19.11.2018 poniedziałek – dzień 31. Houayxay > Pakbeng – łodzią po rzece Mekong – 150km

Rano, o 9.00 krótki transfer z hotelu do portu, gdzie wsiadamy na tradycyjną drewnianą łódź, którą będziemy dzisiaj przemierzać Mekong, aż do miejscowości Pak Beng. Okazuje się, że z dziesięciu osób, które zwyczajowo płyną taką łodzią jako pełna obsada, płyniemy tylko w dwie pary, my i starsze małżeństwo Australijczyków. Cała luksusowa, pięknie wykończona łódź o monstrualnej długości aż 40m, jest do naszej dyspozycji, wraz z obsługą i przewodnikiem mówiącym dobrze po angielsku. Pierwszy odcinek, którym płyniemy na południe, to fragment granicy laotańsko-tajlandzkiej. Dalej rzeka Mekong, płynie już tylko przez terytorium Laosu.

Na trasie naszego rejsu, zatrzymujemy się w wiosce Huoyphalam, zamieszkałej przez grupę etniczną Khamu, która przywędrowała niegdyś na te tereny z obszaru obecnej Kambodży. Autentyczność życia nie jest zaburzona turystycznymi wpływami i nic nie jest tu przygotowane pod jakąkolwiek publikę, nie ma ani jednego straganu i żadnych gadżetów, które często oferowane są w takich miejscach. Naturalne życie ubogich Laotańczyków na głębokiej prowincji, gdzie rzeka jest jedyną drogą łączności za światem.

Po powrocie z wioski na łódź, zaserwowano nam smaczny i obfity lunch, w pakiecie do dyspozycji mamy również bar z herbatą i kawą, owoce i zimną wodę butelkowaną.

Mekong, to najdłuższa rzeka na Półwyspie Indochińskim, która przepływa przez Chiny, Laos, Kambodżę oraz Wietnam i częściowo wyznacza granicę Laosu z Tajlandią i Birmą. Płynęliśmy nią już w tej podróży w Wietnamie i Kambodży. Tam jest to ogromna rzeka, tu płyniemy w jej górnym biegu, przełomem przez góry porośnięte dżunglą. Obecnie w porze suchej ma niski stan wody, często meandrujemy pomiędzy wystającymi skałami, porywani wartkim nurtem. Trafiliśmy na wspaniałą pogodę, jest przyjemnie i niezbyt skwarnie, ok. 30ºC. Ponieważ mamy GPS-a, możemy zmierzyć prędkość z jaką płyniemy z prądem w dół, przeciętnie 30km/h. O 16.00 dopływamy do półmetku, jakim jest miejscowość Pak Beng.

Tuż przy przystani, wynajmujemy pokój w hotelu „Villa Salika Guest House” (klima, łazienka – 15$USD). Hotel ulokowany jest na zboczu, do dyspozycji mamy ogromny taras z panoramicznym widokiem na zakole rzeki Mekong i kąpiące się słonie. W takiej to atmosferze popijamy tutejsze „likiery”.

18-11-19-map

20.11.2018 wtorek – dzień 32. Pak Beng > Ban Baw village > Pak ou caves > Luang Prabang – 185km

Dziś nieco szybciej rozpoczynamy dzień, gdyż już o 7.30 wypływamy z Pak Beng w dalszą drogę, do Luang Prabang. Po drodze do przystani kupujemy wielkie croissanty, to spuścizna po kolonialnych czasach, kiedy Francuzi zawiadywali tymi terenami. Śniadanie w takiej postaci wraz z kawą, która jest dostępna podczas rejsu, jemy już na łodzi. Dzisiaj mała zmiana pogody, nad dżunglą snuje się poranna mgła. Rzeka Mekong wije się pomiędzy górami, a nasza długa łódź przemyka pomiędzy skałami, jej wartki nurt powoduje, że płyniemy stosunkowo szybko.

W zakolach, odkładają się ogromne łachy piachu, wokół soczyście zielona dżungla, co jakiś czas mijamy maleńkie osady, gdzie mieszkańcy, zacumowali swoje małe czółna przy brzegu. Ze skał spuszczone mają do rzeki sieci na drągach, widocznie wartki prąd sam zagania w nie ryby. Pierwszy przystanek mamy w wiosce Ban Baw, która jest mocno sprofilowana na turystę, jak również produkuje się „Lao-Lao”, laotańską wódkę ryżową. Ci, których na piwo nie stać, piją laotańską wersję „whisky”, którą Laotańczycy prezentują z dumą. „Lao-Lao” to 40% (lub więcej), o bardzo wyrazistym smaku. Piją go nie tylko biedni, ale także starsi, którzy czasami dorzucają przy wyrobie różne zioła, bądź węża czy skorpiona… i piją ją wtedy jako lekarstwo. Proces fermentowania ryżu (który wcześniej jest gotowany na parze) zajmuje około 2 do 3 tygodni. Następnie sfermentowany ryż jest gotowany. Cały proces trwa niecały miesiąc. Zakupiliśmy od bezpośredniego „producenta” buteleczkę „Lao-Lao”, tak dla spróbowania zupełnie nowego lokalnego „likieru”… jutro okaże się… czy można mieć kaca po „whisky” za 2 złote?

Następny przystanek mamy przy „Grotach Pak Ou”… puk, puk… kto tam?… BUDDA! Przy wejściu do jaskiń, nie sposób nie zauważyć rozciągającego się widoku na strome ściany skalne i spienione wody NamOu, który wpada w tym miejscu do Mekongu. Wspinaczkę po kamiennych schodach, uprzyjemnia zapach sprzedawanych tu kadzideł i kwiatów. Nieco mniej mobilizującym widokiem jest inny świątynny zwyczaj, polegający na więzieniu dzikich ptaszków w maleńkich, bambusowych klatkach. Widok nieszczęsnych ptaków ma zachęcić pielgrzymów i turystów… do wykupienia ich z niewoli. Dzięki temu sprzedawca nakręca swój wątpliwy moralnie biznes, a wyzwoliciel zyskuje dobry uczynek. „Pak Ou” to dwa poziomy, a właściwie dwie jaskinie „Tham Ting” i „Tham Phoum”. Znajduje się w niej blisko 2,5 tys. posągów Buddy, pozostawionych tu w czasie kilku wieków, przez lokalnych mieszkańców oraz pielgrzymów. Choć figurki i posągi odzwierciedlają Buddę w bardzo wielu pozach, to wśród nich dominuje przede wszystkim jedna… stojący Budda z wyciągniętymi dłońmi. Styl ten nawet jest nazywany Luang Prabang. Wizerunki wyróżniają się wielką różnorodnością, są wykonane z żywicy, steatytu, piaskowca, odlane z metalu, najczęściej są wyrzeźbione w drewnie, pokryte lakierem lub płatkami złota. Niektóre z nich wyglądają tak, jakby miały się rozsypać od jednego większego podmuchu wiatru. Wracamy na łódź i spływamy aż do miejscowości Luang Prabang, będącej niegdyś stolicą Królestwa Laosu, a do roku 1975, było stolicą powojennego Laosu.

O 16.30 przybijamy do przystani i za sprawą naszego przewodnika z podróży po Mekongu, mamy sposobność wynająć przyzwoite lokum, na następne dwa dni. Nocleg mamy w hotelu „Bualuang Hotel”, w samym centrum Luang Prabang (pokój 40$USD).

Wieczór spędzamy na nocnym bazarze („Night Market”), który lokuje się na głównej ulicy miasta, Sisavang Vong Rd., pomiędzy wzgórzem „Mount Phousi’”, a Royal Palace. Zamknięta dla ruchu kołowego, wieczórem przemieniona w ogromne targowisko. Można tu kupić tkane ręcznie gobeliny, jedwabne szale, płócienne szaty, torby, drewniane instrumenty, biżuterię jak i rozmaite Lao-pamiątki. Gwarno, tłoczno, mnóstwo turystów, szczególnie tych, których nazywamy „wrzaskuny”…czyli Chińczyków. „Białasów” nie mniej, co rusz słyszymy również polską mowę. Dziś, tak dla odmienienia sobie menu, postanowiliśmy zjeść pizze, a do niej zamówiliśmy piwo „Beerlao”. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy to pizzą okazał się być cienki naleśnik z cebulą i zieloną papryką z nasionami pokryty serem… pismo obrazkowe w menu, przedstawiało zupełnie inny wizerunek… no cóż… widać naginanie lokalnej kuchni pod turystę, nie zawsze gwarantuje pożądany rezultat.

18-11-19-20-map

21.11.2018 środa – dzień 33. zwiedzanie Luang Prabang, przejazd do wodospadów Kuang Si – 60km

Po wczesnym śniadaniu, zaczynamy całodzienne zwiedzanie Luang Prabang… miasta mnichów i świątyń. Całą nazwę miasta można przetłumaczyć jako „Królewskie Miasto Delikatnego Obrazu Buddy”. Pochodzi ona od posągu Buddy podarowanego w 1359 r. księciu Fa Ngumowi przez władcę Imperium Khmerów. Sprowadzenie posągu było elementem wprowadzania przez króla buddyzmu therawady, jako religii królestwa. Pod obecną nazwą jest ono znane od ok. 1560 r. Legenda głosi, iż Budda odbywając swoją pielgrzymkę po państwach Azji Płd.-Wsch…. przysiadł na brzegu rzeki, po czym zachwycony pięknem okolicznej przyrody, uśmiechnął się i przepowiedział powstanie cudownego i bogatego miasta w tym miejscu. Chyba dlatego znajduje się tu tak wiele ciekawych świątyń, wspaniałych obiektów laotańskiej architektury sakralnej, uznawanych za jedne z najpiękniejszych obiektów buddyjskich w Azji Płd.-Wsch. Cały obszar miasta, położonego pomiędzy rzekami Khan i Mekongiem, zawierający 170 obiektów sakralnych i 460 budynków z okresu XIXw., został wpisany w roku 1995 na listę UNESCO. Za czasów kolonialnych, pomimo faktycznego włączenia do francuskich Indochin, dawne królestwo było traktowane w sposób szczególny. W odróżnieniu od pozostałego terytorium dzisiejszego Laosu, nie było formalnie kolonią, ale protektoratem. Wszystkie wyższe stanowiska w administracji, która zachowała po części tradycyjny charakter, zajmowała laotańska szlachta. Miasto rozwijało się i stąd możemy dzisiaj podziwiać te wspaniałe zabytki.

Zwiedzanie rozpoczynamy od najstarszej świątyni miasta, powstałej w 1512r. – „Wat Wisunalat”, w której znajduje się cenna kolekcja starożytnych wizerunków Buddy. Następnie przemieszczając się pomiędzy starą, drewnianą zabudową wzgórza „Mout Phousi”, wspinamy się po 360 stopniach, co przy upale i ogromnej wilgotności powietrza, staje się prawdziwym wyczynem. Po drodze natykamy się na wiele posągów Buddy… Budda Proszący o Deszcz, Błogosławiący, Kontemplujący, Nauczający. Można je odróżnić po sposobie siedzenia postaci i złożenia rąk. Na szczycie ulokowana jest złota stupa „Wat Chomsi” z 1804r., spod której rozciąga się panoramiczny widok na pobliską okolicę, rzekę Khan i Mekong. Schodząc ze wzgórza w stronę Mekongu, dochodzimy prosto pod Royal Palace, były Pałac Królewski, zbudowany w 1904r., jako siedziba króla Sisavang Vonga, dziś pełniącego funkcję Muzeum Narodowego. Tuż obok mieści się największa i o najbardziej bogatych dekoracjach i zdobieniach świątynia „Wat Mai Suwannapumaram”. Najbardziej charakterystycznym elementem „Wat Mai” jest pięciopiętrowy dach.

Teraz idąc dalej główną ulicą Sakkarne Rd. na płn-wsch., mijamy kolejno ulokowane po obu stronach klasztory i świątynie buddyjskie. Przy ulicy ulokowały się również najwspanialsze budynki pamiętające jeszcze czasy kolonialne, kiedy terenami tymi zawiadywała Francja. Nie będziemy wymieniać nazw kolejnych świątyń, ponieważ na dzień dzisiejszy jest ich ponad trzydzieści, zaakcentujemy tę ostatnią na trasie naszego marszu, „Wat Xieng Thong”, czyli „Świątynię Złotego Miasta”, Została ona ufundowana ok. 1560 r. przez króla Setthathiratha, ale wg legendy, kamień węgielny pod nią (i pod miasto) położyło dwóch pustelników w sąsiedztwie rosnącego w tym miejscu drzewa. Zostało ono upamiętnione w postaci sztukaterii na tylnej ścianie świątyni. Na cały kompleks świątynny składa się ponad 20 budynków, w tym liczne stupy i biblioteka (wybudowana w 1828 r.). „Wat Xieng Thong” była miejscem koronacji królów Laosu, a także licznych dorocznych świąt ku czci Buddy oraz lokalnych duchów opiekuńczych. Od chwili swego powstania, aż do upadku monarchii znajdowała się ona pod szczególną opieką monarchii… z tego powodu była wielokrotnie przebudowywana. Jako jedna z nielicznych ocalała ona z pogromu 1887 r., gdyż wódz najeźdźców Deo Van Tri, który odbywał w niej w młodości nowicjat, uczynił ją swoją kwaterą. Teraz pozostało nam powłóczyć się po całej dzielnicy ulokowanej pomiędzy rzekami Khan i Mekongiem. To miejsce pełne spokoju i urokliwej zabudowy, gdzie małe laotańskie drewniane domki, mieszają się z pięknymi postkolonialnymi willami. Stoją tutaj piękne stare domy, pobielone, dobrze utrzymane i bardzo często zamienione na przytulne hotele, hostele, biura podróży lub restauracje. A pomiędzy tym wszystkim szykowne świątynie, ale i też skromne klasztory. Wstępy do świątyń po 20 tys. kipów od os.

Po południu wynajmujemy tuk-tuka (200 tys. kipów) i jedziemy w okolice malowniczego wodospadu „Kuang Si”, uznawanego przez wielu za najładniejszy w tej części Azji. Spływająca z góry woda, jest w kilku kolorach w zależności od tego, jak i czy pada na nią słońce. Czasami woda ma kolor turkusowy, by za chwilę przybrać odcień niebieski, który wspaniale komponuje się z zielenią porastających brzegi bambusów i innych drzew o rozłożystych korzeniach. Jest to świetne miejsce na spacery, w większości „basenów” utworzonych pod kolejnymi kaskadami, można się kąpać. Po dotarciu pod główny wodospad, położony na końcu trasy, obraz tego co stworzyła w tym miejscu natura, rzeczywiście robi wrażenie. Woda nie spada bezpośrednio z góry, lecz spływa szerokim wachlarzem po kolejnych skałach. To nie pojedynczy próg wodny, lecz nachodzące na siebie kilka stopni, gdzie woda spływa z jednego na drugi, rozbryzguje się kipiącą bielą, odcinającą się od zieleni. Najwyższy stopień z którego spada woda, ma około 60 m wys. ale zanim woda do niego dotrze, spada jeszcze przez szereg mniejszych progów, które tworzą niezapomnianą scenerię.

Wieczór poświęcamy na uzupełnienie naszych wiadomości i pisanie reportażu, gdyż mamy w tym temacie ogromne zaległości.

18-11-21-map

22.11.2018 czwartek – dzień 34. spacer po Luang Prabang, przejazd do stolicy Laosu, Vientian

Dzisiejszy dzień postanawiamy spędzić niespiesznie. Jeszcze raz, spacerując po półwyspie utworzonym przez zbieg wielkich rzek, podpatrujemy szczegóły jakie oferują zakamarki Luang Prabang. Możemy przyjrzeć się powtórnie co ciekawszym klasztorom i postkolonialnym budynkom. Pokonujemy rzekę Khan, przechodząc na drugą stronę bambusowym mostem.

Podziwiamy z góry widok na ujście tej rzeki do Mekongu. Pogoda wspaniała, ale trzeba poczekać do 11.00, aby rozeszły się chmury i zalegająca poranna mgła. To specyfika tego miejsca o tej porze roku, poranki są pochmurne i mgliste.

Znalazł się też czas, aby przyjrzeć się dalszej naszej trasie i rozpracować logistycznie transport, w końcu jedziemy teraz czym się da. W związku z tym, w lokalnym biurze turystycznym, zakupujemy bilety na przejazdy, nocnymi sypialnymi autobusami. Pierwszy na dzisiaj do stolicy Laosu Vientian (150 tys. kipów od os.), drugi na dalszy przejazd z Vientian do Pakse (220 tys. kipów od os.) i bilet lotniczy na przelot z Pakse do Bangkoku (120 $USD od os.). Takim to sposobem, mamy rozwiązany temat transportu, aż do końca naszego pobytu na Półwyspie Indochińskim, gdyż dalej mamy już wynajęte auta (Tajlandia i Malezja), a z Singapuru przez Bangkok do Polski, mamy wykupione bilety lotnicze jeszcze w kraju.

O 19.00, tuk-tukiem odbiera nas z hotelu operator linii autobusowej, jedziemy na główny dworzec „Naluang Bus Station”, tam pakujemy się na leżące fotele do „VIP Sleeping Bus” i o 20.00 ruszamy w drogę do stolicy Vientian.

18-11-23-map

23 – 24.11.2018 piątek-sobota – dzień 35 i 36. Zwiedzanie stolicy Laosu, Vientian

Przejazd autobusem sypialnym z Luang Prabang do Vientian, tym razem okazał się być nie tak komfortowy jak poprzednie, kiedy podróżowaliśmy tym sposobem po Wietnamie i Kambodży. Nazwa „VIP” straciła na doniosłości, zanim się jeszcze objawiła… toaleta odmówiła posługi po drugim użyciu, na każdym kolejnym przystanku, kierowca próbował ją naprawić, a trzeba nadmienić, że kiedy toaleta wewnętrzna zakończyła swoją działalność, a zewnętrzne, te na przystankach, były do dyspozycji… to i tak nie można było wyjść… a dlaczegóż?… poniewóż… pomiędzy leżankami, na podłodze, również spali pasażerowie, łącznie z małymi dziećmi… to nie jest żart… jak można tak przepełnić autobus, by w tym ścisku, chcąc mimo wszystko się wydostać, deptać śpiących ludzi? Droga przez góry do Wientian jest bardzo trudna technicznie, mnóstwo ciasnych zakrętów, a do tego w tragicznym stanie. Wiele odcinków utrzymane jest w stanie szutrowym, a tam gdzie jest asfalt, wąska jezdnia poprzecinana jest rowami i ogromnymi dziurami. Autobus wlecze się w tempie rowerzysty, a my leżąc tym razem na górnych leżankach, mało co z nich nie wypadamy, tak kołysze i trzęsie. O spaniu można zapomnieć. Przebycie odcinka 340km zajęło dokładnie 12 godzin, choć deklarowane było 10. Dworzec autobusowy w stolicy ulokowany jest 10km od centrum, na rogatkach miasta, więc dalszą trasę do naszego hotelu pokonujemy tuk-tukiem. Jazda odbyła się z małymi przygodami, gdyż po drodze wypadł na jezdnię nasz plecak, źle przymocowany przez kierowcę taśmami do tylnego podestu. Dobrze, że kierowca jadący za nami zatrąbił, bo nie mamy bladego pojęcia, gdzie szukalibyśmy naszych rzeczy. Hotel zarezerwowany wcześniej, okazał się być w porządku i w doskonałej lokalizacji, samo centrum turystycznej części Vientian, dzielnica „Riverside”, tuż obok promenady biegnącej wzdłuż Mekongu. Polecamy „Memory Hotel” 216 tys kipów za 2os. pokój ze śniadaniem. Dopiero po przybyciu na miejsce, o 10.00 mamy czas na chwilę relaksu i śniadanie. Po krótkim odpoczynku, w południe ruszamy w miasto.

Stolica zamieszkała jest przez 210 tys. mieszkańców, ale z przyległymi terenami cała prefektura liczy 820 tys. Położona jest nad rzeką Mekong, tuż przy granicy z Tajlandią. Vientian, po uzyskaniu przez Laos niepodległości w październiku 1953r., został administracyjną stolicą Królestwa Laosu. W mieście wybudowano pałac królewski na potrzeby oficjalnych uroczystości, budynek Zgromadzenia Narodowego oraz inne budynki rządowe. Siedzibą głowy państwa, czyli formalną stolicą pozostawało jednak nadal Luang Prabang, gdzie rezydował król. Po obaleniu monarchii przez komunistów w grudniu 1975r. Vientian stał się stolicą nowego państwa – Laotańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej i tak jest po dziś dzień. Pierwsze co nas zaskakuje w mieście, to brak wieżowców, niska zabudowa i brak infrastruktury, która kojarzy się z typową stolicą. Wygląda bardziej jak prowincjonalne miasteczko, niż jak centralna metropolia kraju. Kilkanaście kilometrów od Vientian, w dół Mekongu, wybudowano w 1994r. „Most Przyjaźni” tajsko-laotańskiej. Jest on obecnie głównym drogowym i kolejowym przejściem granicznym, pomiędzy tymi dwoma krajami, a 5 marca 2009r. otwarto pierwszą w Laosie linię kolejową łączącą położone ok. 10 km od Vientian, Thanaleng z umiejscowionym po tajlandzkiej stronie „Mostu Przyjaźni”, miastem Nong Khai, tak więc obecnie jest możliwość przedostania się do Bangkoku pociągiem.

Mieszkamy bardzo blisko Pałacu Prezydenckiego, dlatego pierwsze kroki kierujemy w jego stronę, po drodze zaglądając do kilku pomniejszych świątyń buddyjskich, „Wat Chan”, „Wat Ong Teu” („Świątynia Ciężkiego Buddy”) i „Wat Haysok”. Po odwiedzeniu wielu świątyń buddyjskich w Luang Prabang, w materię wkradł się przesyt tych miejsc i tysięcy widzianych Buddów.

Przy bulwarze nad Mekongiem, na wysokości pałacu, ustawiany jest ogromny pomnik „Chao Anouvong Statue”, upamiętniający króla Chao Anouvong. Znajdujący się nieco dalej, tuż za niewielkim parkiem Pałac Prezydencki,wybudowany został w stylu kolonialnym i kiedyś pełnił rolę siedziby króla, Królestwa Laosu. Niestety nie można wejść do środka. Teren wokół pałacu, to reprezentacyjna część miasta, z willami i ambasadami. Do pałacu przylega „Haw Pha Kaew”, królewska świątynia Setthathirata, gdzie przez dwa wieki do 1778r., przechowywano Szmaragdowego Buddę. Świątynia została zniszczona przez Tajów w 1827r. i odbudowano ją dopiero po II wojnie światowej. Po drugiej stronie ulicy, vis-a-vis pałacu, mieści się najstarsza świątynia „Wat Si Saket” (10 tys. kipów od os.). Powstała ona w XIX wieku. Zdecydowanie wyróżnia się na tle innych miejsc kultu związanych z buddyzmem w Laosie, ponieważ wzniesiona została w syjamskim stylu architektonicznym. Bardzo charakterystyczne dla tego miejsca są pawilony o spadowych, warstwowych dachach, o niezwykłym kształcie i kolorystyce. Otoczona jest ona krużgankami z setkami posążków Buddy (łącznie ok. 6700), a we wnętrzu skrywa wysokiego na kilkanaście metrów Buddę oraz wspaniałe pozłacane freski na ścianach. Miejsce ma w sobie coś magicznego, tajemniczego i urokliwego.

Dalej idąc główną Avenue Lane Xang, po 1,5km marszu, docieramy pod monumentalną budowlę „Patuxai” („Brama Zwycięstwa”), jeszcze inni mówią „Łuk Triumfalny”, gdyż konstrukcja stanowi nawiązanie do tego na Polach Elizejskich w Paryżu. Został zbudowany w 1962 roku dla uczczenia tych, którzy walczyli o niepodległość Laosu przeciwko Francji… czy to aby nie ironia losu? Dlaczego francuski wzór? Zastanawiające… gdyż w latach 1893 – 1954 Laos był pod protektoratem francuskim. Bardziej złośliwi nazywają „Patuxai”… „pasem startowym w pionie”… beton wykorzystany na budowę tego pomnika, został podarowany przez USA na budowę miejscowego lotniska…. czyżby pomnik był bardziej potrzebny? Wciąż jest to najwyższy obiekt w mieście, a na samej górze mieści taras widokowy, z którego roztacza się panoramiczny widok na stolicę. Nie ma się co oszukiwać… nie jest to oszałamiająca panorama miasta, bo i samo Vientiane nie jest jakoś specjalnie porywające. Jednak… warto zobaczyć je z góry. Budowle, szerokie komunistyczne arterie, ruch uliczny. Stąd jedziemy tuk-tukiem jakieś 3 km, do majestatycznego symbolu religijnego Laosu „Pha That Luang” („Wielka Święta Stupa”), (wstęp 10 tys. kipów os os.). Budowla reprezentuje miniaturową górę Meru. Jest to najświętsze miejsce w Laosie, a zawdzięcza to relikwii, kości Buddy… mostkowi. Stupę widać z daleka, z uwagi na 45 m metrową wysokość i złoty kolor. Składa się z trzech poziomów, pierwszy z nich symbolizuje podziemie, drugi trzydzieści doskonałości buddyzmu, a ostatni jest wstępem do Królestwa Niebieskiego. Stupa zbudowana została w 1566 r., oczywiście od tamtego czasu, wiele razy była przebudowywana, odbudowywana, zmieniana. Na tym kończymy zwiedzanie stolicy Laosu.

Wieczorem udaliśmy się na bulwar nad Mekongiem, na ogromny kolorowy bazar. Oferowany towar, przeznaczony jest w wiekszości dla miejscowej ludności, niż dla turystów. Wracając do hotelu, natknęliśmy się na niezwykłą ceremonię w pobliskiej świątyni „Wat Ong Teu”. Jak się okazało z późniejszego wywiadu, była to ważna uroczystość, która dotyczyła dwóch świątyń buddyjskich „Wat Ong Teu” i „Wat Inpeng”. Mamy możliwość podpatrywać niezwykłe, lokalne zwyczaje, modlitwy przy świecach, przepięknie wszelakiego rozmiaru stroiki, których głównym elementem ozdobnym, oprócz oczywiście mnóstwa kwiatów… są banknoty 1000 kipów (ok.40gr.) Były i takie, gdzie naliczyliśmy ich ponad setkę. Ceremonii towarzyszył pokaz sztucznych ogni, śpiewy i zabawa.

Następnego dnia, w oczekiwaniu na nocny autobus do Pakse, czas do 18.00 wykorzystujemy na pisanie relacji.

W zakres usługi transportowej, wchodzi również dowóz pasażerów z hotelu na dworzec autobusowy. Punktualnie, bus odbiera nas z hotelu i po 30 minutach jazdy (na trasie zbiera innych podróżnych), dowozi nas do miejsca, skąd wyruszymy do stolicy regionu Champasack, Pakse, oddalonego od Vientian o 670km. O 20.30 ruszamy w drogę autobusem sypialnym „CPS-VIP Bus Company”, ponownie nazwa brzmi wytwornie. Ledwo wsiedliśmy, już zaczynają się przeszkody. I choć wszystko ustalane było metodą powtórzeń, jak zawsze dla pewności, bo w tym przypadku miejsca do spania są podwójne, więc zamiast dostać miejsca razem, czyli na jednej kanapie, to mamy oddzielnie, czyli każdy z nas ma spać z kimś tam i zamiast na dolnej leżance, to mamy na górnej. Skończyło się na wymuszeniu i śpimy razem, ale góry na dół, już nam nie zamieniono. Dodatkowo w tej wersji układu autobusu sypialnego, dwuosobowe miejsce do leżenia ma wymiary 1,7m na 1m, co powoduje, że w moim przypadku, nie ma mowy o wyprostowaniu nóg i jako takiej wygodzie… ot taka wersja dla niskich Azjatów. Ale to nie koniec przygód. W trakcie jazdy, kierowca zatrzymuje się na „sikundę”, ja poszłam, natomiast Wojtek został w autobusie, ponieważ kolejka do toalety była długa, wracając w kilka osób, spostrzegliśmy iż nasz autobus odjechał… popatrzyliśmy bezradnie na siebie… cóż począć?… ja zaczęłam biec, bo wiedziałam, że Wojtek kategorycznie zainterweniuje i rzeczywiście, po chwili autobus się zatrzymał… kierowca wysiadł i nim zdążył nas przeprosić… to mój monolog nieliryczny już wybrzmiał.

25.11.2018 niedziela – dzień 37. przejazd sypialnym autobusem do Pakse -670km, zwiedzanie ruin khmerskiego kompleksu świątyń Wat Phu – 100km

Podobnie jak w poprzednim przejeździe z Luang Prabang do Wientian i ten rejs trwał o dwie godziny dłużej, niż przewidywał rozkład i dopiero o 8.30 dotarliśmy na dworzec autobusowy w Pakse. Miasto leży w południowej części Laosu, jest stolicą prowincji Champasak, graniczącej od zachodu z Tajlandią, a od południa z Kambodżą. Było stolicą Królestwa Champasak, aż do jego obalenia w 1946r. i utworzenia Laosu. Leży na zlewisku rzek Mekong i Xedone (Sedone). Drugie co do wielkości miasto kraju, które zamieszkuje około 100 tys.osób Od momentu zbudowania mostu łączącego miasto z tajską prowincją Ubon Ratchathani (przy wsparciu Japończyków), miasto stało się centrum handlowym południowego Laosu. Powstaje mnóstwo nowych hoteli i wielkich resortów. Samo miasto jest raczej… kolejnym sennym miastem przy Mekongu… ma wszystko co potrzeba, ale niewiele do zobaczenia. Stanowi za to doskonałą bazę do zwiedzania kompleksu „Wat Phu”.

Ale wróćmy do naszej nocnej podróży… o komforcie może lepiej nie wspominać, jedyne co warte jest uwagi, to tragiczny stan laotańskich dróg, to najgorsze drogi jakie dotąd spotkaliśmy na Półwyspie Indochińskim. Były takie odcinki, gdzie jadąc po gruntowej wersji drogi głównej, w starym, zdezelowanym i nieszczelnym autobusie, kurz wdzierał się do środka i nie było czym oddychać. Od czasu do czasu gościł również smród palonych śmieci, a kiedy już pojawił się asfalt… to był niczym po nalocie dywanowym. I choć tym razem jechaliśmy równinami, czyli nieco szybciej, więc jakoś daliśmy radę przetrwać tę nieszczęsną podróż. Szczęśliwi, że opuściliśmy już autobus, od razu z dworca zabraliśmy się do miasta tuk-tukiem (40 tys. kipów)… z którego wypadł nasz bagaż wprost pod koła samochodów, ponieważ był źle zamocowany. Innym już transportem dotarliśmy do położonego 3km dalej (w samym centrum), naszego dzisiejszego lokum „Champa Hotel”, który zarezerwowaliśmy już wcześniej. Warunki przyzwoite (20$USD pok. 2os. ze śniadaniem), tylko jakoś pustawo jak na pełnię sezonu. Po pierwszych niepowodzeniach z komunikacją słowną, znalazł się przyjazny chłopak z rodziny właścicieli mówiący skromnym angielskim i jakoś dobrnęliśmy do szczegółów naszego pobytu. Po przedstawieniu planu, wynajmujemy tuk-tuka (300 tys. kipów) i jedziemy do khmerskiego kompleksu świątyń „Wat Phu”, oddalonego od Pakse o 46 km, leżącego po drugiej stronie Mekongu.

Niewiele osób wie, że średniowieczne królestwo Khmerów, rozciągało się wcześniej również na terytorium dzisiejszego Laosu. Świątynia „Angkor Wat” w Kambodży, należy do najbardziej rozpoznawalnych podróżniczych cudów świata, które pozostawiła ta cywilizacja. Kompleks „Wat Phu” („Vat Phou World Heritage Site”), do którego dzisiaj dotarliśmy został wybudowany w XI w., lecz do dnia dzisiejszego można oglądać jedynie jego ruiny, ponieważ większość budynków nie przetrwało próby czasu (wstęp 50 kipów od os.). Pozostałością po tych czasach jest kompleks pałacowy i świątynia ulokowana na zboczu górskim, jeden z dwóch laotańskich zabytków wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Miejsce, gdzie dziś wznosi się sanktuarium „Wat Phu”, było uznawane za święte już w V w n.e.. Jednak burzliwe dzieje królestwa sprawiały, że stawiane tu świątynie wciąż plądrowano, niszczono i budowano od nowa. Kompleks świątynno-pałacowy, który dziś możemy podziwiać, nie jest tak spektakularny jak „Angkor Wat”, ale sceneria miejsca i ten wszechobecny spokój, wzbogaca odbiór. Spod ruin poprowadzono schody wiodące w górę i one same w sobie stanowią bardzo interesujący widok, szczególnie w miejscach, gdzie drzewa rosną częściowo w ich strukturze. Wysokości poszczególnych stopni są nierówne, a część stopni pozwala na postawienie na nich zaledwie połowy stopy. Dlatego turyści i miejscowi idą powoli, bywa że bokiem, Tak, miejscowi też tutaj są, ale oni idą w innym celu… oni idą się modlić. Dlatego też, w cieniu pod drzewkami ulokowały się stragany, gdzie można kupić ofiary, które można złożyć wyżej. Na górze znajduje się kilka obiektów powiązanych z miejscem kultu… święte źródło, czy kamienie „Słoń” oraz „Krokodyl”. Dopiero tutaj można w pełni docenić majestat całego kompleksu i zrozumieć, dlaczego to święte miejsca nazywane było od niepamiętnych czasów „Wat Phu”, czyli „Górską Świątynią”. Dumna, zdobna, poczerniała, zarośnięta zielskiem… wciąż potrzebna ludziom.

Wracamy do Pakse i jeszcze tego dnia, odwiedzamy położony w samym centrum miasta ogromny bazar. Widzieliśmy setki bazarów i ulicznych marketów, ale ten zadziwił nas wyjątkowo swą egzotyką. Szczególnie dotyczy to wszelakich ryb i żyjątek, tych wyłowionych z Mekongu. Wielka różnorodność gatunków i wielkości, a do tego wszystko to oprawiane jest zwyczajnie na ulicy, przy straganie lub bezpośrednio na jezdni. Podobnie jest z mięsem i innymi stworzeniami, choć żaby były dostępne żywe, natomiast robale w wersji smażonej, były też wiewiórki ze skórą. Wielu, po zobaczeniu takich obrazów, przeszło by na wegetarianizm, natomiast pracownicy naszych sanepidów, doznaliby szoku nietermicznego.

W drodze powrotnej do hotelu, urządziliśmy sobie krewetkową ucztę w pobliskiej „stołówce”, a później z obsługą hotelu ustaliliśmy plan działania i transportu na jutrzejszy dzień, odnośnie zwiedzania położonej o 140km na południe od Pakse, „Si Phan Don” -krainy „4000 Wysp” („4000 Islands”), obejmujących fragment rzeki Mekong, tuż przy granicy z Kambodżą. Na koniec dnia, jeszcze tylko jedno piwo „Beerlao”… czyli łyk narodowej dumy Laosu. To nie tylko najpopularniejsze piwo w kraju, ale również styl życia. W Laosie piwo piją wszyscy… mężczyźni, kobiety, starzy i młodzi. Piwo „Beerlao” jet nieodłączną częścią laotańskiego życia, pije się go wieczorem po pracy, na urodzinach (które młodzi coraz częściej świętują), na zaręczynach, na weselu, czy na pogrzebie. Właściwie, pije się je przy prawie każdym spotkaniu. A jak się pije piwo w Laosie?… z lodem… zawsze z lodem! Wydawać się to może dziwne, ale sens picia piwa z lodem zrozumiemy błyskawicznie… pogoda. Tropikalny klimat Laosu, objawia się upałami przez większą część roku, a w takich warunkach piwo z lodówki po kilku minutach, ma temperaturę przestygłej zupy… więc lód to podstawa.

18-11-24-25-map

26.11.2018 poniedziałek – dzień 38. Pakse > Si Phan Don – kraina czterech tysięcy wysp, obejmujących fragment rzeki Mekong, wyspa Don Khong, wyspa Don Khon, delfiny Irawadi, wodospad Li Phi Waterfall, wodospad Khone Phapheng Waterfall > Ban An -200km + 30km łodzią

Śniadanie i w drogę. O 8.30 podjeżdża po nas bus i wiezie 130km na południe do miejsca, gdzie małą łodzią przeprawiamy się na drugą stronę jednej z odnóg Mekongu, na wyspę Don Khong (koszt transportu 140 tys. kipów). Tutaj, już na terenie „Krainy 4000 wysp” w wiosce Ban An, zarezerwowaliśmy wczoraj naszą bazę na następną noc w „Kongmany Hotel” (50 $USD za pokój). Właściciel przygotował nam kolejne transporty, tak abyśmy mogli sprawnie dotrzeć do najbardziej interesujących rejonów „Si Phan Don”. To jeden z najbardziej malowniczych regionów w Laosie. Mekong rozlewa się, tworząc niezliczoną ilość wysp, zwaną krainą „4000 Wysp”. Wysp jest dużo, mniejszych i większych, zamieszkałych i niezamieszkałych. Najpopularniejsze to Don Khong, na której się zatrzymaliśmy, Don Khon i Don Det z bardziej backpackerskim klimatem. Najpierw małą łodzią płyniemy półtorej godziny poprzez odnogi Mekongu, pomiędzy kolejnymi wyspami i wysepkami, na wyspę Don Det, która połączona jest mostem z wyspą Dong Khon. Tam w przystani czeka na nas motocyklista „sidecar” (motocykl z dwuosobowym, bocznym wózkiem – 120 tys. kipów) i podwozi nas w miejsce, gdzie możemy przesiąść się na maleńką łódkę (80 tys. kipów) i popłynąć w poszukiwaniu jedynych na świecie słodkowodnych delfinów, zwanych delfinami Irrawaddy („Irrawaddy Dolphins”). Co wiadomo o delfinach Irrawaddy? Zwane również delfinami krótkogłowymi, występują głównie w Indiach (aż 90%) , a w 6 innych państwach azjatyckich, uważa się je za gatunek zagrożony. Pierwotnie były one delfinami typowo oceanicznymi, natomiast z czasem zaadoptowały się do życia w rzekach i tak można je spotkać w Gangesie, rzece Irrawaddy i Mekongu. Często też porównuje się je do orek, ale wielkościowo są znacznie mniejsze (osiągają do 2m dł.). Aby tam dotrzeć, pokonujemy wartki nurt kaskad jednej z odnóg Mekongu, ustawiamy się na rzece i czatujemy, aby podpatrzeć któregoś z tych osobników. Nie jest łatwo. Delfiny te są bardzo leniwe i zaobserwować możemy jedynie ich grzbiety lub jeśli ktoś ma więcej szczęścia, połowę szarego ciała. Wynurzają się tylko po to, aby nabrać powietrza i śmiesznie przy tym „puffają”. Zapytacie, czy warto w ogóle się tam fatygować? Tak, gdyż są one przez to bardziej tajemnicze i oczekiwanie na wynurzenie delfina, może okazać się naprawdę emocjonujące. Można też pokontemplować otaczającą naturę, czemu sprzyja spokój, jaki panuje na wodach Mekongu. Szczęśliwym trafem, po 10 minutach nadpłynęło małe stadko i wynurzając się falowo, przepłynęło tuż obok naszej łodzi. Trudno zdążyć wykonać dobrą fotkę, mimo wszystko coś się udało, jedna ciut poruszona, ale taka musi pozostać w naszym archiwum.

Wracamy szczęśliwi na ląd, wskakujemy ponownie w „sidecar” i jedziemy na drugi kraniec wyspy, pod wodospad „Li Phi Waterfall” (wstęp 35 tys. kipów od os.). Widoki wspaniałe, ogromne masy wody, przetaczają się przez wysokie kaskady i przepusty. Huk wody podkreśla niezłomną moc natury. Nasyciwszy zmysły, powracamy do naszego motocyklisty i jedziemy do przystani, po drodze zatrzymując się przy moście kolejowym. Z wyspy Don Det, przez most na południe Don Khone, francuscy kolonizatorzy pod koniec XIX w. poprowadzili linię kolejki wąskotorowej, pierwszą w Laosie… i ostatnią… aby umożliwić sobie transport drewna tekowego, które spławiali z północy Mekongiem. Mnogość wodospadów w rejonie uniemożliwiało im sprawny spływ wielkich kloców. W związku z tym, wybudowali dwa porty przeładunkowe, wyławiali drewno na północy, pakowali do kolejki i zawozili na południe wyspy omijając wodospady, by wrzucić je z powrotem do wody celem dalszego spływu. Nie ma już niestety torów, a z kolejki została jedynie stara lokomotywa z 1868r.

Po dotarciu do przystani, wsiadamy ponownie na łódź i płyniemy dalej na wschód, na stały ląd, do miejscowości Ban Nakasang (cały transport łodzią od wypłynięcia spod hotelu – 350 tys. kipów). Tam czeka na nas kolejny bus, którym jedziemy 25km w okolice jednego z największych wodospadów Azji Płd.-Wsch. „Khone Phapheng Waterfall” (wstęp 55 tys. kipów od os.). Wg niektórych źródeł (World Waterfall Database), laotański wodospad jest uznawany za największy pod względem szerokości. Nie jest to bowiem jeden wodospad, a raczej seria wodospadów i prądów, gdzie rzeka Mekong dzieli się na 7 ogromnych kanałów i setki mniejszych. Jego największa wysokość mierzy zaledwie około 21 metrów, ale zmierzony pod względem szerokości, od jednego do drugiego krańca, osiąga niesamowite ponad 10 km, przez co jest najszerszym wodospadem na naszej planecie. W porze deszczowej, poziom wody w Mekongu tak znacznie się podnosi, że cały wodospad zostaje pochłonięty przez ogrom wody. Ponownie rozkoszujemy się wspaniałymi widokami, oczywiście widząc zaledwie mały ułamek całości. Takim to sposobem, w jeden dzień, udało nam się dotrzeć do najciekawszych zakątków tej niezwykłej krainy „4000 wysp”. Teraz i my przyznajemy, że „Si Phan Don” to największa, naturalna atrakcja południowego Laosu, autentyczna i zachwycająca.

Do naszej dzisiejszej bazy, ulokowanej na wyspie Don Khong wracamy tym samym busem, poprzez nowo wybudowany most w 2014r (cały kurs 300 tys. kipów). Teraz przyszedł czas na relaks i zimne piwo. Dzień był niezwykle intensywny, ale jakże ekscytujący.

18-11-26-map

27.11.2018 wtorek – dzień 39. Ban An (wyspa Don Khong) > Pakse – 135km

Do południa wykorzystujemy walory jakie stwarza dzisiejsze lokum. Śniadanie na tarasie tuż obok basenu, wokół palmy, a z okien widok na Mekong. W południe, ponownie busem, powracamy do Pakse (140 tys. kipów) i czekamy na jutrzejszy, poranny lot do Bangkoku.

28.11.2018 środa – dzień 40. Pakse > Bangkok – przelot – 700km

Pierwsza połowa dnia to czas transportowy, po wczesnym śniadaniu i szybkim przejeździe tuk-tukiem, już o 6.30 jesteśmy na międzynarodowym lotnisku w Pakse. Nazwa szumna, lotnisko wygląda jak mały dworzec kolejowy. O dziwo, jesteśmy pierwszymi użytkownikami obiektu, a pani z kluczami, po kolei otwiera przed nami drzwi. Po pół godzinnym oczekiwaniu, nastała dość opieszała obsługa lotniskowo-graniczna, później pieszo przez płytę lotniska zmierzamy do samolotu i o 9.30 startujemy, małym samolotem turbośmigłowym ATR-72, w kierunku Bangkoku. Na miejscu jesteśmy o 11.00, ale długa kolejka do odprawy granicznej i ponad godzinny przejazd taksówką z lotniska (35km – 650 baht), powoduje iż na miejscu, z którego korzystaliśmy 10 dni temu „New Siam Guest House”, jesteśmy dokładnie o 14.00. Czujemy się tutaj jak u siebie w domu, wszystko wokół takie znajome, nawet napotykani sprzedawcy i obsługa restauracyjek, kłania się nam i pozdrawia, generalnie bardzo mili i serdeczni ludzie.

bangkok-map

Dalszą część dnia, chcieliśmy przeznaczyć na zwiedzenie Muzeum Narodowego, jednak gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że są tam jakieś rządowe uroczystości i obiekt jest zamknięty. Ponieważ muzeum jest blisko naszej bazy, zarządziliśmy szybki odwrót i postanowiliśmy pójść na słynną ulicę Khao San Road, gdzie z braku czasu, nie udało nam się dotrzeć podczas poprzedniego pobytu.

W przeciągu ostatnich 20 lat, ulica wydewelopowała się na getto dla backpackersów. Znajdują się tutaj tanie hostele, bary, kluby, restauracje, dziesiątki salonów masaży, takich wprost na ulicy i tych bardziej ekskluzywnych, niezliczona ilość punktów-studio tatuaży, setki miniaturowych agencji podróży, w których można kupić tanie bilety do najpopularniejszych miejsc Tajlandii i nie tylko. Stąd wyruszają autobusy do innych krajów regionu, takich jak Kambodża czy Laos. Nazwę „Khao San” tłumaczy się jako „zmielony ryż”, przypomina o dawniejszych dziejach ulicy, na której znajdowało się przede wszystkim targowisko dla handlarzy ryżem. Ulica tętni życiem przez cały czas i tutaj bardzo często pierwsze kroki stawiają ludzie przybywający do Bangkoku. To ulica pełna kontrastów. Turysta z Zachodu może tu dotknąć prawdziwie egzotycznej Azji, by za chwilę, przy następnej przecznicy uciec do znajomego McDonalda. Ciągle można znaleźć tu najtańszy nocleg w Bangkoku, a baza noclegowa przy samej ulicy, jak i w okolicach jest ogromna. To tutaj można zjeść najlepsze pad thaie przyrządzone na ulicy w kuchni na wózku, tu będą cię starali się namówić na spróbowanie azjatyckiego przysmaku z odwłokiem, czyli chrupiącego pasikonika, skorpiona, pająka lub żuczka na patyku. Zaproponują tajski masaż i wiele innych rodzai, jeśli zechcesz dredy lub warkoczyki, to możesz zrealizować tę zachciankę w różnych formach, a jeśli usłyszysz na ulicy specyficzne „trykanie” przypominające żabi rechot, możesz być pewien że to „Pani Żaba” w śmiesznym kapelutku, sprzedaje drewniane żaby z ząbkowanym grzbietem, który smyra się drewnianym patykiem, można też po raz dwudziesty podziękować za ofertę nepalskiemu handlarzowi kaszmirowych garniturów, albo zupełnie spontanicznie… utopić się w wiaderku alkoholu (bucket drink). Można kupić wszelakie pamiątki z Tajlandii, a nas najbardziej zaciekawiły zmyślne nadruki na koszulkach, choć żartobliwe, niejednokrotnie niosą przekorną, a za razem mądrą treść.

Za dnia, dzieje się tylko to, co dziać się musi… wszystko inne czeka na swój czas… bo Bangkok oczy otwiera dopiero wieczorem… budzi się do życia… gdy inni zasypiają… wtedy rozpoczyna się istne szaleństwo, które można krótko określić „Ping Pong”, docelowo idzie o piękne panie na Patpongu… czyli „ping pong show”… thai massage z happy endem! To szatańskie rewiry… zostańmy jednak przy tym co na wierzchu… co zamienia się w uliczny market, tętniący nieprawdopodobną różnorodnością i egzotyką. Na wieczornym Khao San, otoczeni kakofonią dźwięków, hojnością zapachów, smaków i bezmiarem rozmów… gdzie zawrót głowy na harfie gra… z wolna oddelegowujemy się w mniej zgiełkliwe miejsce. Tak sobie myślimy, że zdjęcia oddadzą choć w skromnym stopniu atmosferę tego miejsca. Obok Khao San Road, znajduje się równie wibrująca życiem równoległa ulica Rambuttri. Tutaj nie ma już tylu sklepików i wózeczków z jedzeniem, za to można posiedzieć sobie przy zimnym piwku i muzyce na żywo. Można tu także spróbować „sangsomu”, czyli tajskiego rumu z colą z kubełka ze słomką. Obie ulice po zmroku są strasznie zatłoczone i hałaśliwe. Toteż wielu… Bangkok nie pozwala zasypiać! Murray Head w utworze „One night in Bangkok”… wyśpiewał taką jedną noc w Bangkoku… „tutaj świat stoi przed tobą otworem… bary są świątyniami… lecz perły nie są za darmo”.

W całym tym zgiełku, korzystamy z oferty jednego z biur organizujących wycieczki i jutro do południa, jedziemy na dwa markety (500 baht od os.), wodny i kolejowy.

2-tajlandia_laos-jpg

29.11.2018 czwartek – dzień 41. Okolice Bangkoku – targ na torach „Mae Klong Railway Market”, pływający targ „Damnoen Saduak Floating Market” – 170km

O 7.00 podjeżdża po nas bus i jedziemy 70km na płd.-zach. w kierunku zatoki Gulf of Thailand, do małej miejscowości Mae Klong. Ten niewielki dworzec, zyskał swoją popularność za sprawą targowiska, które każdego poranka rozkłada się na miejscowych torach „Mae Klong Railway Market”. Po prawie 1,5h jazdy, jesteśmy na miejscu i spiesznie udajemy się na pobliski targ na torach, gdyż o 9.00 ma przejeżdżać przez niego pociąg. To najlepszy moment, aby zobaczyć to niezwykłe zjawisko, to prawdopodobnie jedno z najbardziej niesamowitych targowisk, jakie można zobaczyć w Tajlandii. Najróżniejsze produkty leżą na ziemi lub na wyposażonych w kółka stolikach, które w każdej chwili wciągnąć można do wnętrza straganów. Chcąc przejść przez targ, nie ma innego wyjścia jak iść po torach. W widoku straganów pełnych warzyw i owoców nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że są rozkładane bezpośrednio na torach, po których kilka razy dziennie przejeżdża pociąg. I nie jest to kolejka będąca atrakcją turystyczną! Za każdym razem, gdy pociąg zbliża się w kierunku marketu, rolnicy i sprzedawcy zbierają swoje stragany. Na kilka minut przed przyjazdem pociągu, można odczuć małe napięcie. Sprzedawcy energicznie chowają wystające fragmenty swoich straganów, przeganiając jednocześnie turystów, którzy niechętnie opuszczają torowisko. Oczywiście, nie ma tu mowy o niebezpieczeństwie i ryzyku trafienia pod koła maszyny. Pociąg zbliża się do targowiska z minimalną prędkością, a maszynista nadaje sygnały dźwiękowe na wiele minut przed przyjazdem. Dodatkowo, rozkład kolejowy co rusz jest wywieszony tak, aby turyści mieli szansę przygotować się na ten ekscytujący moment. Przejazd przez market jest atrakcją nie tylko dla turystów, ale również dla pasażerów pociągu, którzy ochoczo machają wszystkim odwiedzającym.

Zaraz po przejeździe pociągu opuszczamy Mae Klong i jedziemy 20km na następny market, tym razem ulokowany na wodzie, pomiędzy rozlicznymi kanałami, którymi to szerokie okolice stolicy są poprzecinane. Kanał, w którym kłębią się łodzie sprzedawców i kupujących, ma 32 km dł. Został on wykopany w 1866r., za panowania króla Ramy IV i łączy ze sobą rzeki Mae Klong i Tacheen. Pływający Targ „Damnoen Saduak Floating Market” koniecznie chcieliśmy zobaczyć. W planach był początkowo jeden z mniej komercyjnych tagów, jednak okazało się, że targ w Damnoen Saduak jest jedynym, który „działa” każdego dnia. Stąd wyszło, że odwiedzimy właśnie ten „Floating Market”, choć wiedzieliśmy z wszelakich źródeł, że będzie przesiąknięty komercją. Ale z drugiej strony, jak ma wyglądać obecnie taki market w mocno rozwiniętym i zamożnym społeczeństwie Tajlandii. Niegdyś biedni mieszkańcy pozbawieni innych środków transportu, zaopatrywali się we wszelakie produkty z łódek. Tak kiedyś wyglądały targowiska w Tajlandii, kiedy rolnicy w łódkach wypełnionych owocami, warzywami, rybami czy krewetkami płynęli wzdłuż brzegu, zatrzymując się na chwilę, by sprzedać swój towar. Tak więc nasza filozofia podpowiada nam, że to co komercyjne nie konieczne jest złe, fuj, be… Obecnie pływające targi odbywają się raczej w ramach atrakcji turystycznej, mimo to niewątpliwie warto je zobaczyć. Co widzimy?… łodzie wypełnione egzotycznym jedzeniem przyrządzanym i serwowanym na miejscu, na przyległych straganach, poza różnorodnym jedzeniem i soczystymi owocami, przede wszystkim handluje się tym, co turysta może zakupić, a więc pamiątkami, koszulkami i milionem innych gadżetów. To właśnie to, co kusi najbardziej przybywających do tego miejsca. Za 150 baht wsiadasz do łodzi, najczęściej wypełnionej po brzegi turystami i płyniesz wzdłuż kanału, zatrzymując się przy wypatrzonym niekoniecznie przez siebie straganie. Nie dacie wiary, zaledwie przelotne spojrzenie na produkty, kwalifikuje was w oczach tajskich sprzedawców… jako potencjalnych kupców. Bywa i tak, że jeżeli ze szczególnym uwielbieniem przyglądasz się jakiemuś towarowi, handlarz używa specjalnego haka i przyciąga łódź do swojego straganu.

Niestety, bazar jest bardzo zatłoczony. Płynąc łodzią, często stoimy w korku i wdychamy spaliny, wydobywające się ze wszystkich silników wokół nas. Tak więc, atrakcja która ma być przyjemnością, z czasem staje się lekko mękliwa. Nasączyliśmy naszą ciekawość i tym razem motorową gondolą, płyniemy kanałami, najpierw poprzez kanały marketu, później przez palmowe i bananowe zagajniki, aby również zaglądnąć jak żyją ludzie mieszkający przy wodzie. Na koniec, pozostało nam jedynie powrócić busem w okolice naszego lokum, do starego Bangkoku.

Wieczór spędzamy ponownie w atmosferze wszystkiego tego, co tworzy klimat ulicy Khao San Road… na powrót wstępujemy w tygiel euforii, pląsów, konglomeratu pragnień… rojonego Eldorado!

Kończy nam się pobyt w stolicy Tajlandii, jutro o 10.00 na lotnisku, mamy odebrać wynajęte auto i będziemy się przemieszczać na południe. Odwiedzimy wyspę Pukhet i dalej przez Malezję, będziemy starali się dotrzeć do Singapuru. W Bangkoku, będziemy jeszcze raz, tuz przed powrotem do kraju, może wtedy uda nam się odwiedzić Muzeum Narodowe, do którego tym razem nie udało się nam wejść. Ale o tym… w następnym odcinku reportażu.

18-11-29-map

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>