gdzie można podziwiać niezwykłe formacje skalne. Jest to jedno z ciekawszych miejsc East Kimberley oraz znaczące miejsce rytualne dla lokalnych mieszkańców, społeczności Miriwoong (Miriuwung).

Po zwiedzeniu okolicy, ponownie uzupełniamy paliwo, zaciągamy informacji o przejezdności drogi do Broome, leżącej już nad Oceanem Indyjskim i ruszamy dalej na trasę. Naszym pierwotnym zamiarem, było pozostanie na nocleg w Kununurra, jednak po zmianie czasu (West Australia -2h od Queensland) okazało się, że jest dopiero 15.00, więc jedziemy dalej. Jest zbyt gorąco, aby o tej porze pozostać gdzieś na kempingu.

Od wjazdu na teren Australii Zachodniej droga o No.1 zmieniła nazwę na „Great Northern Highway” i taką to nosi, aż do stolicy tego stanu, Perth położonej 3300km dalej. Teoretycznie mamy do dyspozycji dwie wersje przejazdu przez tereny Kimberley i dotarcie do Broome. Jedna to właśnie wymieniona wcześniej trasa, druga to bardziej ciekawa droga „Gibb River Road”, 660-kilometrowy nieutwardzony szlak przez dzikie serce tego regionu i jedna z głównych jego atrakcji, prowadząca do Derby na zachodnim wybrzeżu. Niestety do maja jest ona zamknięta i dopiero po zejściu wody i obeschnięciu, czyli w porze suchej, jest udostępniona do przejazdu. Siłą rzeczy nie mamy żadnego wyboru i możemy się jedynie cieszyć, że „Great Northern Highway” jest otwarta, gdyż bywa i tak, że ta również jest zamknięta i to na długi okres.

Jedziemy więc dalej i pokonujemy ogromne przestrzenie. Zmieniła się nam prędkość maksymalna, w tym stanie wynosi jedynie 110km/h. Dla nas nie robi to specjalnej różnicy, gdyż nasza toyota z domkiem na plecach po przekroczeniu tej prędkości „żłopie” paliwo jak smok, a tak mieścimy się w 12l/100km. Tu małe wtrącenie odnośnie cen oleju napędowego. Ceny w północnych rejonach są zdecydowanie inne niż w dużych ośrodkach miejskich na południu, gdzie płaciliśmy 1,3 AUD za litr i dochodzą, lub nawet przekraczają 2,0 AUD, jak było to w okolicy „Uluru”. Obecnie na trasie oscylują w granicy 1,6 ÷ 1,8 AUD za litr.

Na trasie, jadąc wyżynnymi terenami minęliśmy Warmun, gdzie ulokowało się wiele aborygeńskich „Community”, następnie skromną osadę Ord River, które to niezbyt zachęcały do pozostania na nocleg. Już po zmroku, meandrując pomiędzy stadkami bydła, dotarliśmy do większej miejscowości Hall’s Creek, gdzie pozostaliśmy na nocleg w „Hall’s Creek Caravan Park” (42 AUD), pokonując tego dnia 910km. Przyszedł wreszcie czas na odpoczynek, ale jak tu wdrażać rekreację, kiedy wokół gorąc (40ºC), a obok w tawernie, głośna muzyka country na żywo, gdzie o dziwo klientelą są wyłącznie Aborygeni. W takich to okolicznościach, przyszło nam spędzać dzisiejszy wieczór, a później noc.

19-02-09-map

10.02.2019r. niedziela – dzień 37. Hall’s Creek > Fitzroy Crossing > Broome – 740km

Po „muzycznej” nocy, skatowani gorącem (w części mieszkalnej mamy jedynie wentylator), szybko opuszczamy teren kempingu aby nieco się schłodzić pracującą klimatyzacją wewnątrz kabiny naszego auta. Pomni dzisiejszej sytuacji postanowiliśmy, że na czas panujących w tym rejonie opałów, będziemy wynajmować skromne lokum z klimatyzacją. Tak więc, jeszcze przed opuszczeniem kempingu, zarezerwowaliśmy nocleg w takiej wersji, w nadoceanicznym Broome, która jest celem dzisiejszego przejazdu. Pierwszą miejscowością na trasie, jest oddalona o 300km od Hall’s Creek, osada Fitzroy Crossing. Okazuje się, że wokół rozlokowanych jest wiele aborygeńskich „Community”, które to utworzył dla tej grupy społecznej australijski rząd. I właśnie tutaj, pierwszy raz zetknęliśmy się z takim nieładem panującym w miasteczku. Dookoła, pod drzewami, rozlokowały się grupy Aborygenów, ulice i wszystko wokół, to jeden wielki śmietnik, nawet sprzedawcy na stacji paliw odizolowani są od kupujących rzędami stalowych linek. Tankujemy i czym prędzej opuszczamy to miejsce. Przemierzamy wielkie australijskie „nic”… termitiery, krzaki, krzaczki, kępki traw, jedne zielone, drugie wyschnięte, a trzecie po przejściu pożarów i kilometry asfaltowej wstęgi jezdni, której widok ucieka przed nami, a my bezustannie próbujemy skoczyć poza horyzont, by znaleźć jej koniec… a końca wciąż nie widać. Wciąż zdarzają się porzucone w buszu auta i metalowe beczki. Po drodze, w okolicy mostu na rzece „Fitzroy River”, 170km przed Broome, napotykamy na jedyną stację paliw „Willare Bridge Roadhouse & Caravan Park”.

Już przed 17.00 docieramy do portowego miasteczka Broome, uzupełniamy zapasy w miejscowym supermarkecie i meldujemy się w naszym zarezerwowanym lokum „Kimberley Club YHA” (66 AUD pok 2os. z klimą, wspólna łazienka, brak internetu). Co nas dziwi?… to zakaz spożywania własnego alkoholu na terenie hotelu, a co śmieszy?… za wynajem łyżki, talerza czy garnka… trzeba pozostawić kaucję w postaci klucza od swojego pokoju… to pierwszy taki przypadek od początku naszej podróży, gdyż za każdym razem, do dyspozycji była kuchnia z pełnym wyposażeniem, niezależnie czy był to kemping, hotel, homestay czy kontener mieszkalny.

Mając tego dnia jeszcze sporo wlanego czasu, najpierw objeżdżamy niewielki skrawek miasta mianujący się nazwą „Chinatown”, lecz chyba każdy Chińczyk powinien obrazić się na tę nazwę, gdyż nie znaleźliśmy ani jednego charakterystycznego obiektu, który by o tym świadczył… jeden budynek tylko próbował być nieco chiński. Ale wróćmy do historii tego miejsca. Pierwszym białym człowiekiem, który postawił nogę na tej ziemi był w 1699r. angielski korsarz William Dampier, nękający hiszpańskie żaglowce. Musiało upłynąć następne 200lat, aby obnażyć skarby jakie znajdują się w tutejszych wodach. Odkrycie perłopławów rozpętało w latach 80-tych XIX w. prawdziwe szaleństwo, a miasteczku nadano nazwę Broome, na cześć Frederica Broome’a, ówczesnego gubernatora Australii Zachodniej. W 1910r. miasto stało się światową stolicą pereł, to stąd pochodziło 80% perłowych muszli służących w owym czasie do produkcji guzików. Miasto stało się ruchliwym, hałaśliwym, wielojęzycznym ośrodkiem zamieszkałym przez wielonarodowościową mozaiką etniczną. Na poszukiwania wyprawiało się stąd ponad 300 lugierów (statki poławiaczy). Bum minął w latach 30-tych XX w., kiedy na szeroką skalę do produkcji guzików wszedł plastik. Obecnie 10tys. miasteczko żyje z turystyki i stało się bazą do wypadów w odległe zakątki regionu Kimberley. Nadal poławia się, a obecnie też hoduje perłopławy i handluje w tym miejscu perłami. Chyba tylko na pamiątkę dawnej świetności „Chinatown” nosi tę nazwę, gdyż to tutaj znajdują się najokazalsze sklepy jubilerskie oferujące te precjoza, a ceny wibrują pomiędzy poziomami… drogi i arcydrogi.

Pod wieczór jedziemy na słynną plażę „Cable Beach”, której nazwa wzięła się od przechodzącego wzdłuż jej brzegów podmorskiego kabla telegraficznego, położonego w 1899r. pomiędzy indonezyjską wyspą Jawa a Broome i która to linia połączyła Australię Zachodnią i jej stolicę Perth z Londynem… i światem.

Okazuje się, że plaża jest otwarta dla wjazdu pojazdów z napędem 4×4, z czego oczywiście korzystamy. To pierwsze miejsce, gdzie nie przesadzono z opisem, 32km złotej wstęgi piasku wzdłuż turkusowej wody Oceanu Indyjskiego, gdzie podczas odpływu jej szerokość sięga 800m… ilu plażowiczów z Polski można by tu zmieścić… ze wszystkimi leżakami, parawanikami, kocykami, pompowanymi i plastikowymi gadżetami.

19-02-10-map

11.02.2019r. poniedziałek – dzień 38. Broome > Sandfire Roadhouse > „Great Sandy Desert” > Pardoo Roadhause > Port Hedland – 650km

Tej nocy odrobiliśmy zaległości „spaniowe”, a nocleg w klimatyzowanym pomieszczeniu dał nadspodziewaną ulgę. Rano jeszcze raz objeżdżamy tę starą osadę poławiaczy pereł, łącznie z „Chinatown” i jedziemy do oddalonego o kilka kilometrów na północ portu, a później nieco dalej do „Gantheaume Point”, położonego na terenie„Yawuru Conservation Park”, tuż obok latarni morskiej. Kontrastujące kolory głębokich czerwono- pomarańczowych klifów i lśniącego turkusowego oceanu, powodują iż jest to popularne miejsce spotkań weekendowych mieszkańców i turystów. W czasie odpływu, można zobaczyć skamieniałe ślady dinozaurzych łap sprzed 130mln lat.

Ruszamy na południe, wzdłuż brzegu w kierunku Port Hedland. Mamy przed sobą do pokonania 650km płaskiej przestrzeni będącej płn.-zach. granicą wielkiej piaszczystej pustyni „Great Sandy Desert”. I cóż możemy powiedzieć i napisać o tym przejeździe… dopadł nas sygnalizowany wcześniej przez Australijczyków tzw. „terror dystansu”. To wielkie przestrzenie, które musimy pokonać i nigdzie po drodze nie można się zatrzymać na dłużej, niż na „sikundę”. Skwar, wszędobylskie muchy i wielkie, wielkie… „nic”. Nasze hasło: „…nuda… jest zbyt nudna… aby się nudzić…” o mały włos byłoby zdegradowane do pozycji frazesu… Droga niczym rozwleczony tasiemiec, tarabani się aż po horyzont i jeszcze dalej… Roadhouse, to jedyna nasza atrakcja, toteż zatrzymujemy się choćby po nic. W „Sandfire Roadhouse” obejrzeliśmy wnętrze stacji, popatrzyliśmy na kolejne „Road Train’s” i kupiliśmy kawę z ekspresu. Co do kawy… zawsze i wszędzie kawa jest dostępna w dobrej jakości, cena jest stabilna 4,50 AUD za średni rozmiar.

Kto chce się przekonać ile rudy żelaza można wydobyć z ziemi, powinien przyjechać do Port Hedland, które jest jednym z największych portów przeładunkowych rudy żelaza na świecie. Panuje tu ekstremalny klimat, co kilka lat nawiedzają ten region cyklony, które niszczą wszystko na swej drodze, w morzu czekają rekiny, a czerwony pył rudy żelaza zwiewany z hałd i jadących pociągów drogowych, wgryza się wszędzie, gdzie tylko się da. Cała okolica pokryta jest grubą jego warstwą, a unosząca się zawiesina powietrzna, ma rudawy odcień. Przemysłowy krajobraz nie każdemu przypadnie do gustu, a samo miasto nie oferuje turyście nic, co oczywiście nie zwalnia nas, od rzucenia okiem na główny port załadunkowy tego minerału. Ogromne statki napełniane są rudą prosto z z taśmociągów. Ruda pochodzi z kopalni odkrywkowych rejonu Pilbara. To tutaj można spotkać najdłuższy pociąg na świecie… 8 lokomotyw, ponad 7km dł. i tylko jeden maszynista. Trasę z kopalni rudy żelaza w Newman do Port Hedland pokonuje w 10h.

Na wjeździe do portu, przy stacji BP ulokowało się małe muzeum z mało ciekawymi eksponatami i to tyle. Wszędzie mnóstwo pick-upów z górnikami i monstrualne pociągi drogowe składające się nawet z pięciu przyczep. Nocleg zarezerwowaliśmy w „rekreacyjnej” części miasta, położonej 10km od centrum i portu, na terenie „Discovery Parks”. Mamy do dyspozycji bungalow z węzłem sanitarnym i klimatyzacją, internetu brak (90 AUD).

19-02-11-map

12.02.2019r. wtorek – dzień 39. Port Hedland > Roebourne > Nanutarra Roadhouse > Exmouth – 820km

Dzisiejszy dzień rozpoczynamy nieco wcześniej, świadomie postanowiliśmy jednym ciągiem przebyć dzisiaj dystans dzielący nas od Exmouth, gdyż tak naprawdę nie mamy innej alternatywy, po prostu na trasie nie ma żadnej miejscowości, poza miejscowościami górniczymi i kopalniami. To kolejny dzień, kiedy dopada nas „terror dystansu”. Jedyną atrakcją na trasie, w starej górniczej osadzie Roebourne, okazało się stare więzienie „Roebourne Regional Prison”. Wokół i w solidnych kamiennych jego murach, ulokowano muzeum oraz ośrodek kulturalny dla społeczności aborygeńskiej, gdzie miejscowe malarki wykonują swe dzieła. Za zgodą kierownika obiektu, dane było nam podglądnąć ich pracę i powstające tu dzieła.

Podczas tankowania na jednej z nielicznych stacji paliw „Nanutarra Roadhouse”, mieliśmy spotkanie z pierwszym motocyklistą, jakiego spotkaliśmy na trasie od wyjazdu z Darwin. Zawzięty facet, harleyowiec, w upale sięgającym 45ºC przemieszcza się tutejszym latem wokół australijskiego piekła, z Darwin przez Alice Springs, Adelajdę, Perth z powrotem do Darwin. Mamy ogromny szacunek dla takiego wyczynu, znając z autopsji podobne motocyklowe przejazdy w Uzbekistanie przez pustynię „Kyzył-kum”. Na trasie przebijamy się poprzez spory pożar buszu, którego skutki tak często widzieliśmy na trasie przejazdu po terytorium Australii. Dla nas wydaje się to być tragicznym zdarzeniem, jednak w miejscowym ekosystemie, to jeden z cyklów rodzącego się na nowo życia i stały fragment miejscowego krajobrazu. Tylko pożar i wysoka temperatura, prowokuje do otwarcia nasiona niektórych roślin, by na świeżo nawiezionej poprzez spalenie ziemi, życie gdzieś utkwiło. Pod wieczór, jeszcze przed zapadnięciem zmroku, docieramy do Exmouth.

Na nocleg lokujemy się w „Ningaloo Lodge” (110 AUD). Na miejsce dotarliśmy na 10 minut przed zamknięciem supermarketu, więc na kolację będą ponownie steki. Skoro jesteśmy przy sklepie, przedstawiamy w dolarach, ceny produktów które kupujemy. Najciekawszą mają jabłka 7,90AUD, około 20zł kg. Natychmiast mamy przed oczami te nasze, piękne i smaczne, a nie zebrane z drzew zeszłego roku, których tyle widzieliśmy podczas jesiennych przejazdów po „sadowniczej” Polsce. Idźmy dalej… mięso wołowe w doskonałej jakości 35AUD/kg, chleb 5, zwykły ser żółty 20/kg, twarożek 5/0,5kg, salami 25/kg, olej 7/0,5l, wino 15/karton 2l, najtańsze piwo 3/butelka 375ml, najtańsze jajka 4/wytłoczka 12 sztuk, woda sodowa 1/ 1,5l. Natomiast wszystkie warzywa i owoce, nie mieszczą się w żadnych kryteriach… winogrona 7.90 i więcej, banany 4,90, pomidory 5,00 i więcej, śliwki 6, wiązka zielonej cebulki 2, w konkurencji cenowej wygrywa czosnek… 25/kg! Co do cen, można poza małymi wyjątkami, przyjąć następująca zasadę, te widoczne na półkach w nominale przypominają nasze krajowe, tylko należy zastosować przelicznik ok. x 3 i już mamy właściwą cenę. Wyjątek stanowi paliwo, którego cena nawet przemnożona przez ten przelicznik, jest sporo niższa od tej w Polsce.

19-02-12-map

13.02.2019r. środa – dzień 40. Exmouth > Ningaloo Aquarium&Discovery Centre > Naval Communication Station Harold E. Holt > Bundegi Beach > Vlamingh Head Lighthouse > Ningaloo Coast > Coral Bay > Zwrotnik Koziorożca > Carnarvon – 430km

Mamy pierwszy dzień, gdzie możemy co nieco pozwiedzać i zaplanować. Znakiem rozpoznawczym miasteczka są strusie Emu. Tak zadomowiły się w tym miejscu, że praktycznie stały się równorzędnymi mieszkańcami. Jeden z dużych osobników dotarł do naszego motelu… i zapukał do recepcji. Pomimo iż te ogromne ptaki są bardzo wścibskie i szukają smacznych kąsków, to nie wykazują żadnej agresji, można się wręcz z nimi podroczyć. Przemieszczając się po mieście, napotykamy na wiele grup i pojedyncze osobniki. Te napotykane na trasie, na widok auta i ludzi pośpiesznie uciekały.

Ponieważ jesteśmy w pasie nadoceanicznym, tuż obok rafy „Ningaloo Reef”, rozpostartej na odcinku 257km, postanawiamy odwiedzić miejscowe „Ningaloo Aquarium&Discowery Centre”, gdzie mieści się ogromne akwarium (wstęp 19AUD od os.). Zbiornik o pojemności 55tys. litrów, jest domem dla szerokiego zakresu lokalnego życia morskiego, środowiska rafy z ponad 100 gatunkami ryb, dziesięcioma bezkręgowcami (takimi jak małże i rozgwiazdy) i trzydziestoma różnymi koralowcami, które można tu zobaczyć, tak jak w naturalnym środowisku. Wystawa przedstawia też ewolucję miasta Exmouth, z bazy wojskowej na ośrodek turystyczno-rybacki. Dzięki obrazom, elementom interaktywnym i ciekawym artefaktom, obszary pokazów interpretacyjnych, dostarczają rozrywkowych i edukacyjnych doświadczeń wystawienniczych.

Wróćmy jednak do miasta i istoty jego powstania w tym miejscu. W okresie „Zimnej Wojny”, w 1967r. zostało wybudowane przy ściśle tajnej stacji radiowej „Naval Communication Station Harold E. Holt”, utrzymującej łączność z atomowymi okrętami amerykańskiej marynarki wojennej i okrętami Royal Australian Navy, patrolującymi Ocean Indyjski. Ciekawostką w tej kwestii, jest postać Harolda Holta, ówczesnego premiera Australii, który podpisywał akt dzierżawy tych terenów pod amerykańską bazę, a który zaginął trzy miesiące później, podczas pływania i został uznany za zmarłego. Na jego cześć, w dniu 20 września 1968r. stacja została oficjalnie przemianowana na „Stację Komunikacji Marynarki USA Harolda E. Holta”. W latach 80-tych bazę zamknięto, ale 13 olbrzymich anten, nadajników długofalowych… pozostało. Postanawiamy tam dotrzeć i zobaczyć, jak wyglądają z bliska. Wielkie anteny ulokowane są na samym końcu półwyspu, 14km od miasta. Najwyższa, „Wieża Zero” o wysokości 387m, przez wiele lat była najwyższą sztuczną budowlą na półkuli południowej. Następnych sześć, każda o wysokości 364m, umieszczone są w sześciokącie wokół „Wieży Zero”, a pozostałe sześć wież, każda o wysokości 304m, również rozlokowane w sześciokącie, umieszczone są w większym odstępie wokół centralnego punktu. Najlepiej wszystko widać z przyległej plaży „Bundegi Beach”, a już będąc w tak uroczym miejscu, wręcz wypadało wskoczyć do wody. Podjeżdżamy jeszcze w stronę „Vlamingh Head Lighthouse”, gdzie z punktu widokowego, ulokowanego obok latarni morskiej, rozpościera się panoramiczny widok na „Ningaloo Coast” i cały półwysep, objęty obszarem parku narodowego „Ningaloo National Park”, wpisanego w 2011r. na światową listę UNESCO.

Wybrzeże Ningaloo, to miejsce ostrego i spektakularnego kontrastu pomiędzy bujną i kolorową scenerią pod powierzchnią Oceanu Indyjskiego w parku morskim „Ningaloo Marine Park” i surowej, poszarpanej wapiennej grani parku „Cape Range National Park”, a główną atrakcją są plaże, które znajdują się w pobliżu rozległej rafy koralowej. Po objechaniu głównych miejsc półwyspu, przemieszczamy się 160km na południe, do kolejnego urokliwego miejsca oceanicznego wybrzeża „Ningaloo Coast”, do zatoki „Coral Bay” położonej na południowym krańcu rafy. Ciche kąpielisko, przepiękne białe plaże, ptaki, zaprosiły nas na kilka godzin, byśmy w ciepłych wodach zatoki, popatrzyli na płaszczki i rybki, które są tuż przy brzegu. Kolorystyka otoczenia, to już wyższa szkoła malarstwa… wydmy z brodami, pod nogami bielusieńki piasek, w oceanie krystalicznie czysta woda i te jej kolory… turkus, błękit, szmaragd… a nad nami lazurowe niebo i wszędobylskie słońce.

Pomni upałów, dzień wcześniej, profilaktycznie zarezerwowaliśmy na dzisiejszą noc lokum z klimatyzacją w miejscowości Carnarvon, 240km dalej na południe. Teraz żałujemy tej decyzji, gdyż tu na miejscu radykalnie zmieniły się temperatury, które spadły o ok. 10ºC, a przy zatoce znajduje się przyjemny kemping. No cóż, nie przewidzieliśmy takiej sytuacji, musimy opuścić ten jak z obrazka teren i jechać dalej, na nocleg do Carnarvon. Na trasie, mijamy już po raz czwarty w tej podróży Zwrotnik Koziorożca, od teraz nasza trasa przejazdu będzie wiodła na południe od niego, co jak domniemamy, zaowocuje niższymi temperaturami. Na miejscu jesteśmy o zmroku i lokujemy się w „Coral Coast Tourist Park”, gdzie mamy wynajętą kabinę mieszkalną bez łazienki (99 AUD). Wieczór jest tak przyjemny, że po raz pierwszy spędzamy go na zewnątrz. Od jutra ponownie rozpoczynamy kempingowe wersje noclegownia.

19-02-13-map

14.02.2019r. czwartek – dzień 41. Carnarvon > Pelican Point Reserve > One Mile Jetty Museum > plantacja mango i bananów > Carnarvon Space&Technology Museum > Hamelin Pool Stromatolites > Shell Beach Conservation Park > Denham > Monkey Mia Dolphin Resort – 400km

Dzień rozpoczynamy od objazdu niewielkiego miasta Carnarvon, ulokowanego u ujścia rzeki Gascoyne River do oceanu. Docieramy na niewielki półwysep po drugiej stronie małej zatoki, do „Pelican Point Reserve”, ale mimo wszystko najciekawszym miejscem jest stary port i powstałe w jego zabudowaniach muzeum „One Mile Jetty Museum”. Wyjątkowością tego miejsca jest namorzynowy, podmokły teren okalający miasto, lecz w latach kiedy port zakładano, uniemożliwiał on skutecznie, wybudowanie konwencjonalnego portu. Zmontowano więc w 1910r. długie na jedną milę drewniane molo, po którym to transportowano towary, na statki zacumowane daleko w oceanie. Najpierw towary przewożono na wielkich wozach, w późniejszym czasie położono torowisko, a za napęd służyła mała lokomotywa. Wszystko to można zobaczyć rozlokowane wokół muzeum. Niestety po 110latch, pomost jest na tyle nadgryziony przez „ząb czasu”, że obecnie nie można po nim spacerować i czeka na środki, aby go odrestaurowano. Wyjeżdżamy z miasta, które jest owocową stolicą Australii Zachodniej, całe obszary przyległe do rzeki Gascoyne River, zajęte są przez ogromne uprawy bananów, wielu odmian mango i granatów. Na farmy można podjechać i zakupić świeżo zerwane owoce.

Na wyjeździe z miasta, czeka na nas jeszcze jedna atrakcja, jaką jest „Carnarvon Space&Technology Museum”. Stacja odegrała ważną rolę w łączności i przekaźnikach telemetrycznych dla misji Gemini, Apollo i Skylab prowadzonych przez NASA. Wybrzeże Australii Zachodniej jest prawie na antypodzie od miejsca startu w Cape Canaveral na Florydzie. To czyniło go idealnym do śledzenia i ustanawiania orbity statku kosmicznego. Stacja była także ostatnim punktem kontaktowym dla astronautów, zanim ponownie weszli do atmosfery. Stacja została wycofana z użytku w 1987r., a w roku 2012 otwarto w tym miejscu „Muzeum Przestrzeni i Technologii”. Znajdują się w nim również interesujące artefakty, eksponaty, teatr i sklep z pamiątkami, a także replika rakiety Mercury-Redstone na pełną skalę! Można nawet odbyć symulowany lot w kapsule „Apollo”, a ponieważ nasz pojazd wypożyczony jest w firmie „Apollo”, mamy więc racjonalny powód, aby podwoić stawkę i… odbyć taki lot.

Dopiero w południe opuszczamy rejon miasta Carnarvon i kierujemy się dalej na południe, w rejon zatoki „ Shark Bay”. „Zatoka Rekinów”, to stosunkowo płytka zatoka Oceanu Indyjskiego, wcinająca się w wybrzeże w miejscu najbardziej wysuniętym na zachód tego kontynentu. Naszym dzisiejszym celem jest dotarcie do najdalej na zachód wysuniętego miasta Australii, Denham i plaża „Monkey Mia”. W 1991r. zatoka została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Tymczasem, po zjeździe z głównej drogi na zachód w stronę zatoki, zaglądamy w miejsce ulokowane na południowych jej brzegach, jakim jest „Hamelin Pool”. Lazur wody i skaliste wybrzeże są nieprzeciętnie przyjemne, jednak znaczenie tego miejsca wynika z obecności stromatolitów i to, co na pierwszy rzut oka wydaje się masą kamieni wyrzuconych przez ocean, okazuje się czymś zgoła innym… to zbudowane z kilkumilimetrowych warstw tzw. lamin, sinic (cyjanobakterii) i osadów, „sklejonych” ze sobą za pomocą węglanu wapnia, który wytrącił się z morskiej wody. Choć stromatolity przypominają kamienie i nie wyglądają jakby żyły, tak naprawdę każdy z nich jest bardzo wolno rosnącą kolonią bakterii. To najstarszy ślad życia na Ziemi liczący około 3,5mld lat! To właśnie ich obecności, zatoka zawdzięcza miejsce na światowej liście UNESCO. Aby ułatwić obejrzenie tych zadziwiających formacji, wybudowano specjalne trapy.

Kilkadziesiąt kilometrów dalej, docieramy do plaży „Shell Beach”, to fragment wybrzeża zbudowany z nieprzebranej ilości białych muszelek, które miejscami zalegają na głębokość do 15m… nie ma piasku, gdzie nie spojrzeć, tylko śnieżnobiałe muszelki! Pod wieczór docieramy do Denham, uzupełniamy szybko zapasy i jedziemy jeszcze 25km, na drugą stronę półwyspu, do plaży „Monkey Mia”, aby na terenie „Monkey Mia Dolphin Resort” pozostać na nocleg na polu kempingowym.

Ośrodek przepięknie przygotowany na przyjęcie turystów, świetna organizacja zakwaterowania, a wszystko pachnie świeżością (46AUD). Po upalnym dniu, tutaj roztacza się orzeźwiająca aura, można by rzec iż jest nawet nieco chłodno. Relaks w takim miejscu to prawdziwa przyjemność, siedzimy popijając australijskie wino, a przy brzegu pływają delfiny.

19-02-14-mapa

15.02.2019r. piątek – dzień 42. Monkey Mia > Denham > Ocean Park – Aquarium (rekiny) > Kalbarri National Park > Kalbarri – 430km

Powodem dla którego znaleźliśmy się w tym miejscu, nie jest zapewne urocze wybrzeże, ani nie plaża… tylko delfiny! Monkey Mia to jedno z nielicznych miejsc na świecie, gdzie żyjące na swobodzie delfiny butlonose, podpływają do stojących na brzegu ludzi. Prawie codziennie między godziną 7:45 a 12:00 na plażę przypływa gromadka delfinów i są karmione przez strażników z Departamentu ds. Parków i Dzikiej Przyrody, przy których mogą asystować turyści. Delfiny przypływają na plażę od lat 60. XX w., kiedy rybacy zaczęli karmić je odpadkami z połowów. Przyjaźń człowieka z tymi ssakami, spowodowała iż stadko delfinów regularnie przypływało do plażowiczów i pozwalało się głaskać. Dopiero później uczyniono z tego miejsca wielki biznes turystyczny. Od 1984r. delfiny z Monkey Mia są przedmiotem nieprzerwanych obserwacji i badań biologów z wielu krajów i są to najdłużej prowadzone nieprzerwanie badania delfinów butlonosych na świecie.

W związku z powyższym wywodem, postanowiliśmy wstać wcześnie rano, aby przyjrzeć się jak wygląda karmienie delfinów w rzeczywistości. Rzecz jasna przypłynęły i to w nieskromnej ilości… niesamowite, delfiny niezrażone obecnością turystów przebywających na plaży, podpływały dosłownie na wyciągnięcie ręki. Baraszkują przy brzegu w stylu symultanicznym… pozują do fotek, wykonują jakiś nieznany nam taniec, obserwują co dzieje się na plaży… taka to delfiniada! Przebywamy z nimi ponad godzinę, a cały spektakl wręcz nie ma końca. Tego, czego skrupulatnie pilnują strażnicy, to aby w czasie kiedy przypłynęły, nie wchodzić do wody. Na jedynego pelikana na plaży, nikt nie zwracał uwagi, a on prężył się przechadzając w tę i z powrotem, kombinował jak zmieścić się w kadrze pomiędzy „gwiazdami” tego dziwu nad dziwami.

Zwijamy obozowisko i ruszamy dalej na trasę. Powracając do Denham, zaglądamy na pobliskie laguny, podpatrujemy morski brzeg, objeżdżamy kameralne miasteczko, a następnie ruszamy dalej na południe, w kierunku głównego szlaku.

Kilkanaście kilometrów za miastem, podjeżdżamy do „Ocean Park – Aquarium”. Jak powiedzieć, że było się nad zatoką „Shark Bay”… a nie widziało się rekina na żywo! Faktem jest iż kiedy pierwsi odkrywcy dotarli do zatoki, w której obecnie leży miejscowość Monkey Mia, zobaczyli całe stada wystających ponad wodę płetw. Doszli do wniosku, że są w miejscu, w którym roi się od rekinów i ochrzcili te wody „Zatoką Rekina”… a wystające płetwy grzbietowe należały do delfinów butlonosych. No cóż, fakty faktami, a rekiny trzeba zobaczyć, a to miejsce umożliwia taką obserwację, jak i wszelkich innych stworzeń morskich żyjących w jej wodach; ryb, żółwi, węży morskich, płaszczek itp. (wstęp 25AUD od os.). Zwiedzanie z przewodnikiem jest tak zorganizowane, że dołącza się do grupy zwiedzających w jakimkolwiek momencie i opuszcza po odbyciu całego cyklu pokazów w miejscu, gdzie się go rozpoczęło. Nie ma więc niepotrzebnej straty czasu, gdyż nie czeka się na oprowadzanie. Przewodnicy ze swą australijską wymową i slangiem, są niezadowalająco zrozumiali i trudno wyłapać z przekazu wszystkie szczegóły. Mimo to, cel został osiągnięty, czyli zobaczenie na żywo ogromnych rekinów. Przygotowany jest do tego potężny basen, gdzie chodząc po trapach, można im się z bliska przyglądać. Spektakl karmienia to fascynując zadanie, w ruch idzie kurczak ze stosownej linki i już można zajrzeć rozdziawione szczęki najeżone zębami. Całość zwiedzania zajmuje około godziny.

Dojeżdżamy do głównej trasy No.1 i kontynuujemy jazdę na południe. Po następnych 180km, ponownie odbijamy na zachód z głównej trasy, aby dotrzeć do miejscowości Kalbarri, położonej w centrum parku narodowego noszącego te samą nazwę „Kalbarri National Park”. Na tym kończymy dzisiejszy przejazd i znajdujemy miejsce kempingowe na terenie „Murchison Caravan Park” (38AUD). Jutro zajmiemy się zwiedzaniem parku, a dzisiaj oddajemy się uczcie kulinarnej… ależ jesteśmy monotematyczni… znów steki i wino! Trudno nam sobie wyobrazić inny scenariusz kempingowych wieczorów.

19-02-15-mapa

16.02.2019r. sobota – dzień 43. Kalbarri > Kalbarri National Park – Nature’s Window > Kalbarri N.P. – Island Rock, Natural Bridge > Port Gregory – Pink Lake > Nortthampton- Chiverton House Museum > Geraldton > Dongara – 350km

Dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na zwiedzenie rozległego „Kalbarri National Park”. Jest to zdecydowanie jedno z piękniejszych miejsc w Australii, a łatwy dostęp sprawia, że jest to najczęściej odwiedzany park na Zachodnim Wybrzeżu. W miejscowym centrum informacji turystycznej otrzymujemy odpowiednie mapy i wskazówki, co do zwiedzenia najciekawszych miejsc, wykupujemy bilet wstępu na pojazd, 13AUD i jedziemy w jego obszar, najpierw w część, którą stanowią kaniony, wąwozy i urwiska wyrzeźbione przez rzekę Murchison. Ten zakątek parku, pełen jest tras trekkingowych, platform widokowych oraz ścieżek, które w mniej lub bardziej męczący sposób, pozwalają odkryć zjawiskowości tego miejsca. Docieramy do końca drogi, a następnie ze względu na temperaturę, wybieramy niezbyt długą trasę trekkingową, prowadzącą do platformy widokowej „Nature’s Window”. Przed wejściem na teren parku, ostrzega nas kila złowrogo brzmiących znaków, że upał jest bardzo niebezpieczny dla zdrowia i życia, tak więc każdy z odwiedzających powinien mieć przy sobie 3l wody. Osobliwą ścieżką, docieramy do sztandarowej formacji skalnej parku, będącej naturalnym skalnym oknem.

Powracając z tej części parku, zaznajamiamy się z nowo poznaną w tym rejonie roślinnością, szczególnie zaintrygowały mnie kwiaty przypominające szczotki do mycia butelek… to bogata w nektar banksja. Dalszą część parku znajdująca się nad oceanem, obejmuje nadmorskie klify „Coastal Cliffs”. Ta nadmorska część parku, zrobiła na nas nie mniejsze wrażenie. Na trasie wzdłuż brzegu, ulokowano tarasy widokowe, zawieszone nad przepaściami. Miejsca szczególnie warte uwagi to „Natural Bridge” i „Island Rock”. Bezlitośnie niepospolite przestrzenie wabią kolorami i ciszą… ciszą, która wszystko wie. Dla nas, to tylko taka krótka chwila w czasie i przestrzeni… bo przecież jedziemy dalej.

Opuszczamy rejon „Kalbarri National Park” i kierujemy się dalej na południe, wzdłuż brzegu oceanu, do miejscowości Port Gregory. Tuż przed wjazdem do miasteczka, czeka na nas nie lada dziwo… „Pink Lake”, czyli czarodziejskie „Różowe Jezioro”. A dlaczego różowe? Proces jego pojawiania się uzależniony jest od kilku czynników, które muszą zajść w danym momencie. Jeśli woda będzie bardziej słona niż w morzu, zostanie zapewnione stałe oświetlenie, a temperatura będzie odpowiednia, występujące w wodzie mikro organizmy oraz duża koncentracja minerałów, zaczną gromadzić pigment odpowiedzialny za zabarwienie jeziora. Zdarza się, że natura jednorazowo zmienia znane nam zjawiska w niezwykłe i unikalne obiekty, które zachwycą nawet najbardziej wymagających podróżników.

Po objechaniu małej osady Port Gregory, powracamy do głównego szlaku i w kameralnej miejscowości Nortthampton, będącej niegdyś centrum rolniczego regionu angielskich osadników, wjeżdżamy do „Historic Town”. Do dzisiaj pozostało wiele pamiątek z tamtego okresu, które można pooglądać w miejscowym „Chiverton House Museum”. Najbardziej zaciekawiły mnie dwa traktory z lat 20-tych ubiegłego wieku, produkcji amerykańskiej firmy „Case”, napędzane ślinikami benzynowymi. Firma ta rozpoczęła swą działalność już w 1842r. produkując traktory z napędem parowym i trwa w swej działalności po dzień dzisiejszy.

Dalej, to już tylko przejazd przez niezbyt interesujące miasteczko Geraldton, do nadoceanicznej miejscowości Dongara. Taka mało ciekawa mieścina, a mamy problem ze znalezieniem kempingu w przyzwoitej cenie. Na jednym z takich pól… zażądano 50AUD za stanowisko kempingowe. Jednak na drugim końcu plaży, znajdujemy odpowiednie lokum w „Dongara Denison Beach Holiday Park” (36AUD).

19-02-16-mapa

17.02.2019r. niedziela – dzień 44. Dongara > Leeman > Green Head > Jurien Bay > Cervantes > Nambung National Park – Pinnacles Desert > Perth – 380km

Dzisiejszy przejazd, to pokonanie ostatniego odcinka trasy dzielącej Darwin od Perth. Poruszamy się wzdłuż oceanicznego brzegu, zaglądając do kolejnych, małych kurortowych miejscowości; Leeman, Green Head, Jurien Bay, Cervantes. Wszystkie piękne, uporządkowane, przygotowane trapy i tarasy widokowe, wybetonowane ścieżki spacerowe… i niby wszystko jest, tak jak powinno być, tylko jakoś tak cicho i tchnie pustką… jedynymi turystami jesteśmy my. Przecież w tym miejscu, to pełnia sezonu i australijskie lato… Z sentymentem wspominamy pobyt w naszych nadmorskich miejscowościach w okresie letnim, gdzie wszystko tętni życiem, jest gwarno i nieprzeciętnie kolorowo, my jeździmy na rowerach, tutaj rybka, a tam lody, gdzieś jeszcze kawucha, a może nawet piwo. Tutaj tego nigdzie nie spotkamy, to nie ta kultura i nie te zwyczaje. Czyżby dobrobyt i precyzyjne uporządkowane życie… wyeliminowały spontaniczny, gwarny ludzki byt?

Jadąc dalej na południe, kilkanaście kilometrów za miejscowością Cervantes, odbijamy 7km z głównej drogi No.1 na wschód i podjeżdżamy do parku narodowego „Nambung National Park”. Płacimy 13AUD za wjazd naszego auta i objeżdżamy ten przedziwny obszar. A dlaczego przedziwny? Ponieważ wokół widzimy tysiące osobliwych skałek, wapiennych stożków o nieregularnych kształtach, wyrastających z drobnego, żółtego piasku. Pinnakle rozrzucone po całej pustyni, osiągają wysokość od rozmiaru ciężarówki po całkiem małe jak palec. Około 30tys. lat temu, piaszczyste wydmy porastała roślinność, a wokół jej korzeni osadzały się związki wapnia, potem rośliny obumarły, a wiatr wywiewał piasek odsłaniając uwięzione w wapieniu, skamieniałe systemy korzeniowe. Natomiast legenda Aborygenów głosi, że każdy z tych stożków, to wróg plemion zamieniony przez Bogów w kamienny postument. Pustynia „Pinnacles Desert”, jest jednym z najbardziej fantastycznych miejsc w Australii Zachodniej. Wędrując dookoła tych niezwykłych formacji, można przenieść się do innego, magicznego świata w zaledwie kilka sekund i poczuć się jak na innej planecie. Po wyznaczonej części pustyni można poruszać się pieszo lub samochodem. Czterokilometrowa, nieutwardzona droga, ciągnie się dookoła formacji, dostarczając niezapomnianych, wręcz kosmicznych widoków. Liczne zatoczki umożliwiają bezpieczne zaparkowanie samochodu oraz dostęp do punktów widokowych.

Tu kończymy dzisiejsze zwiedzanie i przemieszczamy się następne 190km, do stolicy Australii Zachodniej, Perth. Jeszcze po drodze, uzupełniamy prowiant i przed wieczorem meldujemy się w zarezerwowanym wcześniej lokum, miejscowym odpowiedniku kwatery prywatnej „Homestay Mimi’s House”, położonego na peryferiach miasta, a które to wynajęliśmy na następne trzy dni pobytu, Patrzymy na licznik od wyjazdu z Brisbane… przebyliśmy 12250km, a gdy doliczymy Nową Zelandię, łączny wynik wyniesie 17tys. km. Aż sami nie możemy uwierzyć w te liczby, przecież to jedynie 44 dni podroży.

Nasza kwatera, to prywatny dom starszego małżeństwa, które przybyło niegdyś w te strony z Seszeli. Mamy wszystko co potrzeba i to za rozsądną cenę 63AUD za każdy dzień pobytu. Wreszcie będzie czas na uzupełnienie naszych wiadomości, odsapnięcie od jazdy, małą przepierkę i zwiedzenie Perth.

19-02-17-mapa

18.02.2019r. poniedziałek – dzień 45. Perth – dzień odpoczynku i pisania relacji

19.02.2019r. wtorek – dzień 46. Perth – zwiedzanie miasta

Nadszedł dziś czas na odwiedzenie Perth. Mieszkamy 15km od centrum stolicy Australii Zachodniej, toteż właścicielka posesji zaopatrzyła nas w mapę, przekazała instrukcje jak dojechać do miasta miejskim autobusem i jak z niego powrócić. Postępując wg tych wskazówek, już po pół godzinie wysiadamy z autobusu w samym centrum Perth (4.80 AUD bilet od os.). Ciut historii… miasto założył kapitan James Stirling w 1829 r. i miało obiecujące początki, wg zamysłu miała to być kolonia wolnych osadników, ale gdy rozeszła się wieść, że wokół są mokradła i błotniste równiny zalewowe rozbrzmiewające bzyczeniem komarów, napływ chętnych niemal ustał. Około 1850r. Brak rąk do pracy, zmusił kolonistów do zrezygnowania ze szczytnych zamiarów i… ściągnięcia skazańców. To właśnie dzięki ich pracy, powstało wiele najwspanialszych zabytkowych gmachów… ratusz, kompleks sądu najwyższego, siedziba rządu. W 1856r. królowa Wiktoria nadała Perth prawa miejskie. Gorączka złota lat 90-tych XIX w., siedmiokrotnie zwiększyła liczbę mieszkańców i zdecydowanie przyczyniła się do boomu budowlanego. Niestety większość wspaniałych wiktoriańskich budowli z tamtego okresu w latach od 60-tych do 80-tych XX w. padła ofiarą wyburzeń, przygotowując teren pod… drapacze chmur. I jak to powiadają, wtedy to nastąpiła australijska odpowiedź na teksaskie Dallas. W strzelistych wieżowcach ulokowały się siedziby zarządów firm naftowych i górniczych. W latach 80-tych, miasto stało się gniazdem utracjuszy, a ich „Samograj” (podejrzane inwestycje i sztuczki)… zakończył krach na giełdzie amerykańskiej w 1987r., co zakończyło się… zestawem aktów oskarżenia. Dziś 1,5mln aglomeracja nad rzeką Swan River (Łabędzia Rzeka), urzeka galerią wieżowców i… „plombami” (zabytkowymi gmachami wkomponowanymi pomiędzy nowoczesne budynki). Na nabrzeżu, wzdłuż którego biegnie Riverside Drive, przyciągają wzrok miedziane żagle dzwonnicy „Bell Tower”, zwanej „Swan Bell’s”.

O Perth mówi się, że jest to najbardziej słoneczna stanowa stolica Australii, jak również najbardziej odosobniona metropolia świata. Od najbliższego dużego miasta, Adelajdy dzieli je 2845 km. Do Sydney jest stąd dalej niż do Dżakarty. Rozległe miasto posiada wiele terenów zielonych, piękne parki, niesamowite plaże i nie jest tak głośne i „napakowane” turystami i życiem nocnym jak np. Sydney, czy Melbourne. Faktem jest… wokół drapacze chmur i zgiełk w centrum miasta, ale bardzo łatwo można od niego uciec, gdyż kilka ulic dalej, przypomina peryferia. Większość interesujących miejsc i atrakcji w centrum, zwiedzić można na piechotę w kilka godzin. To, co Perth ma do zaoferowania, zupełnie za darmo w samym centrum to: Elizabeth Quay, London Court (jedni twierdzą… klimatyczna brytyjska uliczka, inni… pomnik kiczu naśladującego angielski styl tudoriański). Jest też kilka kościołów, dzielnica Northbridge (z m.in. malutkim „Chinatown”), gdzie różnorodność etniczna, jest jak na talerzu i to dosłownie, „King’s Park” z ogrodem botanicznym i inne pomniejsze parki. Czy to miasto nam się spodobało? Powiedzmy, że nie zagrało na klawiaturze naszych wzruszeń, choć należy przyznać iż panuje tu pozytywny spokój… jedynie w porze lunchu, wyległa szarańcza pracowników biurowych i zaległa w obszernej propozycji… fast food. Przed przyjazdem do centrum zakładaliśmy, że pozostaniemy tu do wieczora, jednak już wczesnym popołudniem, powracamy do naszej bazy, położonej w dzielnicy Wattle Grove.

Zakończyliśmy przejazd drugiego odcinka objazdu Australii z Darwin do Perth. Z 4200km, które pokazywała mapa Google zrobiło się 5500km. Co do rozkładu dniowego, to przejechaliśmy ten etap zgodnie z założonym wcześniej planem.

Jutro rozpoczynamy następny odcinek przejazdu, południową częścią kontynentu, który będzie miał swój finał w Adelajdzie. Teoretycznie, do pokonania mamy odległość ok. 3300km, a jak wyjdzie, okaże się po dotarciu do celu.

australia-cz-1-2-trasa

Powyżej pokazujemy trasę, którą pokonaliśmy w trakcie pierwszej i drugiej części przejazdu po kontynencie australijskim, poprzez rejon Queensland, Northern Territory i Australię Zachodnią (zaznaczona pomiędzy czerwonymi strzałkami).

Od Brisbane, przez > Rockhampton > Townsville > Mount Isa > Tennant Creek > Alice Springs > Urulu > Katherine > Jabiru > Darwin > Katherine > Kununurra > Halls Creek > Fitzroy Crossing > Broome > Port Hedland > Exmouth > Carnarvon > Denham > Kalbarri > Geraldton > po Perth – 12250km.

Na fioletowo zaznaczona jest planowana trasa, na czerwono oznaczone są te odcinki, które dołożyliśmy w tych etapach, po korekcie naszej podróży, a na biało te, które pominęliśmy i uległy zmianie, ze względu na pogodę, warunki drogowe i zakazy dotyczące pewnych dróg, wydane przez wypożyczalnię pojazdu.

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>