05.11.2018 poniedziałek – dzień 17. Wioska etniczna, rejs łodzią do Phnom Penh, zwiedzanie buddyjskich świątyń i spacer promenadą nad Mekongiem

Ponownie wczesna pobudka i już o 6.30, po śniadaniu, idziemy nad jedną z odnóg Mekongu. Tu wsiadamy na małe łodzie i płyniemy do dwóch wiosek lokalnej mniejszości etnicznej, trudniącej się rybołówstwem i rzemiosłem. Następnie przesiadamy się na rzece i szybką łodzią firmy „Hanghau Speed Boat” płyniemy w górę Mekongu. Po 15km docieramy do posterunków granicznych Wietnamu i Kambodży. Odprawy w obu przystaniach przebiegają bardzo sprawnie, po stronie kambodżańskiej, najpierw błyskawicznie wystawiają nam wizy (35$USD od os.), a później szybka odprawa paszportowa.

Po przekroczeniu granicy rzecznej, wczesnym popołudniem dopływamy do stolicy Kambodży – Phnom Penh. Tu kwaterujemy się w „Okay Guest House”. Po krótkim odpoczynku i lekkim obiedzie, udaliśmy się tuk-tukami do „Wat Phnom”, jednej z najstarszych świątyń buddyjskich w mieście położonej na niewielkim wzgórzu (wstęp 1$USD od os., czyli 40 tys. KHR-rieli kambodżańskich). Tę wspaniałą świątynię wzniesiono najprawdopodobniej w 1372 roku. Na cześć fundatorki nadano jej nazwę „Wat Phnom Don Penh”, co znaczy: „Klasztor na górze Pani Penh”. Do dzisiaj „Wat Phnom”, od którego pochodzi nazwa stolicy Phnom Penh (Góra Penh), jest najważniejszym sanktuarium regionu. Aby dotrzeć do świątyni należy wspiąć się na górę monumentalnymi schodami, których strzegą dwa siedmiogłowe węże Naga, figury mitycznych strażników i kamienne lwy. Dzisiejsza forma świątyni datowana jest na 1926 r. We wnętrzu znajdują się przepiękne malowidła ścienne, przedstawiające sceny z życia Buddy, m.in. ostatnie wcielenie Buddy jako księcia Vessantara.

Ale niechaj przemówi legenda… i tak na brzegu rzeki Tonle Sap,, żyła sobie zamożna wdowa o imieniu Penh. Kiedy pewnego dnia podeszła do rzeki, dostrzegła wyrzucony przez wodę pień drzewa. W jego dziuplastym wnętrzu odkryła cztery figurki Buddy. Przepełniona radością, nakazała usypać z ziemi pagórek, a na nim zbudować pagodę, aby zapewnić świętym posągom godne pomieszczenie.

Każdego dnia spotkać można tłumy pielgrzymów, wróżbitów, żebraków i turystów odwiedzających to święte miejsce, to tutaj, sprzedawcy ptaszków, za których uwolnienie należy uiścić opłatę… gwarantują spełnienie życzeń wierzących.

Do hotelu, wracamy poprzez następny kompleks świątynny „Wat Ounalom”. Nie jest zbyt duży i znajduje się w centrum miasta. Choć powstał w 1443 roku, ma charakter nazbyt nowoczesnej bryły. W jej wnętrzu znajduje się kilka starych wizerunków Buddy. Bardzo zniszczona przez Czerwonych Khmerów, jest odbudowywana. Obok niej stoi natomiast stupa, w której umieszczono podobno włos z brwi Buddy. Wstęp jest wolny od płatności.

Ostatnim, odwiedzonym przez nas miejscem, był wielki bazar znajdujący się w centrum miasta. Dalej, wzdłuż promenady nad szerokim Mekongiem, pełnej lokalnych restauracji i kawiarni, powróciliśmy do naszego hotelu. W tym mieście idealnymi środkami transportu są tuk-tuki, tanie, w miarę szybkie i idealne na zatłoczone ulice.

Kurs wymiany riela kambodżańskiego (KHR)

1 USD – 4 000 KHR ($USD honorowane są na równi z rielem)

1 EUR – 4 743,41 KHR

1 PLN – 1 096,20 KHR

18-11-05_map

06.11.2018 wtorek – dzień 18. Zwiedzanie ciekawych miejsc w Phnom Penh i okolicy

Dzisiejszy dzień i zwiedzanie Phnom Penh rozpoczynamy względnie późno, gdyż dopiero o 9.00, przejazdem pod Pałac Królewski (wstęp 10$USD od os.). Jednym z najważniejszych, który ocalał (sporo bowiem obiektów zabytkowych, zwłaszcza świątyń, zostało zniszczonych)… jest Pałac Królewski. Kambodża jest bowiem znowu królestwem, a co idzie za tym… no przecież splendor i wspaniałość władcy od wieków mierzona była wielkością jego pałacu, przynależnych do niego ogrodów oraz okazałością sali tronowej. Kapiące złotem dachy, mozaiki, komnaty czy figury będące na wyposażeniu praktycznie każdej królewskiej rezydencji, miały zadziwić świat i sławić potęgę króla. Były również dowodem niezwykłej wręcz kreatywności zespołu architektów i rzemieślników, którzy nierzadko poświęcili większą część swojego życia, aby sprostać architektonicznym fanaberiom władcy i stworzyć mu wymarzony dom. Siedziba władcy… Zespół Rezydencji Królewskiej, jest oczywiście nieodstępna dla turystów. Ale kilka historycznych i ważnych budowli w nim ma status muzeum i ich zwiedzenie należy do kanonu pobytu w Phnom Penh. Pałac Królewski jest oficjalną rezydencją Jego Wysokości Preah Bat Samdech Preah Sihamoni – króla Kambodży. Kompleks liczy aż 175 tysięcy metrów kwadratowych i powstał w roku 1866 po tym, jak ówczesny król Norodom przeniósł stolicę do Phnom Penh. Na przestrzeni stuleci rezydencja przebudowywana była kilkukrotnie. Najwięcej zmian wprowadził w niej król Sisowath w latach 1904-1927. Marzył bowiem o „domu” przypominającym swym stylem rozsławiony w świecie Angkor Wat. Większość budynków kompleksu pałacowego została ukończona przed I wojną światową przy udziale francuskich administratorów, tajskich projektantów i architektów. Obecnie rezydencja łączy w sobie styl tradycyjnej khmerskiej architektury ze stylem europejskim. Francuskie wpływy można zauważyć m.in. w ogrodach otaczających pałac. Na planie zespołu pałacowego który jest obok wejścia, znajduje się 51 budowli i innych obiektów – są wśród nich także stupy z prochami władców i ich żon oraz pomniki, 22 są niedostępne dla zwiedzających. W centrum udostępnionej części Pałacu Królewskiego, do której wchodzi się przez Bramę Zwycięstwa, dominuje Sala Tronowa stanowiąca osobny budynek, w którym można spotkać najwięcej turystów. To właśnie w nim, odbywają się koronacje i inne ważne uroczystości państwowe. Wnętrze jest pięknie udekorowane malowidłami ściennymi, ukazującymi sceny z Ramajany. Niestety nie można we wnętrzach robić zdjęć. W jej otoczeniu, w tej części zespołu pałacowego, stoją również trzy inne większe budynki. Królewski Skarbiec – Hor Samranphirum, Królewska Sala Bankietowa – Preah Tienang Phochani oraz pawilon noszący imię… cesarza Francuzów Napoleona III. Stanowi on jedną z tutejszych ciekawostek. Cesarz ofiarował ten pawilon żonie, cesarzowej Eugenii. Ta jednak w latach 70-tych XIX wieku kazała budowlę rozebrać i przewieźć do Phnom Penh. Jako prezent dla króla Kambodży Norodoma, który panował w tym ówczesnym francuskim protektoracie. Nawiasem mówiąc aż do roku 1904. Cały teren, jest bardzo dobrze utrzymany i zdecydowanie wart zobaczenia.

Bilet wstępu do Pałacu upoważnia również do zobaczenia XIX-wiecznej Srebrnej Pagody, czyli Silver Pagoda – świątyni królewskiej Wat Preah Keo, z którą sąsiaduje siedziba króla. Jest ona najświętszym i zapewne najcenniejszym miejscem w Kambodży. Uznano ja bowiem za jedną z najpiękniejszych świątyń azjatyckich. Jej nazwa wywodzi się od pięciu tysięcy srebrnych płytek, którymi wyłożono podłogę świątyni, z których każda ma ponad 1 kg, w sumie, jak łatwo policzyć, znajduje się w niej ponad 5 ton srebra. W Pagodzie zamieszkał również Szmaragdowy Budda. Na podwyższeniu w kształcie ołtarza… kambodżańska świętość, a zarazem symbol narodowy wykonany z kryształu baccarat oraz drugi Budda… cały ze złota (wykonany z 90 kg czystego, 25-karatowego złota) inkrustowany 9584 diamentami! Nie wolno robić fotografii! Przy Srebrnej Pagodzie znajduje się konny pomnik króla Norodoma oraz kilka innych malutkich świątyń i ołtarzyków tonących w kwiatach.

Na koniec odkrywania Phnom Penh, odwiedziliśmy przemieszczając się motorikszami, dwa miejsca ściśle związane ze sobą. Zanim jednak o nich napiszemy, wpierw kilka słów wprowadzenia. Lata największego terroru i rządów Khmerów przypadają w okresie 1975 – 1979. Aż trudno uwierzyć w to, co działo się w Kambodży w tym okresie. Oto kilka przykładów. 17 kwietnia 1975 roku, po zajęciu przez Czerwonych Khmerów ponad dwumilionowego Phnom Penh, nakazali oni wszystkim mieszkańcom w ciągu 24 godzin opuścić swoje domy. Pretekstem miały być planowane naloty wojsk amerykańskich. W rzeczywistości był to początek tzw. „Roku Zerowego”, w ramach którego zamknięto szkoły, szpitale i fabryki, zlikwidowano banki i walutę, zdelegalizowano religię i zlikwidowano własność prywatną. Ludność miast wyrzucono siłą na tereny wiejskie do tzw. kolektywnych gospodarstw rolnych, które były obozami pracy przymusowej. Czerwoni Khmerzy w ramach projektu nowego człowieka, zmienili nawet język, eliminując słowa wyróżniające jednostkę, albo nadawali słowom nowe znaczenia. Przykładowo zamiast „ja” należało mówić „my”, dzieci do rodziców mówiły „wujku”, „ciociu, a do innych dorosłych „matko” albo „ojcze”. Przykładów absurdalnych działań i praw było bardzo dużo, dlatego osobom zainteresowanym sugeruję dodatkową lekturę. Nie wiadomo dokładnie, ile osób zamordowano lub zmarło z głodu i chorób w ciągu niespełna czterech lat rządów Khmerów. Szacuje się, że było to około 2 milionów z 7 milionowej populacji. Rządy skończyły się 7 stycznia 1979 roku, gdy armia wietnamska i siły opozycji kambodżańskiej wkroczyły do Phnom Penh. Miejsca związane z ludobójstwem przeprowadzonym przez Pol Pota i Czerwonych Khmerów, robią na każdym piorunujące wrażenie. Organizacja, bo tak Czerwoni Khmerowie się tytułowali, stała się nieprzeniknioną wyrocznią, która wszystko widziała i wiedziała… była życiem i śmiercią.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Muzeum Ludobójstwa „Tuol Sleng”, położonego na południe od centrum miasta (wstęp 5$USD od os.). Obecne muzeum przed rządami Khmerów było szkołą średnią, którą przemieniono w miejsce nieludzkich tortur oraz Więzienie Bezpieczeństwa 21 (S-21), gdzie przetrzymywano przeciwników ideologii Pol Pota… a wystarczyły okulary, aby za ich posiadanie skazać człowieka na śmierć. Delikatne dłonie, mogły być pretekstem do umieszczenia niewinnego człowieka w więzieniu, co zwykle prowadziło do późniejszej eksterminacji. Mnisi, uczeni, intelektualiści, mieszkańcy miasta… potencjalni przeciwnicy rewolucji… w pierwszej kolejności do odstrzału. Chodząc po piętrach poszczególnych budynków, człowiek stara sobie wyobrazić, co przeżywali ludzie osadzeni w „laboratorium diabła”. Pomagają w tym np. umieszczone na ścianach czarno-białe zdjęcia wyprostowanych kobiet i mężczyzn. Nie widać tego na zdjęciach, ale mieli takie pozy z uwagi na związane z tyłu ręce. Kilka dni po dotarciu do więzienia zostawali oni poddawani wymyślnemu systemowi tortur. Był on tak okrutny, że więźniowie przyznawali się do wszystkich przestępstw, o które zostali oskarżeni. W więzieniu panowała zasada… nie pozwólcie, aby więzień umarł, bowiem wraz z jego śmiercią, możemy utracić ważne informacje o charakterze kontrrewolucyjnym… więc bili, wieszali, przekuwali, razili prądem, wyrywali paznokcie, przypalali rozżarzonym metalem, topili, dusili, polewali rany solą, wrzątkiem, alkoholem, stosowali zbiorowe gwałty)… a wszystko to do granic wytrzymałości, nie pozwalając na choćby odrobinę spokoju… horror miał trwać, póki wróg nie powie wszystkiego… a większość z nich nie miała co mówić, powiedziała wszystko i dużo ponad to. Po przyznaniu się i spisaniu zeznań ofiary były mordowane, początkowo na terenie więzienia, a następnie, gdy brakło miejsca do grzebania, na oddalonych o 17 km od Phnom Penh Polach Śmierci „Choeung Ek”. W muzeum oprócz zdjęć można zobaczyć narzędzia tortur, różnej wielkości cele i łóżka, do których byli przypinani więźniowie. Wszędzie te same kafelki na podłodze, na wielu z nich ewidentnie widać wsiąknięte ślady krwi torturowanych. Na ścianach są jeszcze zdjęcia z więźniami przykutymi do łóżek. Powykrzywiane, ledwo widoczne twarze, te same kafelki, całe we krwi, czerń i biel… horror. Ocenia się, że do więzienia trafiło w sumie około 17 tysięcy osób, z których przeżyło tylko dwanaście.

Kilkanaście kilometrów od Phnom Penh, znajdują się najbardziej znane Pola Śmierci „Choeung Ek Genocidal Center” (wstęp 3$USD od os.). Na pierwszy rzut oka, można by pomyśleć, że to kawałek zwykłej ziemi, pokryty dołami i kilkoma starymi, zarośniętymi nagrobkami. W rzeczywistości to wielki grobowiec! Tutaj, na Pola Śmierci, przewożono ludzi w jednym celu… aby ich zabić. Zabijano szpikulcami, uderzeniami łopaty, siekiery, młotka, podrzynano gardła chropowatymi liśćmi palmy. Naboje były za drogie. Trzeba było zabijać ręcznie. Na sterty ciał wysypywane są chemikalia, aby zapobiec wydzielaniu się smrodu z rozkładających się ciał. Komuny ludowe znajdujące się nieopodal, mogłyby zacząć coś podejrzewać i trzeba by kolejnych zabijać.

Przy jednym z masowych grobów rośnie niewzruszone drzewo śmierci. Roztrzaskiwano o nie niemowlęta. Chwytano dziecko za nóżkę i z impetem uderzano o drzewo. Wszystko na oczach matki, która była mordowana chwilę po tym. Kaci określali tę metodę jako „wygodną i efektywną”. Jestem w stanie sobie to wyobrazić… o szarej godzinie… zapalały się światła… zawieszony na drzewie głośnik nastawiony jak zawsze na pełen regulator, gra Khmerską muzykę ludową lub patriotyczną… warkot silnika diesla, żeby lepiej wszystko zagłuszyć… chłopcy brali się do „roboty”… kolejne uderzenie siekierą, kolejna śmierć… ostatni jęk ofiary i odgłos bezwładnie zwalającego się ciała do masowego grobu… to ostatnie słabo słyszalne dźwięki.

W centrum „Choeung Ek” znajduje się wysoka stupa wypełniona czaszkami… ku pamięci ofiar reżimu.

Będąc w tych dwóch miejscach, znajdujemy kolejny dowód na to… jak ludzie potrafią być wobec siebie okrutni… przypominamy sobie cytat z „Medalionów” Zofii Nałkowskiej… „Ludzie ludziom zgotowali ten los” i zastanawiamy się, jak to jest możliwe, że do tej pory nie rozliczono się ze zbrodniarzami? Do dnia dzisiejszego, tylko kilku osobom postawiono zarzuty, reszta żyje spokojnie przez nikogo nie niepokojona, a spora część z nich znajduje się nadal przy władzy. Te dwie wizyty z jednej strony nas wycieńczyły, zasmuciły i wyssały z nas całą energię, z drugiej strony uważamy, że należy je zobaczyć, podobnie jak Auschwitz… nie można pozwolić, by zapomniano o tym, co się wydarzyło… te zdarzenia powinny przestrzegać przyszłe pokolenia… przed zawieraniem paktu z diabłem.

Wracając tuk-tukiem do centrum obserwujemy zatłoczone ulice, wypełnione po brzegi głównie tuk-tukami i skuterami. Rozmyślamy o tym, co widzieliśmy i zastanawiamy się, czy polecilibyśmy przyjazd do Phnom Penh? Odpowiedź może być tylko jedna… zdecydowanie tak. Należy przyjechać do Phnom Penh, by zobaczyć atrakcje takie jak Pałac Królewski, czy „Wat Phnom”, ale również zaznajomić się z tragicznymi wydarzeniami,… krwawym brzemieniem Kambodży… które miały miejsce zaledwie czterdzieści lat temu.

Tego dnia nie zapomnieliśmy również o odwiedzeniu ogromnego bazaru, a przed zachodem słońca wyruszyliśmy na rejs statkiem spacerowym wzdłuż nabrzeża Mekongu. Miło, kolorowo, zimne piwo „Angkor” i podziwianie oświetlonego miasta od strony rzeki. Po powrocie, jeszcze tylko małe co nieco, z malutkiego straganiku, przy małym stoliczku, na maleńkich stołeczkach, za mało pieniędzy.

07.11.2018 środa – dzień 19. Przejazd do Siem Reap, pływające wioski na jeziorze Tonle Sap

Rano dojeżdżamy do głównego dworca w Phnom Penh, a stamtąd o 7.00 przemieszczamy się autobusem, prawie 300km do miejscowości Siem Reap, bazy wypadowej do kompleksu świątyń Angkoru. Na przystankach, mamy możliwość coś zjeść, tym razem padło na dużego, smażonego pająka. Piotr, który jest przodownikiem w próbowaniu różności, tym razem podzielił się z nami… odnóżami. Jak tak na spokojnie pomyślę, ile w naszej 155 letniej chałupie, marnuje się jedzenia po kątach, można by narzekać, że moje pająki są dość wątłe… hm… gruba panierka załatwi sprawę. Większość osób przyjeżdża do Siem Reap zobaczyć ruiny Imperium Angkoru, ale warto również zobaczyć tzw. „floating villages”, czyli pływające wioski na jeziorze Tonle Sap.

Po zakwaterowaniu w „Victory Guest House” i szybkim obiedzie, od razu udajemy się hotelowym busem do przystani nad jezioro Tonle Sap. Tu wsiadamy na archaiczną łódź motorową i płyniemy do wiosek ulokowanych na jeziorze. Niewątpliwie jest to jedno z najbardziej niesamowitych miejsc, gdyż cała wioska Kampong Phlug (Przystań Kłów) i jej społeczność, to ludzie żyjący na wodzie.

W domkach na palach, czasem opierających się na beczkach lub fragmentach łodzi. Tam pracują, żyją, wychowują dzieci, chodzą do szkoły. Niektóre domki są bardzo proste i sprawiają wrażenie prowizorycznych, biednych, inne wręcz zachwycają kolorami, chociaż i tak pewnie żadne z nas nie dałoby rady tam zamieszkać. Świat, który tam widzimy jest niesamowity. Tak diametralnie różny od naszego, że skłania do refleksji, do zatrzymania się na chwilę. Biedne domki, bez zbędnych wygód, golusieńkie dzieciaczki pomagające przy pracy lub podróżujące łodzią przez środek jeziora. Życie na malutkiej powierzchni, na wodzie, gdzie każde „wyjście” z domu wymaga wiosłowania i przemieszczania się na łodzi. I przede wszystkim te dzieciaki… i nasze myślenie, a jaka kaszka, a jaki fotelik, a przodem, tyłem, czy bokiem, a wózek jaki, a może jaglanka i organiczne soczki? Patrzysz wokół i próbujesz sobie wyobrazić, jak odnaleźliby się ludzie z Kampong Phlug w naszym świecie, bo my w ich raczej byśmy rady nie dali… z tą całą masą naszych gadżetów. Gdy podpłyniemy bliżej widać, jak wygląda codzienność mieszkańców, ktoś pracuje, ktoś myje włosy, niektórzy przysypiają w hamakach, w innych domach słychać głośny odgłos zabawy. Dzieci bawią się na „ganku” nad samą wodą, pomagają rodzicom przy pracy, pływają łódkami. A w wioskach toczy się normalne życie, znajdziemy tu sklepy, świątynię, szkołę, i nawet… kościół! Zawieziono nas oczywiście również do sklepu z pamiątkami połączonego z restauracją, można tam zobaczyć niewielki zbiornik, klatkę z krokodylami, wężem wodnym i króliczkami… są dostępne w menu.

Wieczorem udaliśmy się do restauracji „Koulen Restaurant” na pokaz tradycyjnych tańców khmerskich „Apsara”, połączony z wystawną kolacją w formie bufetu (wstęp 10$USD od os.). Tancerki ubrane są w przepiękne stroje, inspirowane reliefami Angkoru, Apsary… pół-kobiety, pół-boginie… są niebiańskimi tancerkami. Ich delikatność i wyważenie, lekkość gestów, symbolizują unoszenie się tych istot między kosmosem a Ziemią. Wykonują powolne, ale pełne gracji i równowagi ruchy. Głównie uwagę skupiają na swych dłoniach, których palce bywają nieprawdopodobnie wygięte. Dłońmi wykonują gesty mające symbolizować poszczególnie elementy… kwiat, łodygę, liść, pąk. Przedstawiane były jeszcze inne tańce (dworski, chłopski, rybaków), lecz w tym czasie ja wraz z Alą, Asią i Luśką, zajęte byłyśmy ćwiczeniem palców, no cóż… Ala wygrała tę konkurencję, kwalifikuje się do baletu bez egzaminów.

A co do tańca… był cenioną sztuką już w najstarszych królestwach, a tradycyjne jego formy wykonywane przez królewskie tancerki, prezentowano wyłącznie na dworze. Jeśli poza nim np. podczas uroczystości religijnych… widzem był tylko monarcha. Dziś tańca naucza „Królewska Akademia Sztuk Pięknych”. Wielu absolwentów zatrudnia Balet Królewski, przywrócony do życia staraniami księżnej Norodom Bopha Devi. Taniec jest „klejnotem” Kambodży, cudem ocalonym przez zawodowe tancerki, które schroniły się na wygnaniu przed reżimem Czerwonych Khmerów.

08.11.2018 czwartek – dzień 20. Zwiedzanie najważniejszych świątyń w kompleksie Angkor

Tego dnia już o 4.30 jedziemy do kompleksu świątyń Angkor „Angkor World Heritage”, jednego z największych i najbardziej znanych kompleksów świątynnych na świecie (wstęp 62$USD od os.). Jest to pozostałość ogromnego państwa-miasta, będącego niegdyś stolicą królestwa Khmerów. Ruszamy jeszcze przed świtem, aby móc podziwiać wschód słońca, nad największą ze świątyń, „Angkor Wat”. Po bufetowym śniadaniu, z widokiem na monumentalną świątynię, idziemy na jej obchód. „Angkor Wat” zbudowano za rządów Surjawarmana II, który panował w latach 1113-1150 i jak podejrzewają naukowcy, powstał on jako pośmiertna świątynia dla fundatora, który został najprawdopodobniej pochowany na jej terenie. „Angkor”, to khmerski wyraz oznaczający miasto, „Wat” to świątynia. „Miasto- Świątynia”, „Miasto Świątyń”, „Święte Miasto”… tak można na polski przetłumaczyć nazwę. I coś w tym jest, bo wtedy, kiedy kompleks przeżywał swoją świetność czyli od IX do XV wieku, było to największe miasto świata i liczyło około miliona osób. Wyobrażacie sobie ten ogrom? Postawcie sobie, tak dla zobrazowania, iż w tym samym czasie Paryż miał populację około 250 tys. ludzi, a nasz rodzimy Kraków, to niemalże wioska, zamieszkała przez 20 tys. mieszkańców. Mało porównań? To wyjmijcie banknot 20-sto złotowy. Zobaczycie na nim rotundę, czyli kościół św. Mikołaja w Cieszynie, jeden z najstarszych polskich zabytków (blisko tego miejsca mieszkamy). Tak, ten kościół powstał mniej więcej w tym samym czasie, w którym Khmerowie budowali „Angkor Wat” i resztę świątyń kompleksu. To z tego miejsca khmerscy królowie władali ziemiami rozciągającymi się na większości terytoriów zwanych obecnie Indochinami. Schyłek tej potęgi nadszedł w XV wieku, kiedy Syjam (czyli współczesna Tajlandia) najechał i całkowicie zgrabił i zdewastował to miejsce. Król wraz z ludnością, która przeżyła atak, na zawsze opuścili to miejsce, które z czasem popadło w totalną ruinę i zostało bezlitośnie wchłonięte przez dżunglę. I taki zarośnięty Angkor Wat zobaczył w XIX wieku francuski podróżnik Henri Mouhot, który przywrócił światu pamięć o wielkim kompleksie świątynnym, położonym w głębokiej dżungli egzotycznej Azji.

„Angkor Wat” to, nie tylko kompleks ogromnych świątyń położonych na sporym terenie. Khmerscy budowniczowie myśleli o wszystkim, także o zaopatrzeniu w wodę. By zachowywać ją na ciężkie czasy pory suchej, gromadzili ją w ogromnych basenach, które zostały wykopane w ramach budowy miasta. Te wszystkie kamienne cuda, przetrwały kilkaset lat, do naszych czasów. A zbudowanie świątyni „Angkor Wat” nie było proste. Wystarczy tylko spojrzeć na jej wymiary – prostokąt 1300 na 1500 metrów, cały kompleks otacza szeroka na 190 m. fosa. Główna świątynia ma 215 metrów szerokości i 187 długości, a jej najwyższa wieża (symbolizująca mityczną górę Meru) ma 65 metrów. Te wymiary muszą robić wrażenie swym ogromem. Co ciekawe, kompleks powstawał około 30-35 lat. Nietrudno zatem sobie wyobrazić, jak wielkie było to przedsięwzięcie, gdzie wszystkie roboty trzeba było wykonywać ręcznie, a największą pomocą w budowie i transporcie materiałów mogły służyć słonie. Przy budowaniu „Angkor Wat” pracowało około 50 tys. robotników, a rzeźby i płaskorzeźby tworzyło kilka tysięcy artystów-rzemieślników. Takiego wyczynu mogło dokonać tylko bardzo bogate i bardzo silne państwo. Można domniemywać iż jeśli ktoś chciałby w dzisiejszych czasach zbudować taką świątynię, to sam przetarg trwałby kilka lat, nie wspominając o budowie. Chociaż z drugiej strony, teraz nie ma żadnego na tyle bogatego i silnego państwa, by móc sobie pozwolić na zbudowanie tak monumentalnej budowli. „Angkor Wat” był pierwszy i zapoczątkował tradycję zgodnie z którą każdy z khmerskich władców miał obowiązek wznieść jedną monumentalną świątynię.

Zwiedzanie „Angkor Wat”, to nie jest łatwa sprawa. Po tym, jak mija pierwszy zachwyt, zauważa się rzesze ludzi, którzy wlewają się do świątyni przez most na fosie. Nie ma się czemu dziwić, każdego roku Siem Reap odwiedza prawie trzy miliony turystów i każdy z nich, chce przynajmniej przez dzień, zwiedzać kompleks Angkor, a „Angkor Wat” jest najbardziej znaną świątynią, symbolem nie tylko tych świątyń, ale całej Kambodży. Ta liczba zrobi jeszcze większe wrażenie, jeśli uwzględnimy to, że większość odwiedzających przyjeżdża w porze suchej. Mamy zatem gwarancję, że w najmniej sprzyjających okolicznościach, będzie nam towarzyszyło kilka tysięcy innych turystów. Brzmi przerażająco? Każdego dnia przez groblę na fosie do Angkoru przechodzi kilka do kilkunastu tys. turystów. Nie pozostaje zrobić nic innego, jak tylko pójść w ich kierunku i zobaczyć z bliska to, czym zachwycają się wszyscy. Bo kiedy wejdziemy do środka, na pierwszy poziom, zarówno jeśli pójdziemy w prawo jak i w lewo, przed nami na ścianie zobaczymy cudowne płaskorzeźby, okalające całą budowlę. Kilkaset metrów misternie wykutych w kamieniu płaskorzeźb. Stworzone są z dbałością o każdy detal, żołnierze dzierżą broń, słonie dźwigają dowódców, łuki napięte są do strzału, a królowie wiodą wojska do bitwy. Są tu również demony i bóstwa wraz z Wisznu ubijają morze, aby wydobyć z niego eliksir nieśmiertelności. Pod koniec możemy obejrzeć sceny tortur przedstawione w nader rzeczywisty sposób. Jak widać, okrucieństwo człowieka względem człowieka nic się nie zmienia i w toku ewolucji ludzkość tylko doskonaliła metody zabijania i zadawania bólu wrogom. Przechadzamy się po wszystkich zakamarkach, bo kolejne rzeźby i płaskorzeźby znów zwracają uwagę, podobnie jak bardzo charakterystyczne dla stylu khmerskiego okna z rzeźbionymi walcami, zabezpieczającymi przed niechcianymi gośćmi z zewnątrz. Dawni Khmerzy myśleli o wszystkim, bo dzięki takiemu rozwiązaniu zapewniali sobie przewiew wewnątrz budynku. A każdy powiew wiatru w tak wilgotnym klimacie, jest na wagę złota. I wreszcie jest ostatnie piętro, to z którego widać całą okolicę, zarówno cały kompleks Angkor, jak też i morze zieleni dookoła.

Po zwiedzeniu kompleksu przejechaliśmy poprzez monumentalną bramę na teren dawnego miasta Angkor Thom. Tutaj na uwagę zasługuje przede wszystkim świątynia „Bayon”, ta plątanina korytarzy i schodów, przenika przez 54 wieże ozdobione smutno bądź drwiąco uśmiechającymi się 216 twarzami Buddy Avalokiteśwary, choć nie wiadomo, a może przedstawiają narcystycznego króla, który zlecił budowę miasta. Nieopodal znajduje się słynny „Taras Słoni” i „Trędowatego Króla” Po obiedzie dotarliśmy na teren ogromnej, mistycznej świątyni „Ta Prohm”, znanej z ogromnych korzeni drzew „pożerających” mury budowli. Agresywna ekspansja przyrody sukcesywnie i nieśpiesznie niszczy to miejsce. Potężne konary drzew ceiba pentandra, znana jako puchowiec, wtargnęły do wnętrz „Ta Prohm” i z biegiem lat stały się jej integralną częścią. Do tego stopnia wkomponowały się w jej mury, że nie sposób je w chwili obecnej usunąć, bez uszczerbku na budowlach. Kamienie oplecione korzeniami tworzą sieć tajemniczych korytarzy, które wydają się być iście filmową scenerią. Między innymi właśnie dlatego przestrzenie „Ta Prohm”, stały się tłem akcji filmów. Kto nie kojarzy pięknej Angeliny Jolie, w obcisłym kostiumie z dwoma wielkimi pistoletami, biegającej po świątyni z filmu „Tomb Raider”, albo przygód Indiany Jonesa.

… „jeśli zrobisz błąd, możesz go naprawić… jeśli wypowiesz nieostrożne słowo, poniesiesz koszta… o dobrym powiadają, że naiwny… o łagodnym, że głupi… o doświadczonym, że złośliwy… o uczonym, że bajdurzy”. Te przysłowia powstały przed wiekami. W czasach, gdy cywilizacja Khmerów przeżywała okres rozkwitu… a, gdyby tak, dorzucić jeszcze jedno… „gdzie wielka rządzi pycha… albo wielkie pieniądze… tam łatwo powstaje urojenie… że uważa się swoją zachciankę… za mądrość”… i jaka nauka za tym idzie?… gdy populacja imperiów, państw, miast, przekracza możliwości ziemi karmicielki, zaczynają się poważne problemy, to nieuchronnie prowadzi do upadku. W tym przypadku, niedożywione wojsko, zajęte konfliktami wewnętrznymi, mogło wystawić miasto na atak. Najazd Ayutthaya i usunięcie króla Khmerów, zdarzyło się pod koniec drugiej wielkiej suszy, do klimatycznego chaosu trzeba dodać wichry politycznych i religijnych przemian… świat wokół się zmieniał… przekształcało się społeczeństwo… byłoby dziwne, gdyby Angkor się temu oparło, jego upadek, to otrzeźwiająca lekcja na temat granic ludzkiej pomysłowości. Khmerzy przekształcili swój świat… Ich system wodny był zdumiewająco sprawny, a tamtejsi inżynierowie potrafili utrzymać to szczytowe osiągnięcie cywilizacji w działaniu przez sześć wieków… ale zaczął być zbyt skomplikowany i Khmerowie przestali nad nim panować, dodatkowo sytuację pogarszało wycięcie pobliskich lasów… aż w końcu pokonała ich większa siła…

Długi dzień zwiedzania, kończymy kolacją w przyulicznym straganie gastronomicznym, gdzie wszystko jest świeże i przygotowywane bezpośrednio przy nas.

09.11.2018 piątek – dzień 21. „Banteay Srei”, perła architektury oraz kąpiel w wodospadzie „Kbal Spean”

Dziś udaliśmy się do nieco bardziej oddalonych świątyń khmerskich. Po 1,5h jeździe na północ od Siem Reap, dotarliśmy w pobliże świątyni „Kbal Spean”. Dotarcie do niej, to 40 minutowy marsz pod krętą górę, miejscami stromą ścieżką przez dżunglę. To tu, w pobliżu źródeł rzeki Siem Reap, znajdowało się najważniejsze w imperium Khmerów sanktuarium hinduistyczne oraz miejsce kultu jego bogów: Sziwy i Wisznu. Odkryto je dopiero w roku 1969! W skałach nurtu nazywanego „Rzeką Tysiąca Ling”… fallicznego symbolu boga Sziwy oraz w okolicach niewielkich wodospadów jakie ona tu tworzy, wykuto lub postawiono setki wizerunków bogów i bramińskich kapłanów, niebiańskich tancerek Apsar, scen ich walk z demonami, procesji ze zwierzętami itp. Poniżej przy niewielkim wodospadzie, był czas na relaks i kąpiel.

Drugim ciekawym miejscem w dniu dzisiejszym było zwiedzenie hinduistycznej świątyni „Banteay Srei”, którą śmiało nazwać można perłą architektoniczną Angkoru. Pisma podają, że jej nazwę tłumaczy się jako „Cytadelę kobiet”. Została wybudowana w X w. przez jednego z poddanych królowi Rajendravarman II o imieniu Yajnavaraha. Świątynia jest niewielkich rozmiarów, lecz nie o metry kwadratowe tu chodzi. Każda ściana, każda budowla pokryta jest misternej roboty ornamentami. Reliefy są tak pieczołowicie wyrzeźbione w oryginalnym czerwonym piaskowcu, że musiało to trwać wieki. Gdzie nie spojrzeć tam setki, tysiące drobnych ornamentów, przepiękne i doskonale zachowane płaskorzeźby, tam magiczny kolor czerwonego piaskowca, który jest tak delikatny, że aż dziw, że do dnia dzisiejszego to wszystko zostało zachowane. Całość, pomimo swoich filigranowych rozmiarów, robi ogromne wrażenie.

W drodze powrotnej do Siem Reap, zatrzymaliśmy się jeszcze w przydrożnych wioskach, by spojrzeć z bliska jak im się żyje, co robią w tym momencie, a może akurat wyrabiają ciasteczka z trzciny cukrowej. Przed domami, ustawionych mają strażników odstraszających złe duchy, które wyglądają jak nasze strachy na wróble. Na koniec zatrzymaliśmy się przy muzeum min „War Remnant Museum” (wstęp 5 $USD od os.). Do muzeum poszłam tylko ja i Luśka, reszta grupy pozostała w autobusie. Oprócz tego co zobaczyłyśmy w budynkach, najmocniej wciągnęła nas historia rozminowywania Kambodży. To jeden z najbardziej zaminowanych krajów świata. Przez 20 lat krwawych walk między żołnierzami Pol Pota, Wietnamczykami, a armią królewską, powstało tu wiele pól minowych. Wieśniacy nadają im prozaiczne nazwy, najczęściej na podstawie wyglądu: żaba, bęben, liść betelu, kaczan kukurydzy. Większość wyprodukowano w Chinach, ZSRR i Wietnamie; niewielka część jest produkcji amerykańskiej. Pol Pot, który w latach 1975–1979 doprowadził do śmierci 1,7 mln mieszkańców kraju, nazywał ponoć miny „żołnierzami idealnymi”:… nigdy nie śpią, czekają z bezgraniczną cierpliwością. Pol Pot z Hitlerem i Stalinem, od dawna błądzą po dziewiątym kręgu piekielnym, tymczasem miny wciąż wybuchają… a Khmerowie tracą ręce i nogi…jeśli mają na tyle szczęścia, żeby nie katapultować się od razu w inny wymiar.

Saperzy codziennie ryzykują życiem. Muszą mieć stalowe nerwy, wielką odwagę i nie mogą się pomylić… bo przecież saper myli się tylko raz. Przewodnik opowiada o kobietach-saperach idealnych. Zastanawiamy się… co nimi kieruje?… dlaczego wybrały taką pracę? Pierwszym celem, dla którego kobiety parają się tym, z pozoru typowo męskim zadaniem, jest chęć zarobku. Za miesiąc pracy na polu minowym zarabiają około 200 $USD, to wystarczająco, by utrzymać całą rodzinę i posłać dzieci do dobrych szkół w stolicy. Niestety, łączy się to z oddaniem swojego dziecka na wychowanie rodzinie. Jak twierdzi przewodnik, saperki posiadają również pewnego rodzaju zabezpieczenie rządowe, gdzie w razie śmierci, rodzina otrzymuje stosowną pomoc. Drugim powodem, dla którego kobiety decydują się na pracę saperki jest misja. Miny przeciwpiechotne rozlokowane na terytorium Kambodży są tak skonstruowane, by nie zabijać, a ranić. Często wyglądają bardzo zachęcająco, jak zabawki, dlatego to najczęściej dzieci padają ich ofiarą. A przecież nie ma nic gorszego dla matki, niż śmierć lub kalectwo własnego dziecka. A trzeba tu nadmienić iż praca saperki jest bardzo trudna. Kobiety spędzają na polu minowym osiem godzin z krótką przerwą, w pełnym słońcu i z ciężkim sprzętem. Pokazano nam, jak rozminowuje się ziemię metr po metrze i jakie stosuje się oznaczenia. Opuściłyśmy muzeum z nadzieją, że kraj ten po rozminowaniu, a potrwa to jeszcze jakieś 10 lat, jeśli oczywiście pojawi się pomoc zewnętrzna, bo takiej Kambodża pilnie potrzebuje… zacznie wreszcie normalnie funkcjonować… hm… macie przynajmniej nadzieję, że te hordy turystów, które każdego dnia odwiedzają kompleks Angkor i zostawiają tam 62 $USD od osoby, przyczyniają się w jakiś sposób do pozyskiwania środków na projekt odminowywania? Nie wierzycie jednak ani w Stalina, ani w Pol Pota, ani we wszelkie inne skrajne ugrupowania, które za cel stawiają sobie dobro ludu, więc zastanawiacie się, do czyich kieszeni trafiają te dolary… a może lepiej nie wiedzieć?

18-11-08-09_map

Po kolacji, nastąpił wyjazd nocnym autobusem do Sihanoukville. Szerokie łóżka autobusu sypialnego, początkowo posłużyły nam jako baza spotkania przy drinkach, oczywiście w jakże stosownej zastawie (przecięte butelki po coca-coli)… to taka podróżnicza wersja „Royal Doulton”. Niestety nasze śmiechy sprowokowały interwencję kierownika „sypialni”, toteż grzecznie rozeszliśmy się do naszych leżanek. Pokonanie przestrzeni 550km zajęło całą noc.

18-11-09-10_map

10-11.11.2018 sobota/niedziela – dzień 22-23. Wypoczynek nad morzem w Sihanoukville

Rankiem dotarliśmy na wybrzeże Zatoki Tajskiej, do słynnej miejscowości wypoczynkowej Sihanoukville. Historia portowego Sihanoukville sięga połowy XX wieku. Powstało, by można było czerpać korzyści z położenia kraju nad Zatoką Tajlandzką. Rychło, miasto stało się dla turystów, popularną odskocznią na piękne pobliskie plaże i wyspy. Wraz z rozkwitem turystyki w Kambodży, coraz częściej o plażach i wyspach w pobliżu Sihanoukville mówi się, drugie Koh Samui albo Phuket, jawnie nawiązując do walorów sławnych tajskich rajów turystycznych. Okazuje się jednak, że w chwili obecnej, to jeden wielki plac budowy. Z szybkim rozwojem turystyki w Sihanouville, niestety wiążą się dość duże problemy z prawem do ziemi. W latach 60-tych, kiedy zaczęto budować hotele, wiele osób miało prawo do ziemi, potem w latach 70-tych, gdy rządzili Czerwoni Khmerzy, ludność została przepędzona. Sihanoukville w zasadzie się wyludniła. Po roku 1985, z powrotem zaczęli wracać mieszkańcy, ale nowe władze zaczęły się przymierzać do sprzedaży ziemi obcym inwestorom za olbrzymie łapówki. Tym sposobem, wiele osób straciło swoje ziemie, w zasadzie bez możliwości odszkodowania. Tym czasem różnego rodzaju „inwestorzy” z Chin, Tajlandii czy Rosji, wywindowali ceny ziemi, postawili swoje bary, hotele i knajpy, zatrudniając w nich Khmerów. Całe przyległe wybrzeże, gdzie jesteśmy obecnie, wykupione zostało przez Chińczyków, wokół jak „grzyby po deszczu” wyrastają hotele i kasyna. Nie tak wyobrażaliśmy sobie ten rekomendowany, nadmorski kurort.

Ponieważ panuje tutaj niezły galimatias, zarezerwowany wcześniej hotel, w ostatniej chwili wycofał się ze swych usług. Zastępcza wersja okazała się co najmniej słaba, co prawda nowe bungalowy, jednak położone pomiędzy śmietnikiem, a placem budowy i do tego 1,5km od plaży. My, Ala i Luśka, szukamy więc innej wersji pobytu i po dłuższej penetracji, udaje nam się znaleźć doskonałe miejsce, pozostałą jeszcze przy życiu, małą enklawę, przy najpiękniejszej plaży „Otres Beach”, w postaci kameralnego ośrodka „Papa Pippo” (www.papapippo.com ). Kilka trzcinowych domków ulokowanych na plaży. Jest „wyspiarsko”, do dyspozycji wiele restauracji, barów i masaże. Spędzimy tu dwa pełne dni i dwie noce. Następnego dnia odbyliśmy rejs łodzią po okolicznych wyspach z rafami koralowymi. Zatrzymaliśmy się przy trzech: Koh Chanloh, Bamboo Island oraz na Koh Tres. Posiadany czas, aby popływać z maską i fajką był poprawny, natomiast sprzęt do snorkelingu przewidziany dla 16 osób, to zaledwie cztery sprawne sztuki. Kto pływał, ten mógł zobaczyć i ocenić walory rafy koralowej z bogactwem flory i fauny. Na ostatniej z ww. wysp mieliśmy dłuższą przerwę, na plażowanie i obiad. Po południu przypłynęliśmy na stały ląd i kontynuowaliśmy plażowanie. Później zawładnął nami czarujący zachód słońca i nie mniej „upojne” drinki, na plaży w miejscu naszego zakwaterowania.

12.11.2018 poniedziałek – dzień 24. Przejazd z Sihanoukville do Bangkoku

Rano jeszcze kąpiel w ciepłym morzu Zatoki Tajskiej, a później całodzienny przejazd z Sihanoukville przez Koh Kong i Trat do Bangkoku. Nasz przejazd autobusowy podzielony jest na dwa etapy, pierwszy autokar wiezie nas do granicy z Tajlandią, gdzie po odprawie przesiadamy się do busów, które dowiozą nas do stolicy Tajlandii. Kambodżański przejazd dostarczył nam sporo wrażeń, gdyż w autobusie najpierw uderzył w nas smród, coś pomiędzy zepsutym mięsem, a rozkładającą się rybą, natomiast to co działo się później, to już spektakl jednego aktora… kierowcy. To była prawdziwa walka nie o kilometry, lecz o to, jak kierować autobusem zasypiając. Jego zmęczenie, bądź brak snu spowodowało, że ja i Luśka bacznie go obserwowałyśmy, kiedy głowa zaczęła mu coraz częściej opadać, konieczna była szybka interwencja, aby nie wylądować gdzieś poza trasą. Przerwa i przekazany mu red-bull, nieco pomogły i szczęśliwie dotarliśmy do granicy tajsko-kambodżańskiej. Odprawa po kambodżańskiej stronie w ślimaczym tempie, u Tajów sprawnie i szybko. Cała nasza grupa, niestety nie mieści się w jednym busie, więc jedziemy do Bangkoku oddzielnie. Z braku kontaktu z naszym kierowcą (nie znał angielskiego), zrobiło się nieco problematycznie, bo niby jak odnaleźć się w tak wielkim mieście? Po 23.00 docieramy do naszego dzisiejszego lokum „New Siem Guest House”. Po zakwaterowaniu mamy jeszcze na tyle sił, aby wyjść na krótki spacer. Jeszcze tylko szybka kolacja w lokalnej restauracji i przed 1:00, ponownie jesteśmy w hotelu. To był bardzo wyczerpujący dzień.

18-11-12_map

Kurs wymiany tajskiego bahta (THB)

1 USD – 32,65 THB

1 EUR – 38,93 THB

1 PLN – 9,00 THB      10THB – 1,20zł

bangkok-map

13.11.2018 wtorek – dzień 25. Zwiedzanie najważniejszych atrakcji Bangkoku

Nasza baza noclegowa mieści się na wyspie Rattanakosin w sąsiedztwie słynnej ulicy Khao San. W pobliżu znajdują się ważniejsze atrakcje stolicy, Wielki Pałac i świątynia „Wat Pho”. Dzisiejszego dnia poznajemy jej uroki i zabytki. Bangkok to stolica i zarazem największe miasto w Tajlandii. Liczy ponad 6 mln ludności. Bardzo szybko i dynamicznie się rozwija. Tu mieści się siedziba rodziny królewskiej, rządu i administracji. Największe centrum przemysłowe, finansowe i handlowe kraju. Nazwę „Bangkok” tłumaczy się jako „miasto dzikich śliwek”. A teraz uwaga!… przedstawiamy pełną nazwę miasta… Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit… co w języku tajskim oznacza: Miasto aniołów, wielkie miasto, wieczny klejnot, niezdobyte miasto boga Indry, wspaniała stolica świata wspomaganego przez dziewięć pięknych skarbów, miasto szczęśliwe, obfitujące w ogromny Pałac Królewski, który przypomina niebiańskie miejsce, gdzie rządzi zreinkarnowany bóg, to miasto dane przez Indrę, zbudowane przez Vishnukarna… chwilę to trwało, ponieważ jest to najdłuższa nazwa miasta na świecie, wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa.

Bangkok często określany jest jako miasto chaosu i licznych sprzeczności, które jednak tworzą niepowtarzalną atmosferę tego miasta. Drapacze chmur wyrastają tu ponad złoto-czerwonymi dachami świątyń, maleńkie domki dla duchów, strzegą wejść do nowoczesnych hoteli, zaś wprost z wrzecionowatych łodzi przemierzających tutejsze kanały, przesiąść się możemy do superszybkiej nadziemnej kolei „Skytrain”. Miasto przecinają kanały, które pełnią zarówno funkcje komunikacyjne jak i mieszkalne. Z tego też powodu, nazywa się go czasem „Wenecją Wschodu”. Nie ma ściśle określonego centrum, każda dzielnica ma osobne własne centrum. Środek stanowi wyspa zwana Rattanakosin, ze starym miastem i licznymi atrakcjami. Znajdziemy tu też dzielnice indyjską – Pahurat z licznymi bazarami i chińską Chinatown, przypominająca atmosferą Szanghaj. Tradycja łączy się z nowoczesnością. Widać wpływy Zachodu i jednocześnie dalekowschodnią egzotykę.

Aby dotrzeć do atrakcji jakie oferuje to miasto, najlepiej wykorzystać rzekę Menam i jej kanały. Rzeka stanowi ruchliwą, główną oś komunikacyjną miasta. Do przemieszczania się, wykorzystujemy łodzie, coś na wzór tramwaju wodnego. Płatności dokonuje się przed wejściem, albo w trakcie rejsu u pani w pomarańczowym kubraczku, zatykamy uszy jeśli jesteśmy blisko pana sygnalisty operującego gwizdkiem i zaczynamy chłonąć, każdy obraz przesuwający się przed nami. Nabrzeża pełne drewnianych pali, świat miasta, który jest widoczny tylko z tej perspektywy. Każda przystań, to taki mikroświat, przyciągający handlarzy, turystów, wszędzie małe stoiska z jedzeniem. Promy kursują średnio co 10-15 minut. Mają pomarańczową flagę i niebieski dach. To najlepsza opcja przemieszczania się po mieście. A ceny? Drobne, poniżej 2 zł.

Pierwszy przystanek, to przystań przy świątyni „Wat Arun”, symbolu miasta (znajdziemy jej podobiznę na każdej monecie 10 baht), znana w języku polskim także jako „Świątynia Świtu” (wstęp 50 baht od os.). Ta wspaniała budowla wznosi się u zachodnich brzegów Menamu (Chao Phraya) i jest jednym z najstarszych zabytków stolicy Tajlandii. Legenda głosi, iż w 1768r. po upadku Ayutthaya, generał Taksin spływając w dół rzeki Chao Phraya, szukając miejsca na nową stolicę, ujrzał świątynię o świcie, stąd pochodzi jej nazwa, a w pobliżu jej założył pierwszą osadę Thonburi, która dała początek późniejszemu Bangkokowi. Przez pewien okres w świątyni spoczywała statuetka Szmaragdowego Buddy, przeniesiona później do „Wat Phra Kaew” w 1785r. „Wat Arun” to buddyjska świątynia zbudowana jest na kształt prangu (element sakralnej architektury khmerskiej w postaci bogato rzeźbionej wysokiej wieży nad świątynią). Charakterystyczna kolba kukurydzy głównej iglicy i czterech mniejszych otaczających pozwala łatwo ją rozróżnić. Główny prang mierzy 70 metrów, na który można wejść pochyłymi schodami, skąd rozpościera się piękny widok na rzekę i pobliski Wielki Pałac. Ten układ przedstawia pięć świętych gór, które były domem dla bogów wg Khmerów, hinduskiej i buddyjskiej kosmologii. Główny prang reprezentuje górę Meru, centrum wszechświata, pozostałe cztery kierunki świata. Król Rama III zarządził później, aby pokryć kolorową ceramiką i porcelaną w skomplikowane motywy i wzory. Ta niezwykła cecha konstrukcji sprawia, że prang błyszczy w słońcu i daje tej świątyni niepowtarzalny urok.

Następną na trasie zwiedzania, objawiły się durianowe lody, a niech doznania dnia stanowią spójną całość. Docieramy do świątynii „Wat Pho”. „Świątynia Leżącego Buddy”, przez niektórych nazywana „ Świątynią Odpoczywającego Buddy” (wstęp 100 baht od os.). Została wybudowana w XVIw. za panowania króla Ramy I. jest największą i najstarszą świątynią Bangkoku oraz głównym ośrodkiem tajskiej edukacji publicznej. Kompleks świątynny zajmuje powierzchnię… bagatela, 80 tys. m². W świątyni znajduje się jeden z symboli Bangkoku… leżący Budda. Posąg ma 46 m dł. i 15 m wys. Budda leży z głową opartą na ręce, jest to moment, w którym przechodzi on w stan nirwany. Posąg wykonany jest z cegły oraz gipsu, w całości pokryty jest cienką warstwą złota. Oczy i stopy Buddy zrobiono z masy perłowej. W całej figurze to właśnie stopy są najciekawszym elementem, przedstawiono na nich 108 lakszan, czyli pomyślnych znaków prawdziwego Buddy. Po obejściu posągu, za jego „plecami” znajduje się 108 misek, do których można wrzucić monety, aby zapewnić sobie dobry los.

Kolejnym obiektem na trasie dzisiejszego zwiedzania był Wielki Pałac (Grand Palace) i świątynia „Wat Phra Kaew” („The Temple Of Emerald Buddha”). Wielki Pałac został wzniesiony w 1782 r. Do połowy XX w. był siedzibą króla Tajlandii. Otoczony prawie 2km murem zespół reprezentacyjnych budowli, zajmuje powierzchnię 218 400 m². Na terenie kompleksu znajdują się budowle świeckie (pomieszczenia mieszkalne i administracyjne) oraz sakralne. Wielki Pałac do dziś zachwyca piękną architekturą i szczegółowością, która stanowi pokłon dla kreatywności rzemiosła artystycznego mieszkańców Tajlandii i pozostaje centrum kultury całego kraju. Urzekają nas budynki z kilkoma, zielono-czerwonymi, kaskadowo opadającymi dachami, misternymi zdobieniami i złotymi strzelistymi wieżami. Zachwycają również wnętrza budynków zdobione pięknymi malowidłami, drewnem tekowym, laką, masą perłową i złotem. Przepych, kunszt, inwencja, fantazja, finezja… wszystkie te słowa znajdują w tym miejscu odzwierciedlenie. Najważniejszym obiektem świątynnym jest „Wat Phra Kaew”… „Świątynia Szmaragdowego Buddy”. Jest istnym arcydziełem rękodzieła, ozdobiona jest z niezwykłą szczegółowością. Można zobaczyć tu wiele przedstawień Buddy, w tym najważniejszą figurę wykonaną w rzeczywistości z jadeitu. Statuetka Szmaragdowego Buddy mierzy niewiele, zaledwie 66 cm wys., mimo to jest najważniejszą relikwią czczoną w całej Tajlandii, do której codziennie odbywają pielgrzymki Tajowie z różnych stron kraju przybywających oddać jej cześć. Zakazane jest robienie zdjęć wewnątrz świątyni. Można jedynie je robić z zewnątrz przez duże drzwi. Turystów chcących odwiedzić Wielki Pałac w Bangkoku obowiązuje „dress code”. Trzeba mieć na sobie długie spodnie lub spódnicę i koszulę albo bluzkę z długim rękawem. Wstęp kosztuje 500 baht od os. To właśnie kwintesencja Bangkoku i miejsce, które zachwyca przepychem i różnorodnością. Najbardziej uciążliwi podczas zwiedzania są Chińczycy, ale to już wiemy, po naszym przejeździe przez to państwo.

Całość zwiedzania zajęła nam prawie dwie godziny, ale to za mało, aby przyjrzeć się detalom i nie móc się nadziwić… a jeszcze te wszystkie widzenia zapamiętać… nie sposób, taka to wyrafinowana treściwość.

Po południu, typową pirogą o napędzie motorowym, odbywamy rejs po rzece Menam i przyległym kanale, by przyjrzeć się z bliska życiu zwykłych Tajów. Wieczorem buszujemy po Chinatown, zaczynamy degustację dań kuchni chińskiej z owocami morza w roli głównej, nie pomijając piwa „Chang”. Do hotelu wracamy wysłużonym tuk-tukiem, z panem kierowcą o słusznym wieku, mało słyszącym i widzącym, a to była nie lada atrakcja, do tego miejsca było tak mało, że siedziałam na podłodze z rozgrzanej blachy. Jeszcze tylko sklep z lokalnymi „likierami”, wszyscy robią zakupy, a ja?… tyłem przyklejam się do lodówki, by schłodzić co nieco. Wieczór spędzamy w pokoju Ali i Luśki, jest też Andrzej i Asia… nie zamierzamy iść spać, bo przecież… Miasto Aniołów, miasto grzechu, miasto uśmiechu… nigdy nie zasypia.

Może ciut o kuchni… pierwsze, co rzuca się w oczy na ulicach Bangkoku, to wszechobecne jedzenie. Wózki z jadłem są dosłownie wszędzie. Nieważne, czy idziesz przy ogromnej, kilkupasmowej głównej arterii miasta, czy poboczem małej, lokalnej uliczki, prawie na pewno zaraz będziesz wymijać ulicznego sprzedawcę… jedzenia. Na ulicy kupimy wszystko, od małych przekąsek w postaci smażonej skórki kurczaka czy mini-szaszłyków, przez różnego rodzaju smażone robaki, pasikoniki czy skorpiony, aż po gotowe dania takie jak klasyczny tajski „pad thai”, wszelakie azjatyckie zupy i tym podobne. Co ciekawe, ceny ulicznego jedzenia potrafią wręcz zaszokować. „Pad thai”, czyli smażony makaron ryżowy z różnymi dodatkami, jedno z najpopularniejszych dań kuchni tajskiej, można dostać już od 40 baht i to dużą, porządną i naprawdę smaczną porcję

1-wietnam_kambodza-jpg

14.11.2018 środa – dzień 26. Wodospad Erewan i Most na rzece Kwai

Wcześnie rano wyjechaliśmy na całodniową wycieczkę do Kanchanaburi – 150km na zach. od Bangkoku. Jest niewielką, spokojną miejscowością, leżącą w dżungli około trzech godzin jazdy od stolicy, położoną niedaleko „Parku Narodowego Erawan”, słynącego z pięknego, kaskadowego wodospadu (wstęp 300 baht od os.). Przyjeżdża tu obecnie sporo turystów, głównie ze względu na piękne położenie miasta nad rzeką oraz wiele ciekawych miejsc w okolicy. Nasz pobyt w tym miejscu rozpoczynamy od dotarcia na ostatni, siódmy poziom kaskadowych wodospadów. Jest gdzie się wspinać, 4 km i to w górę. Z każdą kolejną kaskadą, jest coraz piękniej, a jednocześnie trasa staje się trudniejsza i z tego powodu do trzeciego poziomu docierają wszyscy, dalej to w większości turyści. Ostatnie dwa poziomy dają nieco w kość, gdyż nie dość, że stromo, to przemieszczamy się raz w błocie, raz w wodzie, poprzez rozbudowane korzenie i konary drzew oraz śliskie głazy i skały ulokowane w strumieniu. Wreszcie docieramy do ostatniego poziomu i wodospadu o nazwie „Phu Pha Erawan”. Nazwa poziomu siódmego pochodzi od trzygłowego hinduskiego Boga. Każda z głów bóstwa przypomina głowę słonia, a trzy strumienie siódmego wodospadu Erawan przypominają trąby słonia. Dostrzegamy tylko dwa strumienie, ale to zapewne wynik suchej pory i trzeci strumień po prostu wysechł. Marsz zajął tyle czasu, że zabrakło go nam na kąpiele w nieckach przy wodospadach i to w turkusowej wodzie w towarzystwie całkiem sporych ryb z rodziny Garra Rufa. W basenie pod wodospadem są ich tysiące i tylko czekają na nieostrożnego wędrowca. Wcale nie przypominają tych malutkich rybek znanych z akwariów w gabinetach kosmetycznych. Te żyjące na wolności mają nawet 12 cm dł. i przysysają się do skóry jak pijawki… jeśli nie ma się nic przeciwko byciu zjadanym… to w bonusie… super fish pedicure. Miejsce to, przypomina nieco obszar Plitwickich Jezior, tutaj jest zdecydowanie mniej Turystów.

Największą atrakcją tego rejonu, jest jednak historyczne miejsce, gdzie znajduje się słynny most na rzece Kwai oraz cmentarz jeńców wojennych, którzy budowali tzw. „Kolej Śmierci” z Tajlandii do Birmy. Stał się symbolem japońskich zbrodni wojennych w czasie II wojny światowej i ikoną popkultury. Dziś Kanchanaburi to centrum „historycznego przemysłu”, odwiedzane przez dziesiątki tysięcy turystów. Wszyscy zmierzają w stronę rzeki. Do mostu, który… jak przed laty… łączy brzegi rzeki. Patrzą i pytają: „Czy to ten sam most, który budowali jeńcy?”. Wygląda zwyczajnie… betonowe podpory, metalowe przęsła. Po amerykańskim bombardowaniu z 1945r. wymieniono dwa środkowe przęsła. Dziś jedne są bardziej owalne, drugie kanciaste. Ale wróćmy do historii… w 1942 roku Kanchanaburi i okolice znalazły się pod kontrolą japońską. Miasto znalazło się na trasie „Kolei Śmierci” (Kolei Birmańskiej), 415 kilometrowej linii kolejowej biegnącej przez dżunglę z Bangkoku do Rangunu. Plan zbudowania takiej kolei, mieli już brytyjscy kolonizatorzy, jednak zrezygnowali z tego pomysłu, bo uznali, że budowa linii kolejowej przez dżunglę, będzie zbyt trudna. Japończycy desperacko potrzebowali trasy, którą mogliby dostarczać zapasy, aby utrzymać wojska w Birmie. Alternatywna droga morska, była dla nich niebezpieczna, ze względu na alianckie łodzie podwodne. W czerwcu 1942r. jednocześnie rozpoczęto budowę w Tajlandii oraz Birmie. Część materiałów, w tym szyny oraz podkłady, pochodziła z kolei malajskiej oraz holenderskiej kolei indonezyjskiej. Około 180 tys. przymusowych robotników spośród ludności azjatyckiej oraz 60 tys. alianckich jeńców wojennych, zostało użytych do pracy przy budowie kolei. 90 tys. Azjatów (głównie Indonezyjczyków) oraz 16 tys. żołnierzy alianckich zmarło podczas budowy trasy. Najtrudniejszym do wykonania odcinkiem był znajdujący się bardzo blisko Kanchanaburi tzw. „Hellfire Pass”… „Przejście Ognia Piekielnego”. Jeńcy byli zmuszani do wykuwania przejścia w litej skale przez 18 godzin dziennie, przy użyciu prymitywnych narzędzi. Odcinek został tak nazwany, ponieważ żołnierze pracujący przy świetle pochodni wyglądali, jakby przedstawiali scenę z piekła. Za sukces Japończyków, robotnikom przyszło zapłacić ogromną cenę. Mordercza praca w gęstej, zalewanej deszczem, malarycznej dżungli, wysokie temperatury, brak pożywienia, choroby i nieludzkie traktowanie przez japońskich żołnierzy Miejsce to i sam most, rozsławiony został w ramach epickiego dzieła Davida Leana, filmem „Most na Rzece Kwai” z 1957r., choć nie do końca rzetelnie przedstawiającym realia historyczne.

Na wyjeździe z Kanchanaburi znajduje się kilka cmentarzy upamiętniających aliantów, którzy zmarli podczas budowy kolei. Odwiedzamy jeden z nich i wracamy do stolicy. Dzisiejsze atrakcje się jednak nie kończą, gdyż zaraz po powrocie jedziemy do „Calypso Bangkok Theater”, na kabaretowy pokaz, w wydaniu „ladyboys”. Bilety wraz z transportem (800 baht od os.), w cenę wliczony drink. Kathoey… trzecia płeć, bez wątpienia mają własne miejsce w kulturze tajskiej, są jej integralną częścią. Dopiero napływający od połowy XXw. turyści nadali im miano „ladyboys”. Czasem przyrównywani są do gejów, innym razem do transwestytów. Nazwy te mają jednak niewiele wspólnego z długą historią i bogatą kulturą Tajlandii. Tym, co jest marzeniem każdej kathoey to SRS, czyli usunięcie męskich narządów płciowych i „wstawienie” w ich miejsce żeńskiego odpowiednika. Taka operacja jest jednak bardzo kosztowna i wymaga długiej rehabilitacji. Nie wszystkie dziewczyny (chłopcy) się na to decydują. O wiele łatwiej wstawić implanty piersi, zachowując tym samym męskie genitalia. Tymczasem na scenie „ladyboys” w przepięknych strojach, w kolorowej rewiowej scenerii, dali – dały pokaz na najwyższym, ale mocno kiczowatym poziomie. Natomiast ukłony dla tajskich chirurgów plastyków i nie tylko plastyków… „cud kobiety”, z daleka najpiękniejsze w całej Tajlandii, aż nie do wiary, że można takie unikaty stworzyć. Z bliska jednak czar pryska i nie do końca monstrualne „baby”, poprzerabiane z facetów, nam się podobały. „Ladyboys” przechodzą masę operacji plastycznych, mają zbyt idealne ciała, które są wręcz przerysowane. Ich twarze są zróżnicowane, od totalnie męskich, pryszczatych z lekkim zarostem i długawymi, przetłuszczonymi włosami, aż do bardzo kobiecych, z idealnie lśniącą grzywą jak w reklamie szamponu, na które trzeba się długo wpatrywać, aby dostrzec, że tam w majtkach, poniżej… może być jeszcze niespodzianka. Dokładniej przyjrzałam się im po spektaklu, kiedy przy ściance pozowały do fotek, pomiędzy nimi wyglądałam jak jakiś niziołek… ale to co istotne, zanotowałam.

Po tak ciekawym wieczorze, przyszedł czas na pożegnanie, jutro rozstajemy się z grupą, a poprzez niebanalną aktywność i radosną kreatywność, to właśnie z Alą, Lusią i Asią, trudno będzie nam się rozstać. Pożegnalne drinki, przeciągły się do drugiej w nocy.

18-11-14_map

15.11.2018 czwartek – dzień 27. Świątynia Złotego Buddy i Złote Wzgórze z panoramą Bangkoku, przejazd do  Ayutthaya80km

Tego dnia rano, wsiadamy do tramwaju wodnego i rzeką Menam płyniemy w kierunku centrum. Po wyjściu z przystani i krótkim marszu poprzez stare, tematyczne dzielnice Bangkoku, docieramy pod świątynię „Wat Traimit”, czyli „Świątynia złotego Buddy” (wstęp 40 baht od os.). Świątynia usytuowana jest na końcu Chinatown Yaowarat Road i znajduje się w niej największy na świecie złoty posąg siedzącego Buddy. Datowana na lata 1238-1370 statua, została przypadkowo na nowo odkryta spod warstw gipsu, podczas prac renowacyjnych w XX w. Imponujący posąg, mierzący trzy m wys. i ważący pięć i pół tony, zrobił na nas niemałe wrażenie. Zapytacie, ile jest wart?… 250 mln euro. Później miejskim autobusem docieramy pod „Złote Wzgórze” („The Golden Mountain”) gdzie ze świątyni umieszczonej na szczycie „Świątynię Złotej Góry” („Wat Saket”), roztacza się panoramiczny widok na miasto. Samo wzgórze jest sztucznym 79-metrowych kopcem z 318 schodami prowadzącymi za szczyt świątyni. Powstała w XVII wieku. Jej pierwotna nazwa to „Wat Sake”, pochodzi ona od tajskich słów „sa” i „ket”. Jak mówi legenda, król Rama I przybył na to miejsce aby oczyścić się fizycznie i duchowo. W dawnych czasach dookoła świątyni grzebano i kremowano zwłoki zmarłych, dlatego nadal wielu Tajów, nazywa obszar dookoła świątyni „Bramą Duchów”.

Zwiedzanie stolicy Tajlandii, kończymy przy Pomniku Demokracji. W tym miejscu żegnamy się z kompanami naszej ostatniej dwutygodniowej podróży i już sami po wykwaterowaniu z „New Siem Guest House”, jedziemy taksówką do centrum miasta, gdzie mamy do odbioru wynajęty samochód www.rentalcars.com . Auto (Toyota Vios), odebraliśmy sprawnie i już o 14:30 ruszyliśmy na północ w kierunku Ayutthaya. Wyjazd z Bangkoku, to istny koszmar, później już nieco lepiej, gdyż jedyna autostrada jest zatłoczona i to, aż po sam cel. Po przejechaniu 80km, na miejscu byliśmy przed 16:00 i z marszu wynajęliśmy tuk-tuka, aby objechać ten rozległy kompleks „Ayutthaya Historical Park”. Poszczególne części parku historycznego, rozrzucone są na bardzo rozległym terenie. W 1991 roku kompleks wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Ayutthaya przez ponad 400 lat pełniła rolę stolicy Tajlandii. Od połowy XIV do połowy XVIII wieku, władzę sprawowało w niej 33 królów. Każdy kolejny starał się, by miasto było jeszcze piękniejsze i bardziej imponujące. Przyjmuje się, że pod koniec XVII wieku Ayutthaya liczyła ponad milion mieszkańców i mieściła ponad 1700 świątyń. Dziś możemy podziwiać tylko niektóre z nich, ale są one doskonałym świadectwem wielkiego rozmachu władców. Kres potędze Ayutthaya położył najazd Birmańczyków w 1767r. Pożar strawił miasto, a wiele świątyń i posągów Buddy zostało zbezczeszczonych. Niepoddawane generalnej rekonstrukcji, popadły w ruinę. Częstokroć tak zachowane, są dla nas o wiele ciekawsze, niż najbardziej zadbane i najświetniej odrestaurowane zabytki. Kryją w sobie wiele tajemnic i z pewnością mają o wiele więcej uroku. Zachwyciły nas, rozsiane po całym mieście, ceglane budowle, porośnięte trawą i drzewami. O dawnej potędze królestwa świadczą zabytkowe ruiny świątyń i pałaców. Architektura miasta stanowi osobliwe połączenie klasycznych rodzimych rozwiązań, ze stylem budowli khmerskich. Można to zauważyć, patrząc na wieże, których jest tu wyjątkowo dużo. Ich kształty przypominają kolby kukurydzy, bądź kaktusy.

Przy zachodzącym słońcu świątynie wyglądały niezwykle okazale. Tuk-Tukiem objechaliśmy wiele z nich… wszystkich nie sposób opisać… „Wat Ratcha Burana”, „For The Complex Of Ancient Royal Palace”, „Wat Phraram”, „Wat Chaiwatt Hanaram”, „Wat Mahathat” (wszystkie wstępy po 50 baht od os.). Mimo, że to jedno z bardziej popularnych miejsc w Tajlandii, to nie było zbytnio przepełnione turystami. Momentami spacerowaliśmy po starych świątyniach zupełnie sami, może dlatego, że dotarliśmy tu nieco później.

Tuż obok historycznego centrum, wynajęliśmy pokój w „Tamarind Guest House” (900 baht za pokój). Kolacja na miejscowym „night market”, a było w czym wybierać, te nocne stołówki to trafny pomysł.

18-11-15_map

16.11.2018 piątek – dzień 28. Ayutthaya > Sukhothai Historical Park > Lampang – 590km

Rano, z auta oglądamy jeszcze raz ruiny rozległego miasta, starej stolicy Tajów, Ayutthaya i ruszamy na północ w kierunku Chiang Mai. Ustaliłem tak trasę, aby po drodze dotrzeć do poprzedniej stolicy Tajów, która była niegdyś ulokowana 370km na północ, w Sukhothai. Okazało się dzisiaj, że tajskie drogi są świetnej jakości, więc odległość tę pokonaliśmy w niespełna pięć godzin. Kierowcy jeżdżą bardzo rozważnie, ale szybko. Na całej trasie nie doszło ani raz do wymuszenia, o dziwo nie użyłem nawet raz klaksonu. Jeździ się podobnie jak w południowych krajach Europy, z tym że po lewej stronie. Przed 14.00 jesteśmy w Starym Sukhothai.

Obecnie miejsce to objęte jest w ramy Parku Historycznego Sukhothai „Sukhotai Historical Park”, wpisane na listę UNESCO (wstęp 100 baht od os.). Stare Sukhothai, które było stolicą w latach 1238 – 1438. leży kilkanaście kilometrów od dzisiejszego miasta. Znajdują się tu ruiny świątyń z XIII w. Budowle zostały wzniesione w różnych stylach architektonicznych. Rozpoznać można elementy charakterystyczne m.in. dla stylu khmerskiego i laotańskiego. Często nazywa się je tajskim Angkorem, ale to określenie jednak jest znacznie przesadzone. Angkor jest gigantyczny, czuje się minioną dawno potęgę państwa Khmerów. Sukhothai jest zdecydowanie mniejsze, bardziej parkowe niż monumentalne, trochę przez to bardziej swojskie, relaksacyjne. Nie oznacza to jednak, że nie warto tam pojechać. Warte uwagi są również pokaźnych rozmiarów stupy i posągi Buddy. Koniecznie trzeba też wyjechać poza obręb Parku i zajrzeć do „Wat Si Chum”. To słynna na całą Tajlandię świątynia gigantycznego Buddy „zamkniętego” w czterościennym mondopie, datowana na ok. 1370 r. Wizerunek Buddy ma ponoć ok. 15 m wys. Doprawdy, robi wrażenie… Do naszych czasów pozostało tam całkiem dużo ruin najróżniejszych świątyń i posągów Buddy – wszystko to zajmuje powierzchnię wynoszącą około 70 km². Rozległy teren Sukhothai, najlepiej zwiedzać rowerem, my zrobiliśmy to pieszo i naszym wypożyczonym autem. Akurat trafiliśmy na początek wielkiego, 10-cio dniowego festiwalu świateł i lampionów „Sukhothai Loi Krathong and Candle Festiwal”, na terenie ruin rozlokowano wiele straganów gastronomicznych i handlowych, całość z minuty na minutę coraz bardziej strojna, ekipa telewizyjna rozlokowuje się bystro, robi się paradnie. Zaczepiam elegancką kobietę (jest na zdjęciu), by zapytać o cokolwiek związanego z tym wydarzeniem… a ona przedstawia mi się… jestem żoną gubernatora, a on kilka metrów dalej, równie strojny, dopatruje przygotowań i wydaje ostatnie polecenia. Wszystko gotowe do startu. Ale o co chodzi?… święto zbiega się z końcem pory deszczowej, czyli okresem, gdy wody w rzekach, czy jeziorach nie brakuje. Jest więc za co dziękować, za co przepraszać i można też o coś prosić, czy wręcz odegnać. Ale po kolei… podziękowanie i przeprosiny kieruje się… nie do kogo innego, jak… Matki Wody Mae Kong Ka. No bo nie dość, że dzięki niej jest co pić, jak się umyć, to daje też morskie pożywienie, wspomaga rolnictwo, a przecież rzeki ułatwiają również transport. Niestety my tą wodę zanieczyszczamy, nieraz marnujemy i nie zawsze szanujemy! Powód do skruchy więc jest. Ale to nie wszystko… łódeczki (krathongi)… wykonane zwykle z bananowych liści lub ciasta, z kwiatami, owocami, monetami, zapalonymi kadzidłami i świecą, niektórzy wkładają kosmyki włosów, a czasem nawet paznokcie, czyli cząstkę siebie…. mają one zabrać od nas wszelkie troski, pecha i złe uczynki. Dlatego Tajowie przynoszą je z wiarą, że wszystko co negatywne z całego roku… można puścić na wodę i odegnać w dal! Przed samym rytuałem powinna znaleźć się chwila na zadumę, krótką modlitwę, można też o coś poprosić i odgonić łódeczkę tak, by popłynęła daleko z całym bagażem uczynków, emocji oraz pewną otoczką nadziei. Naturalnie, najlepiej jak się nie przewróci, ani nie zgaśnie zanim zniknie z oczu, bo to największa szansa na skuteczny obrządek, ale jakby co… to raczej należy sobie dopowiedzieć, że i tak „wszystko będzie dobrze”, bo niby czemu nie? A za rok zbudować (lub kupić) solidniejszą tratewkę. Najbardziej spektakularnie i tłoczno będzie wieczorem, ale nas już tutaj nie będzie.

Mamy dzisiaj tak świetny czas, że postanawiamy jeszcze podjechać kilka km w kierunku Chiang Mai. Okazało się, że po wyjeździe z miasta, skierowaliśmy się w wysokie góry porośnięte dżunglą i z tych kilku km zrobiło się aż 230, gdyż po drodze, nie było żadnej możliwości wynajęcia przyzwoitego lokum do spania. Siłą rzeczy dotarliśmy do dużego, starego miasta Lampang i tam dopiero po 20.00, wynajęliśmy pokój w hostelu „Old Town Hostel” (400baht, czysto, klima). Tuż obok hostelu ulokowanego w zabytkowym budynku, mieliśmy okazję zjeść wspaniałą pizzę, ponoć rodem z Nowego Jorku. Może to mało ambitne na warunki wspaniałej tajskiej kuchni, ale weźcie pod uwagę, że ponad miesiąc jesteśmy raczeni azjatyckimi kulinariami. Pizza smakowała wybornie, szczególnie z oliwą przygotowaną po tajsku.

18-11-16_map

17.11.2018 sobota – dzień 29. Lampang – tekowe domy > Elephant Nature Park > Chiang Mai – Wat Phra That Doi Suthep > Chiang Rai – 330km

Od rana zapuszczamy się w zakamarki starego Lampangu. Tu nacieszyć oko można małymi sklepikami w zacienionych wnętrzach bardzo starych domów. Można zajrzeć do sklepu ziołowego, do krawca… Zwrócić uwagę na ludzi i rozmarzyć się, by kiedyś na stare lata, zachować tyle pogody ducha, ile mają skromni ludzie mieszkający w tym mieście. Można też zakupić jeden z licznych i wszechobecnych portretów ukochanego, otoczonego kultem króla Bhumibol Adulyadej. Lampang warto odwiedzić, aby zobaczyć tradycyjną tajską zabudowę i pobyć w mieście, gdzie turystów jest niewielu, poczuć urok tajskiej prowincji.

Należy również zajrzeć do spokojnego klasztoru buddyjskiego, ulokowanego nad rzeką Wang. Przyległa ulica składa się wyłącznie z domów z teki, które niegdyś zamieszkane były przez birmańskich i chińskich przedsiębiorców. Uroku tego miejsca nie da się opisać, a jedną z dodatkowych atrakcji, są przejażdżki konnymi powozami (znamy cenę 400 baht, ale z braku czasu nie skorzystaliśmy). Obecnie jest ich tylko kilka i przeważnie stoją one na ulicy, przed hotelami. Przebrani za kowboi woźnicy, zabiorą cię małymi powozami, gdzie tylko chcesz. Możesz także zamówić sobie godzinną wycieczkę, podczas której zobaczysz najważniejsze świątynie w mieście.

My natomiast odwiedzamy jeden z tekowych domów udostępniony do zwiedzania „Baan Sao Nak” (wstęp 50 baht od os.). Podziwiamy kunszt budowlany, przestronność i przewiewność wnętrz oraz ich umeblowanie i wystrój. Pochodzący z 19-go wieku budynek ustawiony został na 116 palach i stanowi bardzo unikatowy obiekt, do którego ściągają studenci architektury z całego kraju. Mieści się w nim małe muzeum, wypełnione starociami i antykami. Nie ma tutaj opisów, ani zbyt dużo historii. Jednak miejsce naprawdę godne jest zobaczenia ze względu na szczególny urok i atmosferę panującą w środku. Jak dotąd, to właśnie te rejony, oddalone od głównych dróg, zrobiły na nas największe wrażenie. Każdy napotkany tekowy dom, okazał się być niezwykle urokliwym. Lampang to miejsce, które powinno być na liście osób odwiedzających „Krainę Uśmiechu” (typowy tajski uśmiech „yim” jest wręcz legendarny, to jemu kraj ten zawdzięcza przepiękne określenie) i pragnących zobaczyć coś innego, niż tylko oklepane, turystyczne zakątki.

Po śniadaniu, które mamy okazję zjeść w jednej z lokalnych garkuchni, ulokowanej w typowym drewnianym domu, ruszamy w kierunku Chiang Mai. Po około 30km docieramy do „Thai Elephant Conservation Center” (wstęp 225 baht od os.) .Ośrodek opiekujący się ponad 50 słoniami azjatyckimi, ulokowany w pobliskich górach porośniętych dżunglą. Powstał w latach 90. jako ośrodek ratowania słoni. Mamy farta i dosłownie z marszu zakupujemy bilety na „show” w wykonaniu grupy słoni, prowadzonych przez ich opiekunów. Jednym z ciekawych elementów, był pokaz malarskich zdolności słoni. Malunki wykonane były… trąbą! Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że rysowanie trąbą nie jest wrodzoną umiejętnością słoni. Możemy podejrzewać, ile treningu kosztowało im nabycie tej sztuki, ale pomimo tego byliśmy naprawdę zdumieni efektem. Słoniowe obrazy sprzedały się na pniu za 500 baht każdy. Potem rozpoczęło się karmienie, wszyscy zakupili mnóstwo pyszności w celu jako takiej celebracji do zdjęć, a co na to słonie?… sprawnie powrzucały w siebie te smakołyki i czekały na jeszcze. Można jeszcze z bliska przyjrzeć się kąpieli słoni, odwiedzić ich szpital oraz wybrać się na wyprawę trekkingową na ich grzbiecie, oczywiście za dodatkową opłatą.

Ruszamy dalej na trasę i po 70km docieramy do miasta Chiang Mai. Auto zostawiamy na parkingu w centrum i transportowymi pick-upami, najbardziej popularnym środkiem transportu w mieście, tzw. „songthaews” (40 baht od os. w jedną stronę), jedziemy do największej atrakcji tego miasta „Wat Phra That Doi Suthep” (wstęp 30 baht od os.), przez niektórych uważana jest za ikonę buddyzmu oraz jedną z najwspanialszych buddyjskich świątyń w Chiang Mai oraz Tajlandii, do której co roku ściągają miliony turystów z całego świata oraz samych Tajów. Wszyscy nazywają ją w skrócie „Doi Suthep”, choć w rzeczywistości jest to nazwa góry, na której jest usytuowana, czyli na wzniesieniu Doi Suthep (1676 m n.p.m.), 15 km od miasta Chiang Mai. Historia świątyni sięga XIV w.

A teraz legenda… mnich z Królestwa Sukhothai miał proroczy sen, który nakazał mu udać się do Pang Cha i odszukać tajemniczy relikt. Tak też postąpił i tym sposobem odnalazł kość, która wedle niektórych uważana była za część ramienia samego Buddy. Relikt wykazywał nietypowe właściwości: świecił, mógł znikać, poruszać się i powielać. Znalezioną relikwię mnich postanowił zanieść do króla Sukhothai. Niestety, magiczne moce reliktu zostały poddane w wątpliwość, gdyż w obecności króla, kość nie wykazywała żadnych nadprzyrodzonych cech. Na szczęście, znaleziskiem zainteresował się król Nu Naone z Królestwa Lanna i nakłonił mnicha, aby mu je dostarczył. Ten zgodził się i zawiózł relikwie na północ Tajlandii. Jak tylko dotarł na miejsce, kość rozerwała się na dwie części. Mniejszy kawałek został ozdobą świątyni w Suandoku, większy natomiast zawieszono na tyłach białego słonia, którego uwolniono do dżungli. Wg przypowieści, zwierzę wspięło się na Doi Suthep, zatrzymało, trzykrotnie zatrąbiło, a następnie padło martwe. Król Nu Naone zinterpretował to jako omen i w miejscu śmierci słonia natychmiast zarządził rozpoczęcie budowy świątyni, w której umieścił relikwie. Przez lata świątynia rozrastała się. Dziś to ogromny kompleks, uznawany za najświętsze miejsce na północy Tajlandii. Do świątyni wiodą schody, są wyjątkowo piękne, gdyż balustrada została wykonana w kształcie mitycznego węża Naga. Dodatkowo po dotarciu na ich szczyt, ma się satysfakcję z pokonania ponad 300 stopni, a także możliwość podziwiania widoku schodów z góry. Centrum świątyni stanowi złota iglica, w której znajdują się relikwie Buddy, wspomniana wcześniej kość i miska na jałmużnę. Ściany wokół iglicy tworzą swoistą enklawę, w której możemy podziwiać piękne malowidła oraz kopię Szmaragdowego Buddy (oryginał mieści się w Bangkoku). Wspaniały klimat kapiącej złotem świątyni, tworzą złote ażurowe parasolki otaczające chedi (chedi i prang to dwa typy wież świątynnych – budowli, zwanych też „stupami” lub „pagodami”. Strzeliste wieże stanowią podstawowy element zabudowy watu”. Na zewnątrz, świątynię można obejść dookoła spacerkiem, podziwiając pozostałe budynki i mniejsze kaplice. Z tarasu widokowego rozciąga się wspaniały widok na panoramę stolicy prowincji Chiang Mai, lotnisko oraz otaczające miasto wzgórza.

Wracamy do miasta i ruszamy dalej na północ w kierunku Chiang Rai. Droga wije się poprzez góry porośnięte gęstą dżunglą. Pokonanie 190km zajmuje nam ponad trzy godziny. Dla informacji dodajemy, że znajdujemy się już na terenie tzw „Złotego Trójkąta”. Tak popularnie określa się jeden z głównych obszarów produkcji opium na terenie Azji. Obejmujące swoim zasięgiem powierzchnię 350 tys. km², na górzystych terenach takich krajów, jak Mjanma (Birma), Tajlandia, Laos i Wietnam. W niektórych publikacjach włączona jest również część chińskiej prowincji Junnan.

Po dotarciu do celu, wynajmujemy bungalow w ośrodku „Pan Kled Villa” (drewniany domek 1250 baht) i na dobranoc piwo „Leo”.

18-11-17-map

18.11.2018 niedziela – dzień 30. Chiang Rai > Wat Rong Khun (The White Temple) > Chiang Khong > granica Tailandia – Laos na Mekongu > Ban Houayxay – 160km

Tak wspaniałego lokum na nocleg dawno nie mieliśmy. Niestety musimy go spiesznie opuścić, gdyż o 10.00 mamy termin odstawienia naszego auta do wypożyczalni Avis, na lotnisku w Chiang Rai. Musimy go więc jeszcze szybko wykorzystać, aby odwiedzić oddalone o 15km od miasta, sztandarowe miejsce tego rejonu, jakim jest buddyjska świątynia „Wat Rong Khun”, zwana również „Białą Świątynią” („White Temple”), ze względu na kolor materiałów, z jakich została zbudowana (wstęp 50 baht od os.). Jest to niezwykle współczesna, wręcz futurystyczna świątynia, obiekt niczym prosto z krainy lodu, elementy szklane odbijające światło sprawiają, że całość wygląda jak lód lub kryształ! Budowę rozpoczęto w 1997 r., ale prace nadal trwają i cały kompleks się mocno rozrasta. To realizacja ekstrawaganckiego marzenia zasłużonego tajlandzkiego artysty Khun Chalermchai Kositpipat. Skrząca się w słońcu biel szkła, w połączeniu z symboliką miejsca, ma w zamierzeniu promować w świecie czysty, szlachetny wymiar buddyzmu. Przy wejściu na teren świątyni stoją nieco pocieszne, umiarkowanie urodziwe figury o intensywnie czerwonej barwie. Na ich widok każdy miłośnik używek, powinien przemyśleć swoje postępowanie, groźne miny w połączeniu z trzymanymi w rękach stworów paczkami papierosów pokazują, że droga do oświecenia jest trudna i pełna pokus. W zasadzie cały teren świątyni naszpikowany jest różnego rodzaju artystycznymi tworami, jak odcięte głowy czy postaci z filmów… a co robi butelka whiskey przyklejona do czerwonej głowy symbolicznego, wodzącego na pokuszenie demona?… co robi predator wyglądający jakby właśnie wyłaniał się z wnętrza ziemi, by przeprowadzić atak na jakiegoś obcego? Tymczasem wnętrze budynku głównego (ubosot) jest niesamowite! Regularna świątynia buddyjska ma malowidła ścienne przedstawiające sceny z życia Buddy. Świątynia ma ściany pełne nowoczesnych reprezentacji dobra i zła. Znajdziesz tam Spidermana, Batmana, Matrix, Hello Kitty, Harry’ego Pottera i wiele innych superbohaterów z filmów i komiksów. Z drugiej strony obrazy wojny nuklearnej, ataki terrorystyczne jako destrukcyjny wpływ człowieka na ziemię. Mimo że nie przedstawia ona żadnej wartości historycznej, to już jest nie lada atrakcją turystyczną. Głównie dlatego, że najzwyczajniej w świecie, jest inna niż wszystkie pozostałe świątynie, zadziwia swą ekstrawagancją i odważnie nawiązuje do współczesności. Do tego jest wręcz olśniewająca, szczególnie w blasku porannego słońca, którą dane nam było oglądać.

Po szybkim zwiedzeniu tego niezwykłego miejsca, błyskawiczny przejazd na lotnisko i w 10 minut zdajemy bez zastrzeżeń naszą Toyotę Vios, która wiozła nas na dystansie ponad 1000km. Teraz, już z bagażami na plecach, musimy przemieścić się na granicę z Laosem oddaloną o 110km. Z lotniska jedziemy autobusem (20baht od os.) na dworzec autobusowy, tam po 10 minutach, podstawiają nam rozklekotany autobus do granicznej miejscowości po stronie tajskiej, do Chiang Khonga (zbilet płacimy zaledwie 65 baht od os.). Po dokładnie dwóch godzinach jesteśmy na miejscu. Bierzemy tuk-tuka i jedziemy (50bahtów od os.) do posterunku granicznego, oddalonego o 6km. Tam okazuje się, że z paszportu Wioli wypadła kartka przynależna do tajskiej wizy. Uprzejmi funkcjonariusze wyrobili duplikat w dwie minuty. Po odprawie wewnętrznym, międzygranicznym autobusem (50baht od os.), jedziemy poprzez nowy most na rzece Mekong do laotańskiego punktu granicznego. Tam w 15 minut wyrabiamy laotańską wizę (32$ USD od os.) i po następnych pięciu minutach, jesteśmy odprawieni do Laosu. Liczymy czas – z lotniska wyjechaliśmy o 11.00, a 14.30 jesteśmy już po laotańskiej stronie, w miejscowości granicznej Huay Xay. Nie mieliśmy takiej wizji, że uda się przebyć tę trasę, tak szybko i „jak po sznurku”.

Po wyjściu z punktu granicznego, od razu jesteśmy zaproszeni do stanowiska biura turystycznego „Mekong Smile Cruise”, gdzie oferują nam lokum i transport łodziami po Mekongu do Luang Prabang. Wybieramy opcję dwudniową, z atrakcjami i wyżywieniem za 130$USD (10os. szybka łódź). Jest też opcja płynięcia publicznym transportem za 36$USD, wolną, wielką 100os. łodzią, a podróż trwa również dwa dni. Startujemy jutro o 9.00. Zakwaterowanie mamy nad samym Mekongiem w hotelu „Hom Pho Guest House” za 135tys. kipów (LAK), ok. 60zł (super pokój z klimą). Wreszcie mamy nieco czasu na odpoczynek, popróbowanie laotańskiej kuchni i piwa „Beerlao”. Od razu zamawiamy miejscowy specjał (laotański tatar) o nazwie „larb”, bądź „laap”, czyli pikantną wołowinę, może być to też ryba albo kaczka, czyste siekane mięso z dużą ilością ziół i przypraw. W wersji oryginalnej podawane na surowo z sokiem z limonki, jak ceviche, w wersji pod turystów – grillowane. Za każdym razem piekielnie ostre… chili tylko trochę łagodzi popularna w Laosie mięta. Nadbrzeżna uliczka małego miasteczka Huay Xsy, na odcinku 500m, po zmroku zamienia się w kameralną, podróżniczą osadę. Spokojnie, kolorowo, pachnąco i smacznie… tak tętni atmosfera tego miejsca. Turystów niezbyt wielu, w większości przybyli tu dzisiejszego dnia, a jutro, tak jak my, odpływają łodziami po rzece Mekong, do Luang Prabang.

Kurs wymiany kipa laotańskiego (LAK)

1 USD – 8 550,00 LAK

1 EUR – 9 881,65 LAK

1 PLN – 2 283,64 LAK

18-11-18_map

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>