Z Brisbane przez Alice Springs, Uluru do Darwin

23.01.2019r. środa -dzień 18. Przelot z Auckland do Brisbane

Dzisiaj nieco luźniejszy dzień, mamy sporo czasu, aby przepakować się do lotu. Ponadto. nasze lokum okazało się być bardzo wygodne, na tyle iż relaksowo spędzamy dopołudniowy czas. Później jeszcze krótki przejazd w okolice międzynarodowego lotniska i zdajemy naszą małą Toyotę Yaris w firmie „Drive NZ”. Bez żadnych zastrzeżeń, przewiozła nas przez obie nowozelandzkie wyspy, ze spalaniem w okolicy 6 litrów etyliny-91 na sto km. To całkiem wygodne i poręczne auto do podróżowania dla dwóch osób, choć mała, to ma bardzo przestronne wnętrze, świetna pozycja za kierownicą i bardzo miękko i cichutko pracuje. Koszt wynajmu auta na 16 dni wyniósł 1800zł, co dało stawkę dzienną 112,50zł, uważamy, że jak na tutejsze warunki cenowe, to całkiem przyzwoita kwota (firma „Drive Nz” tel +64 800374836 adres: 3, Verissimo Drive, Mangere, Auckland, N.Z. 2154).

Pracownica firmy odwozi nas na lotnisko, a później to już tylko spokojny trzygodzinny lot do Brisbane w Australii liniami „Quatas”. Jesteśmy zaskoczeni doskonałym serwisem jaki oferuje ta linia (smaczny obiad, lody, batoniki i wszelaki asortyment trunków, bez żadnych ograniczeń). Prawie cały czas lotu… zajęła nam konsumpcja. Pomimo wielkich ograniczeń celnych, podobnych jak na Nowej Zelandii, australijska odprawa poszła całkiem sprawnie. Przed lotniskiem, czekał już na nas nasz stary przyjaciel Rysiu, którego poznałem jeszcze podczas motocyklowego objazdu tego kontynentu 12 lat temu. Co prawda widzieliśmy się z nim półtora roku temu, goszcząc go w naszej „Chałupie na Górce”, ale dzisiaj spotkanie się z nim w tym miejscu, to kawał czasu i co nieco wspomnień. W domu, czekała na nas jego małżonka Ula i jak to bywa w takich sytuacjach, biesiada trwała do nocy. Gospodarze zaskoczyli nas swoimi wyrobami kulinarnymi, wszystko po polsku, śledziki, kabanosy, podsuszana kiełbaska i wódeczka „Sobieski”… sceneria stołu jak w Polsce, a za oknami australijski skwar i gorące powietrze.

Kurs wymiany dolara australijskiego (AUD)

1 AUD = 2.766 zł

1USD = 1,366 AUD

1 € = 1,56 AUD

24.01.2019r. czwartek – dzień 19. Dzień organizacyjny

Po lekkim przestawieniu czasowym (-3h), jakoś dobrze wstaje się tutaj wcześnie rano. Mając na względzie objazd kontynentu australijskiego, udajemy się na wielkie zakupy, aby wyprowiantować się na tak długą drogę. Przy okazji, z okien auta, podglądamy Brisbane. Jedynym elementem poznawczym, był wjazd na szczyt wzgórza „Mt.Coot-tha”, skąd roztacza się panoramiczny widok na miasto, stolicę regionu Queensland, ulokowanej po obu stronach rzeki Brisbane River, położonej 32 km od brzegów Pacyfiku. Niezwykle zielona aglomeracja z niezliczoną ilością parków i skwerków. Wszystkie czynności organizacyjne, odbywamy w wielkim skwarze i duchocie, no cóż, o tej porze roku, taki panuje tutaj klimat. Wracamy na posesję naszych gospodarzy, aby nieco ochłodzić się w basenie, który jest tu obowiązkowym, elementem wyposażenia gospodarstwa domowego. Rysiek i Ula mieszkają na obrzeżach miasta, w atmosferze wysokiego buszu. Drzewa, dobiegające zapachy i odgłosy wydobywające się z jego wnętrza; skrzeki, piski, śpiewy ptaków, to symfonia dźwięków, która tworzy specyficzny klimat dżungli.

25.01.2019r. piątek – dzień 20. Odbiór wynajętego auta i przygotowania do podroży po Australii

Rano wykonujemy telefon do firmy wynajmującej auto, czy aby możemy to zrobić nieco wcześniej i po pozytywnym potwierdzeniu, już po dziewiątej jesteśmy po drugiej stronie Brisbane, aby odebrać nasz pojazd, pick-up, Toyota Hilux „Cheapa 4WD Camper” (Adres: Apollo / Cheapa, 733A Nudgee Road Northgate, Brisbane, Australia 4013 tel. 1800 777 779). Do wydania naszego pojazdu przydzielono nam pracującą w tej firmie Polkę. Jak się później okazało, Basia, pomimo swojego młodego wieku, to również podróżniczka, którą to losy życiowe i miłość, rzuciły obecnie w te strony. Cała ceremonia odbioru, zajęła nam prawie całe do południa i kosztowała sporo dodatkowej, wcześniej nie przewidzianej gotówki, gdyż okazało się, że tak naprawdę… auto nie posiada żadnych ubezpieczeń. Tak więc, podajemy obecny, całkowity koszt wynajmu: podstawowa stawka 5193,90AUD (30% upustu za rezerwację i zapłacony zadatek rok wcześniej) + całościowe ubezpieczenie 2675AUD = 7869AUD, czyli ok. 21760zł, co daje kwotę za dzień 396zł. Czy drogo? No cóż, przesłanie naszego auta tylko w jedną stronę kosztowałoby podobnie, a gdzie ubezpieczenie i odprawa portowa uwzględniająca nienaganną czystość naszego auta, gdzie szuka się błota, przyschniętych liści, kurzu i każdego zagrażającego ziarenka, które może nieopacznie wykiełkować na tym kontynencie i spowodować poważne straty ekologiczne…? Australijska przyroda rozwijała się przez miliony lat w prawie całkowitej izolacji, a więc gatunki i choroby z innych kontynentów, mogą przedstawiać dla niej ogromne ryzyko. Mądry Australijczyk po szkodzie… obecne przepisy są następstwem długiego pasma porażek.

Do pierwszego naruszenia doszło 50tys. lat temu, gdy na kontynencie pojawili się Aborygeni i zjedli ówczesną megafaunę, co doprowadziło do dramatycznej zmiany ekosystemu całego kontynentu. Później… jakieś 4tys. lat temu… z Azji przybył pies dingo, który szybko odsunął w cień miejscowe gatunki drapieżników. To jednak nic w porównaniu ze zniszczeniami, których dokonali Europejczycy oraz ich towarzysze podróży. W ciągu ubiegłych 200 lat australijska przyroda otrzymywała cios za ciosem. Przez kontynent przebiegały kolejne fale inwazji, które doprowadziły do wyginięcia dziesiątek rodzimych gatunków. Oprócz królików, zagrożenie przedstawiają też koty, lisy, myszy, szczury i gronostaje, wody pustoszy europejski karp, ogromne szkody powodują azjatyckie majny brunatne oraz południowoamerykańskie ropuchy. Ale wracając do nas… nie możemy wwieźć nic do jedzenia: żadnych owoców, warzyw, produktów mięsnych, mlecznych, miodu, ale też roślin, drewnianych figurek, muszli, lekarstw pochodzenia roślinnego i zawierającej wszelkie dziwactwa… medycyny chińskiej. Tak więc, zadeklaruj uczciwie wszystko co masz, bo… australijskie władze celne w tańcu się nie „kangurzą”.

Wracając do wynajętego auta, tak więc do dyspozycji mamy wyprawowy pojazd z napędem na cztery koła, Toyota Hilux 4×4 w wersji „Cheapa 4WD Camper”. Jest to auto bardzo zbliżone parametrami do naszej wyprawowej toyoty, którą obecnie podróżujemy po świecie, jedynie w skromniejszym wyposażeniu technicznym i użytkowym… wykonanym dość topornie.

Natomiast co do stanu pojazdu, to wygląda to następująco. Pomimo, że to całkiem nowy pojazd i nowy model Toyoty Hilux 4×4, to jest to jego podstawowa, najprostsza wersja, taka jaka jeździ u nas w pogotowiu energetycznym. Kabina mieszkalna z zewnątrz wygląda wspaniale, ale już wewnątrz, jej wykończenie jest niezwykle spartańskie, acz funkcjonalne. Jest to wersja produkowana tylko na potrzeby wypożyczalni, od środka ściany są roboczą strukturą laminatu pomalowaną na szaro, gdzie zamontowano kilka prostych szafek. Najcenniejszym elementem wyposażenia jest sprężarkowa lodówka na 12V zasilana z dodatkowego akumulatora. Jest również pościel, ręczniki, garnki, patelnia, sztućce, kuchenka gazowa, toster, kanistry z wodą i dodatkowe kanistry na paliwo. Basia dołożyła nam dodatki specjalne… wentylator, stolik, dwa krzesła i… kieliszki na wino. Tak wyposażeni, ruszamy w trasę po Australii, a za nasz dom przez następne 55 dni, będzie nam służył taki właśnie pojazd.

Ponieważ dzisiejszy dzień, spędzimy jeszcze u naszych przyjaciół, w drodze powrotnej do ich domu, postanowiliśmy odwiedzić miejscowy „Lone Pine Koala Sanctuary” . W tym to miejscu, uruchomiono pierwsze i największe sanktuarium koali na świecie, zajmujące obszar 18h, wdrożono program ochrony i podtrzymania gatunku tych sympatycznych misiaczków. Siedzą sobie spokojne na gałęziach drzew drzemiąc lub przeżuwając liście eukaliptusa. Rzecz jasna… obowiązkowa fotka z koalą. Nazwa jednak jest nieco złudna, gdyż w tym ogrodzie, znajdziemy nie tylko koale, można również zobaczyć, większość występujących w Australii zwierząt, takich jak strusie, kangury, psy dingo, kazuary, wombaty, dziobaki, nietoperze, papugi i te najrzadziej spotykane i to wyłącznie na Tasmanii, czyli diabły tasmańskie (wstęp 38AUD od os., a fotka z koalą dodatkowe 30AUD ). No bo przecież być w Australii i nie zobaczyć misia koala i kangura… to tak jakby w ogóle nie być w Australii!

Całe popołudnie przygotowujemy wynajętą toyotę do drogi, trzeba było nieco doposażyć nasz domek na kółkach, na tak daleką trasę. Wieczorem w domu gospodarzy kolacja, biesiada i… rozmowy Polaków w świecie. Dzięki tym właśnie rozmowom, mamy możliwość poznawać losy naszych rodaków mieszkających i rozrzuconych po całym świecie, a których często przypadek, jak i zbieg okoliczności, przygnał również w te strony.

26.01.2019r. sobota – dzień 21. Brisbane > Rockhampton – 650km

Rozpoczynamy podróż po Australii. Jeszcze wczoraj, sprawdziliśmy z Rysiem, jakie są rokowania pogodowe na miejscowych portalach pogodowych i wyszło na to, że zaczynamy objazd tego kontynentu, tak jakby w przeciwną stronę do biegu wskazówek zegara, na północ, wzdłuż brzegu Pacyfiku w kierunku Cairns.

australia-trasa

Rano pożegnanie z gospodarzami, do których powrócimy po 53 dniach i ruszamy na trasę. Dzisiaj wielkie święto w Australii, „Australia Day”, czyli „Dzień Australii”,to bardzo ważne święto państwowe i obchodzone jest hucznie: to środek australijskiego lata i dzień wolny od pracy. Mieszkańcy wylęgają na plaże i spotykają się w pubach. W miastach organizowane są koncerty, miejskie pikniki i atrakcje dla dzieci, a wieczorem słynny i często porównywany do noworocznego pokaz sztucznych ogni. Niestety nie wszystkim mieszkańcom Australii ta data kojarzy się pozytywnie… a może „Invasion Day”. A było to tak… 26 stycznia 1788r. kapitan Arthur Phillip wbił flagę Wielkiej Brytanii w zatoce i rozpoczął swoje gubernatorstwo w Nowej Południowej Walii (region ten nazywa się tak po dziś dzień). Do kolonii karnej zsyłano więźniów, a spośród tych najgrzeczniejszych rekrutowano strażników. To była pierwsza stała osada na tych terenach, czyli tak naprawdę kolonia karna przy Port Jackson (dzisiejsze Sydney). Phillip, wcześniej przybił do brzegu w obecnym „Botany Bay”, lecz brak wody pitnej, zmusił go do poszukiwań innej lokalizacji. Rdzenni mieszkańcy Australii również potrzebowali wody, więc obie grupy spotkały się bardzo szybko. Przybycie białych na zawsze zmieniło życie Aborygenów i Wyspiarzy z Cieśniny Torresa. Nastał czas kolonializmu. Tak więc, data ta historycznie powiązana jest z ludobójstwem, wykorzystaniem i wysiedleniem Aborygenów z ich ziem, toteż obchodzą ten dzień… jako „Dzień Żałoby”.

Dzisiejszy wyjazd z aglomeracji Brisbane, to istny koszmar, przez pierwsze 150km jedziemy trzypasmowym „Motoway” w totalnym korku. Za „Sunshine Coast”, robi się nieco luźniej i możemy wreszcie zwiększyć tempo naszej podróży. Musimy mocno zważać na tutejsze przepisy, gdyż mandaty za „speeding” sięgają 1000AUD. Na drogach zwykłych 90km/h, na „Motoway” 100km/h, nieco mało. Dzisiejszy dzień to typowa „przejazdówka”, gdyż trudno na trasie szukać jakiś spektakularnych atrakcji i historycznych miejsc. Pamiętajmy, że Australia to raptem 231 lat istnienia, jako zorganizowana społeczność, nie licząc oczywiście najstarszej kultury aborygeńskiej. Ale za to lasów eukaliptusowych mamy pod dostatkiem.

Po pokonaniu tego dnia prawie 700km monotonnej przestrzeni, zatrzymujemy się na nocleg,10km przed miejscowością Rockhampton, w „Kangaroo Country Caravan Park”, płacąc 30AUD za stanowisko kempingowe z podłączeniem do prądu, wi-fi brak. Jest to na tyle konieczne, gdyż posiadamy na wyposażeniu auta wentylator, który zapewni w czasie snu minimalny komfort, w panujących tu obecnie temperaturach bliskich 40ºC.

19-01-26-map

27.01.2019r. niedziela – dzień 22. Rockhampton > Bowen – 580km

Kemping zupełnie w porządku, jednak linia kolejowa przebiegająca tuż za drogą, powodowała iż co kilkadziesiąt minut, byliśmy budzeni przejeżdżającymi składami kolejowymi wożącymi węgiel. Wczoraj widzieliśmy je na trasie, miały ponad kilometr długości, ciągnione przez trzy lokomotywy (z przodu, w środku i na końcu). Tuż przed Rockhampton, przekraczamy „Zwrotnik Koziorożca”, czyli punkt do którego dociera słońce 21 grudnia, stojąc pionowo nad ziemią w swej „wędrówce” po firmamencie nieba. Właśnie ta data, jak i data kiedy dociera słońce na płn. półkuli do linii „Zwrotnika Raka”, wyznaczają początek astronomicznego lata i zimy na obu półkulach! Tuż przed wjazdem do Rockhampton, przy informacji turystycznej, znajduje się zegar słoneczny i szpica wyznaczająca punkt przebiegu równoleżnika. Sesja zdjęciowa i chwila wspomnień, gdzie i jak wiele razy, przekraczaliśmy go w naszej podróży dookoła świata.

Wjeżdżamy do miasta, które to od ponad 100 lat, związane jest z hodowlą bydła i jest niepisaną stolicą Queensland w tej materii! Jego wizerunkiem jest byk i wszędzie widać jego różnorodne, mniejsze i większe pomniki… taki mały „Dziki Zachód”. Objeżdżamy miasto, zrewitalizowany „Riverside” z wieloma ciekawymi budynkami z przełomu XIX i XX w i ruszamy dalej na północ w kierunku Cairns. Na trasie, około 10km dalej, zjeżdżamy do małej osady Malborough, gdzie za podpowiedzią książkowego przewodnika, zwiedzamy małe muzeum-skansen kolei żelaznej (wstęp 2AUD od os.)

Niestety już w okolicy Mackay, pogoda się załamuje i dopadają nas monsunowe deszcze, dla nas to koszmar, dla miejscowych wybawienie, gdyż nie padało tu porządnie od pół roku. Co po drodze? Trzcina cukrowa i cukrownie. W takiej to atmosferze, pod wieczór docieramy do miejscowości Bowen, gdzie na miejscowym kempingu „Bowen Palms Caravan Park”, wynajmujemy miejsce postojowe dla naszej toyoty (30AUD z podłączeniem do prądu i mamy dostęp do wi-fi). Niestety warunki pogodowe mocno się dzisiaj zmieniły i w zagrożeniu jest nasz przejazd z Cairns do Normanton, przez następne kilka dni ma w tym rejonie przechodzić monsun z ogromną ilością opadów.

19-01-27-map

28.01.2019r. poniedziałek – dzień 23. Bowen > Townsville > Hughenden – 600km

Całą noc przechodziły ulewne deszcze połączone z porywistym wiatrem. Dzisiejszego ranka w obliczu dramatycznych zmian pogodowych, byliśmy zmuszeni podjąć decyzję, która wyklucza dojazd do Cairns. Niestety monsun zaczyna się mocno rozbudowywać i przynajmniej na następny tydzień, nie widać znaczącej poprawy pogody. Ponadto istnieje realne zagrożenie iż nastąpią lokalne podtopienia i część dróg może być przez to zamknięta, co dla nas byłoby nie lada problemem i załamaniem naszych planów podróżniczych po tym kontynencie. Jadąc wciąż na północ, wzdłuż brzegu Pacyfiku drogą PCW (Pacific Coast Road), postanowiliśmy dotrzeć do Townsville, zwiedzić akwarium rafy koralowej i czym prędzej odbić na zachód, w stronę interioru. Pierwszy 200km trasy pokonujemy w ulewie. Po dotarciu do Townsville, okazało się, że dzisiaj w poświąteczny poniedziałek, czyli po „Australia Day”, akwarium jest nieczynne, a co za tym idzie, nasz trud aby tu dotrzeć, okazał się daremny. Pozostało nam jedynie, przejechać się w huraganowym wietrze po nadmorskim bulwarze, zrobić kilka fotek z okna naszej toyoty i czym prędzej uciec na zachód w stronę interioru drogą nr A6, w kierunku Mount Isa. Po około 200km pogoda znacząco się poprawia, aby po pewnym czasie, pozwolić nam wjechać, w całkowicie suche tereny. Co po drodze? Ciąg dalszy trzciny cukrowej i cukrowni, a na poboczach drogi… trup kangurzy ściele się gęsto.

Na trasie, przejeżdżamy przez „White Mountains N.P.”, a dzisiejszy przejazd kończymy w małym miasteczku kolejowo-górniczym Hughenden, gdzie na terenie „Hughenden Caravan Park”, wynajmujemy stanowisko kempingowe dla naszego pojazdu (28AUD). W cenie kuchnia, łazienki, pralnia i niby wi-fi. Po zakończonej jeździe, był czas na usmażenie australijskich steków i chwile relaksu przy winie i drinku. Trochę żal, że musieliśmy zastosować plan „B” i odpuścić dojazd do Cairns, ale czasem trzeba podejść do sprawy rozsądnie, tym bardziej iż po rozmowie telefonicznej z Rysiem, który monitoruje naszą podróż z Brisbane, potwierdził słuszność naszej decyzji i niekorzystne prognozy pogodowe z rozbudowującym się monsunem wokół „Cape York Peninsula”.

19-01-28-map

29.01.2019r. wtorek – dzień 24. Hughenden > Richmond > Julia Creek > Cloncurry > Mount Isa – 540km

Opuszczamy przyjemny kemping przed 9.00 i ruszamy drogą nr A6, dalej na zachód w kierunku Mount Isa. Pogoda przyjemna, choć w nocy przeszły niewielkie opady. Krajobrazy gigantycznych przestrzeni, sprawiają wrażenie bezmiaru. Tak właściwie od Hughenden, wjechaliśmy w obszar nieogarnionego, australijskiego interioru. Zaczynamy przygodę z potężnymi pociągami drogowymi „Road Tain”, ciągnącymi nawet cztery przyczepy, dochodzących do 53 metrów długości zestawu… można spróbować sobie tylko wyobrazić zwyczajną wymianę opon… ile potrzeba?… 70!Zaznajamiamy się z nowymi znakami drogowymi, które mocno ostrzegają przed mijaniem się z tak wielkimi pojazdami, jadącymi z dużą prędkością. Ruch na trasie w zasadzie zerowy i tak właściwie jazda, to monotonne inkasowanie liczb kilometrów. Droga w jakości doskonałej, a prędkość dopuszczalna jedynie 110km/h. Próbujemy coś pobrać z otaczających nas krajobrazów, ale trudno wyszukać satysfakcjonujące scenerie do zdjęć. Tutejsze drogi, okresowo zalewane są przez monsunowe deszcze, w obniżeniach terenu ustawiono stosowne ostrzeżenia i listwy wodomierzy dla ułatwienia określenia wysokości wody.

Mijane małe osady objeżdżamy pieczołowicie, wyszukując ciekawych obrazów, panującej tu zaściankowej rzeczywistości. W Julia Creek przypominają iż kiedyś, 25mln lat temu żyły tu dinozaury, w Cloncurry ludzie żyją 150-letnią tradycją górnictwa wydobycia miedzi, gdzie w tamtejszym muzeum oglądamy kolekcję maszyn z ciekawą lokomobilą parową oraz minerały wydobywane w tutejszych kopalniach.

Na trasie przed Cloncurry, połączyliśmy się z drogą nr A2 i wjechaliśmy w niewysokie góry, gdzie dwukrotnie zjechaliśmy z trasy do pobliskich parków ulokowanych nad rozlewiskami. Najpierw do „Chinaman Creek Dam”, a później do „Clem Walton Park”, gdzie ulokowały się siedliska ptactwa wodnego. Oczywiście wszędzie napotykamy również kangury… te żywe i… te przy drodze. A dlaczego „kangaroo” jest aż tyle zabitych?… W zderzeniu z samochodem nie mają żadnych szans (prędkość plus masa), może i mogłyby jakoś uciec, ale kangury nie potrafią się cofać. Z tego powodu umieszczono je w herbie Australii (razem ze strusiem) jako symbol narodu, który zawsze idzie naprzód. Są też symbolem linii lotniczych „Quantas”. A sama nazwa „kangaroo”… wynikła ze zwyczajnego nieporozumienia, kiedy to pierwsi przybyli do Australii biali ludzie, po zobaczeniu kangurów pytali Aborygenów, używając głównie języka znaków i mowy ciała… co to za zwierzę? W odpowiedzi usłyszeli: „Kan Ghu Ru”… i tak też zaczęli je nazywać, a oznaczało to po prostu… „nie rozumiemy was”.

Pod wieczór, docieramy do górniczego miasta Mount Isa, gdzie po uzupełnieniu zapasów pozostajemy na nocleg na terenie „Mount Isa Caravan Park” (30AUD). Na kempingu możemy podziwiać jak w skansenie, historię australijskiego karawaningu. Po wcześniejszych, chłodnych doświadczeniach z kiepską lokalną kuchnią, przeszliśmy od wczoraj na własną i smażymy świetne steki, wykorzystując walory naszego podróżniczego wyposażenia. Australia to światowy lider produkcji wołowiny, a w supermarketach można ją nabyć we wszelkich gatunkach i to stosunkowo niedrogo. Do tego doskonałe tutejsze wino i… wyborna kolacja gotowa.

19-01-29-map

30.01.2019r. środa -dzień 25. Mount Isa > Tennant Creek , Terytorium Północne (Northern Territory) – 640km

Relacja z tego dnia wygląda następująco… pokonaliśmy 650km przestrzeni wg nomenklatury australijskiej zwanej „Outback”, który w prostym, polskim tłumaczeniu znaczy „odludzie”… tak więc wyobraźcie sobie metr kwadratowy ziemi porośniętej skrubem, gdzieniegdzie z kwiatami i piaskiem. I sklonujcie taki metr na przestrzeni tysięcy kilometrów… witamy pośrodku niczego.

Ktoś może zapytać… czy nudziliśmy się po drodze? Odpowiadamy, nie!… były strojne termitiery, porzucone w buszu auta w różnym stadium rozkładu, były spalone beczki i fragmenty pejzażu oraz krowy. To zaledwie sześć godzin jazdy i patrzenia w niekończącą się przestrzeń, gdzie po drodze minęliśmy zaledwie kilkanaście aut i dwie małe osady, w których można uzupełnić paliwo. Po 625km dotarliśmy na rozjazd Three Ways, czyli do trasy nr 87 prowadzącej z Adelajdy do Darwin („Stuart Highway”) i skierowaliśmy się na południe w kierunku Alice Springs. Po 25km znaleźliśmy się w miasteczku Tennant Creek. Tuż przed nią, znajduje się historyczny posterunek telegraficzny, kiedy to jedyną drogą komunikacji ze światem, była właśnie linia telegraficzna, łącząca Adelajdę z Darwin. Podjeżdżamy również pod tamę „Mary Ann Dam” na jeziorze „Lake Mary Ann”, gdzie ulokowano teren rekreacyjny dla mieszkańców tej małej osady. Żar leje się z nieba, 44ºC, a do tego „załącznik”… upierdliwe muszki włażące do nosa, uszu i ust… okropność. Odnotowaliśmy niewielkie zmiany… dozwolona prędkość wzrosła do 130/h, a pociągi drogowe wydłużyły się o pół metra.

To prawdziwe odludzie, gdzie w swej dawnej kulturze, tylko Aborygeni mogli żyć. Teraz wysiadują w cieniu na trawie, na ławkach przy budynkach, wystają przy sklepach lub łażą zupełnie bez celu… żyjąc z zasiłków. No cóż, tak właściwie niby nic się nie zmieniło, kiedyś nie pracowali i teraz też nie pracują, jest tylko taka „drobna” różnica, przedtem czas zajmowały im polowania, zbieractwo i… bogaty system wierzeń. Dziś ich życie kulturowe uległo niemal całkowitemu rozkładowi. Do swego naturalnego środowiska już nie powrócą, zatraciwszy bezpośredni z nim kontakt, z drugiej strony podaje w wątpliwość narzucone „ucywilizowanie”. Mieliśmy tego przykład na trasie, kiedy Aborygenka z garstką dzieci, od trzech godzin czekała przy swoim zepsutym aucie, machając pustą butelką, wyglądając zlitowania. Zatrzymaliśmy się i rzecz jasna pomogliśmy, ale co dalej? Jest 45ºC! A przejeżdżających samochodów jak na lekarstwo. Powiedziała nam, że jakaś pomoc ma przybyć, ale nie wie kiedy. W tym momencie przypomina nam się sytuacja Indianin w prowincji Misiones na pograniczu Argentyny i Paragwaju, kiedy to Jezuici tak mocno zmienili warunki życia tamtejszej społeczności, że po kasacie zakonu, pozostawieni na pastwę losu Indianie, nie byli zdolni powrócić do swego poprzedniego bytu i w większości nie przetrwali powrotu do natury.

W tym piekielnym skwarze, wynajmujemy pole biwakowe w miejscowym „Tennant Creek Caravan Park” (32USD), w supermarkecie zakupujemy satysfakcjonująco olbrzymie steki i wyczekując chwili ochłodzenia…oganiamy się od much. Ponieważ żar nie zelżał, upiekliśmy steki i z zimnym winem, gościliśmy się w cieniu naszego auta. Przejechaliśmy wokół Afrykę, 7 m-cy stacjonowałem latem w Egipcie, będąc niegdyś w wojskach ONZ, ale takiego skwaru nie pamiętam.

19-01-30-map

31.01.2019r. czwartek – dzień 26. Tennant Creek > Alice Springs, Terytorium Północne – 550km

Takiej nocy nie pamiętamy, odkąd jesteśmy w tej nieustającej podroży. Jeszcze po północy, temperatura oscylowała wokół 40ºC. Auto i kabina mieszkalna rozgrzana z całego dnia, z interioru wieje jak z otwartego piekarnika. Co kilka chwil wchodzimy pod prysznic, aby się namoczyć, bo o schłodzeniu nie ma mowy, w tych warunkach kran z zimną wodą… to tylko ułuda. Zamiast spać, spacerujemy na zewnątrz, gdyż w środku jest jak w obwoźnym piekle. Dopiero po drugiej, udaje nam się zdrzemnąć, ale już przed siódmą, wstające słońce zaczyna prażyć. Sponiewierani nocnymi wędrówkami, już po ósmej opuszczamy kemping, aby nieco schłodzić się pracującą w aucie klimą. No cóż, zmęczenie zmęczeniem, ale interesujące miejsca tego górniczego miasteczka należy zobaczyć, tym bardziej, że społeczność Tennant Creek tworzą po połowie Aborygeni i przybysze z zewnątrz.

Po krótkim objeździe osady, której istnienie łączy się z budową i powstaniem w tym miejscu przekaźnikowej stacji telegraficznej, zatrzymujemy się przy starej kopalni złota. Miasto rozkwitło, gdy w 1932r. odkryto ten kruszec w jego okolicy, stając się drugim pod względem wielkości ośrodkiem regionu „Red Centre” („Czerwony Środek”, niczym serce kraju). „Battery Hill Mining Centre” to kopalnia-muzeum, gdzie jeszcze przed kilku laty kruszyło się skały, aby wypłukać z nich złoto. Mamy niezwykłe szczęście, gdyż prowadzącym i obecnie rewitalizującym to muzeum jest Polak, Przemek mieszkający w Australii już ponad 30 lat. Tak więc, z pierwszej ręki zyskujemy mnóstwo informacji na temat kopalni, mieszkających tu Aborygenów i miejsc, które należy odwiedzić na trasie do i wokół Alice Springs, do której to miejscowości dzisiaj zmierzamy. Ale cofnijmy się ciut w czasie… z potężnego, starego sejfu, Przemek wyjął kolekcję złotych zarodków, tak więc na żywo mogliśmy poczuć magię tego kruszcu, który tak mocno zmienił historię życia i losy wielu ludzi, będących w gorączkowej pogoni za rojonym El Dorado. Na terenie starej kopalni, w dawnych budynkach gospodarczych, prezentowane są ciekawe ekspozycje muzealne dotyczące spartańskich warunków życia i górniczego trudu, jest też ciekawa kolekcja minerałów i dział poświęcony żołnierzom tego miasteczka, który walczyli na frontach II Wojny Światowej. Jednak nic nie przebije służbowej toalety, gdzie w muszli klozetowej… prezentowały się śliczne, zielone żabki… nawet nie próbowaliśmy korzystać z kibelka, by nie burzyć im rozrywki. Podjeżdżamy jeszcze około 10km na wschód od Tennant Creek, aby popatrzyć na wyrobisko, ogromną dziurę w ziemi, która powstała podczas eksploatacji złotonośnych pokładów w starej, nieczynnej już kopalni „Nobles Nob Mine”.  Za namową Przemka, jeszcze w Temannt Creek, w miejscowym supermarkecie, zakupiliśmy steki z kangura, które to mamy zamiar przyrządzić dzisiejszego wieczora, oczywiście wg jego wskazówek. Mocny ogień i krótko, po dwie minuty z każdej strony, przetrzymane ponoć robią się twarde… sprawdzimy.

Wczoraj, 25km przed Tennant Creek, wjechaliśmy na słynną australijską drogę „Stuart Highway”, asfaltową szosę, która łączy północ Australii z południem, czyli Darwin z Adelajdą. Dzisiaj przemieszczamy się nią na południe, aż do Alice Springs. Po drodze, 120km na południe od Tennant Creek, nieco odbijamy do rezerwatu przyrody „Karlu Karlu”, aby popatrzeć na ciekawe formacje skalne, które noszą nazwę „Devil’s Marbles”. „Diabelskie kulki do gry”, wielkie granitowe głazy w kształcie otoczaków, których rozmiar dochodzi do 7 m średnicy, rozrzucone są pojedynczo i w grupach na terenie pofałdowanej pustyni. Aborygeni nazywają tę skalną formację „Karlu Karlu”, nazwa ta jest dzisiaj obowiązująca, co nie jest pierwszym przypadkiem zmiany nazwy z wcześniejszej, związanej z osadnikami i odkrywcami pochodzenia europejskiego na lokalną. Dla Aborygenów miejsce to, podobnie jak wiele innych w Australii, jest miejscem świętym, związanym z okresem, kiedy powstawało życie na Ziemi, nazywanym „Epoką Stworzenia”. W tym miejscu, z wyjaśnieniem przybieża mitologia aborygeńska… uważany za wielką matkę lub wielkiego ojca wszelkich form życia „Tęczowy Wąż”, właśnie tutaj złożył olbrzymie jaja, które później uległy przemianie w twarde skały… a idąc tropem nauki… to czynniki naturalne stworzyły to niezwykłe miejsce, poprzez działanie procesów erozyjnych i wietrzeniowych, osiągając tutaj swój najwyższy kunszt. W niewielu miejscach na świecie, spotkaliśmy tak ukształtowane kuliste formy skalne.

W połowie drogi do Alice Springs, przejeżdżamy obok następnej historycznej stacji telegraficznej w Barrow Creek, później przecinamy miejsce przebiegu „Zwrotnika Koziorożca”, a na wjeździe do Alice Springs przejeżdżamy obok „Alice Spring Telegraph Station”, która tak naprawdę była początkiem zaistnienia tej miejscowości w 1870r. Już w mieście, wjeżdżamy na niewielkie wzgórze „Anzac Hill”, z którego roztacza się panoramiczny widok na miasto. Co nowego po drodze? Martwe kangury… zastąpiły martwe krowy i konie, ilość porzuconych w buszu samochodów jest zdumiewająca, a co do tankowania, to po drodze co 200 lub 300km, w zagajniku znajduje się „Roadhouse”, to taka stacja hybryda, stacja paliw, sklep, bar, kemping i/lub kabiny do spania.

Pomni wczorajszego, nocnego koszmaru związanego z temperaturami, zarezerwowaliśmy nocleg w „Alice Motor Inn” (85AUD pokój 2os.), gdzie przy dzisiejszej temperaturze w tym mieście o 19.00, wynoszącej 41ºC, będziemy mieli wreszcie komfort podczas snu, bo mamy klimatyzację. Przyszedł również czas, na usmażenie steków z kangura. Mamy ku temu warunki, gdyż obiekt hotelowy posiada wyposażoną kuchnię. Natomiast co do smaku kangurzego mięsa, można by rzec… spróbowaliśmy i na tym, nasza przygoda kulinarna się kończy. Jak dla nas, zdecydowanie za słodkie i o dziwnym posmaku, zapewne jest „fit”, bo pozbawione tłuszczu. Ja zjadłem całość, gdyż Wiola w degustacji, została na etapie… głaskania kangurów.

19-01-31-map

01.02.2019r. piątek – dzień 27. Alice Springs

Mając wygodne i klimatyzowane lokum, postanowiliśmy dzisiaj nieco odpocząć od jazdy i pozostać tu jeszcze jeden dzień. Mamy więc nieco czasu, na załatwienie spraw organizacyjnych i uporządkowanie naszej relacji z trasy. Ponieważ zaraz za miastem znajduje się „Alice Spring Telegraph Station”, postanowiliśmy ją dzisiaj zwiedzić.

Po obejrzeniu kilku budynków i zgromadzonej tam niewielkiej kolekcji muzealnej, ogarnęła nas dziwna refleksja… miejsce to i system wykorzystania prądu jako nośnika do komunikacji, było tak naprawdę początkiem drogi, na której końcu, znalazł się… telefon komórkowy i internet. W chwili kiedy publikujemy ten reportaż, wszyscy mogą go od razu przeczytać. Kiedy piszemy go w Australii, nie wiemy gdzie jest umieszczony serwer, przechowujący fizycznie naszą stronę www. Informacja dostępna jest praktycznie od razu, dla każdego kto wejdzie do internetu, gdziekolwiek. Dzisiaj trudno nam więc sobie wyobrazić, jak informacja krążyła ponad 150 lat temu. Gdy 20 czerwca 1837r. umierał król Wielkiej Brytanii Wilhelm IV… to w Australii nikt nie miał o tym zielonego pojęcia. Gazety opublikowały tę informację dopiero pięć miesięcy później, w październiku 1837r., gdy przypłynął okręt z wiadomościami z Londynu. Rewolucję przyniósł dopiero wynalazek Samuela Morse’a… czyli telegraf. Pokazał go światu w roku 1844, a pierwszy telegraf w Australii zainstalowano w Melbourne w 1854r. i już wtedy myślano, jak połączyć ten kontynent ze światem. Ta idea była jednym z powodów, dla których wzmożono wysiłki eksploracji, nieznanego wciąż wnętrza kontynentu. Powiodło się to przedsięwzięcie kolonistom z Południowej Australii, kiedy to John McDouall Stuart, przebył trasę z Adelajdy do okolic dzisiejszego Darwin i z powrotem w 1862r. Stuart zmarnował sobie zdrowie na tych wyprawach, potem rozpił się, wrócił do Anglii i umarł. Wypadki potoczyły się dalej dość szybko, gdy w 1863r. rząd kolonii Australia Południowa zaanektował teren Terytorium Północnego. Umowę na wykonanie całości linii, która miała połączyć Australię z Londynem, zawarto w 1870r. Uzgodniono, że kabel podmorski z Jakarty na wyspie Jawa do Darwin, mieli położyć Brytyjczycy, a linię z Adelajdy do Darwin, miał zbudować rząd Australii Południowej. Całość inwestycji miała się zakończyć 1 stycznia 1872r. Budowa ruszyła z kopyta. Szefem projektu został Karol Todd, który miał już na koncie budowę telegrafu z Melbourne do Adelajdy. Todd podzielił trasę 3200 km na trzy odcinki, na które wysłał 3 osobne ekipy. Najsprawniej szła praca na odcinku południowym, najbliższym Adelajdzie. Najgorzej zaś poszło, wcale nie w dzikim centrum Australii, ale na północy, gdzie pora deszczowa dezorganizowała prace, a drogi stały się nieprzejezdne, dziury pod słupy natychmiast wypełniały się wodą, a zapasy żywności zatęchły i spleśniały. Z ponad półtorarocznym opóźnieniem, dnia 22 sierpnia 1872r., Karol Todd wysłał pierwszy telegram z Darwin do Adelajdy: „Chciałbym potwierdzić zakończenie budowy telegrafu, który jest ważnym elementem elektrycznej łączności australijskich kolonii z krajem macierzystym i całym światem cywilizowanym, co mam nadzieję, przyniesie handlowe korzyści Australii Południowej”. Odtąd wiadomości z Europy docierały do Australii nie w 40 dni (okręty też były coraz szybsze), ale w kilka godzin. Postawiono 36tys. słupów (większość drewnianych, które wkrótce trzeba było wymienić na metalowe, bo termity je zżerały) oraz 11 stacji przekaźnikowych, rozstawionych co około 250km, pomiędzy Adelajdą i Darwin. Co pewien czas, mijamy je na trasie naszego przejazdu po „Northern Territory”. Przez długie lata, telegraf był jedynym oknem Australii na świat. W 1942r. właśnie przez telegraf, reszta kraju dowiedziała się o zbombardowaniu Darwin przez Japończyków. Wtedy też podjęto decyzję o przecięciu kabla, obawiając się japońskiej inwazji. Po wojnie, nowe technologie wyparły telegraf i linii nigdy już nie przywrócono do pełnej funkcjonalności.

Dlaczego przedstawiamy ten przydługi wywód, ponieważ miejsce do którego dotarliśmy wczoraj, jest jedną z powstałych niegdyś stacji przekaźnikowych umieszczonej w pobliżu „źródła wody”, nazwanego Alice Springs, na cześć żony, Karola Todda, Alicji. Z czasem w pobliżu stacji telegrafu powstało miasteczko, które to wykorzystując atrakcje przyrodnicze regionu, stało się dzisiaj jedyną ze znaczących osad turystycznych w centralnej Australii. My również wykorzystujemy to miejsce jako bazę, do jutrzejszego wyjazdu, do symbolu australijskiego interioru… „Uluru” („Ayers Rock”)… największego monolitu na świecie.

Wieczorem mamy umówione spotkanie z wybitnym człowiekiem, niekwestionowanym znawcą sztuki i kultury aborygeńskiej, Ryszardem Bednarowiczem, który zamieszkał w Alice Springs, aby zbliżyć się i spróbować poznać, jeden z najbardziej znanych z nazwy, ale chyba najmniej poznanych i zrozumianych ludów na świecie.

Jadąc na spotkanie, napotykamy na słynne w tym regonie, już historyczne, lotnicze pogotowie ratunkowe „Royal Flying Doctor Service”, zwane po prostu „Latający Lekarz”. Instytucja, założona w 1928r, przez wielebnego Johna Flynna (którego podobizna zdobi dziś banknot 20-dolarowy), zapewnia opiekę medyczną, odciętym od cywilizacji osiedlom ludzkim i stacjom hodowlanym… jak interior długi i szeroki.

Cóż za paradoks… nieszczęsny duchowny przygnieciony na wieki… jedną z kulek diabła „Devil’s Marbles”… ot grób!

Co do spotkania, to zostało ono zainicjowane, za sprawą poznanego wczoraj w Tennant Creek, Przemka, który to przekazał nam namiary do Ryśka i jego żony Julii. Okazuje się, że w tym gorącym sercu Australii, mieszka niebywale interesujący człowiek, Polak z pochodzenia, który od lat zajmuje się kulturą i sztuką aborygeńską. Ryszard Bednarowicz, przybył na ten kontynent na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, tu rozszerzył swą wiedzę studiując na uniwersytetach w Australii. Uzyskał dyplom z zakresu historii sztuki na Uniwersytecie w Queensland, a ponadto dyplom na Wydziale Historii Sztuki Uniwersytetu Melbourne. Był kuratorem kilku wystaw sztuki aborygeńskiej w Warszawie i Poznaniu, będąc w tej dziedzienie uznanym autorytetem. Aby bardziej zbliżyć się do ich kultury, przed kilkunastoma laty zamieszkał w Alice Springs, gdzie działa wielu aborygeńskich artystów.

Tak bardzo nurtujące nas pytania, w zakresie wiedzy o ludziach z epoki kamienia łupanego, które zamieszkiwało te tereny zanim przybył tu biały człowiek… znajdują odpowiedzi. Ich historia bytu na tych ziemiach sięga 60 tys. lat wstecz, a ich praprzodkowie prawdopodobnie przybyli na teren obecnego kontynentu z płd.-wsch. Azji, przez pomost wyspowy dzisiejszej Indonezji i wyspę Nową Gwineę. Aborygeni prowadzili koczowniczy tryb życia, byli zbieraczami, myśliwymi i nomadami. Przemierzali ogromne obszary polując na kangury, jaszczurki, drobną zwierzynę, nie gardzili owadami i larwami. Mięsną dietę uzupełniali tym, co zdołali zebrać, dzikimi roślinami, orzechami, jagodami. Wiele potraw spożywano na surowo, znali ogień więc mięso pieczono na otwartym ogniu. Myśliwi używali włóczni z kamiennymi ostrzami, oszczepów, a także drewnianych bumerangów. Nie znano łuków, nie znano również metalu, a podstawowe narzędzia, jak noże, czy groty do włóczni, wykonane były z kamienia. Aborygeni, przekazywali z pokolenia na pokolenie mitologię i szeroką symbolikę codziennego życia. Ich kultura przetrwała dzięki „corroborees”, ceremoniom towarzyszącym zgromadzeniom plemiennym, podczas których pieśniami, muzyką i tańcem, odtwarzali pradawne opowieści o ich miejscach kultu i przeszłości. Rdzenni mieszkańcy Australii czcili ziemię, wierząc, że duchy mitycznych Przodków, nadały jej kształt w dalekiej przeszłości zwanej „Czasem Stworzenia”. To od nich pochodzą wszystkie elementy natury, ciała niebieskie, flora, fauna oraz ich potomkowie. Ponieważ kultura ta nie wykształciła słowa pisanego, ich jedynym elementem przekazu historycznego był przekaz ustny, podczas kolejnych inicjacji. Wtajemniczeniami były również śpiewy i tańce, ale i obrazy oraz rysunki, które ujmowały w sposób tajemny, istotne elementy kultu, czy miejsc świętych. Aborygeni nie stworzyli jednego systemu religijnego. Na całym kontynencie znane są setki mitów i historii oraz tysiące świętych miejsc. W odróżnieniu od wyznawców innych religii, nie składali ofiar, ani nie modlili się do alegorycznych przedstawień bogów, nie budowali świątyń… całe otoczenie było wielką katedrą pod gołym niebem. Rysiek, w związku z prowadzonymi przez wiele lat studiami nad tym zagadnieniem, w 2004r. wydał niezwykle ciekawą książkę pt. „Sztuka Aborygenów”. Chociaż traktuje ona głównie o sztuce Aborygenów, to jednak nie pomija zarysu dziejów kontynentu i jego odwiecznych mieszkańców, ani okresu kolonizacji, czy polityki wobec tubylców. Uwierzycie, że australijskie obywatelstwo przyznano Aborygenom dopiero w 1967r. i to po narodowym referendum! Autor omawia też wierzenia, muzykę, ceremonie, zwyczaje i ich języki. Z ponad 250 oryginalnych języków istniejących przed odkryciem Australii, do dziś przetrwało tylko około dwudziestu.

Dzisiaj dom Ryśka i Julii, stał się miejscem spotkania wielu Polaków. Późnym popołudniem dotarł tu również Przemek, poznany wczoraj w kopalnianym muzeum. Przybył prosto z Tennant Creek, będąc tuż przed lotem do Polski. Mamy niezły ubaw, gdyż Julia, malarka i artystka, ledwie co skończyła malować portret przedstawiający Przemka… za 10 lat. Pod wieczór dała nam koncert gry na „didgeridoo”. Ten instrument przypominający gigantyczny flet, jest uznawany za jeden z najstarszych instrumentów muzycznych świata. Tradycyjny sposób jego wytwarzania nie zmienił się od tysięcy lat. Powstaje z wyjedzonych przez termity konarów drzew (np. eukaliptusa), w których drąży się odpowiedni otwór. Aborygeni grali na nim i nadal grają, podczas uroczystości plemiennych. Współcześnie jest to też jeden z instrumentów charakterystycznych dla „world music”. Do naszej kompani dołączyła jeszcze Margo Stanisławska-Birnberg, kolejna Polka mieszkająca w Australii od 1967r, podróżniczka, która również mieszka obecnie w Alice Springs i także mocno związana jest z kultura aborygeńską. Znana z książek „Dreaminglines”, czy „Niezwykła historia pewnego Aborygena”. Mamy więc przekrój informacji z życia tego miasta, jego historii i losu mieszkających tu Aborygenów.

Wspaniały wieczór, na który gospodarze przygotowali orzeźwiające menu, zakończył się prezentacją sztuki aborygeńskiej, a Rysiek co raz wygrzebywał następne dzieła tłumacząc niby wizualną prostotę, a tak naprawdę skomplikowane w swej wieloznaczności symbole, powtórzenia i daleko idącą symetrię obrazu. Trudno było się rozstać, ale jutro czeka nas wyjazd pod „Uluru”, więc wypadało przed północą dotrzeć do hotelu.

02.02.2019r. sobota – dzień 28. Alice Springs > Rainbow Valley > Uluru > Kata Tjuta > Yulara – 660km

Po 9.00 ruszamy na południe drogą „Stuart Highway”, w kierunku jednej z największych atrakcji Australii… ogromnej skały wyrastającej wprost z równiny… „Uluru”. Olbrzymi monolit na pustyni, kryjący aborygeńskie tajemnice, przyciąga niczym magnes turystów z całego świata… nas też zwabił. Ale jeszcze na trasie, w odległości 80km od Alice Springs, odbijamy na wschód, 25km z głównej drogi prowadzącej do Adelajdy, w kierunku „Rainbow Valley”, czyli „Tęczowej Doliny”. Kalejdoskop uwiecznionych w skale kolorów, może wydobyć jedynie zachodzące słońce, tak więc… na pocieszenie została nam ochra. Przejazd piaszczystą drogą w obie strony, plus kangury, strusie i jaszczurki… nieco wynagrodził rozczarowanie.

Po następnych 110km, ponownie odbijamy z trasy, tym razem na zachód w stronę Parku Narodowego „Uluru-Kata Tjuta National Park”. Po przekroczeniu granic parku i zapłaceniu wstępu (25AUD od os.), od razu kierujemy się pod widoczną z oddali niezwykłą górę „Uluru”, co w języku Aborygenów oznacza „Miejsce Spotkań”. To monolit, który w najwyższym punkcie mierzy 348m, w obwodzie ma około 10km i można go obejść dookoła w ciągu kilku godzin. Znajduje się na na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO zarówno z powodów geologicznych jak i przez kulturowe wartości, jakie ma dla aborygeńskiego plemienia Anangu, tradycyjnych właścicieli tych ziem (w 1985r. lud Anangu odzyskał prawa własności do świętej skały„Uluru” i okolicznej ziemi). Kolonizatorzy nazwali kamień „Ayers Rock”, nazwa ta używania jest do dziś, zamiennie z „Uluru”. Po objeździe wokół i małym spacerze do podnóża masywu, opuszczamy na kilka godzin ten obszar i jedziemy 50km dalej, na zachód parku, pod niemniej ciekawe skały „Kata Tjuta” („ The Olgas”). To grupa 36 obłych skalnych „kop”, najwyższa z nich wznosi się na wysokość 1086 m n.p.m., około 546 m nad poziom pustyni. Aborygeńska nazwa „Kata Tjuta” oznacza dosłownie „Wiele Głów” i wg wierzeń ludu Anangu, jest to miejsce święte, w którym często odprawiane były rytualne ceremonie. Europejska nazwa „The Olgas”, została nadana temu miejscu przez brytyjskiego podróżnika Ernesta Gilesa, na cześć królowej Wirtembergii Olgi Nikołajewny Romanowej w październiku 1872r., kiedy dotarł w to miejsce jako pierwszy biały człowiek.

Spiesznie powracamy pod „Uluru”, aby pozostać w tym miejscu aż do zachodu słońca. Z pewnością najbardziej charakterystyczny jest dla „Uluru” kolor rdzawo-czerwonawy, który nadaje skale występujący obficie w piaskowcach tlenek żelaza. Mieni się na czerwono, głównie podczas zachodu słońca. Rytuałem jest wypicie zimnej lampki wina w tym miejscu… jesteśmy przygotowani na tę okoliczność. Po spektaklu dwóch głównych „aktorów”… świętej góry i zachodzącego słońca, wyjeżdżamy z parku, aby w małej turystycznej osadzie Yulara, stworzonej na potrzeby obsługi turystycznej, pozostać na nocleg w „Ayers Rock Campground” (48AUD). Na terenie parku, nie było dziś uciążliwego upału, jedynie małe muszki za dnia, są największym przekleństwem tego miejsca, jak i całego interioru, a podczas okresu letniego, oczywiście australijskiego, to po prostu nie są setki, czy tysiące much, a miliony. Wchodzą wszędzie, do nosa, uszu, oczu, chodzą po ustach, brwiach, szyi… wszędzie. Na szczęście po zapadnięciu zmroku i one „idą spać”, a my możemy spokojnie wypoczywać na świeżym, aczkolwiek gorącym powietrzu, patrząc w „morze” gwiazd.

03.02.2019r. niedziela – dzień 29. Yulara > Watarrka N.P. > Kings Canyon > Alice Springs – 660km

Tej nocy, w naszym domku na kółkach, spało się tak świetnie, że nawet nie słyszeliśmy, jak większość kempingowiczów, rankiem wyruszyła na wschód słońca przy „Uluru”. My nie zamierzaliśmy jechać, więc spokojnie rozkoszując się świeżością poranka, pakujemy obozowisko i ruszamy po 9.00 w drogę powrotną do Alice Springs. Tym razem wybraliśmy alternatywną o 150km dłuższą trasę prowadzącą przez „Watarrka National Park”, „Kings Canyon” i „West McDonnell National Park”. Powracając wczorajszą trasą do drogi „Stuart Highway”, na 60 km przed nią, zbaczamy na północ w drogę nr 3 prowadzącą pod „Kings Canyon”, aby po 155 km od zjazdu, dotrzeć na miejsce. Po „Uluru” i „Kata Tjuta”, przyszedł czas na „Kings Canyon” w „Parku Narodowym Watarrka”, następny przystanek na „Outbacku”. Bezkresne przestrzenie, gotująca się w słońcu czerwień piaskowca, niezwykłe formy krajobrazu i zabójczy upał. Majestatyczny, największy w Australii kanion można podziwiać podczas trekkingu lub za odpowiednią stawkę z helikoptera. Po dotarciu na parking, gdzie znajduje się billboardowe centrum turystyczne, okazuje się, że podczas tutejszego lata, przy panujących tu temperaturach, główne trasy piesze po godz. 11.00 są zamknięte z powodu upału zagrażającemu życiu. Zadowalamy się przejściem 2km odcinka, prowadzącego na początek kanionu. Najtrudniej znieść towarzystwo much, z upałem dajemy sobie radę zdecydowanie lepiej. Lotu helikopterem nie podejmujemy, bo prawdę mówiąc, jak na warunki australijskie, może i jest to niebywałe zjawisko, jednak w skali świata i odwiedzonych przez nas kanionów… nie plasuje się w czołówce rankingu.

Jedziemy dalej na północ, przejeżdżamy obok lotniska i „Kings Canyon Restors”. Po następnych kilkunastu kilometrach kończy się asfalt i wjeżdżamy na szeroką szutrówkę. Droga całkiem niezła, mocno się kurzy, tymczasem najmniej przyjemna jest uciążliwa nawierzchnia, tzw. „pralka”. Na trasie spotykamy wielbłądy… czy jesteśmy zaskoczeni? A i owszem! Do chwili obecnej, Australia kojarzyła nam się raczej z kangurami, niż z wielbłądami. Wielbłądy sprowadzono do Australii w XIX w. z Arabii, Indii i Afganistanu, jako zwierzęta pociągowe. Gdy na kontynent dotarły silniki spalinowe, zwierzęta okazały się zbędne, tak więc… „klepnięto w zad” i wypuszczono na wolność. Przy braku naturalnych wrogów, na olbrzymich, słabo zaludnionych przestrzeniach, po których mogły swobodnie wędrować, wielbłądy poczuły się jak w domu i zaczęły intensywnie rozmnażać. Co ciekawe, populacja australijskich, dzikich wielbłądów jest obecnie największa na świecie.

Jedziemy sobie radośnie dalej, o dziwo zielonymi, rozległymi wąwozami podziwiając piękne krajobrazy, aż tu nagle słychać lekki wystrzał. Szybka diagnoza… złapaliśmy gumę. Zaczynam akcję wymiany, żar leje się z nieba, muchy mocno utrudniają działania, ściągam spod auta koło zapasowe… a tu niespodzianka. Na środku bieżnika buła zabudowana wieloma kołkami, oj musiała to być duża dziura. Powietrze co prawda jest, ale z doświadczenia wiem, że rozszczelnienie takiej opony, może nastąpić w każdej chwili. No cóż, jesteśmy w szczerej pustce, brak telefonicznego zasięgu, a od 120km nie minęliśmy na trasie żadnego auta, za towarzystwo mamy tylko kangury i wielbłądy… marna to pociecha. Do asfaltu mamy jeszcze 50km, a do Alice Springs następne sto. Jedziemy bez słowa, grymas stresu siedzi na twarzy, wpatrujemy się w szutrowy szlak, jakby prosząc o zmiłowanie. Zdecydowanie zmniejszam prędkość, wypatrując co większych kamieni, aby je w porę ominąć.

Szczęśliwym trafem jakoś dojechaliśmy i już pod wieczór meldujemy się na rogatkach miasta. Na stacji paliw, próbujemy dowiedzieć się, gdzie jest najbliższy punkt naprawy ogumienia, ale okazało się jedynie tyle, że jest dzisiaj niedziela (tego nie wiedzieliśmy) i wszystko jest pozamykane, a naprawą defektów, możemy zająć się dopiero jutro. Jedziemy więc do naszej bazy noclegowej, którą jest ponownie „Alice Motor Inn” (tym razem przez booking.com, ciut niższa cena 72,60 AUD pok. 2os.). Po rozmowie telefonicznej z Ryśkiem z Brisbane, mamy namiary na filię firmy „Apollo” w której wynajęliśmy auto, więc tam będziemy jutro szukać pomocy, by naprawić ogumienie oraz wymienić koło zapasowe na pełnosprawne.

19-02-02-03-map

04.02.2019r. poniedziałek – dzień 30. Alice Springs > Tennant Creek > Elliott – 800km

Ponieważ firma działa już od 8.00, jesteśmy na miejscu tuż po otwarciu. Pracownicy niespiesznie podchodzą do tematu i każą nam czekać, tak naprawdę nie wiadomo ile i na co? Nieco zbulwersowani takim podejściem do sprawy, jesteśmy zmuszeni do interwencji. Ponownie musimy szukać pomocy u Ryśka w Brisbane i prosić go o kontakt z macierzystą firmą „Apollo” wynajmującą auto. Odpowiedź przychodzi błyskawicznie, okazuje się, że wykupione przez nas całościowe ubezpieczenie, obejmuje również naprawę ogumienia. W tym czasie, z pomocą przyjeżdża pod firmę mieszkający tu Rysiek i prowadzi nas pod wskazany adres, do punktu wymiany i naprawy opon „Bridgestone Service Centre”. Ja pozostaję w warsztacie i zajmuję się naprawą, Wiola z Ryśkiem jadą do miasta w celu zrobienia kilku fotek, wykorzystując znajomości Ryśka z miejscowymi Aborygenami, ponieważ to nie jest takie proste, gdyż Aborygeni nie chcą, aby robić im zdjęcia, bo niby po co i dla kogo? Jest jeszcze inna strona zagadnienia, czyli negatywny wpływ fotografii, który z jednej strony zamraża w czasie wyobrażenia zmarłych osób, a z drugiej rozpowszechnia wzory należące do strefy tajemnej. Tak więc fotografia, wprowadziła wiele zamieszania w tradycyjne życie Aborygenów… publiczne pokazywanie fotografii zmarłej osoby, jest dla rodziny która to zobaczy… wielką zniewagą.

Pracownicy warsztatu zajmują się sprawą błyskawicznie i po 40 minutach, mamy wymienione dwie nowe opony, a cała sprawa z mojej strony, kończy się jedynie stosownym podpisem na dokumencie, świadczącym o wymianie ogumienia. Natomiast Wiola, miała w tym czasie możliwość zrobienia sobie kilku fotek z miejscową artystką, aborygeńską malarką Kay Nungurray, wystawiającą swe prace na skwerku w parku.

Dziękujemy raz jeszcze Ryśkowi za pomoc i o 11.00 ruszmy na trasę szosą „Stuart Highway”, na północ w kierunku Darwin. Ponieważ czeka nas z Alice Springs 1530km jazdy w monotonnej przestrzeni, tym razem opowiemy coś o historii tej drogi i jej obecnym „życiu”. Szosa Stuarta przecina „Outback” od Portu Augusta w Australii Południowej po Esplanade, nadmorski bulwar w Darwin, Terytorium Północne. To około 2740km przez samo centrum kontynentu. Droga nosi nazwę Johna McDoualla Stuarta, który w 1861r. dokonał pierwszego przejścia z południa na północ Australii. Biegnie mniej więcej trasą tamtejszego marszu oraz linii telegraficznej oddanej do użytku w 1872r. Najpierw maszerowały nią karawany wielbłądów, sprowadzonych wraz z poganiaczami z Afganistanu, z czasem poszerzana i wyrównywana, dostosowywana była do ruchu samochodowego. Obecnie w całości wyasfaltowana, jak krwionośna tętnica łączy i „zasila” w dobra konsumpcyjne oraz paliwo, mieszkających tu ludzi, ale też wywozi się nią z wnętrza kontynentu liczne minerały i bydło. To trasa, na której poruszają się ogromne „pociągi drogowe” wożąc wszelakie materiały. Największe „Road Trains”, jakie do tej pory spotkaliśmy, to te na drogach Terytorium Północnego, dystanse ogromne, mieszkających tu ludzi mało, kopalń za to bardzo wiele. Te trzy czynniki sprawiają, że to w tym rejonie można spotkać „pociągi drogowe” z kategorii największych. Tonaż sięga 180-200 ton i daje im zaszczytne miejsce No.1 w kategorii najcięższych zestawów drogowych świata.

Dzisiejsza nasza trasa, to powtórka przejazdu sprzed kilku dni, jedynie w przeciwną stronę. Zatrzymujemy się w przydrożnych zajazdach „Roadhouse”, które jak już wcześniej wspominaliśmy, są zarówno stacjami paliw, sklepem, barem, skromnym motelem, punktem informacyjnym i miejscem, gdzie ulokowano skromne miejsca kempingowe. Czasem przypomina nam to przejazd amerykańską drogą „66”, gdyż niejednokrotnie podkreśla się historyczny wymiar tych miejsc, pokazywane są urządzenia i przedmioty z początków działalności, a czasem dorabia różne dziwne historie. Np. w Wycliffe Well, 135km przed Tennant Creek… ponoć wylądowało UFO z ludkami takimi samymi jak w Roswell w USA. Tam też można było spokojnie zapoznać się z miejscową sztuka aborygeńską i nikt nie robił rwetesu, że nie wolno fotografować, jak to bywa w sklepach bądź galeriach.

Po przebyciu 550km, w Tennant Creek jesteśmy na tyle wcześnie, że jedynie uzupełniamy zapasy oraz paliwo i ruszamy dalej na północ. Mieliśmy zamiar zatrzymać się na nocleg 130km dalej w Renner Springs, uważanym za miejsce, gdzie suchy, pustynny klimat wnętrza kontynentu, zaczyna ustępować miejsca sezonowości, tropikalnych północnych rubieży. Jednak zaoferowane miejsce kempingowe, okazało się być kawałkiem drogi przejazdowej, obskurne toalety, jakby wyjęte z zaprzeszłego czasu, bardziej przypominające syberyjskie warunki z początku XXw. Pomimo zapadającego zmroku, decydujemy się na kontynuowanie dzisiejszej podroży i dopiero w Elliott, już w ciemnościach, znajdujemy „nieco” lepszy kemping o nazwie „Midland Caravan Park” (30AUD). Tu doświadczamy pierwszego zetknięcia z deszczami i wilgocią oraz masą wszelkich latających nocnych owadów, których w suchym kimacie nie było. Plac zaniedbany, łażą jakieś robale, przybłąkały się dwa psy i położyły przy naszym stoliku, przyszły też mrówki… w takich to okolicznościach spędzamy urodzinowy wieczór Wioli, „gości” mnóstwo, jest winko, są drinki i usmażone steki… cóż za bal.

A skoro jesteśmy przy piciu napojów alkoholowych, to musimy nadmienić, że znaleźliśmy się w strefie wielu ograniczeń w tej materii. A wszystko to za sprawą Aborygenów, którzy mocno przyzwyczaili się do używki białego człowieka. Nie mając w swej tradycji obowiązku pracy, a przede wszystkim używania pieniądza, które dostają teraz od państwa, zamieniają je na alkohol. Ograniczona jest ilość, godziny sprzedaży oraz prowadzona jest ewidencja, na podstawie przedstawienia dowodu tożsamości przy każdym zakupie. Cena również odbiega od normy, np. wino jest trzykrotnie droższe… czego i my ponosimy konsekwencje.

19-02-04-map

05.02.2019r. wtorek – dzień 31. Elliott > Daly Waters > Mataranka > Katherine > Pine Creek > Kakadu National Park > Jabiru – 770km

Następny dzień pokonywania bezkresnych odległości. No cóż, będąc w tym kraju, musimy się już do tego przyzwyczaić. Aby urozmaicić sobie przejazd, zatrzymujemy się w każdej napotkanej na trasie osadzie. Pierwszą napotkaną po drodze była miejscowość Daly Water’s. Historia tego miejsca poszerzona jest również o australijskie lotnictwo, gdyż opodal znajduje się stare lotnisko, gdzie w latach trzydziestych XXw. samoloty „Qantas” miały międzylądowanie w celu uzupełnienia paliwa. Pasażerów podejmowano w tym czasie w pobliskim pubie. Wybudowany pod koniec XIXw. uznawany jest za najstarszy w Northern Territory. Odwiedzamy więc pub i pobliskie lotnisko, gdzie teraz wieje przerażającą pustką, a w hangarze do którego formalnie nie należy wchodzić, znalazłem małą galerię zdjęciową, obejmującą również okres drugiej wojny światowej, kiedy stacjonowały tu samoloty wojskowe, po zbombardowaniu przez Japończyków 19lutego 1942r. portowego miasta Darwin. 100km dalej w Larrimah, zaglądamy do pozostałości po dworcu i niedokończonej z powodu wybuchu wojny, pierwszej kolejowej linii wąskotorowej do Alice Springs. Poza skromnym muzeum i pubem gdzie „króluje” Różowa Pantera… nic więcej nie zobaczyliśmy.

Następnym miejscem postoju, była położona 80km dalej na północ, Mataranka. Kilka km na wschód od miejscowości, znajdują się ciepłe źródła w niewielkim obszarze wilgotnego lasu tropikalnego. Pomiędzy wysokimi palmami usytuowany jest „Mataranka Thermal Pool”. Korzystamy z dobrodziejstwa jaki daje to miejsce, woda nie jest zbyt gorąca, można powiedzieć, że w tych temperaturach, wejście do niej jest wręcz lekko orzeźwiające, urzeka jej klarowność i… możliwość spotkania z krokodylem. Obok kompleksu znajduje się mały, drewniany domek, gdzie kręcono zdjęcia do filmu „We of the Never Never” z 1982r., wyreżyserowany przez Igora Auzinsa, oparty na autobiograficznej powieści Jeannie Gunn.

Wczesnym popołudniem docieramy do Katherine, to pierwsza 10tys. metropolia od wyjazdu z Alice Springs. Wreszcie możemy kupić paliwo w normalnej cenie 1,45AUD, gdyż w głębi „Outbacku”, cena przekraczała nawet dwa dolary. Tu też uzupełniamy zapasy i ruszamy w dalszą drogę. Po 95km docieramy do Pine Creek, małej osady związanej niegdyś z wydobyciem złota. W miejscowym barze ulokowana jest informacja turystyczna, gdzie zaciągamy języka o stanie drogi prowadzącej do „Kakadu National Park” oraz jak długo trwa przejazd do Jabiru, małej miejscowości położonej w parku 220km dalej. Informacje są na tyle pozytywne, że postanawiamy tam dotrzeć jeszcze dzisiaj.

Podczas wyjazdu z osady przeżyliśmy niezwykłe zjawisko. Najpierw myśleliśmy, że nadleciało wielkie stado dużych ptaków, jednak po wnikliwszym wpatrzeniu się w niebo, okazało się iż są to wielkie nietoperze, zwane tu „Flying Foxes”. Widzieliśmy te latające lisy już w Brisbane, ale tylko kilka sztuk, nie myśleliśmy, że można je spotkać w tak ogromnej grupie, kilku tysięcy osobników i to naraz. Obsiadły pobliskie drzewa, wisząc jak jakieś przejrzałe „owoce” jeden przy drugim. To chyba było najciekawsze zjawisko, jakie udało nam się dotąd zaobserwować w Australii.

Zjeżdżamy ze „Stuart Highway” i podążmy wąskim asfaltem, w soczystej zieleni, w kierunku „Kakadu National Park”. W początkowej fazie, droga wije się pomiędzy wzgórzami usianymi wielkimi głazami. Później napotykamy ogromne termitiery, które swym kolorem kontrastują z otaczającą zielenią. Po wjeździe na teren parku, próbujemy dowiedzieć się czegoś o jego funkcjonowaniu w informacjach turystycznych, ale nic z tego, gdyż działalność parku w tym okresie zapada w letarg. Drogi dojazdowe zarosły wysoka trawą, a boczne zastawione są barierami i znakami, gdzie napisano iż czasowo nie są przejezdne. Wszędzie mokro, błotniście, a w obniżeniach terenu stoi woda. Oj… wydaje nam się, że w tym okresie nie mamy tutaj co szukać.

W dość mokrych okolicznościach, dotarliśmy przed zmrokiem do miejscowości Jabiru, gdzie od razu podjechaliśmy do jedynego czynnego obiektu „Kakadu Lodge”, które w swej ofercie dysponuje również polem kempingowym. Cena za pobyt paskarko wysoka – 46AUD, a my jesteśmy jedynymi klientami na całym polu, nie licząc grupy Japończyków, którzy zakwaterowani są w hotelu. W recepcji dowiadujemy się, że praktycznie wszystkie miejsca, do których można dotrzeć w porze suchej, są obecnie niedostępne. Nigdy tak nie będzie, aby zawsze i wszędzie, być o odpowiedniej porze roku, zwłaszcza jeśli jest to tak duży kraj… no cóż… veni, non vidi, non vici…

Rozbijamy obozowisko z myślą o biesiadowaniu… a tu porażka, komary tną jak nigdy dotąd w Australii. Zamiast siedzieć na zewnątrz, gdzie wokół mnóstwo żab i koncertują wyłącznie dla nas, siłą rzeczy wieczór zmuszeni byliśmy spędzić w naszej „budce na kółkach”.

19-02-05-map

06.02.2019r. środa -dzień 32. Jabiru > Darwin – 270km

„Park Narodowy Kakadu” utworzony został dopiero w 1981r., następnie był dwukrotnie rozszerzany, w 1987 i 1992r.. Zaraz po utworzeniu, park został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na terenie parku, mieszka aborygeńskie plemię Gagudju. Południe parku stanowią skaliste regiony, doskonałe miejsce dla węży i jaszczurek. Występują tam również niewielkie lasy palmowe. Centrum parku, to trawiaste równiny z gęstą siecią rzek, z kępami eukaliptusów, natomiast na północy znajduje się podmokłe nadbrzeże.

Co można tu zobaczyć? Dla botaników, to królestwo wyjątkowych roślin, które są tu reprezentowane przez około 1tys. gatunków. Bogaty jest również świat ryb, a w szczególności ryb słodkowodnych. Park jest też doskonałym miejscem do obserwacji ptaków i owadów, których to sporo wczoraj wieczorem zauważyliśmy. Żyją tu również ciekawe gatunki ssaków i gadów. Turystom zazwyczaj dane jest oglądać tylko niewielki fragment tego bogatego ekosystemu, wiele zwierząt unika spotkania z człowiekiem, prowadzi nocny tryb życia, albo występuje niezmiernie rzadko. W wodospadach „Twin Falls” i „Jim Jim Falls” żyją słodkowodne krokodyle, które uważa się za nieszkodliwe dla człowieka. Na terenie parku natknąć się jednak można na groźne, słonowodne odmiany tych gadów. Bogaty świat fauny i flory, połączony z silnymi wpływami kultury aborygeńskiej i niezwykłą scenerią, stanowią o tak wielkiej popularności tego australijskiego parku.

Natomiast osada Jabiru, znajdująca się na terenie parku, leży również w pobliżu kopalni uranu w Ranger, będąc jej zapleczem. Popularność parku, uczyniła z miejscowości ważne centrum zaopatrzenia i usług. Dzisiejszy dzień, rozpoczynamy od kąpieli w basenie, a zwiedzanie od przejazdu pod „Kakadu Crocodile Hotel”. To niezwykły obiekt hotelowy w kształcie wielkiego krokodyla, mający 250m dł. i 30m szer. Łeb to strefa wejścia, gdzie górna szczęka paszczy jest dachem podjazdu pod hotel. Tu też ulokowana jest recepcja, spory hol i stoisko z pamiątkami. Cielsko to główny obiekt hotelowy, gdzie łapy są wejściami do budynku. Ogon to szereg połączonych bungalowów z wejściami od zewnątrz… efektowna budowla, najlepiej widoczna w całości z powietrza. W holu, przedstawione są właśnie takie zdjęcia. Prawdopodobnie, to będzie jedyny krokodyl, którego będzie nam dane oglądać w „Kakadu N.P.”

Kiedy tak rozglądaliśmy się po „brzuchu” krokodyla, spostrzegliśmy iż został on udostępnimy twórcom sztuki aborygeńskiej. Można zapoznać się tutaj z obszerną galerią ich obrazów, bumerangów oraz instrumentu didgeridoo, jak i spotkać się z jednym z twórców, Lennie Murabura, który malował swój obraz… trawką.

Zaspokoiwszy ciekawość, opuszczamy krokodylowe „wnętrzności” oraz miejscowość Jabiru i jedziemy na zachód, w kierunku Darwin. Po drodze, jest sporo rozlewisk, toteż i ptaków ciut jest, ale nas najbardziej zaciekawił bocian żabiru czerwonogi, jest ździebko inny niż ten, którego znamy z brazylijskiego Pantanalu. Zajeżdżamy nad rzekę Adelaide River, gdzie podczas rejsu statkiem, można mieć możliwość obejrzenia z bliska krokodyli w ich naturalnym środowisku. Niestety i ta atrakcja jest dzisiaj niedostępna, rejsy po rzece rozpoczną się dopiero pierwszego marca. Robimy zdjęcia przy tandetnych, plastikowych krokodylach i jedziemy dalej. Tuż za rzeką Adelaide River, znajduje się punkt widokowy i jedyna czynna informacja turystyczna, jest nawet niewielka ekspozycja, gdzie można obejrzeć film z życia parku. Wokół rozciągają się obszerne łąki i rozlewiska, gdzie można spotkać bawoły… nigdy nie słyszeliśmy, że żyją w Australii.

Kończymy przygodę z „Kakadu N.P.” i wczesnym popołudniem docieramy do Darwin, stolicy Terytorium Północnego. Miasto zostało nazwane na cześć przyrodnika Charlesa Darwina, kiedy to jeden z jego towarzyszy ze statku badawczego „Beagle”, odkrył tę zatokę w 1839r., przy której położone jest obecnie miasto.To w naszej podróży po Australii, najdalej na północ wysunięte miejsce. Mamy sporo czasu, więc po uzupełnieniu zapasów, zajeżdżamy do samego centrum oraz na nadmorski bulwar Esplanade. To stosunkowo młode, założone w 1869r., będące niegdyś stacją telegraficzną, w swej krótkiej historii doświadczyło wiele tragedii. W czasie II Wojny Światowej stanowiąc bazę zaopatrzeniową, od lutego 1942r. było wielokrotnie, silnie bombardowane przez lotnictwo japońskie. Generalnie w dziejach Darwin wyróżnia się dwie fazy… przed cyklonem „Tracy” i po nim. W wigilię Bożego Narodzenia 1974r. z furią uderzył cyklon „Tracy”, równając miasto z ziemią, zniszczył 80% zabudowy. Zabytki i większą część domów w starym stylu rozebrano, robiąc miejsce dla nowoczesnego, skomercjalizowanego miasta, najważniejszego portu na północnym wybrzeżu Australii. To tutaj, kończy się transkontynentalna szosa „Stuart Highway” oraz wybudowana w 2004r. linia kolejowa zwana „The Ghan”. Po objechaniu niewielkiego centrum, przejechaliśmy w północne rejony miasta, gdzie zarezerwowaliśmy lokum na następne dwa dni „Coconut Grove Holiday Apartments”. Podczas tankowania na miejscowej stacji paliw, mieliśmy okazję zobaczyć po raz pierwszy nowe Suzuki Jimny prosto z fabryki, firma postawiła nacisk przede wszystkim na walory terenowe, oczywiście dostosowując wygląd do obecnych standardów.

19-02-06-map

Poniżej pokazujemy trasę, którą pokonaliśmy w trakcie pierwszej części przejazdu po kontynencie australijskim, poprzez rejon Queensland i Northern Territory (pomiędzy czerwonymi strzałkami), od Brisbane, przez > Rockhampton > Townsville > Mount Isa > Tennant Creek > Alice Springs > Uluru > Katherine > Jabiru, po Darwin. Na czerwono zaznaczone są te odcinki, które dołożyliśmy w tym etapie, po korekcie naszej podróży. Na biało te, które pominęliśmy i uległy zmianie, ze względu na pogodę, warunki drogowe i zakazy dotyczące pewnych dróg, wydane przez wypożyczalnię pojazdu. Kiedy podsumowaliśmy nasz dotychczasowy przejazd, to w ciągu ostatnich dwóch tygodni, przebyliśmy już 6800km po terytorium Australii. Jutro odpoczynek w Darwin i dzień bez jazdy, która czasami na tych dystansach jest niemiłosiernie monotonna.

australia-cz-1-map

Przed nami następny etap, przejazd z Darwin do Perth, a wyliczona z mapy odległość pokazuje 4200km.

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>